S14. Siatkarskie składy kolejowe.
Na mecz do Szczecina jechaliśmy pociągiem Polskich Kolei Państwowych, w wielkim skrócie PKP.
Fajna to była odmiana po turlaniu się przez kraj autobusami. Do miasta śledzia jechaliśmy tak zwanymi slipingami. Była to chyba najlepsza możliwość jeśli idzie o przemieszczanie się pociągiem. Cały wagon podzielony był na dwu osobowe kabinki z miejscami do spania. Następne w kolejności były kuszetki, potem klasa 1 i część bydlęca, zwana klasą 2. Klub zapewnił nam maksimum komfortu i ruszyliśmy na ligową wojnę.
Start z Krakowa wypadł około godziny dwudziestej i rankiem mieliśmy być u celu. Miło, wygodnie i czysto. Cały wagon był prawie nasz. Bo poza nami było raptem kilka osób. Nie wszyscy mogliśmy podróżować dwójkami i mnie wylosowało do obcego. No i dobrze, pomyślałem. Chciałem w spokoju odespać życie domowo-szkolne. Na swoje nieszczęście byłem też posiadaczem dwu litrowej buteleczki plastikowej, która kryła skarb prawdziwy. Wypełniało ją wino domowej roboty mojego taty. Nie robiłem z tego tajemnicy i to był chyba błąd. Koledzy z lekka poczuli przygodę, a i sami coś tam mieli przygotowane na wyjazd. Na lepszy sen. Ale to coś tam okazało się za mało na tak długą drogę i koło dwudziestej trzeciej zaczęli tłuc w moje drzwi budząc przerażenie u mojego współ-spacza. Grzecznie go przeprosiłem, zabrałem skarb i poszedłem żyć z zespołem.
A życie już płynęło swoim zakrapianym korytem, miło i przyjemnie. Niestety z płynącym życiem jest też tak, że nurt czasami wariuje. Nasz zwariował około północy. Zmieniliśmy się w małej części w monstra, organizm niektórych przestał sobie radzić z mieszanką dostarczaną w ilościach może nie specjalnie wielkich, ale na pewno mocno różnych. Było piwo, mała wódka i moje wino. Kierownik wagonu przyjmował skargi od innych mieszkańców naszego domku na kółkach i postanowił podjąć radykalne kroki.
– Zatrzymam pociąg! Nie wolno tak się zachowywać! – prawie płakał do nas.
– Spokojnie, kolego, spokojnie. Nic się przecież takiego nie dzieje. – odpowiadaliśmy obijając ścianki pędzącego wagonu.
– Jesteście pijani!
– My pijani? My?! Na mecz jedziemy. Nie możemy być pijani – udowadnialiśmy trzeźwość nieudolnie jemu i sobie.
– Każę zatrzymać pociąg!
– A zatrzymaj pociąg to zobaczysz! – największy z nas wykorzystał przewagę wzrostu i masy, przy okazji wpadając na konduktora i przygniatając go do okna.
– Tak nie można. Nie jesteście sami! – skuczał konduktor czerwony na całej twarzy. I uszach.
– Dobra, dobra. Mamy coś do picia? – ktoś przypomniał sobie o uzupełnianiu płynów i liczył na cud.
– Nie! – wszystko już popłynęło i ta odpowiedź była jedyną prawdą tej nocy.
– A może Pan coś ma? – chcieliśmy się zakolegować z konduktorem na siłę.
– To już szczyt wszystkiego! – kierowniko-konduktorowi zaszkliły się oczy, uwolnił się z przygniotu i trzasnął drzwiami od swojego przedziału.
– Do spania. Idziemy do spania. Nie ma już nic. Do wypicia… – żegnaliśmy się przed snem niepocieszeni.
Rano wylądowaliśmy w szczecińskim hotelu i tam dopiero zaczęliśmy prawdziwie odsypiać ciężką podróż, którą zgotował nam dowódca wagonu. W pociągu przez niedopicie nie udało się zasnąć. Do tego ten stukot od którego łeb pękał. Rozumiecie powagę sytuacji, co?
Staliśmy w tabeli dość dobrze. Tak niespodziewanie dobrze, że graliśmy mecze o zakotwiczenie w pierwszej czwórce. Celem do tego miało być zwycięstwo w jednym przynajmniej meczu w Szczecinie. Wiedzieliśmy wszyscy, że cel ten jest z rodzaju zesraj się a nie daj się. I jeszcze ta podróż. Ale premie mieliśmy fajne za mecze, więc ktoś gdzieś tam, wpadł na genialny pomysł, że możemy się naszymi premiami podzielić z chłopakami ze Stali Stocznia. A kto bogatemu zabroni się dzielić? Chcieliśmy być jak Janosik, tylko taki trochę przetransformowany, na słowacką modłę. Nasz tajny negocjator, zwany rok później w Szczecinie „kotarowym chłopcem”, ponieważ szukając bloku napierdalał w kotary za boiskiem, poszedł pogadać i szybciej wrócił niż wyszedł.
– Nie chcą. Mówią, że kasa spoko ale i tak nie chcą. No to rzeba im wpierdolić!
Plan sam się wyklarował wbrew naszym założeniom. Tylko rywal był dla nas za silny, hala za mała a chęci same nie wystarczyły. I nie zapominajcie o podróży!
Trener robił co mógł. Nawet Darjo, niedawny junior wylądował na lewym ataku. Newralgicznej pozycji bardzo, takim miejscu przeznaczonym dla konia, czyli osoby która ma atakować wszystko co mu się wystawi. Niestety tego dnia nie mieliśmy w zespole ani konia ani nawet kucyków. Dario przyjął więc cztery swoje kolejne ataki pod nogi, a piłka spadała szybciej od niego samego. Znaczy to, że miał Darek jebnięcie w nadgarstku.
Po niedzielnych zawodach, które minęły równie szybko jak sobotnie, udaliśmy się w okolice dworca w celu dokonania przejazdu powrotnego na trasie Szczecin Główny – Kraków Główny. Czasu mieliśmy mnóstwo. Nasz skład miał startować późnym wieczorem. Starsi gracze zasiedli przy kartach i bidonach pełnych magii, młodsi udali się na spacery w okolice dworca i starego miasta. Z klubu przyszedł też wyraźny sygnał, że w kasie bieda aż piszczy i trzeba ciąć koszta. Czy można to zrobić lepiej, niż umieścić zespół ligowy w drugiej klasie pociągu relacji Szczecin – Przemyśl? Można. Wysyłając pieszo, ale zachodziło ryzyko, że moglibyśmy nie dojść na przyszłą sobotę na kolejne zawody.
W przedziałach podzieliliśmy się według kilku kryteriów. Lubi nie lubi, ile może przyjąć w płynie, czy gra w karty, a trener z kierownikiem zostali wysiedleni dwa wagony dalej. Tak rozlokowani zabraliśmy się za konsumpcję płynów wyskokowych, która miała nam pomóc przełknąć gorycz porażki dotkliwej. Najstarsi posadzili mnie obok siebie i zaczęła się rzeczowa dyskusja. Panowie przy kartach wyżłopali wcześniej zawartość bidonów i zaczęli gadać od rzeczy. Pozostali nasi towarzysze podróży nadrabiali poziom przesuwania umysłu w inny wymiar, kieliszek po kieliszku, żeby im jakoś dorównać. Koła turkotały, gadka się kleiła, picie się kończyło.
Co?!
Miało wystarczyć do Krakowa a tu godzinę z okładem za Szczecinem byliśmy i już w butelkach dno zaświtało. Coś było nie tak. Albo płyny nam wyparowały, albo nasze spusty były tego dnia ponadprzeciętne a planowanie zapasów skandaliczne. Trzeba było działać.
Piękny Marek rozpracował już wcześniej trasę ciufci, która mknęła do Przemyśla. Skoro był Przemyśl to i granica była niedaleko. A jak granica, to Ruscy i Ukraińcy. A skoro pociąg tam jedzie to i oni tam jadą. Wszystko stawało się proste jak atak z wysokiej piłki.
– Idziesz młody na zakupy z Markiem. – zostałem oddelegowany precz.
Więc poszliśmy. Piękny Marek pierwszy, ja za nim. Z wagonu na wagon, centymetr po centymetrze, powiększałem dystans. Młodemu, bo taką ksywę miał piękny Marek, trudno było uwierzyć w to, że nasi wschodni bracia Słowianie jadą pusto, bo to co mieli to pożenili, czyli posprzedawali dawno temu i wracali do domu z gotówką lub innymi dobrami. Podczas drugiego przemarszu, wyprowadzony z równowagi brakami w zaopatrzeniu, postanowił dokonać czegoś na wzór kontroli osobistej, żeby niczym niewierny Tomasz uwierzyć, że ruscy nic nie mają, albo zwyczajnie po ludzku, pod pozorem niedowierzania podotykać sobie. Żeby jednak na taką kontrolę sobie zasłużyć, to trzeba było być kobietą rosyjskojęzyczną, a na dodatek stosunkowo urokliwą. Obchód zakończyliśmy z niczym. Nic też nie udało się wymacać.
– Ile macie? – padło pytanie w naszym przedziale od spragnionego towarzystwa.
– Nic. Pusto. Ruscy goli. – odparłem zmęczony łażeniem bez sensu.
– No to jak my do Krakowa dojedziemy? – przedział wypełnił strach jak z horrorów.
– Warsu nie ma, ruscy bez towaru, padaka – utyskiwali koledzy.
– A może stacja jakaś będzie? – włączyłem myślenice we łbie.
– Stacja? Stacja będzie. Poznań za godzinę – stwierdził ktoś obeznany jako tako z trasą.
– Idę wybadać ile tam postoimy – Potrzebowałem wyjść z przedziału na teren posiadający mniej skiśniętego powietrza na metr sześcienny. Przewietrzyć się i działać.
W okolicach WC nadziałem się na kolesi którzy byli z Poznania. Jakby tego było mało, mieli wspaniałą orientację w sklepach nocnych w okolicach dworca. A jak dobrze wiemy, sklep nocny posiadał to co posiadać powinien żeby żyć. Mleko, bułki, kiełbasę, browary i serum dla utrudzonego podróżnego, wódkę. Pięć razy powtarzali mi trasę do sklepu nocnego pod dworcem. U konduktora potwierdziłem czas popasu w Poznaniu.
– Dwadzieścia minut będziemy stać. Wszystko zgodnie z rozkładem. – potwierdził wielkość i sumienność PKP pracownik kolei.
Pobiegłem do przedziału z dobrą nowiną.
– Panowie, za 30 minut będziemy w Poznaniu. Tam pociąg stoi 20 minut. Nocny jest pod dworcem. Trzeba iść w prawo, potem w lewo. Wyjść zewnątrz, znowu w lewo i po 100 metrach jest nocny z paliwem.
– No to kto leci? – szukaliśmy bohatera.
– Ja! – Jarek bez zbędnego gadania wyraził chęć – składka panowie. Ile kupić?
Uskładało się na niemałą ilość płynów. Przed Poznaniem Głównym przebieraliśmy nogami, powtarzając na głos trasę. Jarek był szybki i wytrzymały. I siłę miał żeby udźwignąć wódkę, przepitkę i ciężar wielkiej odpowiedzialności. Pociąg stanął na peronie a Jarek ruszył jak błyskawica. Nasz przedział kontrolował czas. Minuta, dwie pięć. Marek Anioł zaczął się denerwować i nerwowo chodzić po przedziale.
– Idziemy na peron. Gomóła, do wyjścia! Pilnuj czy Jarek wrócił. Ja idę do motorniczego – zaordynował i wyszliśmy z wagonu.
Dziesięć, dwanaście. Czas pędził a naszego zaopatrzeniowca nie było widać. Postanowiłem zobaczyć co u Marka. Trzynaście. Gdzie ten Marek? Zerknąłem na początek składu. Był. Wisiał, podciągnięty w otwartym okienku lokomotywy i klarował maszyniście co i jak trzeba zrobić, gdyby Jaro nie zdążył.
– Przecież tłumaczę. Czekamy na kolegę! Nie możemy go zostawić. Powiem ruszamy jak wróci!
– Panie, złaź pan. Ja za pięć minut ruszam.
– Nie! Nie ruszamy bez Jarka!
– Panie złaź pan do jasnej cholery! – nasz maszynista postanowił być głuchy na prośby.
– Nie! – Marek, nasz wódz, rządzić chciał nie tylko na boisku.
– Tomek, Marek! Jaro jest! – uśmiechnięte mordy darły się pod dach peronu, wychylone do granic możliwości przez przedziałowe okienko.
– Marek, złaź. Jaro jest z powrotem! – przekazałem bardzo dobre wieści.
– Odjazd. – Marek opuścił się na peron – Odjazd! No czemu stoisz?
Maszynista tylko pokręcił głową z niedowierzaniem. Teraz już nic mu się w rozkładzie nie zgadzało i postanowił jednak trwać przy swoim, pomimo próby wybicia go z kolejowego rytmu. Uskrzydleni niesamowicie powróciliśmy do nocnych rozmów Polaków, rozświetlając przedział śmiechem, śpiewami i ogólną radością. Niezbyt świadomi zamieszania jakie powstało na dworcu Poznań Główny, nawet nie dostrzegliśmy jak do naszego przedziału z marsową mina wlazł Kazio, kierownik wycieczki, sekcji piłki siatkowej i szef wyszkolenia całego klubu.
– Yy, chłopy, yy, no tak nie można. Y, y, trener patrzy co za zamieszanie, y,y no nie można.
– Nalej Kaziowi. HKS! – padła dyrektywa jedyna słuszna w tej sytuacji.
Marsowa mina kierownika się rozpuściła jak śnieg latem.
– Na drugą nóżkę Kaziu! – lubiliśmy chłopa jak mało kogo w klubie, paliwo było, to mogliśmy go przygarnąć i poczęstować.
W końcu ile z Marianem trenerem mógł biedak o taktyce gadać? Do tego zapewne o suchym pysku.
I tak się turlaliśmy przez Polskę nocą obleczoną. Tutu, tutu. I jeszcze jeden i jeszcze raz. Tutu, tutu.
Kazio na drogę ubrał się na sportowo jak na kierownika sportowej grupy przystało. I bardzo modnie. Dres adidasa, wyciągnięty specjalnie na ten wyjazd prezentował się cudnie. Oryginał. Nie jakaś ruska podróbka. Oryginał. Trzy paski jak lampasy u oficera lśniły nam prosto w oczy. Jednak na libacjone niezbyt pasowały. Nieszczęśliwie Kazio przysiadł się pomiędzy mną a Siekierką. I ten Siekierka, zwany też Młodym i pięknym Markiem, zupełnie niechcący, lekko zagubiony ilością przyjętych napojów, pomylił popielniczkę z dresami Kazimierza. Kiepowanie na kolanie Kaziowych dresów spowodowało w nich sporą dziurę. I niemałą konsternację właściciela. Ale kto tam by się gniewał w takim momencie? Do domu pięć godzin bez mała zostało a barek mieliśmy pełny! I jeszcze jeden i jeszcze raz!
Za zwycięstwo!
Nasz po-ciąg radośnie mknął.