M9. Wyjaz(d) d-ur

M9. Wyjaz(d) d-ur

 

Pierwszy wyjazd za miasto na koncert zrobiłem sobie w 1992 roku. Zaraz, zaraz – za kim ja wtedy pojechałem? Aha, za Kultem. Matko Boska Kolejoska, jaka to była wtedy eskapada: z kanapkami na drogę, trzema piwami na odwagę i dwoma przesiadkami , dotarłem wreszcie do Kielc. Po ośmiu godzinach. Dzisiaj w takim czasie można się dostać trochę dalej, np. na Teneryfę.

Zmysł organizacyjny już wtedy u mnie kiełkował, więc aby uniknąć niepotrzebnego zaskoczenia (nazajutrz miałem zakończenie roku szkolnego), ogarnąłem temat powrotny na Dworcu Scyzoryków i ruszyłem szukać hali sportowo-koncertowej. Nie miałem Google Maps w telefonie (zwłaszcza że i telefonu nie miałem), ale halę odnalazłem sprawnie. Już z daleka dobiegały mnie odgłosy próby zespołu, który mnie tu przyciągnął. Przed Kultem grać miał T.Love – a więc zestaw wykonawców był dobrany wzorowo jak na moje ówczesne potrzeby. Taka kumulacja dobra za pierwszym wyjazdowym razem to było coś.

Na początek Muniek z kolegami wprawili ludność miejscową oraz mnie, przyjezdnego fana muzyki polskiej rockowej, w miły nastrój.  Po godzinie z okładem na scenie zaczął instalować się Kult, główni bohaterowie i prawdziwy cel mojej wyprawy. Zmiana nastąpiła szybko i sprawnie.

Przemieściłem się pod barierki, zajmując strategiczną pozycję na samym środku, w pierwszym rzędzie. Na wprost samego Kazika. Kult rozpoczął i …

…długo nie pograł, bo zaraz po rozpoczęciu ich występu weszli na salę widowiskowo-sportową, równym żołnierskim krokiem – skinheadzi. Zgodnie ze sztuką tej subkultury: łysi, częściowo najebani, w większości agresywni,  w liczbie ponad 50 osób płci męskiej. Zespół zawinął się w przerażeniu za kulisy, publika – częściowo na trybuny, częściowo pod ściany, a ja niemalże szczałem po nogach ze strachu pod barierkami. Teraz już, kurwa, zginę – tak sobie myślałem – na bank. Ale summa summarum: umrzeć na koncercie, i to jeszcze Kultu – czemu by nie? Bohaterstwo jak diabli. (A kraj potrzebuje bohaterów, szczególnie bohaterów rocka, bo tu jest wieczny niedobór). Mało tego: jak zginę, to nie będę musiał – tak sobie myślałem – iść jutro na zakończenie IV klasy technikum, bo zmarli nie kończą szkół, a technicznych w szczególności.

Przesadzasz z fantazją, bracie – tak sobie też pomyślałem po chwili – bo po przecież zaraz ci po prostu najebią jak złoto i spędzisz wakacje w szpitalu, a dla mamy skończy się to już na pewno zawałem – o który otarła się w osiemdziesiątym siódmym.

(W osiemdziesiątym siódmym pojechałeś do Dębicy na wyjazd Hutnika i w drodze powrotnej dojebali ci szalikowcy Cracovii. Złamali ci nos, buta na lewej stronie twarzy odbili, mama zemdlała. A w ogóle to wcześniej powiedziałeś rodzicom, że to będzie Ojców, a nie Dębica. I że to wycieczka z kolegami, a nie wpierdol od kiboli. Chuj z tego, że obroniłeś barwy – jak bierzmowanie miałeś za tydzień, a ty, właśnie ty, miałeś czytać Pismo Święte na celebracyjnej mszy).

Osiemdziesiąty siódmy stanął mi ze strachu przed oczami, ale teraz byłem bogatszy o tamte doświadczenia. Pięć lat, życia szmat – wspiąłem sie więc szybko na barierki i chciałem wskoczyć na scenę. Wydawała się to idealna droga ucieczki. Niestety – wskok uniemożliwiali bramkarze wielcy jak niedźwiedzie. Szybko więc oceniłem sytuację i już wiedziałem, co zrobić. Przecież większa będzie chwała dać się sprać skinom niż bezmózgom w służbach porządkowych. Kij wam w oko, karki, nie dla was moja krew! – ryknąłem w myślach wybierając złe z gorszego.

Skini rozpanoszyli się, jakby byli u siebie. Coś tam wyli złowrogo, grozili pięściami, niejednego skopali po tyłku, gdy nagle ludzie z trybun ryknęli wspólnie, jakby ich jakiś Duch Święty natchnął: „Zabić skina, skurwysyna, zabić skina…”.

Wspaniale! – nie byłem sam, szanse przeżycia rosły. W sytuacji zagrożenia wyostrzyły się też zmysły i zobaczyłem, że skini, którzy tak tłumnie przyszli na sztukę, byli skinami w wersji mocno kieleckiej. Już wyjaśniam poprzez porównanie: znany mi z hali Wisły skin był monstrum nieokiełznanym, oglanowanym przepisowo w cieżkie buty, wielkim jak Smok Wawelski – a ci tutejsi to były jakieś wyroby skinopodobne, maksymalnie przedziwna podróbka skina klasycznego polskiego. Glany miało może z pięciu, inni byli nie tylko w trampkach, ale i w klapkach! Tłum na nich bluzgał,  a oni kręcili się po parkiecie coraz bardziej zmieszani i w końcu, zaskoczeni oporem werbalnym, poszli w pizdu. Dla mnie był to niezwykle szczęśliwy happy-end. Pozostało już tylko nacieszyć się koncertem Kultu i wiać w podskokach do domu przez ćwierć Polski.

 

Na promocję do następnej klasy ledwo zdążyłem. Ale warto było się zmaterializować żeby odebrać świadectwo, bo niespodziewanie dla wszystkich, wychowawczyni klasy, magister rusycystyki pani Maria, wybrała przewodniczącym tejże klasy, naszej klasy, na rok kolejny właśnie mnie. Była to zmiana nagła i niespodziewana: mojego poprzednika, Adama Filipka, przyłapano na buncie przeciw systemowi i odwołano go w trybie natychmiastowym. Bunt wyrażał się poprzez ubiór nie licujący z godnością podniosłej chwili, jaką było zakończenie roku szkolnego w klasie IV – kolega Filipek przyszedł na rozdanie świadectw ubrany, co najmniej niestosownie. Zresztą nie tylko on. Ale jego jako „funkcjonariusza” można było i wypadało ukarać.

Kiedy ja bawiłem w Kielcach na pierwszym wyjeździe za Kultem, koledzy na znak protestu przeciwko nie otrzymaniu promocji przez Staszka Stachowicza, postanowili przyjść ubrani w ostatni dzień nie klasycznie, na galowo, ale na bojowo. I zamiast garniaków i białych wyprasowanych koszul, założyli dżinsy i czerwone podkoszulki. Ponieważ wszystkie ustalenia odbyły się na dzień przed, w ostatniej niemalże chwili, nie byłem niczego świadomy, bo komunikacja na początku lat dziewięćdziesiątych nie była tak sprawna jak dzisiaj, wiec byłem ubrany, niestety-stety, odświętnie. To wystarczyło, żeby mnie jako wzór, mianować na szefa klasy.

Już wtedy wiedziałem, że „w życiu piękne są tylko chwile” i nimi trzeba się delektować dogłębnie. Tylko czy bycie przewodniczącym klasy to jakaś forma piękna? Nie sądzę. I nie sądziłem wtedy, że moja „kariera” potrwa tylko przez wakacyjny, wolny od szkoły czas.

Dnia pierwszego września roku szkolnego następnego odwołano mnie z funkcji i to także była zmiana nagła i niespodziewana. Tym razem to mnie przyłapano na buncie przeciw systemowym ustaleniom dotyczącym dress code’u – pojawiłem się na rozpoczęciu roku szkolnego w krótkich spodenkach. Gorąco było tego wrześniowego dnia, po wakacjach nie ochłonąłem jeszcze i tak jakoś wyszło. To był dla Pani Psor wstrząs. I takim oto sposobem karierę klasową zakończyłem błyskawicznie. Ambitnym pilotem nie zostałem.

 

„Ty chcesz wyżej, wyżej, wyżej, wyżej
Masz wielkie ambicje
Nie strach, nie błąd, nie krzyk
Pracujesz bez usterek
O, taki bezbłędny
Czysty i elokwentny
I, myślę, się nie obrazisz
Że nie ma nic trudniejszego
Niż znaleźć kogoś takiego
Jak wyżej, wyżej, wyżej, wyżej
Masz wielkie ambicje
Nie strach, nie błąd, nie krzyk
Pracujesz bez usterek”*

*(Kult, fragment utworu „Ambitni Piloci”)

 

 

P.S.

Góra z górą się nie zejdzie itd. Po latach od wydarzeń w Kielcach przyjechał do nas brat ówczesnej dziewczyny mojego brata. Opowiedziałem mu moją kielecką przygodę, a on lekko zdębiał. W 1992 roku był szefem  kieleckich skinów i to on ich na koncert Kultu przyprowadził. Rodziną ostatecznie nie zostaliśmy.

 

 

 

***

 

 

 

W którymś tam roku jedna z formacji Staszewskiego Kazimierza, raczek KNŻ, miała nagrywać materiał koncertowy dla telewizji w krakowskim studio telewizyjnym w Łęgu. Była to prawdziwa gratka dla fanów, ale jeszcze większa dla tych spośród nich, którzy koniecznie chcieli zobaczyć się w telewizorze. Bilety były skandalicznie niedrogie, więc zakupiłem ich 10. Zebranie na koncert kolegów w takiej liczbie nie stanowiło żadnego problemu.

Budynki studia TVP zamajaczyły nam na horyzoncie i od razu dokonało się pierwsze niemiłe zaskoczenie: tabuny małolatów piszczały, krzyczały i wyły wniebogłosy – podejrzewam, że taki amok wywołała właśnie możliwość uczestnictwa w rejestrowanym koncercie. (Większość młodzieży nie dysponowała jednakowoż wejściówkami, co potęgowało chaos).

Patrzyliśmy na siebie zaskoczeni i oszołomieni, bo takich scen się nie spodziewaliśmy. Kurde, coś mi się pomyliło chyba – tak pomyślałem. I poszedłem się na wszelki wypadek rozpytać, kto gra. Ruszyłem przez piknikowy tłum, w którym koszulki okołokazikowe migały z rzadka. Wejście było szczelnie zaryglowane, za nim stała poważna ochrona, a na drzwiach wisiała kartka: „W dniu dzisiejszym odbywa się rejestracja materiału zespołu KNŻ. Wejście tylko z biletami”.

Jednak się nie pomyliłem. Wróciłem szybko do kolegów i już wiedziałem, że coś mi nie pasuje bardzo i że nie chcę tam być. Tłum mnie w tym jakby utwierdzał, wydając okrzyki: „Kupię bilety!”, „Potrójną stawkę płacę!”, „Pięć biletów muszę mieć!”.

– Panowie, ja wysiadam – powiedziałem do kolegów – nie bardzo się w tym widzę.

– To co robimy? – towarzystwo było zaskoczone.

Plan skonkretyzował się natychmiast: rodzice byli na działce, więc zamiast kisić się w tłumie uczniów, można było wycofać się zgrabnie w pielesze wolnej chaty i wysłuchać materiału z płyt, popijając „caipirinhę w Porto Alegre”. Truskawką na tym torcie mógł być mecz Polaków, którzy kopali akurat z kimś tam w eliminacjach do czegoś tam. Kluczowy był jednak jeszcze inny element tego planu: bilety zamierzyliśmy oddać… no dobra: odsprzedać. Za bajońskie, ma się rozumieć, sumy.

– Jak sprzedamy z przebiciem razy dziesięć, to ja bym stąd pryskał – zakończyłem prezentację pomysłu.

Koledzy przyjęli przez aklamację i ruszyliśmy w tłum, nie spuszczając z ceny nic a nic. Po pięciu minutach byliśmy bogaci. Jeszcze raz rzuciliśmy okiem na wariactwo pod budynkiem. Sumienia uspokajała świadomość, że następny „normalny” koncert już za miesiąc i że nadrobimy. I tak uspokojeni na duszy poszliśmy spożywać alko.

 

 

 

***

 

 

 

Innym razem wyjazd rodziców na działkę znowu zbiegł się z przygotowaniami do koncertu. Zgrupowanie rozpoczęło się więc od kilkudniowej degustacji trunków różnorakich, a jego finałem miało być wielkie punkowe wydarzenie: wizyta The Exploited na hali Wisły. Ogon, Bocian, może Talent – taki był trzon naszej kadry.

Zgrupowanie trwało dobre trzy dni i kosztowało nas wiele sił. Im bliżej było pierwszego koncertowego gwizdka, tym sprawniej zaczęliśmy szukać wymówek, aby na koncert nie iść.

– Nie mam siły. Nie dotrę na Wisłę – mówił jeden.

– Zaraz się przewrócę, łeb mi pęka. Napijmy się lepiej – mówił drugi.

– Może chodźmy pod halę, sprzedamy bilety i wrócimy? Szkoda kasy w końcu – zauważył trzeci, najbardziej przytomny.

Bilety trochę jednak kosztowały. Gdybyśmy zdołali je sprzedać, można by było wypić w domowych warunkach jeszcze z kilkadziesiąt piw, resztę przestrzeni wypełniając muzyką z płyt. Z trudem pozbieraliśmy się do pionu i poszliśmy na przystanek, żeby za pomocą miejskiej komunikacji teleportować się do celu. Jednak kiedy dotarliśmy na miejsce, udzieliła się nam aura wielkiego wydarzenia – i jednak postanowiliśmy udać się na sztukę.

Dobry to był pomysł. Hala Wisły posiadała przecież trybuny i można było się delektować punk rockiem także na siedząco. Zajęliśmy miejsca w pierwszym rzędzie trybun i zanim zaczął grać pierwszy support, już spaliśmy snem mocnym. Przespalibyśmy pewnie i gwiazdy wieczoru, gdyby nie przypadek. A może to Archanioł Gabriel celowo zesłał nam tego chuja złodzieja?

W trakcie drzemki ktoś postanowił mi, nie wiedzieć czemu, wyszarpać spod głowy katanę. A przecież katana Levisa to nie było byle co – bez mała pół wypłaty albo lepiej kosztowała, zdobyć ją było niełatwo, więc pilnowałem jej jak wątroby. Nawet śpiąc. No i właśnie w trakcie snu głębokiego a pijackiego, kiedy to organizm więcej poza spaniem nie potrafi, mój łeb na niej złożony zaczął energicznie podskakiwać, a ręka, do której przywiązana była kurtała, zapragnęła mi odpaść. Trwało to wszystko dobrych kilkanaście sekund. Potem skojarzyłem związek skutku z przyczyną i wróciłem do świata jako tako przytomnych.

– Co ty, kurwa, robisz? – zapytałem grzecznie, zaraz po otwarciu oczu, widząc przed sobą gnoja szarpiącego moją własność z poziomu płyty. – Zostaw moją katanę!

Reakcja musiała być błyskawiczna i była. Podniosłem dupę, trzymając kurtkę jedną ręką, wychyliłem się z trybuny i drugą zacząłem okładać niedoszłego złodzieja po łbie. Ten się nie poddawał, ciągnął okrycie ile sił, a z mordy nie schodził mu cwaniacki uśmieszek. W końcu moje ciosy zaczęły robić na złodzieju wrażenie, a że koledzy stopniowo budzili się w trakcie zamieszania, to typ, czując naszą przewagę,  zaczął uciekać. Miał farta, że byliśmy mocno zmęczeni, bo tak łatwo byśmy mu nie odpuścili. Na szczęście katana została obroniona, siły zaczęły wracać, a na scenie zaczął się występ gwiazdy wieczoru. Budzik w postaci złodzieja zadzwonił punktualnie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.