S13. Przygody Tomusia ligowca.

S13. Przygody Tomusia ligowca.

 

Balety, baletami ale robota robotą. Zapieprzało się wtedy mocno i solidnie.

We wtorki i czwartki były dwa treningi dziennie, z poranną, półtoragodzinną siłownią, w pozostałe dni odbywaliśmy po jednej sesji treningowej. Dla mnie chudziaka, było to nie lada wyzwanie. Popołudniowe zajęcia treningowe traktowałem w kategoriach przeżycia. Trwały dwie godziny bite i przez pierwsze dwa miesiące nie wiedziałem na nich jak się nazywam. Do tego byłem w klasie maturalnej, więc musiałem łączyć sport i szkołę i zaczęło mi się wszystko zlewać pod kopułą. A przecież były jeszcze imprezy, koledzy, koncerty i dziewczęta. Pogodzić to wszystko było prawie niemożliwością. Ale jak to mówią dla chcącego nic trudnego.

Do tego wszystkiego, jakby bym miał mało na głowie, widząc moje zamiłowanie do harówki i wyjątkową wytrzymałość, trener, doktor Marian próbował mi wszczepić miłość do… i tutaj uwaga:

KORFBALLA!

Korfball był i pewnie jest, bo nie śledzę kompletnie, sport podobny do koszykówki. A zresztą, co ja się będę pucował. Proszę, za wikipedią :

 

  Gra zespołowa, mieszana. W każdej drużynie występują cztery kobiety i czterech mężczyzn. Boisko podzielone jest na 2 strefy: ataku i obrony. Gra polega na zdobyciu większej niż przeciwny zespół liczby punktów, poprzez wrzucenie piłki do kosza umocowanego na 3,5m słupie (bez tablicy). W oficjalnych meczach drużyna ma 25 sekund na rozegranie akcji ataku (liczone od momentu wejścia w posiadanie piłki przez zawodnika w strefie ataku lub po dotknięciu piłki obręczy kosza gdy następnie przejmie ją zawodnik atakujący). Podczas gry nie wolno kozłować, przemieszczać się z piłką ani podawać piłki z rąk do rąk bez fazy lotu piłki. Nie wolno grać bezpośrednio przeciwko osobie przeciwnej płci. Bardzo ważną zasadą jest także pozycja broniona, która umożliwia utrzymanie gry bezkontaktowej.

Mecze międzynarodowe trwają 2 × 30 minut. W przypadku remisu odbywa się dogrywka trwająca aż do wrzucenia piłki do kosza przez jedną z drużyn (tzw. złoty gol). Za zwycięstwo w normalnym czasie gry przyznawane są 3 pkt., za porażkę 0, zaś w przypadku dogrywki: wygrywająca poprzez GG drużyna otrzymuje 2 pkt. a drużyna przeciwna 1 pkt.

Drużyny klubowe, reprezentacje narodowe seniorów i juniorów biorą udział w rozgrywkach międzynarodowych (Mistrzostwa Świata, Mistrzostwa Europy, Puchar Europy, Puchar Wicemistrzów).

Zajęcia koszykarzopodobnych istot odbywały się na hali AWF, w nowohuckich Czyżynach.

Najbardziej kusiły w tej zabawie: korfballistki i częste wyjazdy do Holandii. W kosza dawałem radę, rzutowo przyzwoicie wyglądałem, wytrzymały byłem i wszystko by się zgodziło, gdyby nie to, że po tygodniu zapieprzania na Hutniku, w szkole, na imprezach i meczach w soboty i niedziele, organizm dawał wyraźne sygnały z cyklu daj se chłopie siana. Wszystkiego nie ogarniesz. Nawet podlewanie się obfite płynami wysoko i nisko oktanowymi dla złapania równowagi nie pomagało. Nie szło tego wszystkiego połapać.

Pierwsze oznaki zmęczenia materiału miałem pod koniec pierwszej rundy. Byłem wyżęty jak barchanowe majtki w pralce Frani. Chodziłem tyłem, bokiem, na kolanach. We czwartki odpuściłem nawet dwie pierwsze lekcje przedmiotu pod tytułem budownictwo ogólne. Po prostu raz i drugi nie dałem rady wstać. Tak po ludzku, padaka totalna mnie dopadła. I prze, przefajna Pani nauczycielka, zamiast mnie zmobilizować krzykiem, dwójami i wyzwiskami, stwierdziła przytomnie, że wie iż gram, że się cieszy i żebym sobie lekcje pouzupełniał i na sprawdziany tylko przychodził. Mało tego, jeszcze zaproponowała mi żebym pracę dyplomową u niej pisał i że ona pomoże. Bóg Pani kochana zapłać! Bóg zapłać do dziś!

Z matmy za to się pogorszyła sytuacja bardzo. Nowa Pani franca od majcy nie miała tej klasy przekazu co jej poprzedniczka. Tłumaczyła zawile, koncentrację miała skierowaną na jebaniu wszystkich i wszystkiego, zamiast skupić się na wyciągnięciu z czterdziestu pięciu minut matematycznego konkretu. Jej teoria stanowiła : ucz się w domu tłuku bo od tego są książki, a ja swoją frustrację rozładuję na lekcji.

A ja w domu to za często nie bywałem, a jak już bywałem to po to aby paść na fotel, który był po rozłożeniu łóżkiem i spać.

Muszę też sprawiedliwie oddać, że jak już się trafiło wolne pięć minut to zamiast nadganiać matematykę, nadganiałem spotkania towarzyskie, gdzie chętnie oddawałem się konsumpcji, dyskusjom i takimi tam. Z umiarem oczywiście. Sześć piw i ewentualnie flaszka. Na więcej nie mogłem sobie pozwolić. Co profeska to profeska!

Czas do matury leciał nieubłaganie i z matmą trzeba było sobie jakoś poradzić. Polazłem więc do Leszka od wuefu pana Januszczaka, posiedzieliśmy, pośmialiśmy się i Lechu z panią matmą obiecał pogadać. Jak obiecał tak i zrobił. Na drugi dzień, na długiej przerwie, jak co dzień od lat pięciu, wpadłem na salę porzucać do kosza. Wszedłem do kantorka nauczycielskiego gdzie odbywała się dyskusja nad moją matematyczną przyszłością.

– Gomółka masz papierosa? – na mój widok wielbicielka Pitagorasa i innych umysłów ścisłych rzekła spokojnie.

– Nie palę, pani psor. Ale jak trzeba to się załatwi. – człowiek-serce Gomółka odparł z uśmiechem na ryju.

– No trzeba, trzeba. Cokolwiek.

Poleciałem do najbliższej ubikacji,  bo te w technikum robiły za palarnię i po minucie miałem pięć różnych papierosów.

– Proszę. Do wyboru do koloru! Malborka? Caro czy Carmen? Wiarusik? – pokazałem z dumą zdobycz.

– Wezmę wszystkie. Dziękuję. No i co ja mam z tobą zrobić? – zapytała tendencyjnie jakbym nie wiedział.

– No nie wiem, pani psor – udawałem głupszego niż byłem – Z czasem u mnie marnie, a mama się z miernego nie cieszy i atmosfera w domu gęsta.

– To się ucz więcej!

– No ale przecież mów.. – walczyłem ostro o swoje.

– Dobra, dobra. Idź już, wszystko jasne. Tylko mi lekcji nie opuszczaj!

– DO WI DZE NIA! – wykrzyczałem radośnie i poszedłem czując, że na trójczynę ale bardzo mocną zapracuję niebawem.

Inne przedmioty były a jakby ich nie było. A ponieważ ze sportem nie kolidowały to pochylę się nad nimi być może w części technikum budowlane, jak taką część sobie napiszę. Mieliśmy nauczycieli bardzo fajnych, mniej fajnych i nijakich. Jak pewnie wszyscy i zawsze.

Cały urok sportu który uprawiałem zawzięcie, wychodził podczas rywalizacji ligowej czy też pucharowej. Turniej o puchar Polski, półfinał chyba nawet, rozegraliśmy w Bielsku Białej.

Zestaw był mocny. Bielsko – Biała, Częstochowa, ktoś tam i my. Grało się systemem każdy z każdym. Częstochowa to była czołówka serii A, a w składzie jej zakotwiczył Paweł z Okocimskiego. Co prawda na ławce, ale wchodził często, zwłaszcza na słabszego rywala. O nim można powiedzieć, że robił karierę. Ja poruszałem się w strefie przygody siatkarskiej. On miał medal Mistrza Polski seniorów a ja miałem używanie na siatkarskim boisku, bo grałem cały czas. Ale klasę niżej. Jego kolegą z parkietu był Andrzej Szewiński, siatkarza AZS Częstochowa i syn TEJ Szewińskiej. Chłopina miał w genach przekazanego takiego kica ( no skoczny był), przekazanego z matki Ireny, że Matko Boska. Jakoś tak wysoko skakał, że wydawało się wszystkim, że przeskoczy siatkę i wyląduje po drugiej strony tęczy. Znaczy boiska. Na szczęście nie miał jakiejś siły nadludzkiej, przynajmniej w meczu z nami i wszyscy szczęśliwie przeżyliśmy.

Zlokalizowani byliśmy w Brennej. Ośrodek był miły i przytulny dla sportowej braci. Po meczach był czas na karty, piwko, relaks. Niektórym ten karciany relaks się przesuwał niebezpiecznie do godzin porannych, ale ciśnienia ze strony naszego klubu  nie było specjalnego, bo nikt nam Pucharu zdobywać nie kazał. A i rywale by go nam za piękne oczy nie oddali. No to korzystaliśmy z życia ile wlezie. Sportowa młodość w latach dziewięćdziesiątych, szczególnie na ich początku rządziła się swoimi prawami.  Byliśmy jeszcze owiani wiatrem anegdot z lat osiemdziesiątych, gdzie zawodnicy byli tak mocno utalentowani, że grali mecze dwie godziny po przyniesieniu, tak przyniesieniu z baletów, na halę sportową. Brali zimny prysznic,  przyjmowali pięćdziesiąt gram albo piwo, a to zmieniało ich z powrotem w gwiazdy parkietów ligowych. Kto by pomyślał, że człowiek tak może?

Fantazja była wtedy wielka. Taka typowo nasza, Polska. Ułańska. Koledzy seniorzy na obozie w Zakopanem zabalowali ostro. W drugi dzień, poznali miłe, nie brzydkie za bardzo i nie za drogie za noc, panie. I kiedy pokończyli orkę na ugorze rano, to i młodzi mogli dosiadać klaczy i żyć pełnią życia. Tylko nikomu z młodzieży takie życie nie pasowało, bo już inne priorytety sobie stawiała w życiu. I takiego życia dosiadać nie chciała. Trener też miał cele inne. Wytrenować oraz wychować chciał, więc dwóch seniorów z obozu wyrzucił karnie. A  jeden z nich nie miał kasy już przy dupie, bo paniom popłacił i pojechał z Zakopanego do Krakowa, płacąc za usługę koszulką reprezentacyjną z autografem. Widać trafił na taksówkarza kolekcjonera i znawcę sportu wybitnego.

Inny zaś znany mi przypadek, o którym siatkarska brać po szatniach szeptała z seniora na juniora, miał miejsce, kiedy wracając do domu w laurach Mistrza Polski drużyna taka a taka, zaprosiła panią co to grzyby przy drodze zbierała i przez godzinę z dużym okładem albo i dobre sto kilometrów, biorąc pod uwagę dystans, o grzybach na tylnym siedzeniu z nimi rozprawiała.

Ale wszędzie pięknie gdzie nas nie ma. A tam gdzie jesteśmy jest szarość życia i proza dnia codziennego.

Wyjazdy ligowe były przeurocze. Co dwa tygodnie, dwa dni na wyjeździe spędzaliśmy, często w pięknych okolicznościach hotelowej przyrody. Nawijało się tę naszą Polskę na koła autobusu, kilometr po kilometrze. Z autostrad mieliśmy poniemiecką drogę na zachód. I tyle. Za to po betonowych płytach. Podczas próby spania łeb odbijał się jak piłka po ataku w trzeci metr. Ach, przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda. Kilka wyjazdów było naprawdę niezapomnianych. Część przygód sprokurowaliśmy sami, część los nam zgotował.

 

Wyjazd do Kędzierzyna był wyjazdem z kategorii niedalekich. Wystarczyło przelecieć przez plątaninę katowickich bebechów i wio dalej, kierunek Wrocław. Plątaliśmy się sprawnie, humory dopisywały. Czorny leżał na tylnym siedzeniu i dłubał w krzyżówce. Dłubał i dłubał.  Pobudzał intelekt i zwoje mózgowe przed zawodami. Nie tylko muskuły grały w siatkówce istotną rolę.

Jechaliśmy sobie spokojnie do jaskini lwa, a lew zaczynał się odnajdywać w nowym systemie, to i na godny wybieg i dobre żarcie zakłady chemiczne mu kasą sypały. My byliśmy biedni ale piękni, i mieliśmy być chłopcami do bicia. Ale takimi co to oddać potrafią, krwi napsuć chcą i każą się na długo zapamiętać.

Na wysokości Gliwic, ktoś spojrzał chłodnym okiem na tył autobusu i wypalił:

– Czorny, bo ci się z głowy dymi!

– Hahaha! – poniosło się w pojeździe gromko.

To i ja zerknąłem. Faktycznie, dymi mu się z głowy. Ale jak to tak?

– Kurwa!!! Palimy się! Stop! Palimy się! – przerwałem sielankę.

Kierowca błyskawicznie wykonał manewr zatrzymania. W autobusie, poza wyimaginowanym dymem z głowy Mariusza, pojawił się prawdziwy czarny, gryzący dym spod tylnych siedzeń. Ewakuacja była błyskawiczna, torby wyrzuciliśmy z bagażnika a kierowca z gaśnicą popędził na tył maszyny. A tam już płomienie lizały klapę silnika i buchały wściekle przez szpary. Kierowca otworzył wrota do silnika i wyskoczył z niego gęsty dym i ogień piekielny.

– Wiejemy bo wybuchnie! – ktoś krzyczał rozpaczliwie.

– Gaśnica! Gdzie jest gaśnica!– biegał w kółko ktoś bardziej rozgarnięty , nie zauważając tego, że gaśnica stała obok nas.

Kierowca próbował coś od czegoś odłączyć żeby uratować pojazd od śmierci całkowitej. Rękę miał oparzoną już po kilku sekundach, ale walka o stanowisko oraz miejsce pracy nie pozwala mu się wycofać bez ofiary. W końcu ktoś podał kierowcy gaśnicę, a ten zrobił z niej użytek. Stłumił języki ognia a dym się skurczył w sobie jak niepyszny. Udało się.

– Uffff – odetchnęliśmy jak na komendę.

Kierowca był bohatersko poparzony i jednocześnie zakręcony strasznie wydarzeniami, o czym świadczyła jego przedziwna mimika. Ale to zakręcenie było chyba przez ogromne emocje jakich doświadczył. Może nawet większe niż te których doświadczaliśmy podczas ligowych zawodów.

Zawodów ?

– Rany boskie nie zdążymy na mecz! – trener wrócił do sportowej rzeczywistości.

– Zaraz, zaraz. Myśleć, robić, myśleć – Kazio, nasz kierownik wyglądał na lekko spanikowanego, ale zaczynał szybko łapać kontakt z rzeczywistością, kręcąc się nerwowo dookoła własnej osi. – Telefon, telefon. Dzwonić, dzwonić.

– Kto ma komórkę ? – powinno paść pytanie, ale był rok 1992 i jedyne komórki jakie mieliśmy to te szare i puste. W głowach. Na Centertela jeszcze nie było nikogo z nas stać.

Zawodnicy w całości oddali się czekaniu i w cząstce uzupełnianiu dymem płuc, żeby ukryć zdenerwowanie i napięcie. Kierownik Kazimierz oddał się bieganiu, zatrzymywaniu samochodów, czyli bardzo ogólnie pojętej organizacji w czasie sytuacji kryzysowej. Po kilkudziesięciu minutach dojechały sprowadzone jakimś cudem taksówki. Z wyliczeń wynikało, że tak na styk dotrzemy na halę Chemika z Kędzierzyna Koźla. Poszedł też sygnał telefoniczny z apelem: bracia siatkarze czekajcie na nas. Od tego momentu wszystko szło już bardzo nerwowo.

Poza tym, że mieliśmy grać z o wiele silniejszymi rywalami, to jeszcze o jakimś spokojnym przygotowaniu do meczu można było zapomnieć. Krótko mówiąc rozpoczęło się trzęsienie porami. Dodatkowo jeszcze Anioł mobilizował nas i straszył mocno, bo rodzinę miał gdzieś w okolicy i nie wolno nam było dać plamy na parkiecie bo rodzina miała być obecna na meczu. Na salę podjechaliśmy w chwili rozpoczęcia rozgrzewki. Rywale wyglądali na nabuzowanych i głodnych zwycięstwa niczym dziki w ziemniakach. Szybko zmieniliśmy przebrania z codziennego na sportowe i ruszyliśmy do roboty. Żeby nie było za miło, sędziowie skrócili rozgrzewkę do minimum. Rozpoczęliśmy zawody jak śnięte ryby. Siedli na nas jak ułani na kobyłę ze spętanymi pęcinami. Walczyliśmy jednak. Wierzgaliśmy i kopaliśmy. Nikt nie odpuszczał, a z akcji na akcję wyglądaliśmy lepiej. Do jednej z piłek wystartowałem razem z Markiem Aniołem. Nie było przebacz. Zderzyliśmy się i piłka wylądowała na mojej głowie.

– Ja cię zabiję, Gomóła! – zasyczał przez zaciśnięte zęby.

– Spierdalaj! – odgryzłem się nieopatrznie, bo adrenalina odebrała mi zdrowy rozsądek.

– Co?! Coś ty powiedział? Ty gówniarzu! – i ruszył na mnie kłusem.

Zrozumiałem swój błąd i oniemiałem. Odwrót. Należy wykonać szybki odwrót. I wiać!

Goniliśmy się po boisku, koledzy obserwowani nas zdziwieni, trybuny zaniosły się śmiechem. Kilkaset osób miało niezłą zabawę za kilkanaście złotych.

Marek oprzytomniał pierwszy, mgła zeszła mu z oczu a piana z ust.

– Wracaj i się kurwa słuchaj! Moja to moja! – po raz kolejny przypomniał mi o świętych zasadach panujących w siatkówce.

– Dobrze, sorry. Sorry bardzo – uznałem swoje winy z pokorą.

Walczyliśmy jak mogliśmy najmocniej. Kąsalim, kiwalim, plasowalim i  napierdalalim z całej mocy. Ale przygody z podróży, klasa naszej drużyny i rywala nie pozwalała na podjęcie walki o pełną pulę. Mimo porażki starsi zawodnicy byli bardzo zadowoleni.

– No nic, jutro będzie lepiej. Daliśmy radę. Boruty nie było!

W niedzielę już na pełnym spokoju wyszliśmy na dłuższą rozgrzewkę i zawody rozpoczęliśmy pewni swoich umiejętności. Wyspany i wypoczęty dostałem jakiegoś nad impulsu. Kibice gospodarzy z sektora krzykaczy to zauważyli szybko i wyrazili siłą 200 gardeł jak tylko najlepiej umieli.

– Gomółka skurwysyn! Gomółka skurwysyn! – niosło się mocno z sektora szalikowców miejscowego klubu.

Adrenalina skakała mi jak kangur na rozgrzanym asfalcie. Przy każdym przejściu w okolicy ich królestwa rzucałem kurwami spod nosa i prowokowałem ich groźnym wzrokiem. Niby niechcąco spluwałem na ich ziemię. Każdą udaną akcję świętowałem w ich okolicy. Kręciło mnie to strasznie.

– Gomółka skurwysyn! Gomółka skurwysyn! – chcieli mnie rozłożyć na łopatki, licząc na moje nieobycie boiskowe i ryczeli coraz głośniej.

Coś tam pewnie pokazałem, może się uśmiechałem półgębkiem do hołoty i nastąpił atak monetami na moją skromną osobę. Ło Matko Boska Kibicowska, nie polubili mnie chyba.

– Zbieramy Gomóła, zbieramy! – Marek Fornal nie pozwalał mnie upokorzyć i zaczęliśmy razem zbierać monety i składać je pod słupkiem sędziego głównego dając mu znak, że ktoś tu wali w chuja i nie jestem to ja.

Teraz co tylko szedłem na zagrywkę, przy sektorze kiboli Chemika, padał deszcz obfitości. Deszcz monet. Cierpliwie zbierałem, sędzia kręcił nosem ale czekał. W takiej serdecznej atmosferze dograliśmy do końca. Bez zwycięstwa co prawda ale z honorem lec nam się udało. W imię zasad chemicznesyny.

– Na piwo uzbierałeś Gomóła. Twoje zasłużone –  docenił mój wysiłek Anioł, przekazując mi garść monet.

Byłem zadowolony. Dałem z siebie wszystko co miałem najlepszego.

Prasa wtedy pierwszy raz mi przysłodziła. Chyba na to zasłużyłem, pokazując swój sportowy charakter wbrew przeciwnościom losu. I tego się trzymajmy.

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.