M11. Kiss-moll

M11. Kiss-moll

 

„Ja wiem że czasem są upadki i wzloty

Dziewczyny to nic więcej jak tylko kłopoty”*

*(Kazik, fragment utworu „Dziewczyny”)

 

Na wysokości podstawówki hormony mocno podkręciły gałkę VOLUME, a motyle jęły się obijać się o ścianki żołądka.

W pierwszej już klasie podkochiwałem się w Edzi. Wyglądało to tak, jak podkochiwanie się w pierwszej klasie podstawówy powinno wyglądać: gonitwy po szkolnych zaułkach, wpadanie na wybraną przez siebie koleżankę niby to przypadkiem, ale tak, żeby było wiadomo, że to za nią się biega z jakiegoś powodu. Edzia w klasie czwartej przeprowadziła się na drugi koniec miasta. Niestety – bo zostawiła po sobie puste miejsce w klasie. Na szczęście – bo miałem dzięki temu chwilę spokoju od podkochiwań. Dziecięce amory zabrała ze sobą.

Kinia była następna. Bujało się w niej pół klasy, to znaczy: z całą pewnością jej męska część. Wystartowałem więc w przetargu do serca Kini bez nadmiernej spiny. Jarałem się jednak chwilami ulotnymi jak szczeniak – bo i szczeniakiem byłem – kiedy niby przypadkiem zamieniliśmy słowo gdzieś na osiedlu. Znalazło się o niej trochę w moim pamiętniku, który w tych czasach prowadziłem,  a to już stanowiło znak, że się do tematu podchodziło jednak w miarę poważnie.

Kinia chodziła na anglika do osiedlowego domu kultury – czyli tam, gdzie ja na lekcje akordeonu. Instrument nie był jednak atutem, rzecz cała tłukła się o kant dupy, nie był to żaden lep na baby. Jasna sprawa, zamienialiśmy czasem słówko ale nic poza tym. Nie odpuszczałem specjalnie nie naciskając, ale gdzieś w okolicy siódmej klasy Kinia złamała mi zmysły. Ściślej: zrobił to jej tornister. Jeszcze ściślej: chodziło o zmysł powonienia.

Było to, mniej więcej, tak: coś tam chciałem od koleżanki, która była obiektem westchnień moich, najprawdopodobniej pożyczyć długopis. Ładnie poprosiłem, na pewno robiąc maślane oczy i niemal na pewno śliniąc się lekko w kącikach ust. Księżniczka zgodziła się przepiękną polszczyzną:

– Weźże sobie z teczki i daj mi spokój.

Niczym surówka uwolniona z martenowskiego pieca, która wlewa się do formy – wlałem się do teczki bez chwili zastanowienia. Rozszarpałem drżącymi palcami zamek, wsadziłem łeb do środka i nagle… BUCH! Odrzuciło mnie na metr z okładem. Trup. Tam musi być trup – tak mi się przynajmniej wydawało. Ale skąd zapach trupa w dziewczęcym tornistrze? I to jeszcze w tornistrze uczennicy najlepszej, Kini ślicznej, mądrej i jedynej w swoim rodzaju?

Grzebnąłem ręką i prawda wyszła jak na dłoni. Dziewczę – zakładam, że w celu utrzymania odpowiedniej figury – albo nie zjadało kanapek przyrządzanych przez mamusię, albo o nich zapominało. Uskładało się tego sztuk, jak sądzę, kilka. Pewnie w środku po parę deka polędwiczki albo boczku napchane było – bo gdyby było mniej, to by tak okrutnie nie śmierdziało.

Ale śmierdziało i czar prysł. Na zawsze.

 

 

*

 

 

Jedyna wycieczka, jaką zorganizowano nam w VII klasie szkoły podstawowej, była dla mnie prawdziwą szkołą życia. Dla kurażu zabrałem na nią dwa litry wina swojskiego, wieloowocowego, utoczonego w tajemnicy z tatowego gąsiora. Tak przygotowany mogłem podjąć wyzwanie i czerpać garściami z bukłaka życia, „patrząc przy tym na chmury w kolorze białym, natomiast niebo miało być przy tym niebieskie”.

Domek w Zawoi był typowym wykwitem góralskiej myśli budowlanej: kryty gontem, trzypiętrowy, a  im wyższe piętro, tym pokoi było mniej (dach musiał być bardzo stromy, żeby śniegi się zimą zsuwały miast zalegać).

Pani wychowawczyni podzieliła nas według sobie znanego klucza.

– Na górę dwie panny i trzech chłopaków.

Podniosłem rękę i wskazałem na nie dwie i na nich dwóch. Na ostatnim piętrze zastaliśmy dwa przytulne pokoiki: dwójeczkę i trójeczkę. W trójeczce zainstalowaliśmy się my, to znaczy: ja i dwa Sławki. A obok nas – o bicie serca! – Ona i Ona. Taki układ kwaterunkowy budował aurę tajemniczości ze szczyptą podniecenia. Czując wiszące w powietrzu napięcie, wieczorkiem podlaliśmy się delikatnie, tak na odwagę. W końcu byliśmy zaproszeni do koleżanek, a nie wiedząc co taka wizyta może przynieść, luzowaliśmy napięcie winem. Nasza miejscówka odizolowała nas nieco od reszty klasy, i co najważniejsze, od wszelkiej wychowawczej opieki. Nikt nas nie nawiedzał, nie niepokoił – więc już na początku postanowiliśmy tej swobody pokosztować. Chłopacy w pokoju dziewczyn! Tego jeszcze w moim życiu nie grali.

Wieczór u nich był dziwny i elektryczny. Próbowaliśmy rozmawiać, żartować, szukać wspólnych tematów. Ciężko było się w tym odnaleźć, nawet po małym winie. Jakaś nieznana nam aura wiła się wokół. Byliśmy jeszcze na nią za krótcy i kompletnie w niej nieobyci. Nie to co one. W końcu dziewczynki, a szczególnie te dwie, były „chop do przodu” z życiowym rozpoznaniem pewnych sytuacji w stosunku do chłopaków-rówieśników. A już na pewno do nas. I to rozpoznanie, poczynione gdzieś z kimś, wcześniej, postanowiły na nas kontynuować. W mojej parze, która wyklarowała się dość świadomie, sprawy poszły do przodu zaskakująco sprawnie. Przewodniczka życia wiedziała na jakie szlaki skierować chłopięce zainteresowanie. Tym bardziej, że leżałem obok niej niczym kłoda. Niespodziewanie więc stało się to co miało się stać. Robótki ręczne w które zostałem wplątany, niczym uczeń na ZPT, przyniosły nowe doświadczenia. A nawet lekki szok, na który nie byłem do końca gotowy. Mleko się więc rozlało a ja ulotniłem się jak Dżin. Do swojego pokoju.

Kontaktów z dziewczynami miałem chwilowo dość.

To wydarzenie było pod koniec kwietnia. W drugiej połowie maja sprawy zaczęły się dziwnie plątać. We wrześniu sytuacja była już totalnie zagmatwana. Ale pierwszy fetor uniósł się zaraz po powrocie z wycieczki do domu.

Najpierw do szkoły przyszła Ona. Oko miała takie, jakby poprzedniego dnia zniesiono ją z ringu po nokaucie. Śliwa była dowodem niedawnego bliskiego spotkania z pięścią i podejrzewałem, że raczej nie chodziło o to, że zupa była za słona.

Kiedy wracałem z jakieś majówki kościelnej, w oddali pojawił się ON. On – czyli chłopak jej. Na rowerze podjechał, na dystans stu może metrów. Obserwował. ONEGO nie znałem, ale wściekłość do siebie czułem nawet z tej odległości bardzo wyraźnie.

U, u, u, u, u, u, umarłem? 

Gdyby to były Stany Ameryki Zjednoczone, to pewnikiem ON łeb by mi odstrzelił. A gdyby nasze losy splotły się 30 lat później, potraktowałby mnie małopolskim zwyczajem maczetą. Na bank. Wtedy zaś, czując zagrożenie i chcąc uniknąć kompromitacji w oczach kolegów, zacząłem dyskretnie spierdalać w kierunku domu. Długie nogi niosły mnie przyzwoicie, mimo strachu który je paraliżował. Nie biegłem co prawda, ale szedłem nienaturalnie szybko – coś jak Korzeniowski przed dyskwalifikacją na olimpiadzie za kilka lat. Jego rower unosił się prawie nad chodnikiem, tak ze 30 centymetrów, jak w piosence hip-hop, za kilkanaście lat. A że koła w rowerze miał wielkie, zajechał mi drogę na wysokości lodziarni, za moim blokiem. Lodziarnia była na uboczu, nie działał jeszcze, miejsce na atak było więc idealne. Tam też rzucił się na mnie z piąchami.

– Co ty sobie kurwa myślisz? Moją dziewczynę podrywasz? – wrzeszczał. – Ja ci pokażę, gnoju! Ty frajerze jeden, ZA-JE-BE-CIE!

Odparłem pierwszy atak swoimi chudymi kończynami i skończyło się, chwała Matce Umajonej Opiekunce Napastowanych, tylko na szarpaninie. Dokładniej, na szarpaniu mnie. Obyło się bez klasycznego „strzała w ryj”, za to jego plwociny wylądowały na mojej opryszczonej twarzy, czemu towarzyszyły słowa o potężnym ciężarze gatunkowym. Poznałem dzięki temu masę nowych przekleństw i dowiedziałem się, „co się ze mną stanie, jak on mi ufać przestanie”. I żebym jak na spowiedzi gadał, co się wydarzyło na wycieczce pomiędzy mną a nią.

Wystraszyłem się nie na żarty. Skoro dziewczyna miała podbite oko za nic, to co mogło czekać mnie? Wyobraźnia zaczęła mielić sceny z filmów i książek. Wypalanie oczu, wyrywanie języka, pozbawienie paznokci, przypalanie, krzyżowanie, biczowanie i cementowe buty – tego wszystkiego obawiałem się doświadczyć w najbliższej przyszłości. Szkoda, że nie było w okolicy konfesjonału, bo zacząłem się bezwiednie spowiadać z całej wycieczki – oczywiście dyskretnie pomijając pikantne detale, których i tak było jak na lekarstwo. Z powodu braku kratki, która normalnie zapewniałaby odrobinę dystansu od spowiednika, zacząłem się jąkać. Natomiast agresor buchał mi z odległości centymetrów w twarz dymem z carmena.

– My-my-myśmy nic nie-nie-nie robili! Naprawdę! – skuczałem, a oczka zachodziły mi strachem, kiedy zaczął mnie ściskać za tę część ciała, która w przyszłości miała być bicepsem.

– Kłamiesz! Spaliście razem! – sugerował coś, o czym nie wiedziałem.

– Nie spaliśmy, no co-co-co co ty! Ja z dziewczyną? Ni-ni-ni nigdy! Z kolegami spałem. W innym pokoju. Na serio. Mogą to po po potwierdzić – terkotałem szybko, nie zdając sobie w sumie sprawy, o co naprawdę chodzi w „spaniu z kobietą”.

Czeski film trwał w najlepsze. Na szczęście spowiedź została wysłuchana, zaakceptowana a w ramach pokuty miałem donosić ONEMU, z kim ona się spotyka i kiedy. Pierwszy raport miałem złożyć za dwa tygodnie o godzinie 19.00.

– W tym samym miejscu. A teraz zdupcaj – Typ nakazał, po czym splunął mi pod nogi i odjechał.

Skończyło się na jednym spotkaniu, chociaż ON chyba mnie polubił. Nie miałem nic ciekawego do przekazania, więc to ON sprzedał mi parę swoich bandyckich opowieści i nigdy go już nie spotkałem. Na szczęście. Ona też długo nie pochodziła do ósmej klasy. Okazało się, że będzie mamą. Dzięki takiemu „wprowadzeniu” w świat relacji damsko-męskich na następne kilka lat dałem sobie spokój z dziewczynami.

No bo po co miałem mieć  kłopoty? Dziewczyny to częściej upadki niż wzloty.

 

 

 

*

 

 

 

Przed moim osiemnastkowym party, Koleżanka z pobliskiego XI Liceum, z którą chodziłem do podstawówki i nawet się w niej podkochiwałem do czasu afery tornistrowej, dostała bojowe zadanie zorganizowania jakichś dziewcząt na imprezę. Amory do Kini przeminęły z wiatrem, ale solidne stosunki koleżeńskie pozostała forever.

W naszej klasie w technikum były same chłopaki. W całej szkole – dziewczęca posucha. Do tego mało kto wtedy miał dziewczynę na stałe, poza Sową oczywiście, a i z dziewczynami nikt na tyle blisko nie bywał, żeby skłonić damskie towarzystwo do przybycia na tę czy inną imprezę. Raz, że byliśmy wstydliwi. Dwa, że za bardzo podkochiwaliśmy się w alkoholu i przez to wychodziła nam nie raz słoma z butów i mózgów, a to w oczach dziewcząt dyskwalifikowało nas szybko. Trzeba się więc było ratować znajomościami w liceach i liczyć na szczęśliwy los.

Na mojej imprezie wszystko zagrało: Kinia przyprowadziła kilka koleżanek ze swojej klasy. Wśród nich była mała dziewczynka w sukience w grochy. Z mojej strony zaiskrzyło od razu. W końcu od czasów podstawówki założyłem sobie bana na dziewczyny i prowadziłem się niczym kleryk w klasztorze. Tego dnia jednak lody życia w celibacie zaczęły topnieć, lejce się poluzowały – i od początku imprezy myślałem, jak tę młodą damę poderwać.

Osiemnastka była obfita. Rodzice zostawili lokal do dyspozycji i jedzonko najróżniejsze mamusia przygotowała – w zamian za obietnicę, że będzie porządeczek, a jak alkohol się pokaże, to tylko symbolicznie… Tyle było kształtowania wizerunku, bo skończyło się podręcznikowo, czyli : „zastaw się a najeb się”.

Wódeczka lała się strumieniami, jak woda z Wodogrzmotów Mickiewicza. Gramofon wyrzucał z siebie piosenki jak karabin maszynowy. Było przemiło, głośno i uroczyście. Zaszczycili mnie obecnością koledzy z klasy, koledzy-starszaki, wreszcie: licealistki, które miały podnieść level imprezy do takiego levelu, któregośmy wcześniej nie spotykali, bo wcześniej zawsze brakowało tzw. pierwiastka kobiecego.

Prezenty, jakie wtedy dostałem, mam do dzisiaj. Od chłopaków – The Doors i Republikę w analogach ( STOP. Kto mi Republikę zajebał?), trochę alko i inne drobiazgi. Gramofon grał prezentami, do tego ukochane płyty Kultu szły jedna za drugą i zabawa kręciła się jak trzeba.

Do momentu, w którym Kinia zaczęła młócić wódeczkę z kolegami-starszakami na szklanki. To były prawdziwe mistrzostwa globu, a panna była przygotowana perfekcyjnie. Po latach miało się okazać, że w domu spożyła kostkę masła, a część wódki, na pozór przyjmowanej do wnętrza organizmu, wlewała do maminych kwiatów. Tym sposobem jednemu z mistrzów odebrała koronę, rozłożywszy go na łopatki trzecią pitą szklanką. Następnie  sama z nudów i braku zajęcia godnego gwiazdy zaczęła didżejować. Zimny pot mnie oblał, gdy tylko dotarł do mnie dźwięk igły szorującej po płytach. Raz, drugi, piąty.

– Zostaw, pomogę! – błagałem.

– Sama potrafię, puść! – szczebiotała, nie wypuszczając z ręki gramofonowego ramienia. Ale odpuściła, bo się chyba zorientowała, że od dłuższej chwili nie wydobywa się z głośników żadna muzyka, a wyłącznie zgrzyt, męczący nawet pijanych.

Nad ranem towarzystwo poległo i zaczęło ewakuację. Ostatkiem sił wymieniłem numery telefonów – dodam, że stacjonarnych, bo innych nie było – z grochową panienką i oczyściłem lokal z wódczanych opakowań. Hop, przez balkon, w lewą stronę, za żywopłot. Hop, hop, z piętnaście flaszek. W mieszkaniu zostały trzy – jako świadectwo umiarkowanego spożycia i kulturalnej, na całe osiedle, zabawy.

Wszystko byłoby cacy, gdyby nie sąsiadka, która zaraportowała o magazynie pod blokiem. Ale dowodów potwierdzających donos szczęśliwie nie było – butelki stanowiły realny pieniądz, więc bezdomni wyzbierali je skoro świt, a mnie się upiekło. Gdyby wszak rodzice zobaczyli, jak wiele możemy, byłbym winien zawału lub zawałów nawet.

Te rekordy spożycia biliśmy z osiemnastki na osiemnastkę. Po pierwszej wspólnej gloryfikacji osiemnastki u Sowy szampan nam został i do niego butelka wódki. Szampana opróżniliśmy jakoś niechcący kilka dni później w szkole – i o piczy włos, a wylecielibyśmy ze szkoły, bo któryś nieroztropnie zostawił pustą butelczynę w kiblu, zamiast wynieść z budynku. I zrobiła się afera jak ta lala, że ktoś spożywa w szkole. Na szczęście nieroztropny pozostał niezidentyfikowany i po raz kolejny upiekło się nam grupowo i mnie osobiście… Kolejnych przypadków picia w szkole raczej nie było, bo po imprezach zazwyczaj nic nie zostawało.

Czesiek swoją osiemnastkę zorganizował w niedokończonym domu pod Krakowem. Miejscowość zwała się i zwie Słomniki. Leżała i leży na trasie Kraków–Warszawa. Zaopatrzeni byliśmy odpowiednio, w laboratoryjnie wymieszanego Royala z przegotowaną perfekcyjnie wodą. Docieraliśmy autobusami na lokalny dworzec, a stamtąd tata Czesława, nauczyciel w nowohuckim elektryku, przerzucał nas na miejsce akcji właściwej samochodem. A może nawet wartburgiem?

Wszystko wyglądało znakomicie jak jeszcze nigdy. Dom był w stanie półsurowym, a niecałe dwieście metrów kwadratowych było tylko dla nas. Były koleżanki Kini, była grochowa panienka, było też kilka świeżynek (właściwie to dwie). Przy znakomitej jak zawsze muzyce party rozwijało się wspaniale. Być może wpływ na to miało także czystsze pozamiejskie powietrze, ale może nam się tylko zdawało, że było czystsze. Kto się wtedy przyjmował smogiem? Woleliśmy żyć pełnią picia. Życia, znaczy. Życia.

Tak czy inaczej kombinacja podmiejskości, stanu surowego i damskiego towarzystwa pozbawiła nas jakiejkolwiek kontroli nad tempem konsumpcji. Niektórych poniosło na tym etapie okrutnie. Na mnie Grochowa strzeliła focha, ja popuściłem lejce jak Kmicic w Rozłogach, a Staszek Stachowicz zaproponował grę dla rozrywki i odwrócenia uwagi od napinającej się niepotrzebnie sytuacji. Gra była prosta jak matura z rosyjskiego, dla średnio ogarniętego znawcy bukw, a zasady klarowne: należało w szybkim tempie pokonać półlitrową butelkę roztworu royalowego – a na zwycięzcę miał czekać taniec z nowo poznaną koleżanką. Taniec z tych wolnych oczywiście.

I poszliśmy ostro. Z braku soku do zapijania, popychaliśmy zajzajer wodą spod ogórków. Jedynym płynem który poza wodą z kranu pozostał na imprezie. Lokalne powietrze rzeźwiło młode organizmy, więc te długo nie chciały się poddać strasznej sile przyjmowanej trucizny. Pojedynek się przeciągał, pojawiło się nawet coś w rodzaju kibicowskiego wsparcia. Nikt jeszcze tak idiotycznych zawodów nie widział, wiec z braku ciekawszego zajęcia, konkurencja przyciągnęła widownię. Do czasu. W końcu jednak szóste prawo Alkoholidesa zadziałało i padliśmy.

Osunąłem się do poziomu z otwartymi na oścież oczami. Nie dlatego, że chciałem, ale dlatego, że inaczej nie mogłem. Przestały bowiem funkcjonować nie tylko członki, ale także powieki. W takiej pozycji byłem, kiedy pojawił się nade mną niespodziewanie tata Cześka. Nie mógł nijak uwierzyć w to, co zobaczył. Jak się wyjaśniło po chwili, nie opuścił lokalu, ale dla bezpieczeństwa czuwał nad nami ukryty w garażu – a kiedy już byliśmy bliscy przekroczenia granic innego wymiaru, pojawił się niczym anioł stróż. On: nauczyciel Technikum Elektrycznego, znakomity wychowawca i przyjaciel młodzieży.

A z głośników usłyszałem bardzo wyraźnie słowa Kazika:

 

Produkują wódkę, tak dużo, dużo wódki
Bo im tylko, tylko o to chodzi, abyś sam sobie szkodził
Abyś sam nie mógł myśleć, abyś sam nie mógł chodzić”

 

W młodości życia brałem teksty ulubieńców za dosłownie. Co nie zawsze było wskazane i rozsądne jak można przeczytać wyżej.

Jedna odpowiedź do “M11. Kiss-moll”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.