M4. C-dur codzienności

M4. C-dur codzienności

 

Co jakiś czas następowała rewolucja w sposobie odtwarzania muzyki. O szpulaku, magnetofonie Grundig, radiu Unitra czy adapterze od kuzyna Wieśka już pisałem. Ostatnim szczeblem na drabinie postępu długo pozostawała wieża, składana z elementów Diory i Technicsa. Dzięki wstawiennictwu Matki Bożej Niezakłóconego Odsłuchu Domowego służyła i w Diorowej części służy mi jeszcze w XXI wieku. Technicsa jak ostatni matoł wyniosłem na śmietnik w 2010 chyba. Z dwoma paczkami kaset magnetofonowych po jabłkach. Trzeba być debilem, co nie?

Ale kiedyś tam w międzyczasie pojawiły się też walkmany. Urządzenie to było niewiele większe od kasety magnetofonowej, miało własne małe słuchawki – i pozwalało zabierać muzykę z domu i mieć ją ze sobą wszędzie! Pierwszy odtwarzacz który miałem nie był jakimś specjalnym cudem techniki i elektroniki, ale potrafił skutecznie wyizolować od otoczenia i dzięki przyzwoitemu przekazowi stereo zmienić percepcję otaczającej rzeczywistości o co najmniej sto dwadzieścia osiem stopni. Nazywał się  Panasonic, był produktem z niższej półki i pożerał baterie jak smok dziewice, ale takie szczegóły za pierwszym razem były najmniej istotne. Ważne było to, że byłem użytkownikiem tego cudu techniki.

Sprzed pierwszego spaceru z walkmanem pamiętam, jak drżącymi z podniecenia rękami pakowałem delikatnie kasetę do środka. Akurat zdało mi się, że wspaniała na kontemplacyjne łażenie po osiedlu i ościennych będzie Bielizna i ich „Taniec lekkich goryli”. Lubiłem bardzo głos Jarka Janiszewskiego – słysząc faceta, wyobrażałem sobie jak śpiewa trochę jakby przez nos, a trochę jakby nie skończywszy przeżuwać jeszcze kopytek z drugiego dania, a tu mikrofon ktoś mu podstawia i mówi: „no weź zaśpiewaj”. Kręciło mnie to nie mniej niż ironiczne teksty z życia codziennego, jak choćby „Stefan” – historia o szukaniu swojego miejsca w codziennym życiu przy maksymalnym wykorzystaniu własnego potencjału intelektualnego i niebanalnej urody:

 

Pomarszczona skóra i wygięty kark,
Kiedy się urodził nie miał wiele szans.
W bardzo dużej głowie pływał mały mózg,
Starczał ledwie tyle, by zrozumieć kilka słów.

 

W pewien mroźny ranek przesądzono los,
Jego ojciec stwierdził, że uprawiać będzie boks.
Wszyscy mu najbliżsi podchwycili plan,
Słychać było setki identycznych, mądrych rad:

 

Bij ile sił, z tego nieźle można żyć,
Jeśli ty utrzymasz się, nas utrzymasz także,
Bij ile sił, może wygrasz złoty pas,
W takim pasie, uwierz nam, możesz mieć kobietę”.*

 

*(Bielizna fragment utworu „Stefan”)

 

 

…i nagle JEB!

Testując nowy sprzęt audio na polu, chodniku i ulicy, nurzając się po raz pierwszy w bieliźniarskich tematachzapomniałem o Bożym świecie – i wpadłem pod auto. Czy raczej: na auto. Kierujący jechał na szczęście na tyle wolno, że skończyło się tylko na drobnych otarciach. No i na opierdolu, jakiego świat nie słyszał. Ja też zresztą nie bardzo słyszałem, gdyż słuchawki mi ze łba nie spadły, ani ich nie zdjąłem – tylko godnie wstałem, otrzepałem się i z wybałuszonymi gałami patrzyłem na dziwnie zachowującego się gościa, który wyskoczył z samochodu i pokazywał, machając rękami, na światła dla pieszych.

No tak. To moje było jednak czerwone, ale wyizolowany z realiów przez muzykę, nie zwracałem szczególnej uwagi na otoczenie.

 

„Ciągle giną ludzie gdzieś daleko
Nie słychać tylko wybuchów w środku miast
Ktoś przypadkowy zostanie kaleką
Bojówek dzieckiem jest permanentny strach”*

*(Bielizna fragment utworu „Terrorystyczne bojówki”)

 

 

Kopała ta muzyka przez słuchawki jak środki odurzające. Musiałem wzmagać czujność, żeby nie zostać rozjechanym przez szarą zwyczajność na czerwonym świetle życia, które lubiło niespodziewania zaświecić .

 

 

***

 

 

 

Krzysiek Michalik miał walkmana wysokiej klasy – wypasiony chyba Sony w porównaniu z moimi niskopółkowym Panasonicem podnosił kulturę słuchania o kilka poziomów. Ale żeby to dostrzec, tzn. usłyszeć, potrzebna była kaseta z godną uwagi zawartością.

Któregoś popołudnia zebraliśmy się pod XI LO na osiedlu Teatralnym, by odbyć kolejny trening siatkarski. Zawsze zbieraliśmy się wcześniej – żeby poprzedzić trening dyskusją o pierdołach dnia codziennego. Krzysztof podszedł, przywitał się i wyłączył walkmana, żeby wrócić na ziemię z muzycznej galaktyki.

– Co słuchasz? – zagadnąłem zaraz, bo czego Krzysztof na ogół słuchał, to było dobre, a co było dobre, to ja też łykałem błyskawicznie.

– The Doors – odpowiedział i już byłem zaintrygowany, bo przecież nazwa zespołu nic mi jeszcze nie mówiła. – Masz, posłuchaj.

Namawiać nie trzeba było. Ja założyłem słuchawki, on wcisnął play.

 

„Break on through to the other side
Break on through to the other side
Break on through to the other side, yeah”*

*(The Doors fragment utworu „Break on trough”)

 

Nie wiem, co mnie trafiło mocniej: głos  Morrisona czy klawisze Manzarka? Zdaje się, że jednak klawisze zrobiły mi z mózgu kisiel średniowiecza. To był cios jakiego się nie spodziewałem – a Morrison zapewne z zaświatów patrzył i się śmiał, myśląc sobie, że lepiej późno niż wcale. Słuchawki oddałem niechętnie.

– Pożyczysz?

– Jasne.

Stuku, puku, przyszli goście – drzwi otwarły się na oścież.

 

 

***

 

 

W tym samym mniej więcej czasie poznałem kolejny zespół, który może mną nie wstrząsnął jakoś drastycznie, ale zaintrygował – na tyle, że umieściłem go we łbie w szufladce „do głębokiej analizy”. A poznałem się z nim na obozie sportowym w Makowie Podhalańskim.

Obóz rozwijał moje umiejętności sportowe i niestety alkoholowe, ale pozostały wolny czas – poświęcany na długie lub bardzo długie spacery – spędzałem z walkmanem na uszach. Zaopatrzony w pokaźną kasetotekę do bólu katowałem się Kultem oraz zażywałem innych kasetowych specyfików, które zabrałem ze sobą. Na jeden niedzielnych spacerów, obliczony na kilometrów kilkanaście, zaopatrzyłem się w kasety Kolaborantów i wraz z kolegą Piotrkiem poszliśmy prosto przed siebie. Razem, noga za nogą, bark w bark – ale obaj przyporządkowani do osobnych muzycznych światów, co umożliwiały przenośne odtwarzacze. U niego grało coś spokojniejszego, a u mnie:

 

„Kolarze niosą flagę pokoju

Od dawna wiem o tym dobrze

Bo jak taką flagę wieść do cholery

Gdy wciąż nawalają rowery?”*

*(Kolaboranci „Transparenty”)

 

Jak dobrze w głowie gra, to się idzie i idzie. I my właśnie tak szliśmy, szliśmy i doszliśmy – do Zawoi.

Przed drogą powrotną okazało się jednak, że zabraliśmy – jak na tak długi spacer – za mało materiału muzycznego skrojonego pod aktualne gusta. Postanowiliśmy więc wymienić się nośnikami. Czy Kolaboranci go zachwycili – nie wiem, ale mnie materiał z jego kasety zauroczył (chociaż się bałem, że to będzie jakaś bryndza straszna – nie wiem dlaczego w sumie, przecież Piotrek fajnych rzeczy słuchał). To było lekkie, zaawansowane technicznie, jakoś tak wysmakowane. Tak to poczułem. No i przepełnione tęsknotą słowa, z których nic nie rozumiałem, ale je czułem :

 

„A lovestruck Romeo
Sings the streets a serenade
Laying everybody low
With a love song that he made
Finds the streetlight
Steps out of the shade
Says something like:
You and me, babe, how about it?

Juliet…”*

*(Dire Straits fragment utworu „Romeo and Juliet”)

 

A potem skojarzyłem ten miękki głosik i charakterystyczną gitarę z utworem, który już przecież znałem – z trójkowej listy przebojów: „Brothers In Arms” . Chyba nic tak długo nie okupowało pierwszego miejsca tej listy. Wtedy zapadła pewnie decyzja o głębszym rozpoznaniu Dire Straits. Co też po kilkunastu latach, z wielką przyjemnością uczyniłem.

 

 

***

 

 

Lata 80. i 90. zaczęły dostarczać nam nie tylko lepszej muzyki, ale i innych rozrywek wyższej jakości. W temacie kin Nowa Huta wydawała się rajem. Mieliśmy na wyciągnięcie ręki dwa potężne i wspaniałe przybytki o wdzięcznych nazwach: Świt i Światowid. Potężne, samodzielne budynki, każdy z nich z wielką salą główną i małą salą, studyjną, które wypełniały się do ostatniego fotela na „Klasztorze Shaolin”, trylogii „Gwiezdnych Wojen” i wielu innych produkcjach światowej kinematografii tamtych lat.

Zakładam się o chłodne piwo w Drewniaku, kultowej pijalni piwa koło kina Świt, że nie było nowohuckiego dzieciaka, a pewnie i dorosłego, który by z dobrodziejstw tych miejsc nie korzystał. Aha, był jeszcze mały, studyjny Sfinks. Mieliśmy więc jak u mamy.

Moja pierwsza w pełni samodzielna wyprawa, ba, niemal pielgrzymka, miała miejsce w drugiej połowie lat 80. Jej celem była konsumpcja dzieła pt. „King Kong”. Mogłem się już porwać na taką wyprawę samodzielnie, bo wcześniej przerabiałem wychodzenie do kina tylko ze starszakami. Na ostatni seans w mieście „Gwiezdnych Wojen” zabrał mnie Andrzej sąsiad. Po kilku miesiącach grania filmu non stop, musiał w końcu nadejść kres wyświetlania pierwszej części ekranizacji kosmicznej sagi. Miałem więc szczęście być w kosmicznym świecie od początku.  Tym samym Andrzej położył fundamenty pod mój lekko fański stosunek do „Star Wars”, co zaowocowało tym, że  „Imperium kontratakuje” zaliczyłem razy siedem, a „Powrót Jedi” – pięć. Wszystko w kinach naszej kochanej Huty.

A z tym „King Kongiem” to było tak: poszedłem sam, bo albo nikt nie chciał, albo chciałem koniecznie samotnie filmu zakosztować. Obłożenie sali było na poziomie 99-procentowym. Czyli: bez szału, co zaznaczam mając w pamięci kolejkę na „Klasztor Shaolin” która wiła się jak sto stonóg, a kto dotrwał do kasy, kupował bilet na jakąkolwiek godzinę i na jakąkolwiek salę. Gdzie tam więc wyrośniętej małpie do popularności karate, co nie?

Bilet na „King Konga” nabyłem na dobre 30 minut przed „moim” seansem. Ponieważ foyer udostępniono oczekującym w tym samym czasie przed seansowym, wlazłem wraz z innymi żeby napawać się kinową atmosferą. Po pięciu, a może ośmiu minutach zacząłem się niepokoić: czemu jeszcze nie wchodzimy? A jak zaczną projekcję bez nas? Czasu nie kontrolowałem, bo zegarka nie zabrałem, a może go jeszcze nie miałem, i w końcu atak pomroczności jasnej (nie mającej jeszcze w tych latach nic wspólnego z alkoholem) sprawił, że nie wytrzymałem ciśnienia i postanowiłem wleźć na salę. Zlekceważyłem przy tym istotną, jak się miało okazać, okoliczność: trwał jeszcze wcześniejszy seans z przerośniętą małpą w roli głównej. Tego dnia wszystko były przeciwko mnie. Splot wszystkich wydarzeń był niesamowity.

Najpierw zniknęła na moment kobieta-bramkarz, pilnująca wejścia na kinową salę, przez co bez problemu wlazłem do środka, gdzie, jak to w kinie przy seansie, było ciemno jak w dupie u. U kogo tam chcecie.

Oho – pomyślałem sobie – zaczęli beze mnie.  Odnalazłem na wypełnionej sali swój rząd i jedno, jedyne wolne miejsce w tym rzędzie. Było ono – Matko Boska Kinematograficzna, jak to wytłumaczyć? – połączone numerologicznie z moim biletem. To jedno jedyne w rzędzie i numer na moim bilecie zgadzały się i były identycznie takie same. Wtedy byłem już pewny, że na mnie nie poczekali.

Lekko byłem wkurwiony na całą obsługę, że film już leci, tylko ja i garstka ludzi na korytarzu z nieznanych przyczyn sporą jego część spędziliśmy poza salą. Gdy siadałem, małpa już wspinała się na jakiś mega wieżowiec, a seriami z karabinów maszynowych pruto do niej ze śmigłowców. No i tak strzelali, strzelali, aż małpa po przyjęciu sporej dawki ołowiu spadła i zrobiła się całkiem martwa.

No żesz kurwa – pomyślałem – to już tak na początku sztuki główny bohater odchodzi? Spoko, pewnie zmartwychwstanie albo go bohatera, czy ją, tę kudłatą czarną małpę jakoś poskładają do kupy i uruchomią – tak myślałem. I myślałem, że ona wstanie i będzie się mścić na wszystkich za wszystko, aż tu nagle zapalili światła, bo film się właśnie skończył. Po mojemu był to więc co najwyżej „King Kong” krótkometrażowy, bo trwał wszystkiego z dziesięć minut. Co za skandal! Ludzie wychodzili zadowoleni, a ja siedziałem jak wryty, nie wierząc w to, co się stało, ale jednocześnie wierzyłem w ludzki rozsądek, sprawiedliwość i coś tam jeszcze. I wtedy zmaterializowała się kobieta-bramkarz:

– Wychodzimy, chłopcze!

– Ale proszę pani! – zacząłem ze łzami w oczach walkę o ludzki rozsądek, sprawiedliwość i coś tam jeszcze, o, i o godność kinomana-dzieciaka. – Bo ja wszedłem nie na swój seans, 15 minut temu. Tu mam bilet na swoją godzinę.

Wyciągnąłem  swoją chudą witkę, w której drżał bilet dopiero co skasowany.

– Bilet, gówniarzu!? – ryknęła kobita bez zwracania uwagi na dowód mojej prawdomówności. – Ty gnojku, oszuście, ja to was znam! Dwa razy by się chciało film oglądać? Za darmo? Ja ci pokażę, smarku ty jeden!

– Ale ja naprawdę nie…

– Wynocha, bo milicję wezwę!

Zwiałem. A jak wiałem, to płakałem. A jak się wypłakałem, to zacząłem myśleć intensywnie, jak tu przygody tego przerośniętego człekokształtnego jednak obejrzeć. Może kobieta-bramkarz miała zły dzień i nie wystarczyło jej siły na rozwikłanie mojego błędu?  Nie chciała? Nie umiała? Spróbowałem się więc odwołać do tzw. drugiej instancji – czyli pani w kinowej kasie. Wydawała się mądrzejsza i przede wszystkim nieuprzedzona.

Kulturalnie ustawiłem się więc w kolejce i po kilku chwilach włożyłem łeb do okienka, żeby załatwić sprawę bez świadków.

– Dzień dobry. Bo ja tu mam bilet na teraz, ale się pomyliłem i wszedłem na koniec seansu wcześniejszego. Może mi pani jakoś pomóc?

Wydawało mi się, że widzę światełko w tunelu a nawet w okienku kasowym. Pani upizdrzonymi paluchami zabrała bilet, popatrzyła skupiona wielce i orzekła fachowo:

– Skasowany.

– No wiem, to właśnie tłumaczę: przez pomyłkę. Proszę mi pomóc.

– Nie ma pomyłek. Następny.

– Ale zaraz, ja chcę na film!

– To proszę kupić bilet.

– Ale już kupiłem, tylko…

– Kupujesz pan nieskasowany czy nie?

Mea culpa – jak co dzień. Nawet pomyłka, niewiedza, niedoświadczenie gówniarskie było co najmniej wykroczeniem albo próbą oszustwa. Policzyłem kasę na szybkości. Zabrakło mi kilku złotych. Uciekłem spod kasy do domu – popłakany. A „King Konga” w całości nie obejrzałem już nigdy i nigdy nie obejrzę. Masz, małpo, za karę!

M3. B-dur wakacyjny nastolatka.

M3. B-dur wakacyjny nastolatka.

śp. Wojtkowi

Dawno, dawno temu, kombinat metalurgiczny Huty imieniem Lenina, w ramach swojego socjalu dawał hutnikom możliwość wysłania swoich dzieci nad morze. W ten sposób załapaliśmy się z moim bratem Jackiem na kolonię do Świnoujścia.

Nowohuckie dzieci mieszkały w dwóch szkołach podstawowych, tej z numerem 1 albo drugiej, o numerze 7. Słońce, czyste powietrze, pierwsze miłości i taaaka wielka woda, którą wielu z nas widziało po raz pierwszy. Robiło to wszystko do kupy zebrane niesamowite wrażenie. Żadni youtuberzy, żadne internety nie były nam wtedy do szczęścia potrzebni. Mieliśmy siebie. Realnie.

Kolonijne kieszonkowe od rodziców w przeliczeniu na stawkę dzienną wystarczało nam na bułkę i dwie wody gazowane z saturatora z sokiem lub trzy czyste bez dodatków. Ale i tak w połowie turnusu brat zapragnął pamiątki z wakacji i dlatego postanowiliśmy stawkę dzienną oszczędzać. Widząc, że nasze oszczędności mają konkretną wartość, zaczęliśmy się niebawem rozglądać za czymś oryginalnym, wyjątkowym i praktycznym, co pozwoliłoby nam w długie zimowe wieczory powspominać chwile nad pięknym sinym Bałtykiem.

Turnus miał się ku końcowi, gdy wraz z grupą chętnych poszliśmy na jakiś jarmark i po krótkiej dyskusji dokonaliśmy wyboru pamiątki znad morza. Jakże charakterystycznej dla tego rejonu. Była to kaseta zespołu A-Ha, z ponadczasowym jak szum fal przebojem:

Take on me (take on me),
Take me on (take on me)
I’ll be gone
In a day or two. *

*(a-ha, fragment  utworu„Take On Me”)

 

***

 

W następne wakacje pojechałem do Piwnicznej – tym razem sam, bo brat miał dość kolonii.

Widocznie słuchając a-ha przypominał sobie cowieczorne kontrole wychowawców, związane ze sprawdzaniem garderoby używanej do spania. Tłumaczyłem mu, że chodziło o higienę, o przestrzeganie świętego obowiązku spania bez bielizny, o którym to obowiązku nie wiele hutniczych pociech miało jakiekolwiek pojęcie, i że to dlatego właśnie nasi opiekunowie grzebali nam przy pidżamach z zawziętością porucznika Borewicza. A wszystko po to, żebyśmy w przepoconych i brudnych majtach, ukrytych pod pidżamowymi spodniami nie spali. Ale moje argumenty i tłumaczenia około higieniczne do brata nie docierały i jechać nie chciał. I już.  A może w Świnoujściu miał brzydką panią od sprawdzania?

Piwniczna leżała przy granicy z Czechosłowacją. Może tam ucieknę – knułem w duchu, przypominając sobie wyprawę z rodzicami do wujka Staszka, który był u południowych sąsiadów na kontrakcie budowlanym. Od rana piwo i smażone kiełbaski były na wyciągnięcie ręki – tam był raj, tak to zapamiętałem i myślę, że to uzasadnia już wtedy odczuwaną słabość do sąsiadów z południa.

Dlaczego nie otrzymałem zawczasu pełnych informacji organizacyjnych dotyczących kolonii? A może to niespodzianka miała być? Tego tu i teraz nie wiem – natomiast tam i wtedy okazało się, że wywczas dzieliliśmy z młódkami-enerdówkami! Gwoli sprawiedliwości dodajmy, że byli też enerdowcy – ale jacyś mocno nieposkładani sportowo, wobec czego na dzień dobry, w czwarty dzień kolonii, dołożyliśmy im na ligowym boisku. Co to za wyczyn: skopać Wschodnioniemca? – pomyśli niejeden i niejedna z was. W końcu byli tylko dwa-trzy lata starsi od nas. Podaję wynik i strzelców bramek ze względów statystyczno-egoistycznych:

Polska-NRD, 5:0, Gomółka x3 i dwaj koledzy po jednej (wybaczcie, koledzy z kolonii – nie mogę znaleźć na Livescore ani nigdzie indziej waszych nazwisk). Dariusz Szpakowski dodałby, że bramkę spotkania strzelił Gomółka na 1:0 – z wolnego, z narożnika pola karnego, za kołnierz bramkarzowi, w samo okienko.

Zostawmy Niemców, skupmy się na Niemkach bo różnica wieku była istotna z innego powodu. ONE też były dwa, trzy lata starsze. I nie tylko starsze, ale większe, takie wyrośnięte, śmiem twierdzić, że może i upasione na anabolach podawanych młodzieży wschodnioniemieckiej w pożywieniu. Posiadaczki prawdziwych, naturalnych i wielkich cycków.

Dziewuchy odbiliśmy Germańcom, zanim jeszcze przeciągnęliśmy ich po boisku. Czy oni nasze też odbili – diabli wiedzą. Ale nawet jeśli, to nie było nam żal nic a nic. Nasze koleżanki nie miały takich klatek piersiowych jak ich niemieckie odpowiedniki.

Pierwsze dicho zorganizowano już na trzeci wieczór. Taki międzynarodowy wieczorek zapoznawczy części bloku wschodniego. Przenikanie kultur. Leko zauroczeni, już wcześniej prowadziliśmy rozpoznanie z daleka. Dziewczęta z NRD wybieraliśmy, żeby nie tracić czasu, przed dyskotekowym atakiem. Teraz trzeba było tylko liczyć na odwzajemnienie zainteresowania i pierwszy romans kolonijny można było rozwijać.

Dziewczyna, na widok której podskakiwało mi ciśnienie, potrafiła oddychać pełna piersią. W kategorii urody, lokowałem ją w pierwszej piątce kolonijnych, wschodnioniemieckich piękności obecnych wtedy w Piwnicznej (czytaj nasza 2 liga, ale czołówka, według standardu polskiego). Trzy najładniejsze miały coś takiego, że kobietę do kobiety ciągnęło bardziej, niż do chudych jak szczapy chłopców z Krakowa. Te, ku naszemu rozczarowaniu, zdyskwalifikowały się same, a my musieliśmy obejść się smakiem. Z dwóch pozostałych wybrałem jedną, na dwa kolonijne tygodnie jedyną, która zaczęła mnie całować przy wolnym utworze The Beatles i została moją bejbe na czas koloni. Nasi wychowawcy umiejętnie podkręcali taneczny klimat. Trzy czwarte dyskoteki, nas starszaków nie interesowało. Mało kto umiał tańczyć szybkie kawałki, a żeby do tego w parach? To już w ogóle nie było bohatera. I w końcu przychodził ten czas. Młodsze grupy wyprowadzano i zostawaliśmy tylko my. Starszaki. Wychowawca didżej zmieniał nastrój, my ruszaliśmy po Katie, Helgi i zaczynało się tańcowanie. Po rozpalonych dłoniach przechodził prąd z dziewczęcych ciał, a w umyśle zakorzeniały się na zawsze ponadczasowe piosenki, takie jak ta:

 

When I find myself in times of trouble,
Mother Mary comes to me,
Speaking words of wisdom, let it be.
And in my hour of darkness,
She is standing right in front of me,
Speaking words of wisdom, let it be.
Let it be, let it be. Let it be, let it be,
Whisper words of wisdom, let it be*

*(The Beatels, fragment utworu „Let it Be”)

 

 

-Światło! Proszę zgasić światło! – krzyczeliśmy na przemian, a ręce schodziły z ramion coraz niżej a usta szukały w ciemności ust.

Bariera językowa była zbawieniem, bo nie musieliśmy tracić czasu na rozmowy o pierdołach. Na dyskotekach kolonijnych gadanie zastępowaliśmy całowaniem się przy zgaszonym świetle i było nam z tym bardzo dobrze. Po wakacjach Katia przysłała mi list. Zaufanej osoby do przetłumaczenia z niemieckiego na nasz szukałem bez skutku chyba za trzy lata. Za to sam list znalazłem niedawno. Może sobie w Google Translatorze rozpracuję? Chyba że ktoś „Er spricht Deutsch und mir helfen?”

 

***

 

Takie poważniejsze młodzieżowe wakacje zaczęły się wraz z pierwszym samodzielnym, wybłaganym u rodziców, wyjazdem pod namiot do Jaworek. Lato 1989. Rodzice uroczyście, jak to u nas, ogłosili Urbi et Gómi:

– A jedź. Tylko nie wariuj.

– Naprawdę? Mogę? Hurrra!

Szybko, sprawnie i na temat.

Plan był niesamowicie prosty. Na plecach namiot, w konserwie papu, w kieszeni drobne na powrót i papu – i nas czterech, czyli miniekipa ze szkoły podstawowej z domieszką technikum: ja, Shuty, Geblana i Wojtek. Wędrówki po górach, przyroda i przygoda nam się zamarzyły i postanowiliśmy to zrealizować.

Wyprawa zaczynała się na dworcu w Płaszowie, stamtąd pociąg miał nas zawieźć do Piwnicznej, potem już mieliśmy iść dzień cały górkami do miejsca docelowego, do Jaworek. Oczywiście zasłuchany w KSU marzyłem o Bieszczadach, Ustrzykach, ale logistycznie było to jakoś tak nieosiągalne. Beskid sądecki był bardziej w zasięgu naszej dziewiczej wyprawy.

Odważnie się to przedstawiało. Tym odważniej, że w czasach przedinternetowych trzeba było ruszyć dupę na dworzec i sprawdzić, o której i gdzie jedzie nasz pociąg, zakupić mapę terenu eksplorowanego i wytyczyć cele. Nasze były banalne: w Jaworkach popas, trzy-cztery dni, zaliczenie wąwozu Homole z zahaczeniem o Pieniny – w sumie tygodniowy wypad na łono, czilałtowy taki, jak to się mówi teraz.

Pociąg mieliśmy o pierwszej w nocy – nie pamiętam, czy ktoś nas zawiózł, czy po prostu ostatnim tramwajem pojechaliśmy ku przygodzie. Dom nasz przenośny należał do mnie i z tego względu już na starcie miałem przechlapane. Namiot był może i niewielki, ale za to kurewsko ciężki i perspektywa górskiej wycieczki z tym kląkrem już na starcie ograniczała zapał do realizacji ambitnych planów.

Ale ze mnie był wtedy początkujący sportowiec, toteż wmawiałem sobie, że w ten sposób będę budować siłę i wytrzymałość, łącząc przyjemne z pożytecznym. Koledzy nie mieli nic naprzeciw, wręcz przeciwnie.

W pociągu było niewesoło. Niczym w piosence Dr Huckenbusha: „tłok jak kutas, czuje pcha się ktoś / Najebany ledwo stoi, widać, że ma dość” – i w tym kotle my, młodzi, ładni i średnio pasujący. Ulokowaliśmy się pod tuż obok wagonowego kibla, zaraz obok gościa, który muszlę klozetową (nówkę sztukę) transportował gdzieś na wschodnie rubieże Rzeczypospolitej ale Ludowej.

Trasa mijała sprawnie, podkład za podkładem. Spać nam się nie chciało, bo adrenalina i podniecenie nadchodzącym trzymały nas w pionie.  O ósmej z minutami wylądowaliśmy na dworcu w Piwnicznej.

 

Piękne miasto w samych górach
Dwie ulice, jeden gmach
Wszyscy chodzą tu po dziurach
Każdy żyje jak się da

Ustrzyki – to stolica Bieszczad jest
Ustrzyki – niech nam żyje W.R.B.

Małe miasto, małe sprawy
Mali ludzie, mały świat
Głupie miasto, głupie sprawy
Głupi ludzie, głupi świat*

*(KSU, fragment utworu „Ustrzyki”)

 

 

Co prawda moje wymarzone Ustrzyki to nie były, ale jak na pierwszy samodzielny wypad, reszta się nawet zgadzała. Dzień budził się piękny, słoneczny i gorący. Odpowiadało nam to bardzo, bo nadchodząca całodzienna wędrówka wymagała dobrej pogody. Po prawdzie już wtedy umęczeni byliśmy  podróżą jak wół po orce, a nasze plecaki mogłyby służyć przyszłym strongmanom do bicia rekordów – ale było jeszcze coś, co dawało nadzieję, że tego dnia zrealizujemy nasz cel.

Najpierw zlokalizowaliśmy bar obok dworca. Żwawo ruszyliśmy w jego kierunku i nawet pora otwarcia, ustalona na godzinę dziewiątą, wpasowała się, całkiem przypadkowo, się w plan naszej podróży idealnie. Mieliśmy czas na mały odpoczynek i ogarnięcie się przed zakupami i wyprawą. I mogliśmy smakować piwo do woli.

 

Najlepsze piwo to leżajski full
Gul gul gul, gul gul gul
Leżajski full, gul gul

Takiego piwa nie pił nawet król
Gul gul gul, gul gul gul
Leżajski full, gul gul*

*(Wańka Wstańka & The Ludojades, „Leżajski full”)

 

 

Zmysł do planowania miałem już wtedy wysoce aktywny. W tym konkretnym przypadku dał o sobie znać pod postacią pięciolitrowego baniaka z plastiku, który to baniaczek zakupiłem w nowohuckim sklepie ze wszystkim co do domu potrzebne i nie, Ludwiku. Oczywiście w celu zalania go po sam korek browarem – w końcu nie po to na samodzielne wakacje jadą młodzi ludzie, żeby wodę pić jak zwierzęta.

Browarowy raj otworzył swoje bramy o dziewiątej minut dziesięć. W kolejce było kilkadziesiąt osób, ale pewność, że piwo się nie skończy zanim się jeszcze zaczęło, była stuprocentowa. W kolejce byliśmy najmłodsi, co wśród weteranów jasnego pełnego wywoływało pomruki aprobaty – tradycja w narodzie nie zaginie. Napełniwszy baniaczek, wzięliśmy do stolika cztery. A może osiem. Pomiędzy jednym a drugim kufelkiem zmieniłem trampki podrózne na model obuwia typowo górski. Tata mi wyfasował buty piękne: nowiutkie, brązowe, zapinane na klamrę i sznurowane – wojskowe! – wyglancowane na wysoki połysk. To miało być coś, co uniesie mnie nad szlakami górskimi, niczym anioła wędrowca skrzydła. I  jeszcze coś było w tych butach magicznego. Wyglądały jak buty z okładki płyty KSU.

Popas piwny dobiegł końca i poszły konie po betonie. Do pewnego momentu zgadzało się wszystko ze wszystkim, póki nie zrobiło się za stromo i za upalnie. Nawet rozmawialiśmy przez czas jakiś o muzyce, życiu, szkole i przyrodzie – ale im dalej w górę i w las, tym bardziej było gorąco, ciężko i źle. Plecaki ważyły niewiele mniej od nas i to pogłębiało coraz gorszą sytuację psychofizyczną załogi.

Frustracja narastała – zaczęliśmy rozmyślać, czy aby nie zamiary to to, a siły to tamto. Nawet kanisterek nie dodawał otuchy, tym bardziej, że wraz ze wzrostem temperatury zawartość zaczęła ekspresowo kisnąć, z czego jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy. Nadzieja na sukces wróciła wraz ze zdobyciem szczytu pierwszego pagórka. Teraz już po górskich grzbietach mieliśmy skakać lekko, łatwo i przyjemnie. Oczywiście nie wszystkich to miało dotyczyć bo byłem ja i moje obuwie.

Moje buty były tak samo wspaniałe i świecące, jak i kompletnie nierozbite. Dokonały na moich stopach masakry, którą zdiagnozowałem dopiero po zdjęciu obuwia, kiedy buchnęły na raz, dwa i trzy, smród, ropa i krew. (Jak my mamy wojny i powstania wygrywać, skoro nasza armia w takie buty obuta? – myślałem ze łzami w oczach). Uwalniając poharatane stopy, popłakiwałem – ale po godzince z okładem obrażenia zakrzepły, więc dokonałem zmiany wojskowych glanów na trampki i poczułem się jak baletnica na deskach Teatru Bolszoj. Stópki zakwiliły radosnie, czując niezwykłą lekkość butów i już byliśmy gotowi do dalszego marszu.

– No to po łyku, jest co świętować! – zawołałem i złapałem za baniak.

Gul, gul, gul! Solidny łyk spłynął do żołądka i nie wiem już, co nastąpiło szybciej: czy jego reakcja, czy alarm ogłoszony przez kubki smakowe. Czy dopłynęło, a potem zaczęło wracać, czy zaczęło wracać jeszcze przed dopłynięciem? Tak oto – odcierpiawszy najpierw drogę krzyżową w butach – zaserwowałem sobie jeszcze pojenie octem pod postacią zepsutego piwa.

Po błyskawicznym wejściu i jeszcze szybszym wyjściu tej cieczy ze mnie, wycieczka znów musiała skorygować założenia.

– Panowie, wylewamy te szczyny i szukamy wody, bo poumieramy z pragnienia – zauważył któryś rozsądnie. Po kilkudziesięciu minutach zlokalizowaliśmy z Wojtkiem jakąś namiastkę źródełka i tak uratowaliśmy cztery młode życia.

Dalej poszło już z górki, bo tak to w górach jest, że jak wyleziesz, to i zleźć musisz. Kolejna niespodzianka czekała na nas w Jaworkach. Mapa, którą mieliśmy, nie była aktualizowana gdzieś od czasów insurekcji kościuszkowskiej i po zaznaczonym na niej polu namiotowym ślad w teraźniejszości nie pozostał. Na szczęście w okolicy rozbili się na dziko harcerze ze Skawy, wytyczając tym samym metodą faktów dokonanych nowy teren biwakowy. A harcerze nawet jak robili źle, to status ich kazał na to spojrzeć z innej perspektywy. Jeśli potrzebowali pola namiotowego którego akurat w okolicy nie było, to go po prostu wytyczali. Zakotwiczyliśmy więc pod ich bokiem – w ostatniej chwili, bo rozbijanie wigwamu nie należało do naszych sprawności. Zdążyliśmy na moment przed ulewą. Pamiętam jeszcze płachtę nad głową, otwarcie konserw i pierwsze kęsy. W sen osunęliśmy się błyskawicznie, jak na komendę i ze zmieloną świnią w ustach.

Poranek powitał nas słoneczny, cudny, pachnący – ten na zewnątrz oczywiście, bo nijak się do niego miała woń konserw i nas, która skondensowała się w namiocie po tym, jak zapomnieliśmy o wieczornym prysznicu. Do dzisiaj jakoś nie mogę odtworzyć, gdzie i jak myśmy się w trakcie tego wyjazdu myli (tak pełnowymiarowo, bo myciu zębów i stóp służył potok koło namiotu).

Spuszczeni ze smyczy byliśmy zaskakująco grzeczni i poukładani. Nie w głowie nam były używki i inne szatańskie kłody rzucane pod nogi (a może decydowała tylko ich niedostępność na miejscu?). Delektowaliśmy się przyrodą i jej okolicznościami. Mieliśmy ze sobą aparaty, lecz fotki strzelaliśmy oszczędnie – filmów było kilka (tak właśnie – filmów, które po powrocie trzeba było wywołać).

Finanse nie pozwoliły nam rozwinąć skrzydeł – Pieniny trzeba było odłożyć. Jak my byliśmy w ogóle przygotowani na ten wyjazd – pytam się po latach – że nie piliśmy, nie paliliśmy, jedliśmy tanią strawę ze sklepu wiejskiego, a i tak po pięciu dniach zostało nam jedynie na bilet powrotny? Zmysł organizacyjny najwyraźniej dopiero kiełkował. Z przedterminowego powrotu z łona natury na łono rodziny rodzice się uśmiali, ale i byli dumni. Zdaje się, że uwierzyli w moją odpowiedzialność i rozwagę – czy na wyrost, to się miało dopiero okazać.

S3. Siatkarskie początki.

S3. Siatkarskie początki

Na początku siódmej klasy pan Jasiu Gwardiak, nasz nauczyciel WF-u, dokonał przeglądu szkolników ( fajny zwrot wymyśliłeś mój synu, kiedy byłeś mały) pod względem parametrów fizycznych. Pierwszy raz taki przegląd, w trzeciej klasie podstawówki, przeprowadziła Szkoła Podstawowa nr 87, zwana dumnie sportową. Wybrali kilka osób, w tym mnie. Wzrostowo im się podobno zgadzało, więc chcieli żebym polazł do ich szkoły, do klasy o profilu sportowym, specjalizacja siatkówka. Miałbym się tam wyuczyć na siatkarza. Jednak według moich rodziców,  łowcy głów chuja się tam znali na mojej przyszłości, bo starzy postawili szlaban i było, jak to mówią po zawodach. Ciekawe czy rodziciele czuli pismo nosem czy nie, ale z perspektywy czasu to wyszło na jednak ich. Znaczy się racja czy przeczucie, były po ich stronie. Z mojego rocznika bowiem szkoła sportowa już żadnego diamentu nie oszlifowała. Być może diamentów nie było, a może przysłowie o gównie z którego bata nie ukręcisz, tym razem zadziałało? Nie wiem, nie znam się, nie potrafię przeanalizować tematu obiektywnie.

Za to historia o tym jak to natura pojechała po bandzie z matematycznymi, genetycznymi i biologicznymi obliczeniami, do dzisiaj wyzwala uśmiech na mojej smutnej twarzy.

A było to tak.

Taki jeden znajomy Tomek, jakiś szczególnie wysoki nie był, ale za to stopę, już jako dziecko miał słuszną, jak zresztą słuszna była, jeszcze w latach osiemdziesiątych, linia naszej/ich partii zjednoczonej i robotniczej. Tak i jego stopy, chcąc nie chcąc trzymały się tej dziwnej linii i rosły na chwałę PRL-u i jego samego. Jak to wyniuchali mistrzowie sportu, genetyki, matematyki i psychologii po AWF-ach różnych, to zaczęła się jazda po całości i zaplanowano chłopcu przyszłości pod kątem siatkówki . Przyszłość miała być świetlana. Oraz mlekiem i miodem płynąca. Pierwsze pomiary, stosunki wzrostu do jakości włosa z dupy, długości kości udowych i ich sześcianu, w stosunku do kwadratu prędkości rośnięcia paznokci u nóg, wskazywały jedno: rośnie nam monstrum. Potwór, który dwa metry i dziesięć centymetrów osiągnie bez najmniejszego problemu. Do tego będzie szybki, zwinny, silny, skoczny, zawsze trzeźwy  i da im, odkrywcom sławę i piniondze.

I zaczęło się chodzenie koło Tomasza jak koło Lenina na Placu Centralnym w Nowej Hucie. Przenosiny ze szkoły podstawowej na Kościuszkowskim do sportowego matecznika na osiedlu Teatralnym były podstawą tego planu. Szkoła sportowa nie takie przypadki znała, i już miała algorytm, jak to ludzkie cudo przetworzyć ku chwale sportowej ojczyzny i swojej. A dni, miesiące i lata leciały nieubłaganie. Dla jednych za wolno, dla innych za szybko, a teoria wzrostowa, oparta na wielkości stóp, ni cholery nie chciała się sprawdzać. Czy to wina była zastosowania złych wzorów, czy może ta awaria reaktora atomowego w osiemdziesiątym chyba czwartym w Czarnobylu swoje zrobiła i chłopak mutował wbrew wszystkiemu i wszystkim nie tak jak oni chcieliby? Diabli wiedzą. Stopy więc rosły sobie a muzom, wzrostu nie przybywało i okazało się że robienie na siłę siatkarza z młodego człowieka, po raz kolejny okazało się wielką, trafioną w dziesiątkę, pomyłką.

Obserwując to , na wielkim spokoju z boku, po latach już niestety, widziałem Tomka jako pływaka. Wizualizowałem go jako mistrza olimpijskiego. Średni wzrost, budowa raczej krępa i naturalne płetwy u podstawy nóg. Niestety, polski sport poniósł kolejną, spektakularną porażkę. A Tomek żyje sobie spokojnie i ma się wspaniale.

Mnie stety nie stety, siatkówka nie chciała za Chiny Ludowe odpuścić, no i ten Gwardiak, nauczyciel fizycznego wychowania robił wszystko żeby to udowodnić. Czemu ten facet tak się uparł na robienie w szkole siatkówki? Sam był konusowaty raczej, ale widać musiał kochać podbijaną i plasowaną ręcznie i przez siatkę piłkę, bardzo mocno. Ekipę sobie wyselekcjonował niezłą. Wspominany w części piłkarskiej Pała, który każdy sport miał w genach, o piciu nie mówiąc, Grzesiek „Żaba” , Grzesiek inny, dzisiaj król toi toi, a wtedy obiecujący atakante, Maciek Cygi, Dario Kempes, kolejny prze talent o cygańskiej proweniencji, czy  Maro. Tych zapamiętałem mocno. Talenciaki jak diabli. Miałem uzupełnić to towarzystwo, chociaż nie widziałem się z siatką ani piłką do niej, na jednym wspólnym placu, ale ktoś widział we mnie nadzieję białych na plasowanie.

– Tomek jutro trening w szkole – zakomunikował mi któregoś pięknego poranka Jan nauczyciel.

– Jutro to nie mogę, psze pana, bo mam trening na Krakusie – burknąłem, bo kopana to kopana i wtedy inna odmiana piłki dla mnie nie istniała.

– Świetnie. To tym bardziej jutro na naszej sali cię widzę. Nie chcesz mieć chyba problemów z nauką? – Jan był nieugięty i zaczął strzelać z armaty przeciwpancernymi.

– Eeeee, że co? – osłupiałem.

Noż kurwa jego mać, geniuszem nie byłem, ale tróje mi nie groziły, a nawet na 4,5 średnio leciałem z całości, a ten fajny, było nie było nauczyciel, mi takie te wyciąga na stół.

Temat jednak przemyślałem i na drugi dzień, zamiast na boisku piłkarskim, zameldowałem się na sali sportowej naszej szkoły podstawowej.

– Panowie, rozgrzewka, podbijać, potakujemy, poustawiamy się. Pojutrze jedziemy na mecz z 87, mistrzostwa Krakowa zaczynamy! – krótko i treściwie zostałem wprowadzony w świat siatkówki.

Pobiegałem sobie chwilę, zrobiłem ze dwa skłony. Kolesie obok biegali w kółko i machali łapami jak wiatraki.

Pogięło ich? –  pomyślałem i jebnąłem z całej pety piłką w ścianę. Chciałem dogrzać sobie nogi.

– Gomółka, matole! To nie piłkarskie pastwisko! CO TY, kurrr…, ROBISZ!!! – zakomunikował, że coś jest nie tak Gwardiak.

– Grzeje się, co nie? – odparłem lekko wkurzony tym, że moje metody rozgrzewki są niemile widziane. Ale innych nie znałem.

– Zaraz ci się mózg przegrzeje, ręce rozgrzej ośla pało – ustawił mi szybko priorytety.

– Srence… – burknąłem pod nosem i zacząłem machać chudymi witkami na wzór i podobieństwo pozostałych chłopców.

Towarzystwo wylało śmiechem, bo koordynacja mojej górnej części była delikatnie mówiąc słaba. Przy okazji machania, zacząłem rozkminiać zasady wszystkich sportów, które do tego dnia uprawiałem, i nie znalazłem tam volley bal ’a. Będę zatem improwizował, pomyślałem i jakoś dotrwałem do końca treningu, wśród drwin i uśmieszków kolegów siatkarzy.

Mecz w sportowej szkole przeleciał jak mecz w sportowej szkole.. Szybko, sprawnie i do tyłu, czyli zakończył się porażką 0-2, w jakieś 25 minut. Podobno był to jeden z najlepszych wyników, jeśli chodzi o szybkość i pogrom przeciwnika. Mnie minęło nawet miło i bezboleśnie. Unikałem piłki jak ognia i chyba nawet nie za często jej dotykałem tego dnia. A ponieważ jeszcze kolo z przeciwnej drużyny, napompowany jak buchaj, mocno i regularnie serwował, orżnęli nas w trymiga. Do 2 i do 4, czyli 2-15, 4-15, w setach 0-2. W nieoficjalnym głosowaniu zostałem uznany za największą łajzę zawodów i mogłem skupić się nad powrotem do futbolowego zajęcia, na zielone pastwiska krakowskich klubów, gdzie marzyłem od roku o zdobyciu wreszcie gola, w jakikolwiek sposób, nawet dupą.

Rano, niespecjalnie umęczony przestaniem zawodów w dniu wcześniejszym, już w wejściu natchnąłem się na Jana Gwardiaka, miłośnika i pasjonata siatkówki.

– Kto Cię trenuje młody, w Krakusie? – zaskoczył mnie sprytnie.

– Malinowski! – odparłem jak na przesłuchaniu, krztusząc się gumą Turbo.

– Znam, przynieś jutro sprzęt to mu oddam. – powiedział i odwrócił się na pięcie, zostawiając mnie z rozdziawioną gębą i pustką w mózgu.

Jaki kurwa sprzęt? Jaki sprzęt? Moją piłkarską zbroję, moje trzewiczki uzbrojone w gumowe, wytarte koreczki? Za jakie grzechy?

Nieeeeeeeeeeee!!!!

Oczy mi się zeszklił i odpłynąłem w niebyt. Nie zostawiono mi furtki, a myśl o kontynuowaniu nauki w prestiżowym technikum budowlanym, nie pozostawiała wyboru. Strach przed kłodami rzucanymi na lekcjach rozszarpał marzenia na strzępy.

Żegnaj piłeczko, żegnajcie łąki, murawy, klepiska zielone. Żegnajcie. Może nie na zawsze? Może.

I zaczęło się plasowanie, odbijanie, blokowanie, rzucanie, skakanie i tym podobne. W lecie duszenie i kiszenie w małej salce było niestety średnio higieniczne, ale zimą już, czy nawet późną jesienią, zaczęła się pojawiać satysfakcja. Bo ciepło było, na łeb nie padało a i czysty człowiek wychodził, jeśli tylko sprzątaczka, czy my sami, przed treningiem szmatą potraktowaliśmy parkiet.

Pierwsze treningi szły mi strasznie opornie, nic w tej siatkówce nie widziałem ciekawego, żadnego kontaktu bezpośredniego z wrogiem nie było, a to łażenie w kółko do wyrzygu? No dramat. Całe szczęście rywalizowaliśmy też, w ramach rozgrywek szkolnych, w innych dyscyplinach i mnie przydzielono do drużyny koszykarskiej, jak zresztą większość siatkarzy.

Jasiu Gwardiak mnie lubił, polubić musiał też gość od matematyki, pan Sobala. A był to był niezły agregat. Swoje, chyba średnio udane życie osobiste, w którym okazało się, że ni chuja 2+2 nie równa się 4, jak to często w życiu, prostował sobie na nas w szkole. Po latach jednak nachodzi mnie refleksja, że matematyk żył w fajnych i dla siebie i dla nas czasach, bo mógł bez skrępowania stosować niezwykłe dzisiaj metody wychowawcze. A to przywalić potężną ekierką w dupę, namalować czerwonym pisakiem ocenę na czole, czy twierdzić z uśmiechem na ustach, przy całej klasie, że ja na ten przykład mam piłkę zamiast głowy. A wszystko to bez narażania się na założenie kosza na głowę przez niepokornych uczniów, czy karczemnej awantury urząadzonej ze strony ich rodziców. On nas ustawiał do pionu a my staraliśmy się być co raz lepsi w codziennym życiu. Każdy coś na tym mógł ugrać dla siebie. Jeśli tylko chciał.

Wcześniej nie miałem żadnych problemów z matematyką, ale teraz jako sportowiec początkujący, mieć musiałem, bo taki był wzór Jana III Sobali. Na szczęście głupi nie byłem, a i Jasiu nauczyciel wyfy reagował prawidłowo na każdą moją słabszą ocenę, więc szło sobie w nauce wszystko prawidłowo.

Za to w tej nieszczęsnej siatkówce…

Jednym z elementów tej gry były pady, rzuty czy jak to tam zwał. Polegało to na tym, że broniąc piłkę, która leciała gdzieś z boku, z przodu, czy diabli wiedzą skąd i po co, trzeba było bronić jej przed dotknięciem parkietu, rzucając się na niego. Po odbiciu piłki dłonią, ręką albo nie odbiciu najczęściej, poprzez zamortyzowanie upadku rękami przechodziło się w ślizg na klatce piersiowej po parkiecie. Kolana musiały być koniecznie w górze, żeby sobie ich nie pozdzierać do krwi. To nie było fajne. Efektowne na pewno, ale nie fajne. Zwłaszcza na początku bo:

1) kolana poobijane i do krwi poobdzierane.

2) broda w paszczy była zagrożona, szczególnie mojej.

A do brody to ja miałem szczęście wybitne.

Pierwsze rozbicie miałem o maszynę do szycia marki Zinger, za szczyla. Drugi raz brodę rozwaliłem jak się pode mną złożyło Wigry 3, taki rower. One, te Wigry 3, miały takie mocowanie, żeby sobie można było je złożyć na pół. No i te na których jechałem się oczywiście złożyły, tyle że pode mną, w trakcie szybkiej jazdy. No i znowu broda. Tym razem już mus był do lekarza i szyć trzeba było.

Od samego zatem początku, jak tylko zapoznałem się z techniką rzutu, coś dziwnego przeczuwałem. Że może nie być kolorowo i może boleć. I przyszedł taki czas, taki rzut odwłokiem o glebę, że ręce moje mnie nie utrzymały i zajebałem brodą w parkiet. Pieczenie, szczypanie, krew. Dużo krwi. Szlak był przetarty, więc Żeromski szpital odwiedziłem po raz kolejny z tym samym. A tam szycie, szwy i plaster. Czynności i rzeczy które miałem już zakodowane.

W takich chwilach miałem dość siatkówki. Ale Gwardiak nie miał, a i psychologię liznął pewnie na studiach i szybko mnie do dyscypliny i odwagi przywracał. Po tym pierwszym, siatkarskim rozbiciu brody, akcję odczyniania zrobił podczas jakiejś wizytacji ważnych urzędników. Odwalaliśmy w jej trakcie jakieś fikołki na korytarzu, ubrani na biało jak piekarze, a on nawijał urzędasom makaron na uszy, jak to robi w szkole siatkówkę, ma diamenty i wszyscy zobaczą niedługo jak się gra. Ale zanim do tego miało dojść, postanowił zaprezentować moim ciałem pad. Ja z brodą świeżo poszytą i zaplastrowaną, jeszcze ból czującą, miałem strzelić popisowy pad siatkarski przed wizytatorami. Strach mnie paraliżował, ale na szczęście była ułożona ścieżka z miękkich materacy gimnastycznych. I w tej ścieżce miałem nadzieję, że nie będzie bardzo bolało jak zdarzy się awaria. Nie namyślając się wiele, skorzystałem z materacy i wykonałem popisowy numer. Padzik, rzucik, padzik. Jak zawodowy siatkarz.

Wizytujący wypuścili z paszcz ochy i achy.

Ja wypuściłem uf i uf, i otarłem zroszone potem i strachem czoło.

A Jasiek? Jasiek na to zrobił minę jakby mu rower zajebali i stwierdził:

– Eeeeeeeeee, Tomek… Na podłodze! Na podłodze zrób. Taki z poślizgiem!

Pięknie, kurwa, pięknie, przeleciało mi przez mózg. Jak ja z traumą na rzucanie się na twarde mam to zrobić? A jak znowu się rozbiję? Przecież broda mi się rozwali na amen i  zupa mi będzie przez dziurę wypływać a ziemniaki wypadać będą.

– Pierdolę, nie rzucam się – pomyślałem odważnie mrucząc pod nosem.

Ale co innego myśleć a co innego robić.

– Się robi, pszepana. – wykonałem polecenie w trymiga.

Rzuciłem się na płytki PCV, płynnie jak nigdy i …. I upierdoliłem sobie całą, białą jak śnieg koszulkę, przez matczyne ręce oporządzoną godnie na lekcję WF, pastą do podłogi i syfem w nią wtartym.

– Brawo, pięknie, ale rzut! – dziady, co to skłonu nie potrafią zrobić, klaskały i piały z zachwytu.

– Pięć Gomółka! Pięć! Brawo! – Jan był dumny jak paw, ale nie zapomniał ocenić negatywnie poślizgu. – trochę krótko ślizgałeś, ale to pewnie ta pasta.

No pasta, pasta. Jak raz sprzątaczka wypastowała parkiet na sali gimnastycznej, to mało żeśmy sobie zębów nie powybijali, tak się ślizgało w naszych trampkach ze Stomilu, w których nawet gumowe podeszwy nie trzymały minimum klasy na wypastowanej podłodze z drewna. Na PCV działała franca pasta inaczej niż na parkiecie. Parkiet po paście tracił przyczepność i zamieniał się w lodowisko. Po naszych błaganiach zabroniono pastować pastą do PCV parkietu. Do parkietu pasty nie było, wiadomo kryzys PRL-u, ale i tak się wnosiło na butach pastę z korytarzy na salę i trzeba było sobie jakoś radzić żeby na tym parkiecie ustać.

Rozwiązania były przynajmniej trzy:

– mokra szmata na której się stawało, przecierało podeszwy i przez chwilę była przyczepność obuwia, ale niestety ślisko się robiło dookoła szmaty od wody z niej wyciskanej.

– wycieranie spodów obuwia dłonią, ale dłonie były ujebane jak u górnika w kopalni,  ale za to na dwie trzy akcje skutecznie dawał ten sposób super przyczepność.

– plucie pod nogi i wcieranie śliny w podeszwy obuwia. Najfajniejsze. Takie cwaniackie i skuteczne. Gorzej jeśli ktoś nie wytarł plwocin dobrze, to mele zebrane przy rzucie na koszulce nie prezentowały się atrakcyjnie. A dotknąć czyjejś hary rękami? Fuj.

Do domu wróciłem szczęśliwy. Piona z wyfy, przełamany strach. Było wspaniale.

Euforyczny stan trwał do wieczora.

– Gdzieś ty się tak ubrudził tumanie?! – delikatnie zapytała mama – I jak ja to mam doprać? Pogięło cię?

Proszki musiały być wtedy marnej jakości zapewne. Jeśli w ogóle były. Stąd niepotrzebne nerwy mamusi wzięły górę. No cóż, socjalizm potrzebował ofiar i poświecenia. Tym razem padło na mnie.

2S. Czas sprawdzianu

2S. Czas sprawdzianu

 

Po osiągnięciu odpowiedniego poziomu pod blokiem, a dzisiaj levelu – jakby to powiedział mój syn,  przyszedł i na mnie czas sprawdzianu w sekcji piłkarskiej Hutnika. Ponieważ moi rodzice byli kompletnie a sportowi i widzieli moją przyszłość jako akordeonisty inżyniera, pierwszy wypad na Suche Stawy w celu zostania piłkarzem, musiałem odbyć w wielkiej tajemnicy. Miałem może dwanaście lat.

Sprawa była o tyle łatwa, że dwóch kolegów z podstawówki już tam, na obiektach Hutnika Kraków, trenowało. Podali mi numery tramwajów, godziny treningów a resztę musiałem rozkminić samodzielnie. Ponieważ człowiek był wtedy ubrany tak samo do szkoły, na boisko, do kościoła (tylko na mszę ubranie było czyste), wystarczyło rzucić teczkę w kąt, ściągnąć chałat z tarczą i wyjść jak gdyby nigdy nic na pole. Rodzice nic wiedzieć nie mogli, bo plan runąłby w przedbiegach. Tym razem mój cel wyśniony był na wschodnich obrzeżach Nowej Huty, kilka kilometrów od domu.

Rozmarzonych o karierze piłkarza, podobnych do mnie dzieciaków, było tego dnia co najmniej kilkunastu. Boiska Hutnika tętniły piłkarskim życiem. Każdy skrawek terenu zielonego, czy betonowego był wtedy boiskiem na dzielnicy, a HKS miał je prawdziwe. Jak z telewizji. Wypielęgnowane, pachnące równo przystrzyżoną trawą. Dziesiątki, ba, setki dzieci w wieku od trampkarza do juniora starszego, biegało jak w malignie za piłką. Gdzieś wśród nich Waligóra, Koźmiński, przyszli bohaterowie barcelońskiej olimpiady w 1992 roku. No i ja z rówieśnikami dwunastoletnimi. Miałem marzenia i wielkie chęci. Kopać, kopać, kopać.

Dotarłem o wyznaczonej porze pełen nadziei i radości. Czasy były fajne, selekcja nieustanna, więc i ja oraz kilkunastu podobnych desperatów, już po kilku minutach zostało zagospodarowanych. Zrobiono z nas jedenastkę i wystawiono naprzeciwko pięknie wystrojonej drużynie juniorów młodszych Hutnika Kraków. Tamci, taktycznie poukładani, wyszkoleni, a my jako pospolite ruszenie.

Do przerwy było 0-5. Gorzej niż w książce Adama Bahdaja, bo tam do przerwy było 0-1. Całe szczęście miałem w sobie zdolność przekonywania dzieciaków do moich pomysłów i druga połowa to już był nasz popis. 1,2,3 i mam hattricka zaliczonego. Czwartą bramkę po objechaniu bramkarza daję strzelić jakiemuś koledze.  Przy bocznej linii powstało nieliche zamieszanie. Kilku trenerów obserwowało nas i potakiwało z aprobatą na taki rozwój spraw. Po meczu staliśmy szczęśliwi, upoceni, z wypiekami na twarzy, w rzędzie, niczym żołnierze czekający na przepustki.

– Ty, ty i ty. Jeszcze was dwóch. Piątek godzina 16.00 – oznajmił jeden z trenerów chłopcom.

Mnie w tym gronie zabrakło. Tylko na moment.

– A ty, chodźno tu na bok. Młody, masz jutro przyjść, przynieść zdjęcie, dostaniesz sprzęt. I nie zapomnij, przyjdź z rodzicem! – padło sucho od najważniejszego trenera.

– Dobrze psze pana – potwierdziłem przeszczęśliwy.

Do domu nie pojechałem tramwajem. Kontynuowałem trening biegnąc uskrzydlony. Nawet nie dotykałem chodnika. Leciałem ponad. 20 centymetrów. Jest, jest, jest! Będę piłkarzem! Będę kiwał, strzelał bramki i zdobywał puchary!

W domu opadłem na ziemię jak ustrzelona śruciną kaczka. Zostałem obdarty z marzeń w tempie półmaratonu. Najpierw dostałem klasyczną zjebkę za samowolkę. Godzina ględzenia o tym co się stać mogło złego, a to co się stało na boisku, spuszczone zostało do kibla zapomnienia. I jeszcze mama przez łzy klarowała mi o chorobie serca, którą niby mam, i że jak będą uprawiał sport to na pewno umrę.

Oby w finale, po złotym golu, starałem się w myślach pocieszyć, ale nie wiele to dało. Pozostał potężny żal.pl

O Matko Boska Piłkarska. Świat mi się zawalił. Zielona murawa raju oddaliła się chyba na zawsze. Wtedy nie było telefonów, komórek, mejli. Utalentowane chłopaki pojawiały się jak meteoryt i spalały w niebycie dnia codziennego. 1- 0 dla rzeczywistości. Pierwsza porażka boli jak 4-0 z Brazylią, jak klaps, jak dwója z ortografii.

Ale jak przyszłość pokaże, ten fakt był niczym hartowanie stali w martenowskim piecu na kombinacie imieniem Lenina. Raz zahartowana stal nie pęka. I to sprawdziło się w moim przypadku.

Ponieważ nie mogłem uczestniczyć w zorganizowanej formie sportowej, zrobiłem sobie swoją drużynę opartą na klasie C. Rywalizacja pomiędzy klasami tego samego rocznika była wisienką na torcie naszych zajęć wf, oraz wszelakich dni sportu czy poszkolnych kopanek. Mecze na szkolnym boisku w obecności kibiców, siatki na bramkach, sędzia nie rychliwy choć podobno sprawiedliwy, to było coś. Prawie mistrzostwa świata.

Do takiej rywalizacji trzeba było się odpowiednio przygotować. Wybrać drużynę z chłopaków z klasy, poustawiać towarzystwo na boisku według predyspozycji i grać, grać sparingi. Moje taktyczne podejście do tematu owocowało dobrymi wynikami w meczach punktowanych i nie tylko. Żelazna taktyka pozwalała nam ogrywać teoretycznie mocniejszych rywali, co nie podobało się ich starszym braciom i kolegom. Ucieczki po meczach przed laniem zdarzały się często. Aby lepiej przygotować się do rywalizacji prowadziłem zeszyt, w którym notowałem składy, strzelców bramek i oceniałem zawodników swojej drużyny. Mateja, Hołówka, Karanowski, Kogut, Ostaszewski, Mania, Gebel. Ekipa solidna i najczęściej zwycięska.

Kolejnym wydarzeniem na skalę dzielnicy, były organizowane na boiskach Hutnika turnieje dzikich drużyn. Na taki turniej trzeba było zebrać minimum jedenastoosobową ekipę, dorosłego opiekuna i można było zaczynać marzyć o pucharach i podboju dzielnicy.

Naszym opiekunem został pan Mokry, ojciec Tomka, też Mokrego. Skoro pan Mokry był to i Tomka trzeba było wpleść w zespół, pomimo średnich umiejętności piłkarskich. A ponieważ newralgiczna pozycja bramkarz przyjmowała wiele, przyjęła i Mokrasa. Ekipa stworzona z naszej klasy po meczach na szkolnym, betonowym boisku, wydawała się niezwykle mocna. Z tej okazji, jako szóstoklasista, postanowiłem zakupić za uzbierane pieniądze podręcznik niejakiego Jerzego Talagi o treningach i taktyce w dyscyplinie piłka nożna. Miało to pomóc nam w tryumfie, a mnie popchnąć na wyższy poziom wtajemniczenia futbolowego.

Zielona trawa zweryfikowała nasze umiejętności błyskawicznie i nasza przygoda skończyła się na meczach grupowych. To co na niewielkim betonie udawało się nieźle – przy sześcioosobowym składzie, na bez mała pełnowymiarowej trawie, jedenastu na jedenastu, nie umieliśmy powtórzyć. Rywale byli bardziej poukładani niż my i nie pozwalali nam rozwinąć skrzydeł. Choć trafniejsze jest stwierdzenie, że my żadnych skrzydeł, korpusu czy głowy nie mieliśmy. Był za to chaos i ogólne zagubienie na dużej powierzchni.

Symbolem naszych niepowodzeń został jeden z bramkarzy, który ryczał w krzakach po tym jak piłka wyślizgnęła mu się z jego skórzanych rękawic, założonych specjalnie na tę okazję,  a bardziej pasujących do zimowego wyjścia na sanki niż do pomocy w bramkarskich paradach. Tak jak rękawice okazały się pomyłką, tak moje marzenia o wypatrzeniu pośród setek dzieciaków przez trenerów zostały niespełnionym marzeniem.

Skoro Hutnik nie był mi przeznaczony, to kolejnej szansy na grę w piłkę nożną poszukałem bliżej, w MKS Krakus Nowa Huta. Tym razem, za zgodą rodziców, udałem się na zimowe treningi halowe na pobliskie osiedle Kalinowe. Zostałem niezbyt chętnie przyjęty przez innych zawodników, kumpli z jednego osiedla, musiałem więc na boisku udowadniać swoją przydatność, starając się więcej i lepiej niż inni. W tamtym Krakusie, prym wiedli: potężny Hans, Koroz, Maciek i Andrzej Basiaga. Po killku treningach mnie zaakceptowali, a pomagały mi w tym regularnie strzelane na treningach bramki.  Co prawda tylko na salce gimnastycznej, ale dobre i to. Gol to gol, co nie?

Na wiosnę trawa się zazieleniła i rozpoczęliśmy treningi na boisku nad nowohuckim zalewem. To tam miał i ma bazę Międzyszkolny Klub Sportowy Krakus.

Do grania na trawie niezbędne były korki, a raczej korkotrampki, które jakiejś pięknej soboty wybieraliśmy z wielkiej papierowej torby. Ale to był piękny widok. Weszliśmy do szatni, a w niej, na samym środku, stał wielki, papierowy wór z butami piłkarskimi. I jeszcze piękniejszy widok, którego nigdy nie zapomnę, to gumowo-szmaciane buciki już na nogach.

Tak uzbrojeni i doposażeni w takie same stroje, może ciut za duże albo za małe, mogliśmy przystąpić do rozgrywek. Ze względu na wzrost zostałem ustawiony na pozycji forstopera. Pozycja taka nakazywała mi grać przed ostatnim obrońcą i stanowiła pierwszą zaporę formacji obronnej, jednocześnie dając szansę na udział w akcjach zaczepnych, do których nie pozwalał mi nigdy wychodzić wielki jak tur Hans, który zamiast mnie zapierdalał do przodu i siał popłoch. Miałem być jak dzisiejszy defensywny pomocnik. I trochę byłem.

Z ligowej konfrontacji zapamiętałem kilka meczów.

Ciekawy, ze względów pogodowych był mecz na Ugorku. Ulewa w Krakowie trwała w najlepsze trzy dni i w ten dzień trzeci spotkaliśmy się na boisku KS Wieczysta. O Matko Boska Ulewowska, dlaczego boisko przypominało wielki plac błotny? I jak to się stało, że sędzia zdecydował się na rozegranie zawodów? Podobno nie było wolnych terminów na przełożenie gry na inny termin.

Nieważne. Ważne było to, że mogliśmy grać. Grać w piłkę nożną. Po kilku minutach byliśmy oblepieni błotem jak nieboskie stworzenia. Grubość błota na spodenkach i koszulkach miała nawet po kilka centymetrów. Sam mecz nie przypominał jakoś szczególnie zawodów piłkarskich. Cała zabawa polegała na wykopywaniu piłki byle gdzie, byle dalej od swojej bramki. Jedyny gol padł po rzucie karnym podyktowanym za zagranie ręką w naszym polu karnym. Z naszej perspektywy wyglądało to na obronę przed śmiertelnym trafieniem wielką, ciężką kulą błotną w twarz jednego z naszych. Sędzia widział to inaczej niż my, podyktował karnego nie korzystając z przepisu o przypadkowym zagraniu ręką, który mógł jeszcze nie obowiązywać i przegraliśmy. W sumie nie dziwota, byliśmy przecież gośćmi.

Kolejne zawody zapamiętane przeze mnie odbyły się tydzień później, a rywalem naszym była Wisła Kraków. Warunki panowały tego dnia diametralnie inne niż tydzień wcześniej. Skwar, ponad 40 stopni w słońcu, ziemia twarda jak skała. Mecz zapamiętałem z powodu jedynej, jedynej okazji na strzelenie bramki, w swojej barwnej,  krakusowskiej przygodzie piłkarskiej. Jako napastnik grałem 10 minut i trafiłem w słupek! Miałem kontakt z bramką po strzale w pełnym biegu z 16 metrów. Ale to były emocje!

Inny mecz zagrałem jako prawy obrońca, przeciwko Hutnikowi Kraków na Suchych Stawach. Ich pomocnik kręcił mną jak wiatr wiatrakiem i odjeżdżał mi jak bolid formuły 1. 0-2 do przerwy po mojej katastrofalnej postawie było najmniejszym wymiarem kary na jaki zasłużyliśmy. Na szczęście z grupy starszej naszego klubu, trener pożyczył wyrośniętego Bartka Jamroza, syna pierwszego trenera Krakusa. Bartek był z naszego rocznika, grał ze starszymi juniorami a wyglądał na naszym tle jak wyrośnięty tur pośród niedożywionych szkap ( nie dotyczyło Hansa). Nasze zbawienie prezentowało się wspaniale i uratowało mi dupę strzelając dwa gole. W przyszłości Bartek został zawodowym piłkarzem i na poważnie zadomowił się w pierwszej lidze ( dzisiejszej ekstraklasie) i można powiedzieć, że nawet zrobił karierę.

Szanse na kariery przez duże K miało wtedy wielu chłopaków. Ale albo byli za leniwi albo woda sodowa szumiała im w głowach tak mocno, że zapominali o swoich sportowych obowiązkach.  I były też klasyczne układziki, czego doświadczył brat bohatera poniższej opowieści, super talent piłkarski, Robert „Kostek” Matuszczyk.

Takim chłopakiem, który mógłby zbawić polski futbol, mógł być Mariusz Matuszczyk. Ksywa, nie wiedzieć czemu „Pała”. Kolegę tego namówiłem do przyjścia na trening Krakusa. Pała trening olał, ale pokazał się na meczu z Cracovią. Pasy miały wtedy ekipę która zdobyła Mistrzostwo Polski, a my zostaliśmy im postawieni w charakterze padliny do przeżarcia i wysrania. Tak jak i większość rywali w tym czasie.

I pewnie tak by się to skończyło, gdyby padlina nie okazała się nabita szkłem, a w roli szkła targającego jelita wystąpił Pała. Znając go z wspólnego kopania gały na osiedlu, wiedziałem doskonale, że Mariusz dysponuje znakomitą techniką, wspaniałą kiwką i niesamowitym przyspieszeniem. Postanowiłem zatem poszczuć cracoviacki organizm Matuszczykiem.

Ponieważ gra nam się kompletnie nie układała, z powodu przepaści w wyszkoleniu, sile, szybkości i wszystkim co pozwala na równą grę w piłkę, 4-0 było najmniejszym wymiarem kary po 15 minutach. Podawanie sobie piłeczki przy pressingu, który rywal zastosował, można było rozbić o kant dupy.

Wtedy postanowiłem nie bawić się w coś co nam się kompletnie nie układało, tylko zacząłem wykopywać piłkę do przodu, do Pały, którego kryło tylko i aż dwóch rywali. Pała miał to w głębokim poważaniu i dwie, czy trzy osoby przy nim, nie robiły mu żadnej różnicy. Cztery gole strzelone rywalom po samodzielnych akcjach Mariusza, zrobiły większe wrażenie na obserwatorach, niż nasze dwanaście wyciągnięć piłki z sieci.

Po meczu, Pała jak to Pała, zlał temat futbolowy i olawszy wszystko ciepłym moczem, porzucił wspaniale zapowiadającą się karierę futbolową. Kres mojej piłkarskiej przygody też zbliżał się nieuchronnie. Wyrosłem ponad przeciętną, a w szkole podstawowej postawiono na siatkówkę. Jak mocno postawiono, przekonałem się po wakacjach rozpoczynając siódmą klasę.

2M. B-moll młodego wioślarza.

2M. B-moll młodego wioślarza.

Wprowadzenie w świat dźwięków szło wielotorowo. Szpulak „święty” nie był zabawką dla dzieci, nie wolno nam było na jego organizmie eksperymentować. Przecież można było jeszcze pokasować tatowe nagrania albo poniszczyć taśmy. I co by było? Klops.  Chcąc jednak dać nam coś tylko naszego, rodzice wystali w kolejce – zupełnie przypadkowo, bo poszli pewnie po trampki – magnetofon Grundig. Taki zwykły najzwyklejszy ale dla mnie kosmiczny i magiczny jak diabli.

Pamiętam, że miał nawet specjalny kabel. Ten kabel to po to, żebym mógł się wpiąć w telewizor czy radio i nagrywać dźwięki na kasety. Te kasety następnie katowałem na maksa. Leciały wtedy w telewizji jakieś krótkie programy muzyczne, może to i była jakaś lista przebojów, w każdym razie: leciały teledyski. Postanowiłem nie czekać na łaskę TVP, tylko połapać sobie grane kawałki na taśmę. Żeby je odtwarzać sobie kiedy mi się tylko zamarzy.

Pierwsze podejście miało nastąpić akurat w trakcie wizyty u cioci Ireny – siostry mamy, znaczy się. Rodzice po długim namyśle pozwolili mi zabrać do niej, a mieszkało wujostwo na pięknym osiedlu Sportowym w Nowej Hucie, kaseciaka i dzięki temu nagrałem samodzielnie na nośnik swój pierwszy kawałek. Takie rzeczy się pamięta na zawsze. Był to Lady Pank:  „Fabryka małp”.

Siadło jak złoto – dwa dni katowania utworu i jego tekst znałem na pamięć.

 

Fabryka małp.
Fabryka psów.
Rezerwat dzikich stworzeń.
Zajadłych tak.
Że nawet Bóg.
I Bóg im nie pomoże
. *

 

*( Lady Pank, fragment utworu „Fabryka małp”)

 

Magnetofon miałem, „Fabrykę małp” znałem na pamięć, ale nie miałem kasetoteki. Nadszedł wiec czas na kolekcjonowanie kaset. Jako pierwsi zaopatrywali mnie w muzę na tym nośniku koledzy wujka Staszka z Leszczyny, którzy jeździli po Wiejskich Domach Kultury oraz remizach i na tamtejszych dyskotekach odtwarzali utwory do tańca właśnie z magneciaka. Ich zasoby muzyczne liczyły się w tysiącach utworów. Tak mi się wydaje. Kilkadziesiąt z nich dostałem na dobry początek. Przegrane na moją własną kasetę. Było tam wszystko pod co dawało się tańczyć. Włoskie dicho i inne zachodnie dicho. I polski dicho rock.

Prułem do przodu z muzyczną edukacją jak torpeda.

***

W podstawówce było ich dwóch. W zależności od punktu widzenia muzycznym bogiem mógł być tylko jeden z nich, a temu drugiemu przypadała rola dupy bladej. Między nami, zwykłymi zjadaczami maminych kanapek, oznaczało to podziały na śmierć i życie. Jasna sprawa, że byłem za bogiem.

A imię jego było Shakin’. Dogmat o boskości Shakina  Stevensa (czy tam Shaky’ego, bo i tak go podobno nazywali) wyznawała większość z nas, chłopaków – nawet ci, których muzyka za bardzo nie interesowała. To była taka, wiecie, solidarność fiutów. Dziewuchy miały swojego króla. Króla ondulatora Lihmala.

Pierwszy raz miałem swojego prawdziwego idola. I pierwszy raz na punkcie swojego idola odleciałem na bogato. Plakaty Shakina? Jasne i za każde pieniądze. Zdobyłem raz taki z wielkim bożym zdjęciem na środku i miniaturkami wokół, przy czym bóg przybierał na nich różne pozy taneczne. Wpatrując się w pozy, przez tydzień uczyłem się tańczyć i mało sobie paluchów u nóg nie połamałem. Warto było, nie powiem, bo potem na dyskotekach nie musiałem podpierać ścian. A co! Rock and roll, kurwa!

W tygodniku  „Razem” napisali, że bogu to tylko w białych butach chodzi. Moja odpowiedź była błyskawiczna. Miesiąc biegałem po Nowej Hucie i nagle, gdzieś na osiedlu Szkolnym czy Zielonym, znalazłem! Buty! Były piękne, białe, na rzepy i za kostkę. Shakin tylko w białych chodził więc liźnięcie boskości dokonywało się wzorcowo.

Tyle że wiosna się zbliżała, chlapa była straszna i buty upaprało mi szybciutko. (Nie miałem kogo obwinić, więc nienawiść skupiłem na źle uczesanym fiutku, co kradł serca naszych koleżanek – jak mu tam było, Limahl?). Sytuację uratowała mama: w ruch poszło mydełko nomen omen szare i z butów szarych, zrobiły się na powrót białe. Na miesiąc może. Potem znów były szare i brzydkie jak Polska w drugiej połowie lat 80.

Buty butami, ale kolejnym sprzętem, jaki w pokoju moim (i brata) zagościł, było radio Unitra Diora. Cech zajebistych miało bez liku co najmniej kilka. Na przykład długie kable pozwalały ustawić kolumny tak, żeby stereo (tak, stereo!) brzmiało jak najlepiej, najpełniej, naj naj. Przed Grundigiem stanęła otworem cała Lista przebojów Programu III. Można już było wybierać, przebierać i szukać nowych muzycznych idoli… I nagrywać do bólu.

Ale, ale! Zanim zacząłem łapać trójkowe hity, nagrałem sobie cały album na kasecie. Padło, chyba przypadkowo na Modern Talking. A może i nie przypadkowo? Może tę płytę wyklęczałem na kolanach, czekając tydzień na audycję? Nie wiem. Wiem za to, że zespół był mocno lansowany i to bzdurne „Cherry Cherry Lady” wpadło mi w ucho. Cała płyta, którą mogłem odtwarzać sobie w domu dowolnej chwili, pokazywała też nowe oblicze wykonawców. Trzeba było wysłuchać ze czterdzieści parę minut muzyki  i nie zawsze było to cherry.

Pierwszy adapter jeszcze był w tym czasie. Kuzyn Wiesiek mi go lunął. Znaczy sprzedał (tak, ten kuzyn, co to na akordeonie umiał grać). 300 złotych własnych, zaoszczędzonych pieniędzy poszło bez żalu. Nazajutrz rano w te pędy pobiegłem do sklepu muzycznego i pozwoliłem sobie na płytę. Za 500 złotych. Kurde, kasa wtedy nie miała praktycznie żadnego znaczenia. Żadnego.

Nie, nie w tym sensie, o jakim myślicie – ona po prostu była, tyle że dupala można sobie nią było podcierać, gdyż z kupnem czegokolwiek był już spory problem (zaraz, czy ja już pisałem o papierze toaletowym?…). Ale płyty były dostępne. Jak nie w sklepie muzycznym, to w księgarni, gdzie obok książek odbywała się sprzedaż czarnych krążków. Jak nie w księgarni, to na placu na Grzegórzeckiej – pod Halą.

Płytą za 500 złotych było Wham! Pojechałem po nią do samego Krakowa Shuty ze Sławkiem. To znaczy ze Sławkiem Shuty, a wtedy po prostu Mateją. Bo Sławek zanim został Shutym znany był jako Mateja. Sławomir. I czasami jeździliśmy do Krakowa, jakbyśmy niby w nim nie mieszkali. Nowohuckość pełna gębą.

 

Wake me up before you go go,
Don’t leave me hanging on like a yo-yo.*

* ( Wham, fragment utworu „Wake me up before go go”)

 

Radio i telewizja pruły przestrzeń tym przebojem i otumaniały nim co głupszych, więc nic dziwnego, że trafiło i na mnie. Musiałem to mieć. Połączyliśmy siły ze Sławkiem, który akurat dostał zlecenie od starszego brata na zakup płyty Shakin’ Dudiegoi ruszyliśmy na zakupy. Lałem z niego z lekka, bo co to niby miało być? – Shakin’ to rozumiem, ale Dudi? Czego to ludzie nie wymyślą.

Brat Sławka kilka dni później dał posłuchać i uświadomił mi, o co w muzyce kaman. A ja zacząłem zwracać większą uwagę na krajowe produkcje. Dokupiłem błyskawicznie Shakin’ Dudiego do kolekcji, która rozwijała się szybko – szybciej niż moja znajomość muzyki. Ziarno od plew miało przesiać się za jakiś czas.

Takie wspomnienie na ten przykład przytoczę: spacerowałem z mamą po centrum Nowej Huty,  zatrzymałem się przed księgarnią, może i Skarbnicą, a na wystawie zobaczyłem płytę. Całą jej okładkę zajmowała paszcza artysty, która się do mnie uśmiechała.

– Karel Gott – przeczytałem na głos.

– O! – mama na hasło Gott zareagowała natychmiast. – Słyszałam o nim. Kup sobie.

– Naprawdę? Ale fajnie – cieszyłem się chwilą i kolejnym artystą w kolekcjonerskiej stajni.

– Masz – mama dała mi pieniądze, a ja po chwili miałem już paszczę… to znaczy, płytę Karela w ramionach.

W domu butów nawet nie zdążyłem ściągnąć, a płyta już wylądowała na patefonie. Muzyka jeszcze dobrze nie wyruszyła z głośników na pokoje, a już coś mi nie pasowało. Igłę przeniosłem więc na utwór drugi. Potem na trzeci. I na piąty. Mein Gott – to, co odpierdalał pilzneński Sinatra z orkiestrą, nie nadawało się do słuchania. Mamo, dzięki za chęci, naprawdę. Płytę jako pamiątkę i przestrogę mam do dziś. Może wieczorem sprawdzę czy aby do niej już nie dorosłem?

 

***

 

Pierwszy cios, który mnie znokautował, nadszedł z nieoczekiwanej strony. Wyprowadził go Teleexpress, który wchodził wtedy do ramówki TVP. Ale przede wszystkim wyprowadzili go ONI. Zespół nazywa się Kult, a piosenką była po prostu „Piosenka młodych wioślarzy”.

Zaraz, czy ja napisałem: „po prostu”? Stałem i się śliniłem, wmurowało mnie, wbiło w ziemię. Ciary szły po całym ciele jakbym język włożył do kontaktu.

Zapamiętałem: zespół KULT. Nie wiem, jak szybko weszło, ale nie chciało wyjść. Obalanie pomnika Lenina w Nowej Hucie zaczęło się od kawałka buta i trwało latami. Shakin’ Stevens natomiast, choć też buty nas łączyły, spadł z mojego pomnika błyskawicznie. Od teraz był Kult. I ten Kult miał się w mojej głowie wyryć na amen.

Punk rocka, tego najprawdziwszego i najsurowszego, usłyszałem po raz pierwszy parę chwil po tym wydarzeniu. Od sąsiada Andrzeja. Andrzej sąsiad z klatki z Andrzejem z bloku „szóstki” i załogą byli starsi, mądrzejsi i chodzili już na koncerty. No żesz ja pierdolę – ja tu jakiegoś pitu-pitu dotąd słuchałem po angielsku, a ten tu Andrzej odpala mi nagrane na Kasprzaku kawałki Dezertera, co to połapali sobie na koncercie.

Trzeszczy, szumi, pierdzi – ale słychać. Coraz wyraźniej. I słychać, że nie żadne tam, kurwa, białe buty Stevensa. Żadne tam długie z tyłu, krótkie z przodu hery Limahla. Żadne tam frajerskie ondulacje Europe, za którymi stawali na piąchy gitowcy ( jak z koziej dupy trąby) z osiedla, zakochani w „Finale Countdown” na. Żadne tam takie. Ten gościu wył, że „wszystkie kurwy mają czołgi, i znad Renu, i znad Wołgi”. I że jest wredny leń i że – najogólniej – należy jebać system.

 

Musisz się cieszyć choć jesteś zmęczony
Musisz jak wszyscy stwarzać pozory
Musisz mieć żonę i dobry interes
Musisz się modlić w każdą niedzielę

Musisz być kimś

Musisz być kimś….*

*(Dezerter, fragment utworu „Musisz być kimś”)

 

Dla młodego chłopaka Dezerter to był cios prosto w ryj. Cios z kategorii tych, co otrzeźwiają i każą zmienić punkt widzenia. Dalej poszło płynnie: KSU, Moskwa, Tilt, Brygada Kryzys, Piersi, Wańka Wstańka & The Ludojades, Róże Europy, Sztywny Pal Azji, Piersi, Maanamy wszelakie… Ogólnie rzecz ujmując zanurzyłem się w polskiej muzyce punkowej i rockowej po czubek głowy.

Potem nadszedł obóz sportowy we Włoszczowie. A tam, całkiem przypadkowo, znalazłem sklep – taką ni to księgarnię, ni to papierniczy, ale poza książkami, zeszytami i szarym papierem były też płyty. Akurat kiedy wlazłem popatrzeć, co jest ciekawego, przywieźli „Spokojnie” Kultu. Z uwagi na nijakie ceny (nijak też wtedy płacono muzykom, wszystko postawione było na głowie) zakupiłem owe „Spokojnie” w ilości sztuk pięciu. Myślałem perspektywicznie i nie tylko o sobie. Znajomym odsprzedałem po powrocie trzy, sobie zostawiłem dwie. Ta druga została w rezerwie, gdyby się pierwsza zdarła.

Na obozie Listy przebojów Trójki słuchałem na kolanach – akurat pierwsze miejsce okupowała „Arahja”. Kilkanaście tygodni trzymał się też w zestawieniu „Niejeden”. Płyta, na której te numery były, od razu po powrocie z obozu trafiła na gramofon. Strona A. I strona B. I od nowa A. I od nowa B. I A-B, B-A. Nie było jak się od tego oderwać.

Nie zdążyłem jeszcze zedrzeć „Spokojnie”, kiedy przyszedł czas na „Tan”. Pochłaniałem klimat Kultowych koncertów i wówczas z wizytą przyszedł Prorok Shuty. Posłuchaliśmy płyty w milczeniu i Prorok powiedział: „«Polska» to jest przebój. Hicior. Prawda wyśpiewana”. Tak powiedział i poszedł do domu.

Słuchałem tej „Polski” chyba z dziesięć razy pod rząd, żeby uwierzyć. Tak, to jest naprawdę dobre, ale coś ze mną chyba było nie tak, bo ciągle mi ten kawałek dupy nie urywał. Jak już zrozumiałem i poczułem, o co w nim chodzi, to mi łeb rozerwało na kawałki. Gdybym wtedy umiał marzyć o wielkich sprawach i potrafił sobie wyobrazić, że za lat 18 razem z Kazikiem będę śpiewać „Polskę” w katowickim Spodku, wyszedłbym już chyba zupełnie z siebie i stanął obok. Ale o tym Spodku i o tej „Polsce” jeszcze będzie. W kolejnej części.

Z tymi cenami płyt to było tak, że były niskie aż do czasów dzikiego kapitalizmu lat 90. Dlatego analogi kupowało się na potęgę. Było tanio, ale nie zawsze było łatwo – a ja, jak już w tym Kulcie utonąłem po czubek łba, to postanowiłem sobie uzupełnić dyskografię do ostatniej pozycji.

Z pierwszym krążkiem zatytułowanym „Kult”, a kupionym pod Halą Targową na Grzegórzeckiej, problemu nie było. Za to przy „Posłuchaj, to do Ciebie” rozgorzała prawdziwa walka o winyl, bo Klub Płytowy „Razem”, pod którego szyldem płyta wyszła, wytłoczył tyle egzemplarzy, że dzisiaj nazwalibyśmy to serią limitowaną – i jeszcze wszystko było na zapisy, więc kij ci w oko, chłopaku z Nowej Huty. Skoro nawet nie wiedziałeś o istnieniu takiego klubu, miej pretensję tylko do siebie. Albo płać.

Na szczęście koledzy z podstawówki mieli starszych braci, którzy w rzeczonym klubie płytowym byli zarejestrowani. Nie wszyscy sikali po nogach, słuchając Kultu – i ci bracia też nie moczyli się przy Kultowych dźwiękach, ale kupili na wszelki wypadek. Wiedziałem, że w sytuacjach alkoholowych starsi bracia mocno już uczestniczą, co stwarzało szansę na odkupienie albumu. Był to już wtedy „biały kruk czarnego krążka”, więc nie próbowałem negocjować nawet po zobaczeniu jakichś bazgrołów uczynionych długopisem na okładce.

Płyty w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku były tanie, ale bywały też drogie. Tę kupiłem w cenie jakichś 10 sztuk płyt ze sklepowej półki. Oczywiście byłem w niebie: Kultu miałem wszystko, Kultowcem byłem pełną gębą. Na katanie Levis z czasów technikum pojawił się więc dumny, naszyty własnoręcznie a zrobiony z czerwonej wstążką napis: KULT.

Cieszyłem się tą płytą lat dwadzieścia parę. Potem dowiedziałem się, że Kazik ze swoim wydawcą Sławkiem Pietrzakiem szukają oryginalnego wydania. Nie mogłem odmówić. Płyta była potrzebna do uruchomienia zebranego wydawnictwa z okazji XXX – lecia zespołu. Dziwnym trafem z około kultowych kolegów zespołu jako jedyny miałem płytę. Przekazałem wiec koledze z nieukrywaną satysfakcją. Bo od czego ma się fanatyków?

 

***

Obok płyt winylowych (krzywych nieraz jak diabli, po których igła gramofonu skakała jak syrena na drodze do Mokrej Wsi) ważnym elementem życia były kasety.

Albo kupowało się kasety czyste, żeby je następnie nagrać, albo dostawało produkt już nagrany. Nie zaraz profesjonalnie, bo najczęściej po domowemu – nagrywało się z radia i telewizji, przegrywało od kolegów z ich płyt i kaset. Kopia oryginału, kopia kopii, kopia kopii jeszcze innej kopii… Ostatecznie jakość tego, czego się słuchało, bywała dziwna. Wyobraźcie sobie jak słuchacie swojej ulubionej płyty a w tle słyszycie przebijający się jak głos z zaświatów inny utwór muzyczny, na dodatek odtwarzany od tyłu. Albo wasza bardzo ważna taśma, którą magneciak wciągnął w swoje wnętrze i pomiął strasznie, niczym gazetę, którą trzeba sobie wytrzeć dupę z braku papieru toaletowego. Rozumiecie ten dramat? Tak bywało. Jakość bywała tragiczna, ale szał na kasety nie robił się od tego mniejszy.

Pierwsze nagrane kasety kupowałem na Karmelickiej, bodajże u Pudla. Tak, tego Pudla który kładł podwaliny pod krakowskiego i krajowego rocka zakładając Dupą, Pudelsów. Lokal mieścił się, jeśli pamięć mnie nie myli, gdzieś w okolicy ulicy Karmelickiej. Wchodziło się do niego przez długą bramę, wprost w ciemne podwórze którego mrok robił niesamowite wrażenie. Przyjeżdżając tam z przestrzennych terenów Huty, z lekkim podnieceniem nurzałem się w mroku i tajemnicy staromiejskiej kamienicy, czując się tam jak u siebie. Do tego Pudel miał to czego moje uszy potrzebowały. Spore ilości dobrego punk rocka.

Falami spływały do nas produkty z zaplutego, reakcyjnego zachodu i trzepały nam mózgi jak heroina trzewia narkomanom. Pirackość kaset nikomu specjalnie nie przeszkadzała, bo była to jedyna szansa na muzyczny krok do przodu.

W pewnym momencie życia skoncentrowałem się na polskiej scenie alternatywnej. Powód był trochę prozaiczny – nie kumałem języka angielskiego i czegoś mi brakowało. Nawet jeśli muzyka była OK, to niezrozumiały przekaz paszczą lekko ochładzał  relacje. Nie znając języka, nie czułem siły poezji. Ale z drugiej strony: chuj mnie właściwie obchodziły ich problemy? Ja miałem „anarchię w samym środku mojej głowy”, a „mój mózg pracował niezależnie”. Do tego „deszcze niespokojne” targały myśli na wszystkie strony i dzieliły ciało jak dom w Berlinie murem podzielony.

Kaset miałem najpierw dużo, potem więcej, a potem nieskończenie wiele. Chciałbym napisać, że kupowałem oryginały, kiedy się dało – ale co wtedy było oryginałem? Kto był piratem, a kto wydawał legalnie? W Polsce początku lat dziewięćdziesiątych były to dylematy nie do rozstrzygnięcia, bo kapitalizm nadwiślański wszystkie pojęcia przeżuwał, trawił i wydalał, jak chciał. Były dwa umowne czasy: kiedyś, kiedy nie było niczego, i teraz, kiedy było wszystko. Nadganialiśmy stracony czas, także w kupowaniu. I tak moje ulubione zespoły zdobywałem na kasetach, na płytach, a jak mnie było stać, to i na CD, kiedy album pojawiał się na tym nośniku.

 

***

 

Nieznajomość języka obcego przeszkadzała w słuchaniu Anglosasów, ale sprzyjała muzycznemu patriotyzmowi lokalnemu. Temu najbliższemu, namacalnemu, dostępnemu najczęściej i na wyciągniecie ręki. W Krakowie też robiono muzykę na poziomie. I to na poziomie – nie tylko według mnie – nie byle jakim.

Zaczęło się od Püdelsów. Pałętałem się po ich koncertach, nie mając jeszcze nawet pierwszej płyty zespołu. Małe kluby w Krakowie, które dawno już poznikały i których nazwy też uleciały mi z pamięci, udostępniały swoje sceny miejscowym muzykom często i chętnie. Po kilku takich kontaktach z rock’n’rollem lokalnym moją gębę zaczął kojarzyć ten czy ów artysta – trudno było w tych latach nie zapamiętać wyrośniętego gnojka, który wiecznie pałętał się pod sceną i w każdy dźwięk dobyty z gitary wsłuchiwał się jak w zjawisko nadprzyrodzone.

Owo bycie kojarzonym z gęby wiązało się z przywilejami. Najważniejszym z nich był darmowy wstęp. Kasę na bilety zawsze w kieszeni miałem – muzyk też człowiek i jeść musi – ale że działała zasada „dają, to bierz”, przywilej mile łechtał moją młodzieńczą próżność. Püdel Dupą był tutaj moim patronem – co mnie widział przed koncertem, to kazał wchodzić za darmo. Ale nie wypadało za darmo, więc i na to się znalazło dyplomatyczne rozwiązanie: przenosiłem dwie gitary z samochodu na scenę i wszyscy byli zadowoleni.

Od Püdelsów przeskoczę do Maleńczukowego Homo Twist. Maćka pamiętam jeszcze z końca lat 80., jak pogrywał na Floriańskiej. Postać to była charakterystyczna bardzo. Nie dało się przejść obok obojętnie, nie wypadało. Przyciągał swoim głosem, wyglądem, zachowaniem. Czuć było już wtedy, że dzieje się przy nim coś niezwykle interesującego.

Jeden z koncertów Homo Twist był grany gdzieś na ulicy Garncarskiej. Na miejsce akcji ludzie schodzili się tłumnie i szybko zapełnili jedno z pomieszczeń, czekając na otwarcie magicznych wrót do tego drugiego, w którym miało się odbyć wydarzenie właściwe. Czas mijał, próba się przeciągała ale próby tak mają, więc czekałem wśród współwyznawców cierpliwie.

Wtedy nagle objawiła się kobieta – tak wysoka, że strach mnie obleciał, a pot sperlił się na czole. Górowała nad wszystkimi obecnymi nie tylko wzrostem, ale i nadprzeciętną pewnością siebie. W słowach i gestach, które kojarzyły się trochę z aniołami, a trochę z wojskiem, skasowała wszystkich obecnych za udział w mającym nastąpić lada moment wydarzeniu.

Później się okazało, że akcję biletersko-partyzancką przeprowadziła sama pani Maleńczukowa, wtedy chyba sprawująca funkcję obermenedżera zespołu. Zamykam dzisiaj oczy i widzę, jak ta piękna kobieta krąży wtedy między stolikami i bez zbędnych słów, a z iście germańską precyzją kasuje za wjazd.

Bodaj w 1996 roku na Maleńczuka spłynęła nominacja do Fryderyka. Niedługo przed wyjazdem na galę, po koncercie Püdelsów w jakiejś knajpie, chyba na pewno na Szpitalnej, męczyliśmy przy barze wódkę i rozstrzygaliśmy dylemat do niedawna abstrakcyjny w takim andergrandzie.

– I co z tym Fryderykiem? Jedziesz, nie jedziesz? Odbierasz, nie odbierasz?

– No jak to? Jadę. Mam już plan nawet.

– Ale po co? Przecież to obciach.

– Obciach,  nie obciach – nażreć i nachlać za darmo się można!

I pojechał. Na salony na smyczy wprowadziła go żona – nie od razu został tam na stałe, ale dziś jest tam obecny i czuje się jak u siebie. Może pragnął tego od zawsze?

 

chce mały pokój z widokiem na auto
samotną komórkę z okienkiem na światło
nie ma nikogo i nie ma go nikt
parasol i krawat komórka i ty

chcesz założyć nowe spodnie
chcesz założyć nowy strój
myślisz że wyglądasz modnie
a wyglądasz

tak

jak

chuj

oł je
wśród krawaciarzy
oł je
garnitur na twarzy*

*(Pudelsi,fragment utworu „Szpaner”)

 

 

Kolejnym bandem stąd, który pozamiatał mnie okrutnie, były Świetliki. Dla faceta słuchającego punk rocka (czy rocka w ogóle) „Ogród koncentracyjny” to było coś z innej bajki. Za to melodeklamowane teksty Świetlickiego znałem na pamięć po czterech przesłuchaniach i ryły one mój beret straszliwie. Nic tu nie wchodziło sobie w paradę.

Słuchałem „Oplutego” i wystarczyło w miejsce „Świetlicki” wstawić „Gomółka”, aby razem z piratami zabierać się za porządki na mieście. Jasna sprawa, że ze Świetlickim obok, bo przecież ktoś tych piratów na Rynek Główny w konkretnym celu zaprosił.

 

Któregoś dnia to miasto będzie należeć do mnie.
Na razie chodzę, patrzę. Na razie nic.
Któregoś dnia rzeką Wisłą przypłynie
statek piratów.
O pięciu masztach. Dwudziestu armatach.
I zapytają: – Który to Świetlicki?
A ja wtedy stanę na samym środku rynku – i będę wskazywać:
TEGO, TEGO, TAMTĄ, TEGO, TEGO,
WSZYSTKICH!!!!
Opluty. Opluty.
Ooooopluty.
Kraków i Nowa Huta – Sodoma z Gomorą –
z Sodomy do Gomory jedzie się tramwajem.

Jedzie*

*(Świetliki, fragment utworu „Opluty”)

 

 

Kto nigdy nie chodził po Starym Mieście ze słuchawkami na uszach, sycząc przez zęby: „TEGO, TEGO, TAMTĄ, TEGO, TEGO, WSZYSTKICH!” – nic o życiu nie wie. Ekstatyczne i uspokajające zarazem.

Ale żywych Świetlików na scenie nie widziałem w tamtym stuleciu. Bałem się udziału w koncercie, czy może raczej: jakiegoś nieprzystawania do bardzo specyficznego (tak mi się wydawało) tłumu słuchaczy. Duchowo odległego – tak o tym myślałem. Skąd mi się takie głupoty we łbie zalęgły? A, wiem: pewnie z opowieści o tłumach adeptek polonistyki o wyglądzie czarownic, które tam przychodzą, pożerają wszystko w zasięgu wzroku i zostają tylko popiół i zgliszcza. Poza niezniszczalnym guru. Panem Marcinem Ś.

No więc: ciarki z zachwytu w obcowaniu z kasetą, ciarki ze strachu przed obcowaniem w realu. A jak już się raz czy drugi przełamałem i postanowiłem pójść, to się okazało, że bilety się wyprzedały. To pewnie tłumy adeptek mściły się za moje uprzedzenia. No ale wystarczyło przeczekać do XXI wieku, popracować w tzw. Delcie Dietla, powpadać na piwo, dwa piwa, trzy piwa do Pięknego Psa, zrobić jakiś koncert z cyklu „Mecenas sztuki prezentuje” i trafić całkiem przypadkiem na stałego bywalca. Bo to właśnie tam żeśmy się z tym Świetlickim, co się go bałem słuchać na żywo, jednak spotkali. Nie raz i nie dwa. I zanim się polubiliśmy to ja byłem na niego bardzo obrażony. Jak dziecko. Jak dziecko.

Ale o tym to innym razem.

1M. A-moll, czyli pierwsze dźwięki.

1M. A-moll, czyli pierwsze dźwięki.

Wszystko ma swój początek.

Pierwszym, jaki kojarzę, odtwarzaczem „swojej” a nawet swojskiej muzyki był szpulak firmy Grundig. Wy, którym dźwięków dostarczają dzisiaj empetrójki, komórki i miniwieże – wyobraźcie sobie trzyścieżkowe monstrum w kolorze stali. Niewiele mniejsze od walizki podręcznej linii lotniczej Ryan Air i swoje kilogramy ważące. Pierwsze dźwięki, które jako tako kojarzę, pochodzą z tego właśnie szpulaka.

Szczęśliwym posiadaczem monstrum był mój tata. Było ono wyciągane tylko przy specjalnych okazjach – tata uruchamiał je, kiedy w głowach zgromadzonych na 36 metrach kwadratowych lokalu mieszkalnego na os. Kościuszkowskim szumiała już wódeczka żytnia, a muzyka była niezbędna do kontynuowania zabawy, swojskiej niczym kiełbasa wiejska.

Zabawa częściej była śpiewana niż taneczna, bo na balet przez wielkie B nie pozwalało małe M. M wypełniały po sufit nagrania kapel weselnych, w których prym wiódł akordeon, wspierany trąbką, albo saksofonem i perkusją. Ale to wszystko nie byłoby całością, gdyby nie teksty. Prawdziwa wisienka na weselno  muzycznym torcie. Teksty były najczęściej lekko sprośne, lub opisywały sytuacje z życia wzięte, albo przemielano jedno z drugim. Szarość życia i sprośności podane na miękko. Na przykład tak:

Teraz będzie numer jeden, a mnie jest na imię Edek.
Przeleć mnie w tej koniczynie.

Przeleć mnie w tej koniczynie,
Przeleć mnie w tej koniczynie
jeszcze raz.

Teraz będzie numer drugi, rób to w rytmie boogie-woogie
Przeleć mnie w tej koniczynie…

 (autor nieznany)

I tak się w tej koniczynie kotłowało, jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze raz. Zwrotek mogło to dzieło mieć dziesiątki. Wystarczyło, że znalazła się osoba z jakim takim drygiem do rymowanego żenienia cyfr arabskich ze sprośnościami – i szło bez końca. Płynęło nawet.

Teksty w muzyce do dziś uważam za ważne, ale z rozpracowaniem tamtych, dziecięciem będąc, nie miałem łatwo. Na wsi spędzałem dużą część dzieciństwa, więc wiedziałem przynajmniej, co to jest koniczyna. Ale – dumałem czasem nocami – po co ktoś ma po kimś przelecieć? I dlaczego w koniczynie?

To był początek lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Któż z nas nie marzył wtedy o posiadaniu instrumentu? A żeby jeszcze nabyć umiejętność gry na nim! Marzyliśmy o gitarze, nieśmiało o perkusji, może jakichś klawiszach… Ale, kurde, akordeon? Matko Boska Akordeonowska, takich na osiedlu nie znałem!

Ale nie zacznę od A jak akordeon, tylko od A jak akustyczna. Gitara. Czyli od gis. Bo gitara była najpierwsza.

Był to pierwszy instrument, który pojawił się pod naszym dachem. Bardzo przypadkowo, ale przypadki należało bezwzględnie wykorzystywać. Tata poszedł po COŚ do sklepu – pewnie jakiś znajomy dał mu cynk, że Kryśka z trzeciego usłyszała od Heleny z dziesiątki, że GDZIEŚ tam COŚ ma być. Tak właśnie było w szalonych latach osiemdziesiątych. Czasie kryzysu i upadającej komuny.

Znałem to doskonale. Raz zostałem wysłany po papier toaletowy do pobliskiego sklepu, zabawkowego z nazwy, ale papier skończył się w trakcie mojego kolejkowego stania. Były za to kostki Rubika, które rzucono do sprzedaży gdy kończył się papier – o czym się dowiedziałem bliżej lady – więc bez zastanawiania wziąłem trzy. Już wtedy nie miałem złudzeń: kostki nie miały służyć do podcierania czegokolwiek. Podejrzewałem raczej, że miały nas odciągnąć od zbyt częstego korzystania z toalety, bo papier był rarytasem. Mogły też być produktem wymiennym.

Ale wróćmy do gis.

Tata chodził, węszył, wystawał i zwyciężył. Wrócił z pudłem. To znaczy: z gitarą. To znaczy: z pudłem w którym mieszkała gitara. Zapamiętałem bowiem doskonale właśnie karton, w którym instrument przybył i do którego – jak się szybko okazało – mieściłem się cały ośmio- czy dziewięcioletni ja. Karton miał kształt trumienki i został naszym – znaczy moim i młodszego brata – druhem. Brat był dwa lata młodszy i dwa lata mniejszy. Na przemian przykrywaliśmy się kartonowym wiekiem i leżeliśmy w nim na czas. Zabawy z wyobrażeniami doświadczeń pośmiertnych trwały w najlepsze kilka dni, a potem się okazało, że pudło-trumienka zajmuje za dużo miejsca w malutkim pokoiku i poszło precz do śmieci.

Znajomość z trumienką była i tak dłuższa i bardziej intensywna niż z gitarą bo tej rzekliśmy z bratem do widzenia po 30 minutach znajomości, bo zdradziła jedną ze swoich ważniejszych właściwości: za czorta nie chciała grać sama. Wylądowała za karę za szafą. Dzisiaj leży na. Na szafie, na Oświecenia. Pęknięta, ale jest. Sam nie wie po co.

Kolejnym instrumentem, który zagościł u nas, był akordeon. Sprawcą całego zamieszania, które miało być spełnieniem młodzieńczych marzeń scedowanych na potomstwo był mój tata.

Biedna wtedy wieś pod Nowym Sączem, w której wychował się mój kochany ojciec Wojciech, była pobudowana na szczycie góry i nigdy nie wiedziałem, dlaczego Mokra Wieś , bo tak ją nazwano, położona w takim miejscu miała być mokra.

Wyobrażam sobie za to, że w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych akordeon w rękach miejscowego chłopaka musiał być czymś magicznym, wręcz doskonałym. Posiadacz akordeonu, obcykany w wydawaniu dźwięków z niego, stanowił odpowiednik dzisiejszego gitarzysty. Jak dzisiaj przekochane chłopaki z Happysad czy mój uwielbiony Spięty, tak wtedy akordeonista rządził i dzielił ludzkimi duszami. Najlepiej, znając życie, na lep brały się dusze z piersiami.

Tato swoich marzeń związanych z grą na harmonii nie zrealizował. Co prawda, miał akordeon guzikowy, który mu starszy brat kupił, ale niestety nie miał kto taty nauczyć grać. Akordeon więc sprzedano, żeby kasę odwirować, ale plan w głowie ojciec już miał. Plan okazał się planem rodzinnym i pierwszy zaczął go realizować Józef – najstarszy brat taty, a mój wujek.

Józef osiedlił się pod Nową Hutą i właśnie tam zaczął kultywować tradycje robotniczo-chłopskie. Kombinat Lenina był z piętnaście kilometrów od jego domu – robota więc była, w polu rosło, a w skarpecie przybywało. Wujek miał dwóch synów i pewnego dnia kupił im akordeon. Na wsi, jak to na wsi, miejskie pierdoły nie zawracają człowiekowi dupy i chłopaki  nauczyły się grać. Droga została więc wytyczona, a ja miałem stać się jej ważnym elementem.

Na osiedlu Kościuszkowskim był betonowy klocek. Mieściły się w nim nie tylko sklepy różnorakie i spółdzielnia mieszkaniowa, ale i coś na kształt osiedlowego domu kultury. Można się w nim było nauczyć tańczyć, mówić po obcemu, czy grać na instrumencie. Między innymi – na akordeonie.

Akordeonistą chciał być w swojej młodości ojciec. Musiał mieć ten plan w głowie od momentu, w którym zobaczył pierwszego akordeonistę. A ponieważ, jak pisałem wyżej, wyszło jak wyszło, czyli nie wyszło, plan został przesunięty w czasie. Bo jest tak, że kiedy nam, starym dziadom, nie udaje się spełnić swoich marzeń, to ciach, robimy klona i realizujemy to, co nam w życiu się nie udało. Co nie zrealizował ojciec, przerzucono na pierworodnego. A pierworodnym byłem ja.

Żeby mnie podejść i do harmoszki przekonać, snuto opowieści dziwnej treści o tym, jak cudny to instrument. Odbierałem je sprzecznie, bo lat miałem chyba 12, więc i po prawdzie koło pupy mi to ględzenie latało, ale przecież ojca słuchałem (i do dzisiaj słucham). Z jednej strony akordeon nie występował jako instrument w muzyce, której zaczynałem słuchać, ale zaczynał działać argument, że jako inżynier „na hucie” albo jakiś Karwowski na budowie dorobię sobie drugą pensję, w soboty po robocie, grając na weselach.

Któregoś pięknego czerwcowego wieczoru tata zabrał nas do swojego drugiego brata, Władysława, na wizytę. Dwudziestominutowa piesza trasa na osiedle Strusia wiodła obok „naszego” Domu Kultury i w drodze powrotnej wstąpiliśmy, niby całkiem przypadkowo, w jego progi. Równie przypadkowo okazało się, że trwają właśnie zapisy na czeladnika akordeonisty.

Spod wielkiego sumiastego wąsa pan Jacek, nauczyciel i kierownik sekcji muzycznej, zaprosił mnie do sali z pianinem. Tam miała odbyć się moja pierwsza muzyczna weryfikacja – czy aby „słuch mam” i czy będę się mógł na akordeonistę uczyć. Spod nauczycielskich palców poleciała gama, a spod wąsa – komenda:

– Powtarzaj to, co gram.

Posłuchałem co gra i w odpowiedzi poleciałem sprawnie:

– Plum, plum, plum, plum, plum…

Pan Jacek z lekka zdębiał i powiedział:

– Wystarczy używać la, la, la, la.

Po sprawdzianie odbyła się męska rozmowa Wojciecha z Wąsem, czyli taty z nauczycielem. Że głuchy nie jestem – usłyszał tata – że ziarno zasiać można i że pieron wie, co z tego wyrośnie. I że kto nie sieje, temu akordeonista nie wzejdzie.

– Kup mu pan 60 basów, żeby chłopak utrzymał i żeby mu jajek nie urwało, ha ha. I od września zapraszam na zajęcia – dodał Wąs.

– No kupię, brat ma dwóch chłopoków i oni też grają na harmonii, od nich kupię. – odrzekł ojciec i tak się to zaczęło.

Na Wyspach Brytyjskich punk umierał, w Polsce rozkwitał w najlepsze, a ja w piękny czerwcowy wieczór rozpocząłem przygodę z muzyką. Przygodę, która rozwaliła moje życie nieodwracalnie i to w najlepszym słowa ROZWALIĆ znaczeniu.

Nie marzyłem, by być akurat akordeonistą, ale na samym początku przygody było mi wszystko jedno. Zwyciężyła ciekawość, bo to ona kazała mi chodzić potulnie na zajęcia. Mały byłem i chudy, więc największym problemem było noszenie harmonii ze sobą. Obowiązki tragarza spadły na tatę. A gdzie tam zresztą spadły, tata był zachwycony. Raz, że spełniało się jego marzenie, aby ktoś z najbliższego otoczenia szarpał miechem. Dwa: miał mnie na oku. Tym sposobem tata został technicznym, a moją biblią: „Szkoła na akordeon”.

Dymaliśmy więc na akordeonowe lekcje w tandemie ojciec-syn. Od września, jako szóstoklasista , dołączyłem do grona nadziei polskiej szkoły gry na cyi.

Na początku biblii klawisze rozpisano osobno, guziki basowe osobno. Następnie słowem, nutą, ryciną i fotografią przedstawiono technikę przemieszczania palców i inne cuda, wystarczyło to pojąć i można było jechać na całego: „Wlazł kotek na płotek” albo w „Murowanej piwnicy”. Wspomniane „hity” były już z książek typowo muzycznych jak „Melodie na akordeon”, „Melodie Świata” i diabli wiedzą z czego tam jeszcze. Utwory z nutami rozpisanymi na „mój” instrument. Niestety tutaj zaczynał się poważny problem: dobór utworów do grania.

Wszystko, co dało się znaleźć w książkach muzycznych, obracało się w klimatach średnio mi pasujących. Także kolędy ćwiczone z mozołem nie przekonywały mnie, że akordeon może zbliżyć mnie do ogrania jakichkolwiek melodii znanych z radia czy telewizji. Do tego doszły śmichy-chichy w otoczeniu, że się grać na harmonii edukuję.

Żeby porzucić naukę, byłem za miękki i nie chciałem zawieść taty. Do robienia poważnych postępów, bo jednak coś tam się uczyłem, miałem za mało samozaparcia. Niestety, zamiast codziennego piłowania instrumentu, paluchów i słuchu, zszedłem do poziomu treningu za pięć dwunasta, ćwiczyłem na godzinę przed lekcją. Taka postawa mówiła wyraźnie o braku trwałych uczuć do instrumentu i ograniczała rozwój mnie, jako akordeonijnego grajka, do minimalnego minimum.

Już mi się całe to granie sypało, ale tata jeszcze miał nadzieję. A nadzieja ta upadała wraz z odległością pomiędzy nim a mną, gdy w czwartkowe popołudnia chodziliśmy po naukę. Ponieważ wstydziłem się bardzo tego całego akordeonu, to wychodziłem z domu pierwszy i po osiągnięciu bezpiecznego dystansu, minimum pięćdziesiąt metrów, uzyskiwałem spokój duszy i pewność, że nawet jak ktoś mnie wypatrzy, to i tak się nie kapnie, gdzie i po co ja tak gnam. W końcu tylko szedłem. Niby sam ze sobą, ale przytłoczony wielkim jak harmonia ciężarem niechęci.

Zamieszanie trwało ze dwa lata albo i dłużej. Jako najdziwniejsze pamiętam to, że im więcej muzyki słuchałem, tym bardziej mnie akordeon uwierał. Nikt nie próbował i nie umiał mi przekazać, że nie ważne jaki instrument masz w rękach, tylko jakich nabyłeś umiejętności, żeby wydobyć z niego to co chcesz.  Widocznie wszystkiego w życiu mieć nie można, ale jednak mi szkoda, że się tak łatwo poddałem…

1S. Z zakamarków sportowej świadomości

1S.  Z zakamarków sportowej świadomości

Sport był dla mnie najważniejszą rzeczą  którą kojarzę od małego, świadomego jako tako gnojka.  Transmisje sportowe i próby naśladowania pokazywanych w telewizji bohaterów, uskuteczniane pod blokiem, na feriach u dziadków czy na wakacjach, zaraziły mnie sportem na zawsze. Chciałem być jak oni w „Ściganym”. Znaczy jak oni na sportowych arenach, bo przecież nikt o „Ściganym” w latach osiemdziesiątych nie myślał.

Pierwsze i najbardziej szczątkowe wspomnienia które mi świtają, to jakaś Olimpiada Zimowa, może z Lake Placid? A może to były mistrzostwa świata w sportach zimowych na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, oglądane na wsi, w czasie ferii, z babcią Emilką, w pokoju z wielkim piecem kaflowym. Pokój był kuchnią, sypialnią, salonem.  Na piecu gotowało się jedzenie a ciepło które biło od pieca, zamieniało kuchniosypialniosalon w saunę. Najgorętsze miejsce w domu. A w kącie pomieszczenia stał czarnobiały telewizor i wypluwał wieczorami  dobranocki, dziennik telewizyjny, kobrę, filmy i sport. I to sport pamiętam najlepiej.

Babcia lubiła popatrzeć ze mną w szklany ekran, szczególnie wtedy, kiedy w telewizorze pokazywali jazdę figurową na lodzie, a ja uwielbiałem demonstrować jej axle, rittbergery i inne filflaki wykonywane osobiście na kuchennym linoleum.

Ferie spędzane na wsi dawały wielki możliwości do przenoszenia dyscyplin zimowych w codzienny, realny wymiar. Nawet brak sprzętu, nie tyle profesjonalnego, co jakiegokolwiek, nie był przeszkodą. Najważniejsze, ze mieliśmy śnieg i zamarznięte rzeczki i ich rozlewiska.

W zimowe dni uprawialiśmy sporty olimpijskie na całego. Bobsleje? Żaden problem. Pakowaliśmy z kolegami Pawłem i Tadkiem oraz moim bratem Jackiem, siano do worków i robiliśmy specjalne tory. Od stodoły po strumyk na dole. Dystans? Około dwustu metrów. Górzysty teren Leszczyny, rodzinnej wsi mamy, nadawał się do tego idealnie. Hokej? Proszę bardzo. Uprawialiśmy go na zamarzniętym strumieniu, który rozlewał się szeroką ławą pomiędzy dwoma pagórkami, tworząc wymarzoną arenę do hokejowych zmagań. Brak łyżew nie stanowił przeszkody, a i kije nie zawsze były z polsportu.

Niestety sporty zimowe nie były mi pisane jako coś, co w przyszłości będę uprawiał zawodowo. Wypadki jakie miałem przy okazji ich uprawiania, kazały mi w niedalekiej przyszłości poszukać rozrywki na hali i zielonych łąkach muraw. Dla mojego i innych bezpieczeństwa.

Pierwszy sygnał, że połączenie zimy i sportu to nie dla mnie wyzwanie, otrzymałem  jako kilkuletni dzieciak. Któregoś mroźnego i mocno śnieżnego popołudnia, przyjechałem z rodzicami na wieś. Miałem narty biegowe firmy Polsport. Było to marzenie każdego gnojka i niejednego dorosłego, pomimo tego, że narty były do biegania a nie zjazdu.  Wujek Staszek, wtedy młody i wysportowany bardzo chłopak, postanowił je wypróbować. W zamian podarował mi sanki. Zjazdów dokonaliśmy na górce za stodołą. Nachylenie stoku jest tam spore amatora i takie sobie jeśli brać pod uwagę średnio zaawansowanego narciarza czy saneczkarza. Stok jak to na wsi, obsadzono drzewami owocowymi, żeby ziemia dawała z siebie owoc a nie „stała próżno”.

Staszek wujek, nie myśląc wiele, poszedł w dół jak przecinak, szusując lekko, jakby narty miał na nogach od zawsze. Nie chciałem być gorszy i postanowiłem dokonać zjazdu na sankach równie efektownie. Miało być miło, lekko i szybko. Ruszyłem w dół bez zastanowienia, czy posiadam wiedzę i umiejętności pozwalające mi sterować tym co miałem pod dupą. Nie mówiąc o hamowaniu, którego też nie brałem pod uwagę, bo po co. Sanki, nie wiedziałem wtedy dlaczego, ale zaczęły pędzić, zasuwać, a nawet zapierdalać ze stromej góry bardzo szybko. Ze mną na pokładzie. Wystraszyłem się bardzo bardzo i postanowiłem wyskoczyć z nich, gdyż innego rozwiązania zastosować już nie mogłem i po dziecięcemu nie potrafiłem. Sunący pojazd był nie do okiełznania. Dalsze pędzenie w dół z zawrotną prędkością nie sprawiało mi więc przyjemności a małe ludzkie wnętrze wypełnił strach . Poczułem  go całym sobą i nagle, na raz, na dwa i na trzy wyskoczyłem z rozpędzonych sanek. Niestety bez sukcesów. Anioł stróż który miał mnie chronić przy wyskoku, postanowił jednocześnie rozpocząć zniechęcanie mnie do sportów zimowych i dużych prędkości. To za jego wstawiennictwem, tak myślę, wpadłem prosto w drzewo. Twarzą. I to swoją. Nie jego. Potężna śliwa na lewej części gęby wyskoczyła błyskawicznie i była pierwszym znakiem, że sporty zimowe należy odłożyć na lata późniejsze albo w ogóle ich zaniechać.

Cud prawdziwy, że przeżyłem. No ale anioł był ze mną. No nie?

 

Kolejne ostrzeżenie, że zimowe sporty nie dla mnie Pan Bóg stworzył, otrzymałem jeżdżąc na workach z sianem. Byłem już starszy i poważniejszy i pomysły miałem piękniejsze. O katastrofie sanecznej zapomniałem albo i pamiętać nie chciałem. Tym bardziej, że z kolegami i bratem przyłożyliśmy się tego feryjnego dnia bardzo. To miał być niezapomniany dzień bobslejowo – saneczkarski.

Zimy w latach osiemdziesiątych były poważne i śniegu nam nie brakowało. Pięknie przygotowaliśmy zjazd imitujący tor bobslejowo-saneczkarski. Były szybkie proste, ostre wiraże, serpentyny i możliwości do osiągania poważnych prędkości.  Nie było oczywiście samych bobslejów, czy sanek bo skąd ale…

Mieliśmy grube worki po nawozach, do nich pakowaliśmy siano i tak powstawał nasz sanko-bobo-wór. Każdy miał swój pojazd i pod tym względem byliśmy lepiej przygotowani niż niejedna reprezentacja krajowa. Mieliśmy więc tor, sprzęt a także jedno, jedyne niebezpieczeństwo jakie na nas czyhało. Nie do końca zamarznięty potok na dole stoku.

Oczywiście wszyscy potrafili w odpowiednim momencie wyhamować, żeby nie wpaść do wody, poza jedną ofiarą zimowego losu. Tą ofiarą byłem oczywiście ja. Mrowiący włos na grzbiecie odgłos trzaskającego pod moim ciężarem lodu słyszę do dzisiaj. I do dzisiaj pamiętam szybkość zamarzającego na mnie ubrania. Zanim wyszedłem do góry i dotarłem  do domu, ubranie zamarzło na amen.  Babcia na mój widok oniemiała, a ja na kilka dni musiałem zawiesić treningi i zawody. Herbaty góralskiej dla zdrowotności nie dostałem. Babcia mocno praktykowała i praktykuje wiarę katolicką, więc leczyła mnie innymi sposobami. Bardziej abstynenckimi.

Kolejną rozrywką zimową, która się wyklarowała na zamarzniętym rozlewisku, był hokej. Natura działa w zgodzie ze sobą i podrzucała nam pomysły na zagospodarowanie wolnego czasu. Spijaliśmy z niej śmietankę dla dobra swojego a może i w przyszłości polskiego sporu. Kto to mógł przewidzieć co z nas wyrośnie?

 

Nie ma uprawiania sportu bez sprzętu a już na pewno nie hokeja. O ile w piłkę nożną można grać jak Pele na bosaka, to w hokeja z gołą dupą nie pograsz, jak mawiał słynny hokeista radziecki Sofronow. Nas to powiedzenie nie obowiązywało. Skoro ogarnęliśmy sanko-boby to hokeja mieliśmy nie połapać?

Mieliśmy pomysły na wszystko. Na wyposażenie też. Sprzęt jaki można dzisiaj spotkać w muzeach zabawek przeplatał się u nas z domowej produkcji kijami, łyżwami, ochraniaczami. Wyglądaliśmy cudnie. Nie było dla nas żadnych przeszkód, wyposażenie robiło się ze wszystkiego. Kije, patyki, kamienie, tektura, folia. Wszystko co matka natura i przemysł socjalistycznego kraju dostarczały, my dostosowaliśmy do swoich potrzeb.

 

Oczywiście nie tylko na wsi ale i w miastach, a na pewno w Nowej Hucie. Z tym, że w miastach sprzętowo wyglądaliśmy lepiej. Dużo lepiej. Mieliśmy nawet prawdziwe kije do hokeja, łyżwy. Ale lodowiska trzeba było sobie samodzielnie przygotować. Z tym też problemu nie było. Kiedy temperatura spadała poniżej zera, braliśmy wodę ze śmietnika, kilkadziesiąt jak nie kilkaset wiader,  wylewaliśmy na placyk i po kilku godzinach Ice Arena była gotowa. Oczywiście hokej też mnie szybko przekierował na zimowym sportom nie. Krążek uszkodził mi piszczel, kij podbił oko, a jak na łyżwach poszedłem za halę Hutnika pojeździć, to z powodu stłuczonej dupy, mało co nie umarłem . Odganiało mnie to wszystko jak mogło od sportów zimowych. Ale walczyłem jak lew. A nawet jak niedźwiedź. Polarny.

Jeśli w saneczkarstwie, łyżwiarstwie, hokeju i bobo podobnych wyczynach nie dostałem zielonego światła z nieba, to przez przypadek postanowiłem być jak ptak. I poszybować nad zeskokiem jak ci panowie ze szklanego ekranu. Bo skoki, jak wiecie, to nasz sport narodowy od zawsze.

Jak by to było dziś, doskonale pamiętam Piotra Fijasa, naszego skoczka narciarskiego. Jedynego Polak latającego całkiem nieźle w czasach mojego dzieciństwa. A weekendy z turniejami skoków narciarskich zagospodarowywały czas prawie wszystkim. W skokach Pana Piotra najważniejsze dla mnie było celebrowanie skoku przed samym skokiem. Pierwsze, co robił po tym jak przysiadł na belce, było przeżegnanie się znakiem krzyża, następnie spod rzetelnego wąsa pan Piotr wystrzeliwał soczystą melę w bok i dopiero po tych czynnościach puszczał się w dół żeby wykonać skok. To był znak rozpoznawczy naszego reprezentanta. Nawet jakby skoczkom nie dano numerów, czy z powodu awarii lotnik nie zostałby podpisany na ekranie, każdy dzieciak po tej celebracji rozpoznawał naszego asa lotów narciarskich.

Skoro na nartach można było fruwać, to dlaczego i ja miałbym tego nie skosztować? Może loty na światowych krokwiach miały być moim przeznaczeniem?

Nie zgadniesz jeśli nie popróbujesz.

Jednej zimy byliśmy z rodzicami w Kościelisku, na jedynych chyba wspólnych feriach w moim małym życiu. A na bank, były to ferie których nie zapomniałem. Podczas jednego ze spacerów tata mnie namówił na skok z małej górki, na której skakali mali górale. Skocznia zrobiona była ze śniegu, na dość stromym stoku. Nie była wielka, ot takie K 10 metrów. Może K 15, z pierwszą fazą lotu dość wysoką w stosunku do zeskoku.

Ponieważ narty miałem raczej biegowe, ze skórzanymi zapięciami, cała akcja z góry była skazana na niepowodzenia. Ale to miało okazać się w pełnej katastrofy krasie, za kilka chwil. Tata przełamał we mnie strach  i za pozwoleniem młodych górali postanowiłem zasmakować skoków narciarskich. Kiedy przyszła moja kolej, ruszyłem hardo w dół.  Dojazd miałem chyba w miarę poprawny skoro do zeskoku dojechałem. Potem było już tylko gorzej. Niczym japoński skoczek Jako Tako, wybiłem się przed siebie, ale w trakcie bardzo krótkiego lotu deski mi się poplątały, straciłem lotność, i ku uciesze kościeliskich sportowców jebnąłem zaraz za progiem. Ale z dość dużej wysokości. Moja parabola lotu była skierowana za bardzo ku górze, dzisiaj dochodzę do takiego wniosku. Trzydzieści osiem lat zajęło mi postawienie tej tezy.

Za to zaraz po upadku przypomniałem sobie o znaku krzyża i splunięciu. Niestety, kilka chwil za późno. Dupa i nogi bolały strasznie a do skakania pozostał uraz.

 

Saneczkarstwo, pomimo przygody z poznaniem w dzieciństwie kory jabłoni organoleptycznie, ciągle kusiło. Było to wynikiem dostępności sprzętu i górką pod blokiem. Tym bardzie, że sanki pospawane przez tatę albo jakiegoś jego znajomego, były przy innych sankach, zakupionych w sklepach, jak czołg przy małych fiatach. To dawało mi poczucie bezpieczeństwa i jako takiej przewagi nad innymi użytkownikami . Byłem Gustlikiem i wszystkie Lidki miały spierdalać jak jechałem, tym bardziej, że czołgiem ciężko jest kierować. Moja strategia zjazdu była prosta. Wytaszczyć sanie na szczyt górki, skierować prosto w dół siąść na nie i jechać.

I tego się trzymałem. Do czasu. Pewnego dnia rozpędziłem się poważnie, straciłem panowanie nad pojazdem i z impetem wpadłem na dziewczynkę, która powoziła drewniane sanki kupione jakimś cudem w sklepie. Efekt był niesamowity. Po kolizji z jej sanek została kupa listewek. Szczęśliwie jej nic się nie stało, za to ja zostałem błyskawicznie ukarany za nieprzestrzeganie przepisów i zasad bezpieczeństwa. I przede wszystkim za straty sprzętowe. Ojciec ofiary dopadł mnie błyskawicznie i sprał na kwaśne jabłko.

Bolało kilka dni a sanki poszły do piwnicy.

 

Ale nadeszła kolejna zima i pomimo obiecanego sobie rok wcześniej: nigdy już dupa moja na sanki nie wsiądzie, postanowiłem się przełamać i ruszyłem na górki mistrzejowickie, o których krążyły u nas na osiedlu legendy. Porównując z naszym pagórkiem obok bloku, tamtejsze stoki były niczym Alpy przy Gubałówce. Tak rozbudzona wyobraźnia powiedziała: sprawdzam i polazłem przekonać się jak jest naprawdę.

Park w Mistrzejowicach faktycznie robił wrażenie. Duży teren parkowy był otoczony z trzech stron sporymi pagórkami. Dla mieszkańca płaskiego osiedla Kościuszkowskiego widok był niezwykle efektowny. Górki pełne były dzieci z bliższych i dalszych okolic a sporty zimowe rozkwitały na całego. Kiedy  już nasyciłem się widokami, zacząłem  wybierać trasę do najefektowniejszego zjazdu. Nagle, ni stąd ni z owąd, pojawiła się karetka na sygnale. Wiedziony ciekawością pociągnąłem swoje sanki tam gdzie karetka przystanęła i to wyleczyło mnie na z saneczkarstwa na kilka kolejnych zim.

Czerwony śnieg koło jednej z ławek u podnóża górki, nie wyglądał dobrze. Nic nie wyglądało dobrze. Wystraszenie widzowie, nerwowo reagujący lekarze i szybka akcja reanimacyjna. Po chwili wiedziałem już co się stało. Jeden z dzieciaków jadąc na pełnej pycie, z górki na pazurki, nie skalkulował odpowiednio wysokości ławki pod którą chciał przejechać i wpadł na nią z impetem. Sanki przejechały, ale bez niego. Siła uderzenia musiała być wprost proporcjonalna do szybkości jaką osiągnął. Dało się to skalkulować po ilości rozlanej krwi na śniegu. Dla mnie był to wystarczający sygnał, żeby powiedzieć basta. Nie wykonawszy żadnego zjazdu wycofałem się do domu. Zostałem wyleczony z uprawiania sportów zimowych i zwolniłem się z obowiązku walki o Zimowe Igrzyska Olimpijskie. W trybie natychmiastowym.

 

Na początku lat osiemdziesiątych, na moim osiedlu Kościuszkowskim sportem interesowały się niemal wszystkie dzieciaki. Nie było takich złodziei czasu jak teraz. Komputer, internet, plej stejszyn? Wtedy były to nieznane pojęcia. Z rzeczy przyziemnych te czasy wyglądały tak:

Piłkę do grania w nogę mieli wybrani. Dzięki temu byli królami przyszkolnych boisk i pewniakami do gry, nawet jak byli łajzowaci do potęgi siódmej. Od nich zaczynało się wybieranie składów a oni wybierali sobie pozycję na której chcieli grać. Innych piłek nie pamiętam. Te do koszykówi czy siatkówki były dostępne tylko na wuefie, w ilościach mocno ograniczonych. Buty sportowe? Rarytas i spełnienie marzeń. Trzeba było wystać je w kolejkach kilkugodzinnych i to po okazaniu talonu. Pamiętam juniorki na obcasiku, produkt myśli czechosłowackiej, czy zimowe relaksy z Nowego Targu, które mają teraz reaktywację, mimo tego, że są brzydkie jak generał Jaruzelski w swoich czarnych okularach.

Braki sprzętowe nadrabialiśmy na miarę swoich możliwości, głównie dzięki pomysłom naszych rodziców. Dla mnie prawdziwym mecenasem i kopalnią pomysłów jak zamienić kijek na siekierkę był tata.

Pierwsze rakietki do tenisa stołowego, jako ukłon dla talentu Andrzeja Grubby, zrobił mnie i bratu nasz tata, a za materiał posłużyła sklejka czy pilśnia jakaś, zdobyta w Hucie imieniem Lenina. Dobrze  że tato nie zrobił ich w formie odlewów stalowych, które w domu funkcjonowały pod postacią popielniczek, otwieraczy i tym podobnych. Dzięki tym wyrobom teniso podobnym nie pozostało nam nic innego jak tylko rozpocząć przygodę z tenisem stołowym.

Graliśmy z bratem i kolegami wielkie mecze, na rozłożonym w dużym pokoju stole. Siatkę imitowały ustawione w pionie kasety. I tylko piłeczka była naprawdę pingpongowa . Skąd my te piłeczki mieliśmy? Z Chin Ludowych czy z Czechosłowacji?  Nie wiem. Były i dzięki nim pokochałem ten sport.

W przedostatniej dekadzie XX wieku prawdziwe rakietki, takie jak te z czułością dotykane na koloniach i obozach, zakupiłem w naszym nowohuckim Ludwiku. Przypadkowo trafiłem na gorącą dostawą z bratniej Korei. Do sklepu dotarły oryginalne „gąbeczki”, wtedy prawdziwe cuda naszego codzienego świata. Od razu kupiłem cztery sztuki, dla sąsiadów też. Takiej szansy nie można było zmarnować.

Do dzisiaj umiejętności zdobyte na stole w dużym pokoju, a doskonalone na obozach i koloniach, pozwalają mi zlać niejednego młodziaka na wakacyjnych zawodach. Ale przecież ludzie sportowo uzdolnieni już tak mają. Nazywa się to wszechstronnością i chyba się o nią nawet i ja ocierałem. W końcu czego się nie dotknąłem w sporcie… Ale to potem. Potem.

Pierwsze świadomie przeżyte zawody sportowe, które pamiętam bardzo dobrze, to mundial Espana 82. W kioskach Ruchu, sklepach papierniczych i księgarniach pojawiały się naklejki, zeszyciki, plakaciki, plany lekcji z emblematami hiszpańskich mistrzostw. To, co i teraz podgrzewa atmosferę u każdego dzieciaka interesującego się sportem, stało się też naszym udziałem. To co wtedy trzeba to było wystać, wychodzić, wymodlić niemalże, dzisiaj jest na pstryknięcie palcem. A puste placyki, ulice, boiska w czasie gry naszych wspaniałych piłkarzy? Pamiętacie?

Mistrzostwa w moim domu miały czarnobiały posmak, aż do półfinałów. Tak było z powodu posiadanego przez nas telewizora.

„W granatowych kostiumach drużyna Francji, w czerwonych zawodnicy ZSRR. Dla widzów oglądających w czarnobiałych odbiornikach uwaga, że drużyna radziecka posiada białe getry. Życzymy miłego odbioru” – niezapomniany komentator Jan Ciszewski pomagał nam telewidzom jak najlepiej potrafił prawidłowo odczytać kto jest kto.

W czasie Mistrzostw Świata w 1982 roku w Polsce panował,( co za słowo panował) stan wojenny. Całe szczęście dzięki wybornej formie Reprezentacji Polski w piłce kopanej na tych mistrzostwach, można było się oderwać od tych smutnych dni i przenieść w inny wymiar.

Pierwsze mecze w grupie nie zwiastowały sukcesów. Zagraliśmy na 0-0 z gospodarzami Włochami i z Kamerunem. Nie tak to miało być. Nie tak. Ale Bogdan Łazuka uspokajał:

Entliczek – pentliczek
Co zrobi Piechniczek
Tego nie wie nikt.
Kto się zmartwi, kto rozerwie
Czy przed przerwą, czy po przerwie
Tego nie wie nikt.
Uśmiechów, radości,
Kłopotów czy żalu
Czego będzie więcej?
To tajemnica mundialu
Mundialu to tajemnica.
Ja jednak wierzę że nie będzie źle
E viva Espania Ole !

I źle nie było, chociaż pierwsza połowa w meczu z Peru znowu była zagrana na bezbramkowy remis. Po przerwie nastąpiła za to prawdziwa kanonada naszych Orłów i pogrom Peru 5-1, stał się faktem. Można było bardzo nieśmiało zacząć marzyć o medalu.

Smolarek, Lato, Boniek, Buncol, Ciołek. Gol, gol, gol, gol, gol. Polacy wyszli z grupy, a z blokowych klatek na Kościuszkowskim wylały się tłumy dzieciaków. Na każdym skrawku trawy robiliśmy boiska, rezerwowaliśmy nazwiska naszych bohaterów i graliśmy do upadłego, do nocy ciemnej , do kolacji która była prawie święta i spóźnienie groziło klapsem.

Kolejnym etapem mistrzowskich rozgrywek była gra w grupie trzy zespołowej. Oglądałem tę część mundialu u dziadków w Leszczynie. Boniek zrobił z Belgią prawdziwe show, strzelił trzy rameczki  i było 3 – 0 dla nas. Jezusie ale cudny to był mecz. O awans do półfinału przyszło naszym grać z ZSRR.

To była wojna prawie.

Co znaczyła taka rywalizacja wtedy, dzisiaj jest nie do opisania. Mecz z okupantem który od 1944 roku robił z nas swoją republikę, w pełni zależną od siebie, a wcześniej, 17 września 1939 roku zaatakował nas podstępnie, traktowaliśmy właśnie jak wojnę. Sport stał się więc niemal polem walki. Walki bezkrwawej, z potęgą, okupantem, znienawidzonym i przeklinanym w niejednym domu.

Od rana rozgrzewaliśmy z wujkiem Staszkiem telewizor przed wieczornym meczem. Nagle stało się coś, co zdarzało się często ale nie miało prawa wydarzyć się właśnie wtedy. To coś strzeliło nagle i poszła lampa w telewizorze. No to po zawodach, pomyślałem. Naprawa miała się dokonać za trzy dni, jak lampę gość z miasta sprowadzi.

Całe szczęście u sąsiada, pana Bolka, wszystko jako tako działało i tam udaliśmy się wieczorową porą. W trakcie meczu, żeby nie było za kolorowo, pomimo czarno białego odbiornika, przypomniano nam dobitnie, co to znaczy trzeci stopień zasilania. Na dwie godziny przed meczem w ramach oszczędności władza niższego szczebla wyłączyła prąd. Na mecz jednak dostaliśmy prezent i do gniazdek dotarło zasilanie. Obraz skakał, śnieżył, ginął. Biegaliśmy wiec z anteną po pokoju na zmianę. W ostatnich 20 minut pozostało już tylko słuchanie. Obraz przepadł. Po 90 minutach plus to co doliczył sędzia, dziadki z synami, wnuki, wszyscy wyli z radości. 0-0 dało nam upragniony awans. Polska w półfinale Mistrzost Świata. Małolaty, uwierzycie?

W półfinale, bez Bońka, naszej mega gwiazdy, dostaliśmy 2 -0  w plecy z Włochami. Ale o brąz, wygraliśmy 3-2 z Francją i zostaliśmy tym sposobem trzecią drużyną na świecie.

Mamy medal! Na stadionie powiewała flaga Polski z napisem Solidarność,  z zapałem usuwana z transmisji sportowej przez inżynierów telewizyjnych.

 

Następne wspomnienie które mam w głowie, to 1984 rok i Mistrzostwa Europy oglądane wyrywkowo na kempingu podczas obozu harcerskiego w Bułgarii. Polska kolejny raz nie awansowała do finałów, wiec przeżywanie turnieju było zdecydowanie nijakie. Ale  Platini i ekipa Francji grała wspaniale, więc zacząłem się co raz mocniej i mocniej zarażać futbolem. Emocje, gęsia skórka, wariactwo zagranicznych turystów. Zaraza futbolowa zaczyna mnie dopadać na całego.

Kolejne wielka impreza, którą pochłaniałem całym sobą to Mundial 1986 w Meksyku. Jest Polska, są mega emocje. Transmisje były u nas w kraju głęboką nocą. Ludzie pracy o mniejszym stopniu zainteresowania sportem nie doczekiwali. Jak moi śpiący rodzice, którzy skoro świt pędzili do pracy. A ponieważ telewizor był w dużym pokoju, który był też sypialnią, bawialnią, jadalnią, salonem i Bóg wie czym, kibicować musiałem po cichu, leżąc na dywanie, wpatrując się w wyciszony, kolorowy obraz telewizora Jowisz.

Na start zagraliśmy z Maroko, zawody zakończyły się bezbramkowym remisem. Drugi mecz w grupie z Portugalią, zrobił się wojną o wszystko. Porażka definitywnie pozbawiała nas szans na wyjście z grupy. Emocje sięgnęły zenitu. Rodzice spali utyrani, a zresztą sport ich nie pociąga za bardzo, albo i wcale, a transmisja o 1.00 w nocy nie zachęcała ich tym bardziej do oglądania.

Ale nie mnie. Ja leżałem tradycyjnie, na dywanie, opatulony kocem, a obok mnie były przygotowane sterty pociętych gazet, zawczasu pocięte, do uczczenia pierwszej bramki na tym mundialu, a może i zwycięstwa. Przeczucie było prawidłowe. Smolarek strzelił na 1-0 i tak też się zakończył mecz. Przeszliśmy do dalszej fazy turnieju. Papierowy deszcz płakał po pokoju z radości rozlewając się na mnie, na śpiących rodziców, na pokój.  I nawet lanie w kolejnej potyczce od Anglików 3 do ucha, po bramkach kata Linekera nie mąciło euforii z awansu do drugiej rundy. Ale niedługo ta radość trwała.

W kolejnej fazie rywalem Polaków była wielka  Brazylia. Decydował jeden mecz. Być albo nie być. Po kwadransie Tarasiewicz wypalił z dystansu w poprzeczkę, a zaraz potem Brazylijczycy wypalili do naszej siatki i było 0-1. Uryczany miałem dość wszystkiego. Graliśmy słabo i nadzieja w moim nastoletnim sercu umarła. Drugiej połowy nie oglądałem. Nie mogłem. Emocje mi nie pozwoliły. Pojechałem z tatą po benzynę na CPN, a relacji słuchałem w naszej Syrenie. Słuchałem i płakałem. Z każdą straconą bramką coraz mocniej. Ostatecznie skończyło się na 0-4 i dla mnie Mistrzostwa Świata przestały już trwać . Ból odpadnięcia reprezentacji Polski był nie do zniesienia.

 

Wyprawa na mecz na żywo, ten dziewiczy, najpierwszy na którym byłem, to jesień sezonu 83/84. Kolega z klasy, Sławek, chodził już od jakiegoś czasu regularnie na mecze z tatą. Jak tylko usłyszałem, że mogę pójść z nimi, to prawie zwariowałem ze szczęścia. Rodzice wspaniałomyślnie pozwolili mi i stało się. Zawody o mistrzostwo II ligi pomiędzy Hutnikiem Kraków a Hutnikiem Warszawa zakończył się remisem 3-3 i szybko w domu policzyłem, że każdy ze strzelców bramek powinien zarobić po 5 zł z mojego biletu. Dziecięca rzeczywistość była prosta jak dzielenie przez 5.

Lata 80 to było oczekiwanie na awans piłkarzy Hutnika do I ligi ( tworu pod nazwą Ekstraklasa wtedy nie było a I liga byłą najwyższą klasą rozgrywkową). Cała Huta czekała, wszyscy żyli na dzielni sportem. Prawie wszyscy. Bo moi rodzice i jeszcze rodzice kilku kolegów i koleżanek nie żyli oczekiwanym awansem, albo się zajebiście maskowali.

Byli w Hucie obok piłkarzy, siatkarze, koszykarze i koszykarki oraz piłkarze ręczni. Hala i stadion pękały w szwach. Każdy dzieciak chciał tam grać. To było nasze marzenie. Być sportowcem, a najlepiej piłkarzem. Cel zaczynaliśmy realizować na przyszkolnym boisku, szkoły tysiąclatki, takiej samej, jak wszystkie szkoły w Hucie, na osiedlu Kościuszkowskim. Po szkole kopało się piłkę do nocy ciemnej. Mecze, obijanie bramek, gierki na ławki, beki, główki. Setki pomysłów na wykorzystanie skórzanego balonu. A wszystko to po to, żeby kiedyś zagrać na mundialu czy olimpiadzie. I poznałem takich którym się to udało. Ale  o tym dalej.