M12. Wak a-kcje

M12. Wak a-kcje

 

Wakacje A.D. 1992 miałem zaplanowane doskonale. Doświadczenie, nabyte rok wcześniej na pierwszej samodzielnej letniej wyprawie, procentowało: rodzice ufali mi prawie bezgranicznie, więc pojechałem z małą klasową załogą pod namiot, nad piękne polskie morze. To miała być wyprawa dotychczasowego życia. I taką została, ciągnąc się nieprzerwanie przez kilkanaście następnych wakacyjnych lat. Co roku w tych samych okolicach.

Mielno wybieraliśmy, nie wiem dzisiaj dlaczego – ale okazał się to wybór ze wszech miar trafny i tak oto najpierw Mielno, a potem Unieście, stało się naszą wakacyjną przystanią. Najpierw moją i kolegów a potem i mojej  najbliższej komórki rodzinnej. Letnim drugim domem. Ta „pierwsza ekipa” była również żelazną ekipą klasową, która najczęściej organizowała się w roku szkolnym do wszelkich wypraw: Czesiek, Mat i Filip. No i oczywiście ja.

Przez całą Polskę przebiliśmy się tak szybko, jak na to pozwalała ówczesna sprawność PKP. Pod koniec XX wieku podróż nad morze trwała kilkanaście godzin. Jeśli nie doszło do nieplanowanych, ale często występujących niestety opóźnień. Klimatyzacja w lecie, czy w zimie ogrzewanie nie były warte jakiegoś szczególnego roztrząsania. Pierwszej nie było w naszym systemie, druga często nie działała. Albo działała, wbrew porom roku, na przykład w lecie. Ważne, że do Koszalina było bezprzesiadkowo, więc więcej wtedy nie wypadało wymagać. Nawet po drodze za bardzo nie broiliśmy, bo wyłączenia ruchomych schodów na stołecznym Centralnym o drugiej w nocy nie da się chyba zakwalifikować w kategorii złego zachowania. Ot, przypadkowy przypadek. Taki prztyczek dla stolicy od Krakowa. Po prostu jechaliśmy, piliśmy, głośno słuchaliśmy muzyki i do tego czasem wyliśmy pod to co leciało z magneciaka. Nowohuckie samo dobro.

Na koszalińskim dworcu zameldowaliśmy się – z godzinnym albo i dwu opóźnieniem, ale żaden z nas nie zwracał na to uwagi. Autobusy w okresie wakacyjnym kursowały do Mielna non stop, mniej więcej co godzinę, może i jej pół, więc przebiliśmy się na miejsce błyskawicznie. Woń morza unosiła się na kilometry od wybrzeża, a na miejscu uderzyła do młodzieńczych głów niczym nowohuckie powietrze w okolicy kombinatu metalurgicznego. Objuczeni jak wielbłądy pobiegliśmy na plażę. Radość i ukojenie, mogę nawet rzec: błogostan, jaki na mnie spłynął tamtej chwili, był nieporównywalny z niczym. Bliscy koledzy, wakacje i czająca się za rogiem przygoda wzruszyły mnie do łez, słonych jak nasz przepiękny Bałtyk.

Widok morza chyba nigdy nie trzepnął mnie tak jak wtedy. Pewnie, że za każdym razem są włosy na sztorc na przedramionach i lekkie gilgotki w żołądku – ale te pierwsze i jedyne wzruszenia odeszły precz wraz z wiekiem. Szkoda.

Miejsca na nocleg nie szukaliśmy długo. Rozbiliśmy się na polu namiotowym, porośniętym wielkimi sosnami, których zapach zmieszany z zapachem morskiej bryzy zauroczył mnie błyskawicznie i wprawił w rozanielenie. Szybko też dostrzegłem, że obok nas rozbiły namioty trzy panny. Na moje nieszczęście – jak się miało później okazać, do czego jeszcze wrócę.

Do morza mieliśmy bardzo blisko: 150 kroków bocianich i 35 tiptopków. Rozłożywszy namiot, nie myśleliśmy za wiele nad kolejnymi ruchami. Skrzynia browarów została zakupiona niczym bułki na śniadanie i rozpoczęliśmy proste, wakacyjne życie, wolne od domowych łańcuchów. Po kilku piwach nasze sąsiadki nam się spodobały, więc zaprosiliśmy je do wspólnej biesiady. Nawet ilościowo się to mniej więcej zgadzało: ich trzy, nas czterech, prawie remis. Impreza zaczęła się kręcić pomalutku. Skąd, po co, do kiedy, pierwsze grzeczności, wreszcie: ważne pytania.

– A czego słuchasz? – zapytała ona.

– A Kultu. A ty? – odparłem ja.

– A ja Ramonesów. – tak rzekła ona.

– Aha, Ramonesów. Nie znam. Ale Czesiek słucha Ganzes Rouzes? Znasz? – podtrzymywałem rozmowę.

– Jasne że znam. A ty Ramonsów nie znasz? – zdziwiła się ona.

– No nie znam. Dorsów znam i te babę co tak wyje znam, no te jak jej tam, Dżenis Dżoplin, o! – kontynuowałem ja.

I takżeśmy się licytowali, kto kogo zna, a we łbach szumiało jak w sosnowym, nadmorskim lesie przed burzą. Aż szum nagle i raczej spodziewanie zagłuszył wszystko i obudziłem się skoro świt. Nic już od tej pory nie było takie samo, niestety. Tak się czasem dzieje, kiedy budzisz się jako młody chłopiec obok nowej koleżanki, a znajomość z nią zamiesza ci w głowie na kilka kolejnych lat. Konsekwencje tej znajomości odbiły się czkawką (a nawet i zgagą) po latach, a wszystko to stało się niestety na moje zawołanie. Początek był mało obiecujący z mojej winy, ale dwa tygodnie i okoliczności przyrody spowodowały, że na ugorze mego serca zaczęło coś kiełkować. Zamiast pielęgnować róże pod blokiem szukałem kaktusów na piasku. Tak to jest z młodością, która szuka po świecie tego co ma na wyciągnięcie ręki. Matołku.

Morze, piękna pogoda, browary w ilościach hurtowych, ryby smażone, morze spienione, słońce palące i my. Chwilo trwaj! Nie brakowało nam niczego. Pogoda tego lata była wyborna. Mieliśmy prawo czuć się jak nad Morzem Śródziemnym. Przez dwa tygodnie nie spadła kropla deszczu, temperatury były tropikalne. Czy można lepiej trafić podczas tak dalekiej wyprawy krajowej? Było cudownie.

Aż tu nagle i zupełnie niespodziewanie (dla nas) kasa skończyła się już po tygodniu. Z królewskiego życia zostało nam tylko na cygańskie przetrwanie. Ale i po tych siedmiu dniach, los nam sprzyjał i szczęśliwie zazębiliśmy się z naszymi kolegami z technicznej klasy, którzy dotarli nad morze. Zarzucili oni kotwicę nieopodal, bo w Unieściu – na polu namiotowym, które mieliśmy w przyszłości ochrzcić mianem „Patelni”( brak drzew, a więc i brak możliwości skrycia się przed słońcem, stąd ta wielce wyszukana nazwa pola). Tam też właśnie mieliśmy zapuścić korzenie na najbliższe lata, zaprzyjaźniając się z miłymi właścicielami. Przyjazd kolegów przyniósł, oprócz oczywistej radości, lekkie wsparcie finansowe i znowu można było żyć jakby pełniej.

Rozpoznanie zostało poczynione, miejsce pokochane. Można było wracać.

Z pierwszego wyjazdu pozostała mi na długo choroba zwana miłością. Kilkuletnia do dziewczyny, dożywotnia do Unieścia, naszego Morza Bałtyckiego i piaszczystych, złotych plaż.

 

 

Rok później wróciłem do Unieścia z ekipą dużo słabszą, właściwie: tylko z Ogonem i jego znajomymi. Ogi był uczniem XI LO, mieszkał na Bohaterce, i poprzez moich kolegów z klasy budowlanej, został naszym dożywotnim kompanen i przyjacielem. Znajomi kolegi wakacjami za bardzo się nie przejmowali, bo dopiero co dostali się na wymarzone studia – prawo i medycynę – i właściwie od razu zaczęli się uczyć, nie zwracając uwagi na morza szum, ptaków śpiew i tym podobne pierdoły. Jako że ja się na prawo i medycynę nie dostałem, a do matury miałem jeszcze rok bez mała, to zostałem wyautowany poza nawias wypadowej ekipy. Pozostało mi więc zabijanie wszechogarniającej nudy. Było z tym ciężko. Próbowałem ze współlokatorem podnamiotowym zabić czas, ale ten pochłaniał w przeciągu trzech dni na oko dwie trzystustronicowe książki i na pewno jedno piwo, więc nie za bardzo nas ku sobie ciągnęło. Samotne włóczenie się po nadbałtyckiej krainie zaczynało mnie mocno męczyć.

Ale tylko do czasu. Któregoś popołudnia konsumowałem sobie w ciszy namiotu jakowąś lekturę wakacyjną i wtedy do moich urlopowo wyczulonych uszu napłynął, wraz z powiewem wiatru, dialog:

– Ja już mam dosyć piwa!

– No to co, jutro wódka?

– Jasne, że tak.

Akcent osobników rozmawiających za materiałową ścianką mojego namiotu pozwalał zgrubnie określić miejsce ich zamieszkania. Gdzieś na zachód od Krakowa. Zagranica, ale bliska. Bliska, ale zagranica. Lektury mi się kończyły, towarzystwo z wakacyjnych kursów naukowych było hermetyczne, wobec czego postanowiłem się z zagraniczniakami zakolegować. Wyskoczyłem czym prędzej z namiotu i w ostatniej chwili dostrzegłem wielkiego człowieka wchodzącego do telewizyjnego kontenera.

Raz kozie śmierć – pomyślałem – teraz zaatakuję albo zgnuśnieję na amen. Wkroczyłem energicznie, jak meduza na płyciznę.

– Dzień dobry! Podsłuchałem właśnie, że koledzy jutro będą konsumować. Mógłbym się przyłączyć?

– Co konsumować? Pić znaczy? – największy starał się złapać, o co mnie kaman.

– No tak. Znaczy pić. To można?

– Jasne że tak! Esu z Jastrzębia! – przedstawił się kolos.

– O. A czemu tak dziwnie, Esu?

– No bo po ojcu Kuta dajesz (e)s. No i masz. Więc  Es. Esu, nie?

– Noooo.

I tak to poznałem chłopaków z krainy węglem płynącej – Jastrzębia-Zdroju. Bartosz, Wacek i ich koledzy. Niezwykle miło było posłuchać, jak się żyje gdzie indziej. Co się czyta, czego się słucha i co i jak się pija. Chociaż to ostatnie – jak wszędzie: dużo i często. Znaczy: po polsku. Znaczy: nie taka znowu zagranica ten Śląsk.

Chłopcy interesowali się głównie sportem, muzyką i konsumpcją. To wystarczyło, żeby nawiązać bliższą znajomość. Do tego Wacek potrafił grać na gitarze – a dla mnie to było coś! Tym bardziej, że nauczył się grać samodzielnie – ot, kiedyś i gdzieś w głowie urodziła mu się myśl, żeby na gitarze grać. No i Wacek poszedł na koncert Elektrycznych Gitar, stanął w pierwszym rzędzie i popatrzył, jak Pan Doktor Sienkiewicz gra. Potem w domu zaczął po Panu Doktorze powtarzać i powtarzać – w koło Macieju (nota bene: tak miał Wacek na drugie). Wacek-Maciek. Jak chuj i koń – tak on twierdził, moim zdaniem bezpodstawnie. Prawie. Bo przecież Wackiem chłopcy penisa nazywali zdrobniale, ale o co mu z tym koniem chodziło? Nie wiem. Wiem za to, że jak nasz Wacuś popił, to składał zażalenie do rodziców o kiepskie imiona.

Ćwiczył chłopak zawzięcie to granie, że aż krew z opuszków sikała, ale jego to nie zrażało. W końcu skóra na palcach stwardniała, a Wacek nauczył się grać. Gitarzystą akustycznym stał się przednim, przynajmniej jak na moje ówczesne „znam się”. Instrument nie wypadał mu z rąk, a palce chwytów nie gubiły, nawet w stanach przechodzenia w inny wymiar. Talent to był prawdziwy. Kult mu zanuciłem i już, trach! – chwyty połapane i dajemy „Baranka”, „Arahję” i inne różności… Wacław miał chyba nawet kilka własnych utworów – ale co to było?  Nie pamiętam.

Wiem za to, że odkąd trafiłem na przedstawicieli nadmorskiej kopalni węgla kamiennego z Jastrzębia-Zdroju, każdy następny wyjazd wakacyjny był przerażająco niesamowity.

 

„Powiedz mi, czego słuchasz, a powiem ci, kim jesteś” – ta zasada sprawdzała się w doborze towarzystwa znakomicie, nie tylko w trakcie wakacji. Muzyka zbliżała ludzi do siebie, pozwalała nawiązać pierwszy kontakt – a potem to już leciało. Zbliżanie najmocniej odczuwałem przy „Tacie Kazika” – ależ to się śpiewało!

Kazik ze swoim tatą nie miał łatwo – kto wie, ten wie, kto nie wie, może doczytać. Na długo przed tym, jak sobie te relacje poprostował w głowie, zaczął doceniać jego piosenki i postanowił je nagrać. Zespół Kult zrozumiał zamysł i w efekcie światło dzienne ujrzała płyta „Tata Kazika”. Stanisław Staszewski tym sposobem trafił pod strzechy. Kult na dobre wszedł do obiegu masowego – płytę kupowali i zachwycali się nią ci starsi, ci młodsi oraz ci w średnim wieku. A ja zostałem PIEŚNIAŻEM pól namiotowych. Była pierwsza połowa lat 90.

Ale to się śpiewało! Na gitarze nie grałem, ale Pan Bóg głosu mi nie pożałował. Mogłem wyć na całego, klaszcząc w dłonie:

 

Na głowie kwietny ma wianek
W ręku zielony badylek
A przed nią bieży baranek
A nad nią lata motylek
A przed nią bieży baranek
A nad nią lata motylek”*

*(Kult, fragment utowu”Baranek”)

 

Do wakacji całą płytę – a wyszła chyba w kwietniu – znałem na pamięć. Na polu namiotowym wyśpiewywałem a capella większość piosenek już po kilku piwach, a po kolejnych kilku wódkach na bis leciałem repertuar z wcześniejszych płyt. No i śpiewało się i piło, piło się i śpiewało, dziewczyny były i się śpiewało i się piło. Powstał rytuał wypadów wakacyjnych: od piosenki do piosenki, od zgonu do zgonu. Od piwa w ilości kraty, poprzez wina, szampany, wódkę ze sklepu, do królewskiego Royala a nawet spirytusu lotniczego.

Spirytus lotniczy smakowaliśmy któregoś wyjazdu całkiem niespodziewanie. Tak nas zmęczyło biesiadowanie, że nie mieliśmy kompletnie siły budzić o czwartej rano pracowników sklepów alkoholowych, co nagminnie nam się zdarzało. Postanowiliśmy więc powęszyć na naszym polu i trafiliśmy na żołnierzy służby zasadniczej, jakichś lotniczych jednostek, którzy to cudo, służące do wspomagania samolotów, pili hurtowo! Wypiliśmy więc z nimi, mieszając z wodą z kranu. Zapytacie jak wrażenia? Znakomite. Po pierwszej pięćdziesiątce rzygałem jak kot, po kolejnych wchodziłem na odpowiedni poziom upojenia.

Do „Taty 2” włącznie znałem wszystkie teksty Kultu i Kazika Na Żywo, Kazika saute i Kazika gościnnego – na pamięć, na wyrywki, razem z tekstami po angielsku, nie znając angielskiego. Z piosenkami Kultu było jak z mszą świętą. Słuchane tysiące razy, zapisywały się w głowie na zawsze. Dzień w dzień, płyta po płycie, przeplatane Dezerterami, Armiami, Farben Lehrami, Defektami, Muzgami, T. Lovami, Sedesami, Kolaborantami, Heyami, Bieliznami, Aptekami, Sztywnymi Palami, Różami. I Shakim Stevensem. I Oddziałem Zamkniętym. I Lady Pankiem. Te trzy ostatnie to tylko w weekendy, gdy następowała kumulacja stężenia alko w organizmie przepotężna albo trzeba było zagrać coś do tańca. A taka „La Bamba”, królowa imprez? Też była. A tych, których nie wymieniłem, serdecznie przepraszam, nie chcę nikomu sprawiać przykrości.

Teksty Kazika, a szczególnie te pisane dla Kultu, wchodziły mi do łba jak nóż w masło. Jeszcze się wtedy nie znaliśmy, ale Kazik swoim siódmym zmysłem coś chyba poczuł i od „Salonu Recreativo” zaczął tak pisać, żeby mój mózg już nie był w stanie tego spamiętać. Oczywiście pewnie lekko przesadzam, ale przyznam, że zapamiętywanie szło mi ciężej. Bo przecież miałem jeszcze Kazika solo, KNŻ oraz setki innych tekstów polskich zespołów do zapamiętania.

A szare komórki z każdym toastem umierały nieodwracalnie, i miejsce na twardym mózgu kończyło się błyskawicznie. Ale kto wtedy na to zwracał uwagę? Ja na pewno nie.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.