O tym, że robota przy koncercie sylwestrowym będzie, wiedziałem już po sztuce w Krakowie. Bez żadnych szczegółów, ale też niczego specjalnego się nie spodziewałem, bo i zespół w jakieś kontrowersyjne czy dziwaczne przedsięwzięcia by nie wszedł. Już samo stwierdzenie: Sylwester z Kultem, czy: Kultowy Sylwester – brzmiało dziwnie i raczej śmiesznie, ale że czasy są jakie są, a jeść trzeba mieć za co, tedy nie było co wybrzydzać i za odpowiednią stawkę nawet w Sylwestra się spiąć. Co ustaliliśmy już, a precyzyjniej zespół, w Krakowie, że wchodzimy w sylwestrowe granie, kończąc Trasę Pomarańczową.
Charakterystyczny sygnał esemaesa – „Zaprawdę powiadam wam, nie ma takiej szajki jak ta”, dopadł moich uszu podczas wigilijnej kolacji, dokładnie w momencie kiedy przeoczyłem ość, ukrytą w połykanej części karpiowego dzwonka i zacząłem charczeć żeby jej nie przemieścić dalej w bezkresie swojego przełyku.
– A tobie co znowu? – zapytała ludzkim głosem Notoryczna Narzeczona, choć było grubo przed północą.
– Chryy, chrryy, chryba osc.
– Jaki gość?
– Osc chrryba pknąłem. Chryy, churwa, chryy.
– Mamusia coś rozumie z tego charczenia?
– Nie znam świńskiego. A fuj! – powiedziała teściowa dokładając sobie kapusty z grochem i patrząc na mnie bez politowania.
– Tata się dusi! Chyba. – zauważył Oezil, mój jedyny pierworodny, bo zaczynałem sinieć.
– Po czym? – zastanowił się stojąc za mną szwagier i bez ostrzeżenia jebnął mnie w plecy z całej pety – Lepiej?
– Taaaaa. – odparłem załzawiony, trzymając w dłoni kulkę jedzenia, w skład której wchodził karp, ziemniak, surówka i spora rybia ość. – Jezusie Nazareński! Mało się nie udławiłem.
– Ale ubezpieczony jesteś? – zapytała Notoryczna i wszyscy spojrzeli na mnie podejrzliwie.
– Od śmierci przez ość to chyba nie. Raczej. Gdzie mój telefon? Chyba es od Wietechy przyszedł.
– Teraz? W wigilię? No bez żartów – westchnęła druga, a licząc Matkę Boską to i trzecia mamusia.
– Pewnie z życzeniami – skłamałem, bo Piotrek jako chrześcijański odszczepieniec by się do życzeń nie zniżył, więc w grę wchodziły tylko robocze historie i odczytałem wiadomość z ukrycia.
„Sylwester 31.12.20 – 1.01.21 potwierdzam. Zbiórka w Tomaszowie Mazowieckim do godziny 11.00. Skontaktuj się jutro z numerem XXX XXX XXX i ustal trening łyżwiarski. PeWu.”
Wigilijna wieczerza zbliżała się leniwie ku końcowi, a we mnie testosteron zaczął buzować jak nigdy w tym miesiącu. Szykowało się coś wielkiego i ja to czułem całym sobą.
Spać za bardzo nie mogłem, raz, z powodu zwierzyny którą mam w domu, bo liczyłem na to, że kocica i ryby przemówią w końcu ludzkim głosem, a dwa chciałem szybko uzyskać pełniejszą informację odnośnie koncertu sylwestrowego. Po drugiej w nocy odpuściłem zwierzakom, które jak co roku ani me, ani be z siebie nie wydobyły i padłem, żeby zaraz po siódmej wstać i wykonać telefon. Tak jak myślałem, nikt tak wcześnie w pierwszy dzień Świąt Bożego narodzenia nie wstaje, bez względu czy wierzy, czy udaje, czy jest po apostazji, więc po dziesięciu sygnałach usłyszałem tylko: „ Tu poczta Karolaoli, Jungmenedżera Tefałenu. Zostaw wiadomość. Oddzwonię”. No to się nagrałem: „Z tej strony Tomasz Goomi Gomółka – Kult Ochrona, proszę o kontakt w sprawie Sylwestra”
Po czternastej telefon zagrał Leonardem Cohenem, więc lekko podniecony odebrałem:
– Hallo! Tu Tomasz Gomółka, Kult Ochrona.
– Siemanejro. KarolOla mówi. Jutro o dziewiątej widzę cię na lodowisku pod Parkiem Wodnym. Damy radę?
– Jeśli trzeba to damy. Ale dlaczego na lodowisku?
– Bo jutro robimy sobie przypomnienia z jazdy na łyżwach. „Lodowy Sylwester ze szczepionką” nas czeka! Reszta jutro. Ubierz się luźno. Pa! – głos, raczej męski, szybko zakończył, a ja zacząłem składać pierwsze informacje do kupy.
Wiedziałem już, że koncert będzie na żywca nadawany w TVN, i że ma być największym koncertem tegorocznego przełomu roków. I że ma odbyć się na lodowisku w Tomaszowie Mazowieckim, oraz że poza Kultem mają być jacyś goście. Miałem nadzieję dowiedzieć się wszystkiego na lodowisku, więc wstałem wcześnie, żeby poszukać odpowiedniego stroju i rozgrzać już w chałupie skostniałe muskuły, ze szczególnym uwzględnieniem tych od nóg, bo ostatni raz na lodowisku byłem w roku dziewięćdziesiątym trzecim, kiedy zaliczyłem na ocenę dobrą łyżwiarstwo ogólne na krakowskiej Akademii Wychowania Fizycznego. Łącznie z regułami lodowych sportów.
Ponieważ na lodowisko daleko nie miałem, wybiegłem z domu na kwadrans przed za pięć dziewiąta, żeby być kilka minut przed czasem. Do budko-przebieralni wpadłem zdyszany i z lekkimi zawrotami głowy, ale to chyba przez to, że biegłem w maseczce, no i smog miał wszystkie normy poprzekraczane o ponad tysiąc dziewięćset procent. W rogu pomieszczenia, tyłem do wejścia stała jedna osoba, raczej dziewczyna, o czym świadczyła sukieneczka mini, białe legginsy na masywnych nogach i amethystowe łyżwy do jazdy figurowej. A ponieważ szukałem raczej chłopaka, którego jeszcze raczej nie było, postanowiłem sobie zajarać na polu. Kiedy łapałem za klamkę, dobiegł mnie zdecydowanie męski głos:
– Pan Gómi?
Obróciłem się możliwie najdynamiczniej jak potrafiłem i okazało się, że w dziewczęcym przebraniu jest jednak młody chłopak, o czym stanowił kilku dniowy zarost na twarzy.
– Taaa. Karol?
– KarolOla. Niebinarnyna. Miło mi. Chodź po łyżwy.
– Yyybyynyy. Aha. Po łyżwy. – odparłem zmieszany lekko, bo niebinarniaka widziałem na żywca po raz pierwszy w życiu.
– Zdziwiony jakiś pan jest.
– Mów mi Gómi. No ta sukienka średnio z brodą koreluje. – odpowiedziałem jakbym nie był prostym chłopakiem z Huty tylko absolwentem psychologii z Woli w mieście Warszawa.
– Sukienka? A nie. To koszulka, znowu nie włożyłemłam jej do dresów.
– No i łyżwy takie nie chłopięce.
– A to przez rozmiar, stopę mam małą i tak wyszło. Ze mną wszystko spoko, poza kłopotem z rozpoznaniem płci. Serio.
– Spoko, spoko – odparłem – Ale co my tu robimy?
– Próbujemy stać na łyżwach. To wymóg reżysera. Część publiczności będzie oglądać koncert z lodowiska, a że wasz zespół ma ochronę, to i wy musicie mieć łyżwy. Dzisiaj każdy z was ma próby, żeby jaj nie było. Dawaj popróbujemy, musze ci wystawić zaświadczenie.
I ćwiczyliśmy. W moim rozmiarze były tylko panczeny, wiec kulawiłem z lekka, ale utrzymać się bez spektakularnych wywrotek udawało i zostałem zaakceptowany. W Tomaszowie miało być lepiej pod względem sprzętowym i nadzieja na udana robotę rosła wprost proporcjonalnie do zadania. Po wszystkim zapytałem kolegiżanki, czy zna już skład koncertu.
– Oczywiście. Jeszcze dziś wieczorem ruszamy z wielką promocją. Z dużych graczy będzie Kult, Krzysztof Krawczyk i Shakin Stevens i podróbka Hose Karerasa.
Zamurowało mnie, bo takiej obsady nie spodziewał bym się nawet we śnie.
– Szejkin, serio? Ten Szejkin?
– Serio, serio.
– Ale jak on dotrze? Pandemia, loty zawieszone, nie ma jak przylecieć.
– Mamy swoje sposoby. Wysyłamy po niego Batorego!
– Tego rycerza?
– Nie. Statek. Ma od dwóch lat zamontowany napęd atomowy, to obróci raz i dwa i Szejkina przywieziemy.
– Nie żartuj. To mój pierwszy idol. Potem to już tylko Kazik. No a Krawczyk to jeszcze da radę wystąpić? Ostatnio jak przy jego sztuce pracowałem, dwa lata temu, to już ledwo dawał radę.
– Kontrakt podpisany, to chyba da. A zresztą on i tak leci z pełnego plejbeku, więc wystarczy, żeby wysiedział przed mikrofonem. Aha. I nie kupuj biletu, w Sylwestra rano polecisz do Łodzi samolotem. Na koszt firmy!
Test łyżwiarski zdałem pomyślnie, ale ponieważ jeszcze trochę czasu było, wykupiłem sobie na koszt telewizji jeszcze cztery godziny jazdy, żeby doszlifować umiejętności, i po wszystkim wyglądało to już naprawdę nieźle, bo nawet nauczyłem się skręcać – choć tylko w lewo, hamować i rozwijać jaką taką prędkość.
Te kilka dni, które ciągnęły się jak guma w majtkach, zeszły mi na pracy w pracy i wymianie doświadczeń ze szkoleń, które odbywali koledzy. Najpoważniejszą fuchę złapał Esu, który poza umiejętnością jako takiego poruszania się na łyżwach, potrafił jeździć rolbą – taką maszyną do równania lodu, i z tej okazji jemu przypadło transportowanie zespołu Kult na scenę, tą właśnie maszyną, do której przymocowane miały być specjalne rockendrolowe sanie, którymi grupa miała wjechać na występ. Kozi donosił z Warszawy, że nauka idzie ciężko, że jest za ślisko, za zimno, a Wafel, który pierwszą lekcję przypłacił rozciętą brodą, obiecał, że on im kurwa wszystkim jeszcze pokaże i że nie wybaczy tego upokorzenia, jakim było według niego jeżdżenie na łyżwach i wspólny koncert z Krawczykiem, do którego czuł wyjątkową, nie wiedzieć czemu, niechęć. I tylko Guma był przeszczęśliwy, bo w dzieciństwie uprawiał wszystkie możliwe rodzaje łyżwiarstwa. Był w dzieciństwie panczenistom, łyżwiarzem figurkowym i pewnie byłby też hokeistom, ale sekcja łyżwiarska „Syrenka Podwójnego Rittbergera”, ulokowana w Pałacu Kultury i Nauki, sekcji takiej nie posiadała. Ale nic to. Umiejętności nabyte za szkraba owocowały w życiu zawodowym spektakularnymi sukcesami, jak chociażby słynna pogoń za złodziejami z Sopotu, którzy zawinęli Jezuska Bursztynowego z szopki z Arcykatedry Oliwskiej, kiedy to kradzieje, wykorzystując zamarznięty Bałtyk, pieszo uciekali do Szwecji. Grześ był akurat na szkoleniu w Słupsku i kiedy tylko zobaczył w telewizyjnej Panoramie co się odjaniepawliło, zgłosił się do najbliższego komisariatu, żeby służyć swoimi umiejętnościami. I złapał ich w odległości stu trzydziestu mil morskich w linii prostej od Westerplatte. Albo jak ratował tonące karpie, w zalewie Zegrzyńskim, do którego wpuszczano wodę z oczyszczalni Przyczajka. Byłem najdumniejszym ochroniarzem Kultu na świecie, że mam takich mistrzów obok siebie, jak Guma i Esu. Lody świata nie mogły być nam straszne!
Dzień przed Sylwestrem, kiedy wracałem umęczony po pracy dostałem esemesa:
„A jakbyś lotnią poleciał z Łodzi do Tomaszowa? Da radę? KarolOla”.
„Ale, że co jak kurwa lotnią?” – odpisałem, bo lotnię uważałem za słaby środek lokomocji, od kiedy mój kuzyn mało się na takim sprzęcie nie zabił. „To nasza odpowiedź na lot Golców balonem z Zakopanego do Ostródy. Zgódź się, plizz. Polecisz z Ireneuszem Wereńskim i sobowtórem Shakina. Płacimy ekstra”.
„ Ale ubezpieczenie na życie na wypadek katastrof lotniarskich musi być.”
„Załatwimy”
„Niech stracę”
„ Jutro o szóstej bądź na Balicach. Polecisz międzymiastowym Rzeszów-Kraków-Katowice-Łódź. Do zoo w Tomaszowie!”
Takich jaj to się nie spodziewałem. Ale raz kobyle śmierć – pomyślałem i byłem gotowy na wszystko.
Na lotnisko podrzuciła mnie Notoryczna, całkiem niespodziewania, bo mało kiedy, albo wcale mnie nie podwoziła na kultową robotę.
– I pamiętaj! Uczesz się! Wciągaj brzuch! Nie rób tych swoich min! Zachowuj się! Patrz w kamerę! Nie przeklinaj! Ludzie umieją czytać z ust! Aha. I do ubezpieczenia podaj moje konto. Masz tu kartkę z numerem.
– Ale po co?
– Po co? Ty się mnie pytasz po co? A jak ta lotnia się rozwali? Czy ty w końcu zaczniesz myśleć o przyszłości. O nas?
– No dobra, dobra. Zrobię jak chcesz. I jeszcze na złość tobie przeżyję! Zobaczysz! – obiecałem jej, sobie i synkowi.
Na lotniskowym terminalu numer jeden stał człowiek z tabliczką: „Lot do Tomaszowa”, więc udałem się w jego kierunku i po pokazaniu dowodu osobistego dostałem krótką informację:
– Pan siądzie i pan czeka.
Po kwadransie doszlusował Cytrynowy, który łyżwy trenował gdzieś pod Kielcami, bo tam miał robotę w święta i po świętach, i ze trzy kompletnie nieznane mi osoby. Dwadzieścia pięć po szóstej staliśmy już na płycie lotniska, a nasz samolot, jeśli starego AN-2 można nazwać samolotem, właśnie lądował. Jak się zatrzymał, ruszyliśmy zając miejsca. Na drzwiach wisiała jeszcze kartka: „Loty międzymiastowe osobowe. Przemyśl – Kijów – Charków – Kiszyniów”, z czego wywnioskowałem, że maszyna został wyczarterowana gdzieś na wschodzie.
W Pychowicach byliśmy po niecałej godzinie. Dołączyły kolejne dwie osoby i Bartek, który najpierw miał opory przed wsiadaniem, ale kiedy pilot pokazał mu litrową butelkę Smirnoffa, bełkocząc: „Nie bojsia, u mienia toże strach jest”, Bartka lęk został przełamany. Z Katowic do Łodzi zeszło ponad półtorej godziny, bo trochę błądziliśmy, a raz nawet silniki stanęły, kiedy pilot usnął. Ale skończyło się szczęśliwie i blado-zieloni opuściliśmy pokład maszyny. Ekipę zapakowano do dwóch Żuków, bo jak nam wytłumaczono, z powodu akcji z paralotnią trzeba było dramatycznie ciąć koszty. Mnie zabrano do poczekalni lotniska, gdzie czekał na mnie Jeżyk i zupełnie niepodobny do oryginału sobowtór Szejkiego. Mało tego, że był niepodobny do oryginału, to jeszcze sprawiał wrażenie napitego w sztok, co powodowało niemałe zamieszanie. Ale postanowiono, że do kamery przemówi Jeżyk, ja stanę jako jego ochroniarz, z boku, a podróbę przywiążemy pasami do jednego z czterech miejsc paralotni, z ręką uniesioną do góry, że niby Szejkin pozdrawia telewidzów stacji.
Po krótkim wywiadzie, podpisaliśmy kwity ubezpieczeniowe, założyliśmy ciepłe kurtki, hełmofony i zajęliśmy miejsca w lotni, obok sobowtóra, który akurat się zbudził i zaczął drzeć japę, że on to ma w dupie i wysiada. Ale jak wysiąść, kiedy jest się skutym pasami? Sobek zaczął się szarpać i nawet dobrze, bo wyglądało to jakby sam Szejkin szczęśliwy machał do kamery. Kiedy lotnia oderwała się od ziemi, spojrzałam na Jeżynę, który sprawiał, tak jak i ja, wrażenie mocno zestresowanego. Złapałem go za rękę, zamknąłem oczy i zacząłem się modlić o spokojną śmierć. Niepotrzebnie, bo dolecieliśmy do Tomaszowa sprawnie i szybko. Lądowanie mieliśmy na Międzygalaktycznym Lotnisku im. Adama Grabowskiego, które nie powalało infrastrukturą, raptem jeden pas z kostki brukowej i dwa pasy trawiaste, ale za to nazwą to jak najbardziej, podobno była przyszłościowa. Sobowtóra odniesiono do kontenera, który robił za poczekalnię, bo nie można go było dobudzić, a nas przewieziono na lodową Arenę, miejsce koncertu. Kiedy dojechaliśmy rozpoczynała się próba Kultu, próba rolby i rozjeżdżanie ekipy ochroniarskiej grupy na K. Wszystko funkcjonowało więc jak w zegarku. Zespół się próbował, Esu wywijał rolbą do której podpięto sanie, a my, czyli: Wafel, Daro, Kozi, Cytryn, pan Pancerny i ja, próbowaliśmy utrzymywać się na lodzie. I szło nam to całkiem nieźle. A wszystko dzięki wskazówkom Gumy, który w pięknie skrojonym smokingu łyżwiarza figurowego, z wszytym napisem Kult Ochrona, wyczyniał takie cuda, że pewnie oglądający to Grzegorz Filipowski, nasz najsłynniejszy łyżwiarz figurowy, z zazdrości nabawił się Covida.
W okolicach godziny szesnastej zameldowaliśmy się w ośmiogwiazdkowym, jedynym w Europie, hotelu „Pałac Królowej Lodu Bambino”. Było tam wszystko: pokoje – jedynie apartamenty, basen, mini lodowisko, Manufaktura Lodów na Patyku, zamiast klatki schodowej – tor bobslejowy z wyciągiem krzesełkowym, skocznia narciarska dla dzieci: Mini Mamut im. Adama Małysza, piwniczny tor narciarstwa biegowego „Justysia”, restauracje : „Eskimoska” – dla mięsiarzy, oraz „Pod patroszonym Niedźwiedziem Polarnym” dla wegan. Apartamenty były pełne kostkarek do lodu, a w wielkich lodówkach mroziła się wódka „Lodowa” – sponsora imprezy. Obok prysznica był przerębel, a woda w kiblu była lekko skuta lodem, przez który przebijał się każdy stolec. Jak widzicie, byliśmy w zimowej odmianie raju.
Esemesem dostałem info od naszego menadżmentu, że na kanale zero mam rozpiskę imprezy, że jedziemy o dwudziestej pierwszej siedem, i najważniejsze, że zostałem wskazany z Waflem do telewizyjnego szczepienia gwiazd, wśród których znaleźli się Krzycho Krawczyk i Shakin Stevens, obydwoje oczywiście z powodu wieku. Ja i Bartek mieliśmy pilnować gwiazd, żeby się nie rozmyśliły, a jeśli by im coś się w mózgach poprzestawiało, mieliśmy je przytrzymać. Moja radość była przeogromna. Jak to mówią w metalowym: pierwsza miłość nie rdzewieje, i w stosunku do Shakina i mnie było to stwierdzenie bezbłędne. Liczyłem na zdjęcie, autograf i błogosławieństwo. Plan był taki:
19.00 szczepienie Gwiazd – Live w TVN 24, TVN i na kanale internetowym: „W żyłę”. Zbiórka dla osób uczestniczących 18.45
20.28 start koncertu. Prowadząca Monika „Wolne Media” Olejnik.
20.32 – 21.03 Joko Ono Baba Fest – disco – folklor z Murzasichla
21.07 – 21.52 zwycięzca „Mam Talent” Janek Szczepiona „Trio na dwa tłoki”
22.10 – 22.30 pierwsze wejście Shakin Stevens
22.45 – 23.40 Kult – koncert wraz z wjazdem rolbą
23.50 – 23.58 Krzysztof Krawczyk – pierwsze wejście
23.59 – 00.03 odliczanie i życzenia
00.05 – 00.12 Hose Karjeras feat. Syntetic vel Człowiek Widmo – aria Noworoczna.
00.15 – 00.30 Krzysztof Krawczyk – drugie wejście
00.37 – 01.12 Shakin Stevens – drugie wejście
01.17 – 01.55 Lej Mi Pół – Show „Krążkiem po jajach” – cenzurowane
01.57 – Hymn Unii Europejskiej po Niemiecku i zakończenie.
Wyglądało to wszystko wspaniale, a prawdziwą „pchełką na mosznie” byli dla mnie chłopcy z grupy Lej mi pół, których dobrano wręcz idealnie, żeby przepędzić publiczność po północy. Nadawali się do tego znakomicie. Kupa którą grali, była nie do strawienia dla ludzi nie głuchych. Podobno nawet miało ich nie być na wizji, bo wtedy planowano wielki blok reklamowy. O Synteticu nawet nie wspomnę, żeby z wielbicielami opery nie przepychać się o to, kto jest większym talentem – Widmo czy Karjeras, którego kompletnie nie znałem.
Z podjary nie mogłem się uspokoić, więc wyszedłem się poszwędać po hotelu. Ze względów bezpieczeństwa wszyscy mieli jedynki i przykazane zostało nie spotykanie się przed koncertem. Mnie jednak nosiło i kiedy zobaczyłem, że jedne z drzwi są uchylone, postanowiłem zerknąć kto za nimi jest. Trafiłem na Wafla, który nerwowo potrząsał jakąś buteleczką i na mój widok syknął tylko:
– Górnik, kurwa twoja mać! Chcesz żebym zawału dostał?
– Nigdy! Nie mogę się doczekać szczepienia i spotkania z Szejkinem. A ty co robisz?
– Ja? A nic. Szczepionek pilnuję. Taka fucha. Tylko morda mi o tym. Tajemnica. Kumasz?
– Się wie. Nic nie widziałem. Do zobaczenia na sczepieniu.
Na za kwadrans przed dziewiętnastą byłem przed aulą hotelową „ Polarne koło Janka Meli”, nazwaną tak od imienia mojego przyjaciela, który zdobył koło polarne na luziku, a teraz przerobioną na punkt szczepień. Chciałem jak najszybciej otrzeć się o Szejkina, mojego idola z czasów dzieciństwa, a nawet wczesnej młodości. Zbliżała się godzina „SZ”, a małego Walijczyka nie było. Za to o mnie otarł się wózek na którym dostarczono Krisa Krawczyka. Ukłoniłem się nawet, zaraz po tym jak wózek przejechał mi po stopie, ale Krzysztof się nie odkłonił, bo jakby drzemał. Kiedy stanął obok zaimprowizowanego gabinetu lekarskiego, dostałem sygnał, żeby stanąć, razem z Waflem, obok stolika ze strzykawkami i ampułkami ze szczepionką, które leżały sobie w lodowej otulinie, niczym Szapańskoje Igrskoje na sylwestrowym stole w latach osiemdziesiątych. I o równej dziewiętnastej zaczęło się szoł. Błysnęły flesze, kamery zaszumiały cichutko i pielęgniarka postury Pudzianowskiego podniosła jedną ręką Krawczyka z wózka i unosząc go kilka centymetrów nad ziemią, przetransportowała go na fotel dla pacjentów. Imprezę prowadził król Tefałenu – Kuba Wojewódzki, przebrany za strzykawkę. Chyba był już podlany przedsylwestrowo, bo opowiadał jakieś kocopoły i wszyscy byli lekko zażenowani.
– Tylko u nas! Pierwsze wstrzepienie Krzysztofa! Precz z pandemią. Po raz pierwszy w telewizji, na żywo, przed państwem gotowy na przyjęcie zastrzyku: Krzyyyyyyyyyyyyyyyyyysztof Krawczyyyyyyyyyyyyyyyyyyk! – pociągnął jakby zapowiadał walkę bokserską.
Pielęgniarka posadziła Krzysztofa, który ani drgnął i dalej wyglądał jakby spał, albo co gorsza nie żył. Ale chyba światła go raziły bo jedno oko otworzył i łypał na wszystko zrezygnowany. Lekko drgnął dopiero w momencie, kiedy z półmroku wylazł chłop, który jak żyw przypominał doktora Wilczura z takiego starego polskiego filmu. Tylko był pół raza większy od oryginału i wglądał przez to bardzo groźnie. Takiemu to nikt nie ulegnie, pomyślałem a za mną usłyszałem ciche:
– O kurwa, sorry.
Po czym ktoś wpadł na stolik. Ktoś! To była sama Krystyna Janda, która liczyła, że i dla niej coś zostanie i się zaszczepi. Stolik zadrżał, lodowy puchar ze szczepionkami się przewrócił, ale szybko połapał go Wafel, który notabene, razem z Jandą w niego wpadł, i wykonując jakieś dziwne ruchy postawił wszystko do pionu. W telewizji tego nie widzieliście, bo realizator przytomnie czuwał nad przekazem, ale ja czułem, że coś śmierdzi. I nie była to broda Wilczura, którego wystylizowano perfekcyjnie, żeby wyglądał i woniał jak człowiek z lasu. Spojrzałem na Wafla, ale ten unikał mojego wzroku. Pudzianowska podeszła do stolika, zapakowała pierwszą szczepionkę do strzykawy, po czym podała serum lekarzowi. Ten wyćwiczonym ruchem, przed kamerą numer dwa, spojrzał na koniec igły, strzelił dwoma kroplami, a pielęgniarka w tym czasie odsłoniła ramię artysty, który cos przeczuwał, bo zaczęła mu lewa noga chodzić. Po minucie, przeciągniętej do nieskończoności było po wszystkim. Szczepionego lekko wyszpanowało, czyli uniosło, w odcinku lędźwiowym, głowa odskoczyła mu do tyłu, po czym opadła na klatkę piersiową.
– A teraz zapraszamy na blok reklamowy. – wyszeptał blady Wojewódzki i zemdlał, bo pewnie wyobraził sobie, jak większość z nas, że dokonaliśmy morderstwa.
Reszta zastygła w bezruchu. Nawet żona artysty stała jak wryta, bo zapewniano ją od tygodnia, że wszystko będzie dobrze. Zimnej krwi, na szczęście, nie zabrakło pielęgniarce. Podeszła do szczepionego, uniosła mu głowę i odpaliła takiego plaskacza w lewy policzek, że aż nas zmroziło. I wtedy nastąpił wielki zwrot akcji.
– Ała! – krzyknął Krzysztof, po czym otworzył oczy tak szeroko jak nigdy dotąd i stanął mocno na nogach. – A co tutaj się dzieje?
– Krzysztof! Ty żyjesz! Kochany. – powiedziała przez łzy małżonka i rzuciła się mężowi na szyję, moim zdaniem, dosyć ryzykownie, biorąc pod uwagę jego stan przed szczepieniem.
– A co mam nie żyć? Czuję się doskonale. Ba! Dawno się tak nie czułem! Napijmy się!
Salę zalała burza oklasków, pielęgniarka zbierała gratulacje, Wilczur dłubał w nosie, bo nic nie kumał skoro nie miał tego w scenariuszu, a był tylko sztucznym Wilczurem, jednak ze sprawnością medyka, zdobytą na obozie harcerskim za późnego Gomółki. A Wojewódzkiego stawiano na nogi, bo jako człowiek – strzykawka miał problemy zrobić to samodzielnie. Zaskoczona dawno nie widzianym stanem fizycznym Krzysztofa ekipa, wraz z muzykiem i małżonką, wyszła z sali.
– Wchodzimy za półtorej minuty! Dawać Stevensa! Gotowość! – nad wszystkim czuwał gospodarz programu, który już czuł, że dzieje się coś wielkiego. Coś jak lądowanie pierwszego człowieka na księżycu.
– Pięć, cztery, trzy… Wchodzimy!
– Wracamy do państwa po bloku reklamowym. Co to jest za dzień. Szkoda, że państwo tego nie widzieli jak na szczepionkę zareagował cesarz polskiej muzyki, jedyny, nieśmiertelny Krzyyyyyyyyyysztof Krawczyyyyyyyyyyk. A teraz zaszczepimy naszego gościa Shakina Segala! – palnął wyrzucając ręce i tłok do góry i stał tak chwilę w kompletnej ciszy.
– Stiwensa. Szejkina Stiwensa! – zakrzyknąłem, a wszystkie kamery skierowały się na mnie.
Stałem tak przez dłuższą chwilę, kiedy poczułem przyjacielskie klepnięcie w okolice nerki i usłyszałem radosne:
– Cenkju maj frend!
Spojrzałem w bok i zdębiałem zaskoczony niczym skoczek Żyła, kiedy kończy mu się najazd na próg. Mówił do mnie ON. Mój król rockendrolla z końca lat osiemdziesiątych.
– Maj majster. – powiedziałem oszołomiony, choć oczywiście chodziło mi o master, tylko że język mi się plątał i bełkotałem byle co, byle nie po Polsku – Plis giw mi maj pensil. Ju gołing tam der. Wilkomen gracias amigo. Plis plis.
Mały Walijczyk tylko się uśmiechnął, pogłaskał mnie serdecznie po przedramieniu i żwawo ruszył się zaszczepić. I wtedy przypomniałem sobie, co stało się po szczepieniu Krawczyka. Wafel musiał podmienić fiolki. To dlatego zachowywał się tak dziwnie w pokoju, to dlatego wywrócił szczepionki i najprawdopodobniej je zamienił na coś, co trzymał w pokoju. Dopadłem go zanim zdołał zrobić cokolwiek, złapałem za grdykę i patrząc głęboko w oczy wysyczałem:
– Widziałem co stało się z Krawczykiem. Spróbuj coś zrobić Szejkinowi, a obiecuję ci, że nie wybaczę i zemszczę się.
– Górnik. Spokojnie. Ja już swoje zrobiłem. Pobudziłem Krzyśka dla zabawy. I z zemsty. Zemsty na TVN za rozbitą brodę i zemsty na Krawczyku, który jak był w Stanach, uwiódł moją matkę i potem porzucił. Spójrz na mnie! No! No kurwa i kogo ci przypominam leszczu?
– Bo ja wiem? Parostatek? – zgadywałem dość szybko, bo komórka wibrowała mi w kieszeni spodni i drażniła jądra, co nie było zbyt miłe.
– Ty debilu. Krawczyk to mój ojciec, nie widzisz podobieństwa?
Szczerze? Nie było najmniejszego podobieństwa zewnętrznego i założę się o każde pieniądze, że jakby kody genetyczne porównać, to też by się Wafel zdziwił. Ale nie miałem czasu na dyskusję, ból był zbyt duży. Mój ból. Wygrzebałem telefon i zobaczyłem kilka nieodebranych rozmów z nieznanego mi numeru i kilkanaście wiadomości na różnych platformach komunikacyjnych, że widziano mnie w telewizorze, że fajnie wypadłem, że Shakin o mnie wspominał w wywiadzie po szczepieniu. Oraz ta jedna, najważniejsza, od Notorycznej Narzeczonej: „Weź się uczesz i nie próbuj mówić po angielsku bo robisz z siebie debila. Wciągaj brzuch!”
Zanim to wszystko połapałem, było już po wszystkim. Ekipa się zbierała, Wilczur próbował odkleić sztuczną brodę, Król szklanego ekranu kończył dopijać drugą szklankę Lodowej, pochlipując z powodu skandalu z pomyleniem nazwisk, a Wafel pociągnął mnie za sobą. W pokoju wyjaśnił mi, że podmiana szczepionki była konieczna, i że dzięki niej jego potencjalny ojciec zrobi dziś szoł jakiego od lat nie zrobił. Kiedy zapytałem co mu wstrzyknięto, dostałem w odpowiedzi taki zestaw chemikaliów, syropów i witamin, że ło Matko Boska Maetaamfetaminowsko-Tusipekowsko-Witaminowska. Wyglądało na to, że Turbo Krawczyk rozbije dziś bank. Zadzwoniłem do domu, żeby Notoryczna to nagrywała, bo chciałem wszystko przeanalizować na spokojnie. Kiedy opuszczałem pokój Wafla, minąłem się przed drzwiami z kimś bardzo przypominającym aktorkę Jandę, którą już wcześniej widziałem. Kiedy wsiadałem na wyciąg, żeby pojechać na swoje piętro, Krystyna wchodziła do Wafla.
Wyjazd na Arenę szefostwo przesunęło na godzinę trzydzieści minut po dwudziestej pierwszej, bo Kazik chciał zobaczyć Stevensa w akcji. Byliśmy prawie w komplecie, bo Esu został na miejscu, żeby jakieś ustawienia w rolbie poprawić. Wszyscy byli w fajnych nastrojach, bo raz – odwołano badanie alkomatem, a dwa zmrożona Lodowa smakowana z umiarem potrafiła poprawić samopoczucie i dodać odwagi przed telewizyjnym występem. Zespół usiadł z przodu autobusu i omawiał ostateczny kształt setlisty, a ochrona siedząca z tyłu wymieniała uwagi dotyczące łyżew, w które nas wyposażono. Dotarliśmy przed czasem, więc jeszcze rzuciliśmy okiem na szoł Jana Szczepiony, odkrycia stacji.
– Idę pod scenę. Zaraz Szejkin – zameldowałem grupie i ruszyłem.
– Poczekaj. Idę z tobą. Muszę rozgrzać saksofon. – powiedział Mario Godzina i poszliśmy razem, patrząc jednocześnie jak radzi sobie z prowadzeniem imprezy, znana z jedynych wolnych mediów w Polsce – Monika Olejnik, przebrana, nie wiedzieć czemu za stokrotkę, ale było jej w tym nawet ładnie.
Kiedy stanęliśmy z boku sceny, Szejkin już leciał z pół plejbeku „Lipstick Powder and Paint”. Nogi zaczęły mi chodzić same, jak przed laty, kiedy z plakatu idola uczyłem się tańczyć rockendrolla. Teraz mogłem go naśladować, czerpiąc na żywo i próbując powtarzać ruchy mistrza, który jak zawsze, był w białych butach. Potem poszły kolejne przeboje, których większość znałem na pamięć z płyt Greates Hits vol.1. Tak z płyt. Bo jedną kupiłem pod koniec lat osiemdziesiątych w Krakowie, a drugą, z lekką korektą utworów, bo wydaną na rynek hiszpański, dokupiłem latem dwa tysiące dziewiętnastego roku na Teneryfie.
Zabawa zabawą, ale występ Kultu zbliżał się wielkimi krokami, zespół stał już obok sceny i czekał na sygnał, kiedy wsiąść do sań, Bartek grzał rolbę, a nasza ochrona zakładała łyżwy. Założyłem i ja, kiedy ze sceny poleciało „Cry Just a Little Bit”. Włosy stanęły mi na przedramionach, oczy zaszły łzawą mgiełką, bo był to jeden z pierwszych utworów, po wysłuchaniu którego oddałem serduszko Szejkinowi. Odurzony muzyką wylazłem na kraj sceny i wtedy ON mnie zauważył, po czym podszedł tanecznym krokiem, podał mi rękę i wciągnął mnie na scenę. Na ten widok w sektorze Kult Turystów zapanowała prawdziwa euforia. Jedni klaskali, drudzy machali zawieszonymi na hokejowych kijach flagami Kult Turystycznymi, a jeszcze inni zalewali się łzami nie mogąc powstrzymać śmiechu, obserwując mój taniec na scenie. A ja przecież miałem na nogach łyżwy! Więc chwiałem się jak łodyga na wietrze, próbując utrzymać równowagę, co nadało moim ruchom magicznego realizmu, i udowodniło, że rock end rolla mam we krwi od zawsze. Koledzy z Kultu trzęśli się ze śmiechu na moje wygibasy, Wojtek wszystko nagrywał, a Wietecha pukał w zegarek, pokazując mi, że na nas czas. Zacząłem więc stańcowywać się ku zejściu ze sceny, w momencie kiedy leciało już „Oh Julie”, Shakin do mnie machał ciągle tańcząc i pokazywał publice, żeby mi podziękowała owacjami. Tak też się stało i dostałem nawet kawałkiem lodu w łeb, pewnie z zazdrości.
– Panowie do sań! Ruszamy! Ochrona! Jeździmy z boku sań, z groźnymi minami. Panie Guma, pan poprawi kamerkę na kasku, będziemy robić przebitki. Gotowi? Panie Esu! Ruszaj pan! – prowadzący nas reżyser wypuścił Kultową maszynę, zaraz po ostatnich dźwiękach występu Szejkina. – Gazu! Gazu panie Esu! Dynamicznie!
Objechaliśmy scenę z lewa na prawo, torem dla panczenistów, pośrodku wiwatującego tłumu. Największy rumor robili nasi, Kult Turyści, którzy na swoje legitymacje członkowskie mieli prawo pierwokupu biletów na Sylwestra z TVN. I wypełnili potężny sektor, wraz z przysługującą im częścią lodu, szczelnie. Kiedy przejeżdżaliśmy obok nich czuliśmy prawdziwą dumę, a Kozi nawet podjechał na małą banię, bo już go suszyło, czego nie przegapił realizator i toast poszedł w świat. Po chwili byliśmy z prawej strony sceny, zespół wyskoczył zgrabnie, a my, ochroniarze rozjechaliśmy się na przedsceniu, ślizgając się dość dynamicznie. I poleciało! Same przeboje, z których wymienię tylko „Barana”, „ Dzieci na wakcjach”, „Arachię”, „Prosto”, „Leve low” i „Polskę” – przy której Hala Lodowa eksplodowała i publika musiała dośpiewać końcówkę, bo lekko przeciągnęliśmy występ i odcięto nam prąd. Z ochroniarskiej strony nie mieliśmy zbyt wiele roboty, więc Cytryn z Pancernym próbowali kręcić axle i fokstroty, ku uciesze telewidzów i publiczności zgromadzonej na miejscu, bo ich próby w zdecydowanej większości były nieudane i kończyły się spektakularnymi upadkami, co powodowało euforię w ich sektorze. Kozi z Waflem i Esem robili show rozdając publice bodiczki, Guma z Darkiem, ustawieni na skraju sceny, na wszelki wypadek wszystko kontrolowali, a ja oglądałem z ukrycia koncert Świetlickiego z Warszawy, bo Marcin z pożyczonej komórki puszczał mi liva z tajemniczej sztuki, która miała miejsce w stolicy. Za dużo nie widziałem bo koncert był w piwnicy i było ciemno, a połączenie się notorycznie wieszało.
Przyczajenie Gumy było uzasadnione. To on wypatrzył jak jeden z widzów wyrwał siedemdziesięcioletniej fance flagę Szejkina, napluł na nią i markerem w miejsce słowa Love pod twarzą artysty, napisał CHUJ. Na takie zachowania w koncercie transmitowanym nie mogło być naszej zgody.
– Patrz tam! – podjechał do mnie energicznie i wybił mnie z próby dostrzeżenia Świetlickiego z koncertu w piwnicy warszawskiej. – Chuligan! Interweniujemy!
– Ja cież nie pierd pierd dolę. Łapmy go! – zasyczałem wkurzony, bo koleś przekroczył jakiekolwiek bariery kultury osobistej i pachniało skandalem międzynarodowym na cały Tomaszów.
Wystartowałem pierwszy, ale ponieważ trzeba było za łobuzem skręcić w prawo, a ja umiałem tylko w lewo, to na pierwszej przeszkodzie, a była to wielka kamera stacjonarna, wpadłem na nią z impetem. A że sygnał z niej szedł na świat, wszyscy zobaczyli jak moja morda rozbija się o obiektyw kamery. Po zderzeniu traciłem przytomność, ale upadając kontem oka widziałem pędzącego Grzesia, który mknąc przez sektor Kult Turystów, wyrwał komuś, chyba Szporniakowi, kij hokejowy z flagą Kult Turyści Tomaszów – miłość aż po lód, z którym pędził i pędził, a jak zrównał się ze złodziejem, zrobił axla, tulupa podwójnego i przy ritbergerze, tak zajebał uciekinierowi z backendu, że aż kij się złamał. Chłopa pozwijało w embrion, i toczył się jak ten kamienny czajnik w tej takiej dyscyplinie co nie pamiętałem jak się nazywa, chociaż był to przecież carling, na co Guma wyprzedził embriono-czajnik i miotełką, którą nie wiem skąd skombinował, grzał lód do czerwoności, aż łobuz dojechał na koniec sali i został wypluty na takie lodowe gnojowisko, czyli inaczej na lodowe pozostałości. Teraz wystarczyło tylko Grzeniowi wrócić w glorii pod scenę i spijać śmietankę z sukcesu.
Po ostatniej piosence, czyli „Polsce” mieliśmy szybko zjechać z przedscenia, bo w trakcie zapowiedzi, kolejny artysta, czyli Krzysio Krawczyk już podjeżdżał imitacją parostatku, z którego wyskoczył na scenę, jakby miał dwadzieścia lat. Szczepionka od Wafla działała cuda. Dla nas występy się zakończyły i byliśmy wolni. Mogliśmy pojechać do hotelu albo zostać i oglądać koncert na miejscu. Chciałem zostać i próbować przebić się do garderoby Szejkina, ale szanse na to były niewielkie, bo był wzorowo pilnowany, poza tym grupy muzyczne były proszone o przebywanie w swoich podgrupach z powodu ciągle panującej zarazy, no i Morawka na koniec zarządził:
– Jedziemy do hotelu. Zrobimy sobie zawody!
– W picu „Lodowej”? – zapytał Kozi, który złapał smaki.
– To za proste. Wynajmiemy sobie skocznię! – zarządził Piotrek i ruszyliśmy do hotelu.
Niestety, skoczni nam nie udostępniono. Regulamin nie dopuszczał ludzi, w których organizmach mieszkały promile, do korzystania z obiektu.
– Ale jak to tak? Przecież skoczkowie latają napromilowani. Ja to zaraz pani udowodnię! – nie odpuszczał Jarek Ważniak, który wymachiwał telefon przed twarzą pani menager od Mini Mamuta.
Ta pozostała jednak nieugięta, nawet po odczycie wyznań Jane Ahonena, który po zakończeniu kariery, przyznał się do skakaniu po pijaku. Ponieważ wszystko trochę trwało, towarzystwo porozchodziło się po pokojach, oddając się świętowaniu w podgrupach. Wpadłem więc na chwilę do Wafla, gdzie siedziała większa grupa i oglądała szalejącego na scenie Krawczyka.
– A opowiadałeś, że on już ledwo dycha – pokazał na ekran Zdunas – a tu popatrz, ósma młodość.
– To pewnie po szczepionce – odparłem patrząc na Wafla, który sam był w szoku, oglądając transmisję – wkrótce cały świat będzie taki dynamiczny i wstanie z kolan.
– To da się chyba zrobić – uśmiechnął się Wafel i wzniósł toast za pomyślność.
Posiedzieliśmy tak do rana, przewidując co nas czeka w nowym roku. Kazik puszczał, tym co pozostal, nowe nagrania, bo w nadchodzącym roku Kult chciał wydać płytę, Esu z Cytrynowym popsuli tor bobslejowy, Guma z Jeżykiem i Kozim ruszyli z Kult Turystami na miasto, a Ważniak do rana próbował wywalczyć otwarcie Mini Mamuta, co mu się nie udało i ostatecznie wylądował z Wojtkiem na „Justysi”. No nie, to nie tak jak myślicie. Tu chodzi o tor do narciarstwa biegowego w piwnicach, gdzie chłopaki wypacali procenty i szlifowali kondycję przed nieznanym 2021 rokiem.
Dla mnie koniec nastąpił w moim apartamencie, kiedy poszedłem donieść „Lodowej”. Bawiąc się w przebijanie kry strumieniem mocznika w kiblu, poślizgnąłem się podczas ekwilibrystycznego prowadzenia strumienia i wylądowałem w przeręblu, w którym ostatecznie przysnąłem, bo nie mogłem się samodzielnie wydostać. Teraz czekam na sygnał od Bartka, który próbuje znaleźć jakieś połączenie z południem Polski, bo w czasach Narodowej Kwarantanny lekko z transportem nie ma. I tylko szkoda, że wszystkie filmy z występem Szejkina z tego Sylwestra usunięto z sieci, bo było by się czym pochwalić. A tak? A tak to trzeba się męczyć i wszystko wymyślać. Więc może w tym roku coś fajnego uda się przeżyć w realu? Czego sobie i wszystkim wam życzę!
Do zobaczenia na muzycznym szlaku!
Pa.