S9. Juniorzenie

S9. Juniorzenie

 

Podczas kolejnego sezonu w juniorach miałem być liderem naszej siatkarskiej kapeli. Do czasu finałowych rozgrywek  wszystko szło jak po maśle. Prawie szło, bo na ostatni mecz przed półfinałami w Olsztynie, drużynę opuścił nasz młody i podstawowy rozgrywający Paweł. No i zostaliśmy z ręką w nocniku, bo drugim rozgrywaczem był kolega Marcin, co to piłkę ręczną zamienił na siatkówkę kilka miesięcy wcześniej i był na etapie przyuczania do zawodu. Wyboru więc nie było. Rozbici psychicznie jak schabowy w barze mlecznym, chętnie wystawilibyśmy swoje chude pupy i poprosili o bezbolesne klapsy. Ale nie było na to możliwe, bo honor nie pozwalał się ugiąć.

Za przeciwnika mieliśmy Okocimskiego Brzesko, drużynę pewną awansu do dalszego etapu rozgrywek, która pewna była też sukcesu w mających się odbyć zawodach. Sytuacja w tabeli wyglądała dla nas nieciekawie. Tylko zwycięstwo dawało nam promocję do półfinałów. Na szczęście graliśmy decydujący dla nas, o być albo nie być, mecz na swojej sali w XI liceum, na osiedlu Teatralnym. Zapowiadała się prawdziwa, siatkarska wojna.

Pierwsze dwa sety, co prawda po walce ale zgarnął fawory z Brzeska. Kurwica w moim organizmie sięgała zenitu. Graliśmy nieźle, ale brakowało tego czegoś co pozwoliło by nam zostać zwycięzcami. Postanowiliśmy całkowicie zmienić taktykę. Ponieważ wszystko czego się nie dotknąłem zamieniało się w punkt, z taktyki na raz, dwa, trzy walisz ty, zaczęliśmy grać raz i dwa walę ja. Ułatwiło to też zadanie rozgrywającemu, bo ściągnęło z niego całą odpowiedzialność i uprościło grę do minimum. Po raz pierwszy w życiu miałem wcielić się w rolę siatkarskiego konia.

W trzecim secie Brzesko puchło a nam skrzydła rosły. Niemożliwe akcje do wygrania wygrywaliśmy, blok siedział jak nigdy. Czego się nie dotknąłem wchodziło. Swoje zrobił Żuchol i Darek i mogliśmy ryknąć po piętnastym punkcie w piątym secie :

– JEEEEEEEEEEEEEEEEEEEST!

Wyrwane z korzeniami łez , potu i krwi zwycięstwo smakowało szczególnie. Jedno z najfajniejszych zwycięstw w mojej sportowej przygodzie. Taki mecz, gdzie każdy z nas wyrobił 200 procent normy i wzniósł się na wyżyny swoich umiejętności.

Nawet pomeczowe półuśmieszki trenera przeciwników Józka Gawędy, gratulacje w stylu „dali my wam”, nie mogły tego zepsuć. Można było rezerwować hotel w Olsztynie. Półfinał czekał na nas. I Paweł się odobraził i wrócił grać. Mogliśmy więc marzyć nawet o finałach.

Olsztyn to piękne miasto. I fajny turniej się tam trafił. Były cztery drużyny. My, AZS Olsztyn jako gospodarz i faworyt do złota na Mistrzostwach Polski Juniorów Starszych, oraz ONI zbliżeni klasą do nas i jeszcze inni ONI najsłabsi.

Najsłabszych przetrzepaliśmy w piąteczek. Jakby nie stres i emocje, to byłoby lekko i przyjemnie. Ale stres zrobił swoje i poszło jak po grudzie. Na szczęście skończyło się naszym zwycięstwem 3-2. Dzień drugi graliśmy z faworytem całych rozgrywek  AZS -em Olsztyn. Lubiłem takie mecze. Nie jesteś faworytem, skóra na niedźwiedziu podzielona, o szaty nawet kości nie rzucają, bo już ci zabrali, a ty wychodzisz i kąsasz. Żresz, szarpiesz po łydkach, szczypiesz przez siatkę, żeby pokazać, że nie jesteś miękkim czymś tam robionym chłopakiem.

Na początek był set niespodziewanie wyrównany, ale niestety przegrany. Trener Andrzej postanowił posadzić mnie na ławce.

– Jak to? – pytam trenera zaskoczony, bo grałem nienajgorzej. – Dlaczego?

– Odpoczywaj. – Andrzej miał już w głowie plan na jutro.

W końcu to jutro ma być mecz decydujący o tym, kto zamelduje się w pięciogwiazdkowym hotelu Diament w Jastrzębiu Zdroju.

Chłopaki beze mnie walczyli dzielnie, ale nie mieliśmy większych szans. Mecz skończył się wynikiem 0-3, zgodnie z przypuszczeniami, ale po fajnej walce. Kibice, którzy szczelnie wypełnili halę na Kortowie, brawami docenili zawody.

Niedzielne mecze kończyły turniej półfinałowy i miały decydować o tym kto zakwalifikuje się do turnieju głównego. Nasz rywal był z jakiegoś małego miasteczka. Dzisiaj nawet pół nazwy rywala nie pamiętam, nie wiem nawet na jaką  literę się zaczynał ani na jaką kończył. Nazwa, miejscowość? Czarna pustka. Ale mecz był niezwykle wyrównany, szedł cios za cios. Ostatni na szczęście zadaliśmy my i to my mogliśmy zrobić na środku boiska kółko radości. Godnie kontynuowaliśmy Hutniczą tradycję. Byliśmy w wielkim finale Mistrzostw Polski Juniorów Starszych. Wśród ośmiu najlepszych zespołów w kraju.

Przygotowani do jastrzębskich finałów sezonu 1991/92 byliśmy dobrze. Nie jechaliśmy walczyć o medale, ale o jak najlepszą pozycję. Nie mieliśmy typowego konia, a ja co najwyżej mogłem robić za kucyka. No i już na dzień dobry moja kucowatość wyszła jak owies z worka.

Na początek graliśmy z gospodarzem młodzieżowych igrzysk, Jastrzębiem Borynia. W Jastrzębiu miałem kolegów przemiłych, poznanych ze zgrupowania kadry narodowej: Willi Milbrant, Jasiu Papszun. Z innymi zawodnikami gospodarzy przed zawodami bardzo szybko się polubiłem. Fajne, solidne, śląskie chłopaki. Oni mieli walczyć o medale a my mieliśmy im w tym przeszkodzić.

W pierwszym secie Jastrzębianie byli spięci jak gumka w majtkach. Nam nawet nie przeszkadzało to, że gramy na hali z dziesięć razy większej od naszej salki w XI LO.  Jeszcze nie przeszkadzało. Od początku partii niespodziewanie prowadziliśmy, a grało się do zdobycia 15 punktów, lub po osiągnięciu piętnastu, do dwóch punktów przewagi. Pod koniec seta było niespodziewane 14-13 dla nas. Jeszcze jeden punkt i sensacja mogła stać się faktem, bo nawet wygranie jednego seta byłoby wielką sensacją. A kto wie jak dalej sprawy by się potoczyły w kolejnych odsłonach meczu? No i wtedy to jaśnie gwiazda pod postacią mojej osoby stanęła na zagrywce. Mogłem zrobić wszystko co zrobić należało, byle efektem końcowym było przerzucenie piłki na stronę ślązaków. Żeby dać im szansę spierdolić. No i sobie wymyśliłem, że jednak zakończę seta asem. Skróta mi się zachciało. Bohaterem chciałem zostać. W pojedynkę marzyłem Jastrzębie rozwalić i wprowadzić naszą drużynę na białym koniu do wielkiej czwórki.

Nic z tego wyszło. Mój skrót wymarzony wylądował w połowie siatki a mi ze wstydu krew odpłynęła do pięt. Rywale byli zmiękczeni na cacy, a ja im taki prezent zgotowałem. Ech, łajza ja. Łajza.

Potem poszło raz, dwa, trzy z ich strony i było po secie, a za chwil kilka po dwóch następnych, bo już się nie podnieśliśmy. Chłopaki z drużyny pretensji nie mieli, trener też nie miał. Widzieliśmy, że rywal jest kilka siatkarskich długości przed nami. Pozostałe drużyny raczej też. Ale z tym „raczej” to różnie bywa. Zwłaszcza w sporcie.

Następne dni rywalizacji mijały bardzo miło. Stres i emocje zostały wyparte przez ciekawą świata głupotę. Z zawodów już nawet nie pamiętam z kim, ile i dlaczego. Pewnie dlatego, że nie ma czym się chwalić. Dopiero koniec mistrzostw zapamiętałem. Z powodów bankietowo meczowych wrył się w pamięć na zawsze.

Hotel Diament to był wypas jak cholera. Top topów. Nawet winda miała swojego operatora odstrzelonego w służbowy uniform. Taką obsługę dogłębną spotykało się w hotelach z najwyższej półki.  Dla zdecydowanej większości z nas, pobyt w takim miejscu mógł być pierwszym i jednocześnie ostatnim. W środku restauracja, pub i inne cuda, do których nawet się nie zbliżaliśmy, bo nie było z czym. Nasz status finansowy i brak kapuchy nie pozwalał nawet patrzeć przez szybę. Szybko więc znaleźliśmy coś dla siebie. Coś na naszym poziomie finansowym i mentalnym. Tuż za hotelem była bowiem mordownia dla górników, a w niej piwo. Bardzo tanie piwo. Mając taką wiedzę, zaraz po zawodach, cichaczem wyskakiwałem sobie na jedno, dwa lane bronki.

Pod koniec tygodnia okazało się, że będziemy grać o siódme miejsce w Polsce z moim największym wtedy wrogiem, ale szanowanym i lubianym bardzo, Okocimskim Brzesko. Z łaskawcami, którzy się nam podłożyli podobno i dzięki temu graliśmy w olsztyńskim półfinale. Pierdu, pierdu.

A że w Okocimskim też byli fajni chłopcy, no to i dzień przed zawodami o honor i mistrzostwo Małopolski, część z nas poniosło w tan. Tak ostro, że Żuchol musiał mnie holować do pokoju. Windowy nie za bardzo chciał mnie wieźć, kiedy zobaczył mój stan, bo nie mógł uwierzyć, że sport juniorski może być tak brutalny. Byłem nawalony jak stodoła. Rano wstałem na kacu gigantycznym. Nigdy jeszcze takiego nie doświadczyłem.  Ale jedyne o czym myślałem od pobudki, poza wodą mineralna gazowaną i tabletkami na ból głowy, to stanąć trzeźwo na nogi i wygrać z Okocimskim. Wygrać i zmazać haniebne zachowanie wczorajszego dnia i ogólnie średni wynik na mistrzostwach. Ale jak to, kurwa, uczynić? No jak? Kiedy poza kacem w ciele, na moim lewym policzku zaczął kiełkować mi CZYRAK!

Wszystkie klątwy świata miałem doświadczyć w jeden dzień? Zmęczenie turniejem, kac jak diabli i CZYRAK. Próbowałem z nim powalczyć, ale widziałem kilka policzków w lustrze i tylko pogarszałem sprawę. Nie wiedziałem z którego mam sobie wycisnąć czyraka.

Rany boskie. Skoro widzę kilka policzków, to ciekawe ile piłek zobaczę na boisku? I jak poznać tę prawidłową? No nic, do meczu pozostało z pięć godzin a organizm był młody. Dojdziemy, dojdziemy. Spokojna Wasza Okocimska. Na początek poszedłem szukać pomocy do trenera Andrzeja. Oczywiście w sprawie czyrakowej. Niech ratuje. W końcu jak tu się na parkiecie pokazać z zapuchniętym ryjem, na którym wisienką na torcie jest biały gigantyczny syf? A jak mi Ignac w niego przyłoży, to mi głowa pęknie białością. Kto to potem posprząta? Andrzej zareagował antybiotykiem. Jak go łykałem to wyobrażałem sobie, że alkohol który mam w sobie, rozprawia się z antybiotykiem na raz. Ale siłą woli uruchomiłem pokłady tolerancji organicznej i wmówiłem sobie, że tabletka działa. Bo działała. Z tym piciem i antybiotykami to jest ściema.

Same zawody też odpowiednio pobudziły organizm. Resztki testosteronu poruszyły ukatowane dzień wcześniej ciało. Nie wszyscy jednak mogli stanąć do walki. Młody utalentowany bardzo zawodnik z Brzeska, który dzień wcześniej niestety nie powiedział sobie w odpowiednim momencie pas, teraz zamiast na parkiecie przybijać solidnymi atakami powołanie do kadry narodowej, siedział na trybunach sponiewierany, nawalony jak messerschmitt i patrzył w pustkę swojego boiskowego miejsca. Patrzył i pewnie dostrzegał, że przegrał tym jednym kieliszkiem za dużo wszystko. Trener Gawęda był wściekły. Wypadło mu ważne ogniwo, a tu mecz niezwykle istotny się rozgrywał, głównie w kwestiach ambicjonalnych. Po w miarę wyrównanych zawodach, pojechaliśmy kolegów z miasteczka piwa. Wygraliśmy mecz na zakończenie naszych juniorskich przygód. Piwosze udawali, że im nie zależało na wyniku, ale ja tam wiem swoje. W końcu ktoś coś tam nie raz mówił o tym, że ważne jest jak się kończy. Prawda?

Mecz  meczem, a wrzód rósł sobie radośnie na policzku. Po kacu zostało mdłe wspomnienie, a my byliśmy siódmą drużyną w Polsce. Bez talentów, bez gwiazd, bez warunków jakichś szczególnych. Po prostu ciężka praca się opłaciła. I było to wtedy bardzo, bardzo miłe uczucie. Lata treningów dały poczucie spełnienia i pozwalały z ciekawością spojrzeć do przodu.

Żeby jednak równowaga w transformującej rzeczywistości została zachowana, następował niezwykle dynamiczny upadek seniorskiej siatkówki i innych dyscyplin w naszym Hutniku. Podmiana systemu rozpierdoliła w pył dotychczasowe zasady panujące w naszym polskim i przy tym nowohuckim światku sportowym. Dodatkowo w Hucie zaczęto stawiać na futbol, bo to miała być sól ziemi naszej i ta sól potrafiła zeżreć wszystko wokoło i jeszcze było mało. Przez to kasa za sprzedanych siatkarzy nie trafiała na konto sekcji siatkówki, tylko do wymyślonego naprędce przez mądre głowy zarządzające klubem, wspólnego kotła. Wspólny kocioł to było prawdziwe perpetum debile. Zasad działania była niezwykle prosta. Wszystkie pieniądze wypracowane przez sekcje sportowe wpadały lejem szerokim do tego kotła, a potem z tego kotła zagarniało się wielką chochlą. W stronę sekcji piłki nożnej. A reszcie pozostawały ochłapy, z których to sobie można było co najwyżej wróżyć ile czasu zostanie do upadku. Zegar kolektywnej zagłady ruszył nieubłaganie.

 

S8. Klepania kolejny level.

S8. Klepania kolejny level.

 

Po Mistrzostwach Polski juniorów młodszych przyszedł czas na kolejny krok. A może był to skok?

Siatkówkę polubiłem. Na sali ciepło, na łeb nie padało, a ja na dodatek rosłem sobie i rosłem. Jakby mało tego było, to rozpocząłem treningi z juniorami tak zwanymi starszymi, czyli moimi serdecznymi kolegami, których zdecydowaną większość znałem z technikum. A przecież byli to niejednokrotni mistrzowie kraju naszego.

Ci bardziej rozwinięci siatkarsko i fizycznie zasilili już szeregi pierwszoligowego Hutnika i doznawali pierwszej inicjacji ligowej. Pozostali pykali wraz ze mną i oddawali się rozkoszy gry w III lidze. Grubba, Potas, Kobza, Łysy, Krzysiek, Teski, i młodzież czyli ja, Żuchol i Daro.

Z  Teskim stanowiliśmy parę odbijającą podczas rozgrzewek i treningów. Przygarnął mnie pod swoje skrzydła i uczył techniki. Potrafiliśmy sobie odbijać, plasować, po kilkanaście minut i piłka nam nie upadała na parkiet. Dużo mi to dało w przyszłości. Siły, skoczności czy szybkości nie posiadałem jakiejś specjalnej, i nigdy już mieć nie miałem, ale technikę wypracowałem sobie całkiem przyzwoitą. Na obijanie bloku przez lata wystarczyło. Jak to mówili seniorzy, uprawiałem „czeską siatkówkę”.

W przemiłej atmosferze pogrywaliśmy sobie w niższej lidze, oraz rozgrywkach juniorskich. Tych juniorskich to aż do półfinału stanowiliśmy podstawę, bo dalej mieli nas pociągnąć do złotego medalu nasi maestro, Jaro, Kowal i Dupcia.

W międzyczasie udzielałem się w szkolnych rozgrywkach w baskietboł i piłkę ręczną. Koszykówka to był nasz sport narodowy w szkole. Wspaniała rozrywka po siatkarskiej codzienności. Nawet zdobyliśmy vice-mistrzostwo Krakowa, czy nawet województwa małopolskiego. Leszkowi, nauczycielowi wf, udało się zebrać fajną paczkę chłopaków którzy coś tam kiedyś kozłowali, do tego dołożył koszykarsko ogarniętych siatkarzy i ekipa była na medal.

Kosze w szkole były z pięć centymetrów niżej niż nakazywał przepis, to i turnieje wsadów robiliśmy na dniach szkoły i konkursy rzutów za trzy punkty. Normalnie NBA w wersji szkolnej. Z całą oprawą i anturażem godnym naszych umiejętności. A to przecież czasy debeściarza Michaela Jordana były i kosmicznej koszykówki z USA.

Finały ligi amerykańskiej oglądało się  w TV późną nocą i robiło: ach i ech i jacie dynie, albo po prostu: oż kurwa mać, to niemożliwe. Bo sporo ich zagrań było niemożliwe do wykonania. Szybkość, skoczność, dynamit w czarnoskórych kosmitach wprowadzał w osłupienie. To co wyprawiali wtedy Jordan, Pippen, Magic Jonson i inni, było dla nas przeniesieniem w świat fantazji i jakichś niewyobrażalnych możliwości ludzkich organizmów. Do tego cała oprawa telewizyjna i show na parkiecie sprawiało, że na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych dostaliśmy coś niebywałego. Zobaczyliśmy jak wygląda świat gdzieś tam bardzo daleko i nie mogliśmy w to wszystko uwierzyć. Po prostu szał pał. Co trzeba było żreć żeby tak grać? Hamburgery od Mac Donalda? Tych u nas jeszcze nie było.

Piękny to był sportowo czas. Młody organizm dawał energię do wszystkiego. A jak jeszcze miało się super sportowych kolegów i wspaniałą kadrę, jak wspomniany wyżej Andrzej Sobieraj czy maestro budowlanego sportu Leszek Januszczak, to inaczej być nie mogło.

Każda przerwa między lekcjami w budowlance to rzuty do kosza za jeden, za dwa, za trzy. Plasy, ataki, zagrywki. Leszek zawsze pozwalał na kontakt z piłkami. A słynne zwalnianie reprezentantów na zawody?

Sport miał priorytet ponad wszystkim. Nie będę udawał, że tego nie wykorzystywałem, zdarzało się wpisać sobie zwolniony ołóweczkiem w chwili zwątpienia, jak weny do nauki nie było, oj zdarzało. Ale nauka polska i ja na tym zbytnio nie cierpieliśmy. Czaiłem bazę kiedy można pozwolić sobie na więcej i na wielkim luzie łączyłem naukę ze sportową zabawą. Trochę tego lajtu zabrakło kiedy porzuciła nas w czwartej klasie pani od matematyki, bodajże o nazwisku Szymczyk. Wymagająca i surowa, ale tak prowadząca lekcje, że już w domu nie musiałem trwonić czasu na dodatkowe godziny kucia i rozkminiania piękna matematycznych zagadnień. Wystarczyło regularnie bywać na lekcjach i zadania odrabiać. Niestety, któregoś słonecznego dnia, na jedno z jej podchwytliwych pytań, jak nazywa się parabola odwrócona na bok, odpowiedziałem zgodnie z wyobrażeniem i matematyczną fantazją, na całą salę:

– Bokobola !

Klasa eksplodowała śmiechem, pani się obraziła i nas porzuciła precz. Nie wiedzieć czemu miała nas dość, skoro raczej lubiliśmy się wzajemnie. Może miała słabszą formę w tym sezonie? Możliwe. A ja naprawdę nie chciałem i mam nadzieję, że to tylko przechyliło szalę goryczy podczas niedyspozycji ogólnożyciowej a nie było gwoździem do trumny. Bo nie taki zamiar miałem.

Kolejna ,średnio miła pani od majcy, nie była tak błyskotliwa. Ja nie miałem czasu na dodatkowe nauki w domu ze względu na codzienne treningi i zrobił się matematikus klopsus. Oczywiście dla mnie. Większość kolegów poświęcała trochę więcej czasu na matmą w domu i było git. U mnie git nie było.

Zrobiłem się słabo trójkowcem i nawet musiałem prosić o pomoc profesora Leszka, bo mi ta cała ta matematyka zaczęła bruździć w życiu codziennym. W domowym ognisku zaczęło iskrzyć. Rodziciele nie byli zachwyceni. Trzeba było działać ponadstandardowo. Dzięki temu sport znowu zwyciężył.

 

 

*

 

 

Moi starsi siatkarscy guru byli na koniec swojej juniorskiej przygody faworytami w Mistrzostwach Polski Juniorów Starszych. A więc ja, jak ten rzep na psim ogonie, wraz z nimi. Byłem przecież lata świetlne od ich umiejętności i talentu, ale na finały do Warszawy pojechałem, bo miałem za rok walczyć o medale jako ich następca.

Warszawą się nawet zbytnio nie jaraliśmy, ani fajnym hotelem ani nawet potężnym lachonarium, które zjechało z całego kraju przygotowywać się do występów na Miss Polonia. Nic nas nie dekoncentrowało, bo przyjechaliśmy wygrać. Przybić wielkie pięć na poprzednich Mistrzostwach Polski zdobytych przez szkołę nr 87 i Hutnika Kraków.

Do finału było miło i przyjemnie, nawet raz powąchałem parkiet. Ale ponieważ to jeszcze nie było moje miejsce, zająłem przynależną mi miejscówkę na ławce rezerwowych, w strefie modlitewnej, gdzie Teski miał obrazek święty i modlił się co mecz o złoto. A ja jako katolik praktykujący, pomagałem mu w tym z całych sił, wierząc jednak bardziej w umiejętności siatkarskie kolegów niż w reglamentowaną boską pomoc. Bo co mógł mieć Pan Bóg do siatkówki, skoro do mojego futbolu się nie wmieszał i nie pomógł mi kilka lat wcześniej? A futbol przecież wyżej w boskiej hierarchii stać powinien. Tak sądziłem.

Pan Bóg miał jednak tego finałowego dnia inne sprawy na głowie i nie dał rady pomóc. AZS Olsztyn miał naszych koni rozpracowanych na cacuś glancuś i prosta siatkówka jaką uprawialiśmy wzięła i dostała w dupę. Koledzy nie byli zadowoleni. Ja miałem to raczej w dupie, bo na szyi dyndał piękny, wielki, srebrny medal ! Byłem Vice Mistrzem Polski Juniorów Starszych w Siatkówce!  I na początkowym etapie regionalnym maczałem w tym swe paluchy bardzo mocno.  Znowu dostałem więcej od siatkówki niż się spodziewałem.

Ponieważ pomoc na boisku nie nadeszła i mistrza nie zdobyliśmy, opatrzność postanowiła wynagrodzić mi porażkę w inny sposób. Po powrocie z Warszawy, późną nocą dotarliśmy z Kobzą na nasze osiedle Kościuszkowskie. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy na jednej z ławek zobaczyliśmy pół litra czystej, nieodbitej jeszcze butelki wódki, coś do popicia i kieliszek. Znak z niebiosiech był jasny i czytelny. Do góry fujary! Oblać sukces i do spania.

Tak też uczyniliśmy. Zmęczeni ale jednak szczęsliwi.

 

 

*

 

Latem pojechałem wraz z seniorami klubu naszego wielkiego, Hutnika Kraków, na siatkarski obóz letni do Makowa Podhalańskiego.
Wielkość Hutnika zbliżała się co prawda ku końcowi, wraz z upływem starej, rutynowanej krwi na zachód, który wtedy jeszcze był bardzo w mleko i miód opływającą krainą . Golec, Martyniuk, Jurek, Szerszeń wieczny rezerwowy, powiedzieli papa, bo system wreszcie pozwolił im udać się grać za poważne pieniądze, tak zwaną twardą walutę, na zachód Europy. Hiszpania, Belgia, Francja. Tam płacono w dolarach a dolar stał mocno i można było ustawić się na po sportowy czas.

Za krew upuszczoną sekcji seniorów, dokładano zdolnych juniorów. Opach, Leniek, Kowalski, Żuchowski Waldek. Talenty niewątpliwe na poziomie juniora, teraz miały podpierać kręgosłup sekcji siatkówki, stanowiony przez Jabłońskiego Zdzisława, Ratajczaka Roberta, Marka Topora oraz Grześka Bogusza.

Obóz był cudny. Pogoda, góry, wspólne treningi, no i w moim przypadku wspólne ze starszyzną popijanie browarów. Oczywiście nic nie było za darmo, ale bycie panem nianiem córki reprezentanta Polski to chyba nie wstyd?
Rataj zabrał na obóz córkę, bo coś tam coś tam, więc musiał i już. Mała, czteroletnia, a może pięcioletnia dziewczynka, spędzała swoje wakacje z tatą siatkarzem i jego kolegami. Stare dziady polubiły mnie bardzo, a wpływ na to miała moja wrodzona bezpośredniość, gadulstwo oraz … dobre umiejętności piłkarskie. A także wspomniana funkcja opiekuna córki Bobiego. Nianiek był więc szanowany.

Piłka nożna była grą uzupełniającą wśród siatkarzy. Nie koszykówka czy piłka ręczna. Nożna. Kto umiał kopnąć prosto, przyjąć czy też celnie podać, zyskiwał szacunek starszyzny. Dodam tylko dla uzupełnienia, że Bobi, przed poświęceniem się siatkówce, grał w trzeciej lidze piłkarskiej, gdzieś na północy kraju polskiego i jako forstoper strzelał bramki w ilościach hurtowych. A ponieważ był też siatkarsko uzdolniony niesamowicie, stwierdził pewnego dnia, że lepiej być wielkim siatkarzem niż jednym z wielu piłkarzem. I jak postanowił tak zrobił. Wylądował w Hutniku, w złotej drużynie i robił co chciał na parkiecie.

Golec, Martyniuk, Jurek, Jabłoński, Topór, Szerszeń. Mając mistrzowski zespół, nowohuccy siatkarze lali w kraju i za granicą wszystkich. Ale pewnego razu zamiast wygrać Ligę Mistrzów w piłce plasowanej, chłopaki postanowili się nie wygłupiać i po okrutnym zbiciu Panini Modena na hali w Nowej Hucie, we Włoszek zrobili coś niebywałego, niewiarygodnego i przegrali mecz nie do przegrania.
Kto interesuje się siatkówką pamięta zapewne, jak wielka potęga klubowa z Włoch została rozbita w pył w naszej hali na Suchych Stawach? W rewanżu wystarczyło udziabać kilkanaście punktów i byłoby po sprawie.

Co, jak, dlaczego? Kto wie to i tak nic nie powie. Do dzisiaj słyszy się wiele teorii na temat tego spotkania. Ja wiem jedno: piłki były zachodnie, światło nie takie jak trzeba a i kucharz włoski dosypał pewnie to, co miał dosypać do zupy i poszło wszystko w pizdu.
Może być? To niech tak będzie. Inaczej nie wypada.

 

Nasz hotel obozowy był przy boisku ligowym Halniaka Maków Podhalański. Po przyjeździe i rozlokowaniu się, staruchy zarządziły na rozruszanie kości mecz na ligówie. Starzy na młodych. Czyli seniorzy na nas juniorów. Załatwiliśmy siatki i mogliśmy się poczuć prawie jak Zbyszek Boniek na Estadio Masaja czy jakimś innym stadionie świata.
Po 15 minutach musieliśmy jednak dokonać szybkiej korekty w składach. Potas, po kolejnym złym przyjęciu, tak wkurwił Jabcoka, że ten zaczął go gonić po całym obiekcie w celu spuszczenia mu klasycznego wpierdolu. Zażegnałem dramat wiszący w powietrzu i zaproponowałem, dla świętego spokoju, wymianę. Mnie za Potasa. Starzy spojrzeli na siebie wymownie.
– Tego jak będzie chujowy na pewno złapiemy – stwierdzili, patrząc na moje chude witki i się im wydawało, że tak się stanie.

Nie wyczuli jeszcze, że futbol wyssałem z mlekiem matki i po pagonach nie dam sobie skakać.
Dlatego też gonić mnie nie musieli. Oczywiście nie pochwalili, bo im nie wypadało gnoja chwalić, ale to mnie zdarzyło się parę razy kurwami rzucić w ich kierunku, pomstując na ich braki techniczne i taktyczne.
Ale co tam. Wygrali, pozamiatali i poszli na piwo.

 

 

Po tygodniu takiej zabawy byłem już goły i wesoły. To co mama i tata dali na dożywianie poszło na płyny regeneracyjne. Szczęśliwie, w zamian za wzorowe niańczenie dziecka, drugi tydzień mogłem przeżyć na kratach z browarami seniorów. Drzwi stały przede mną otworem. Mogłem uzupełniać płyny do woli, o dowolnej porze oraz na ich konto.

Chyba się polubiliśmy bo ostatniej nocy dostałem zadanie wymagające niezwykłej odwagi i świadczące o niebywałym zaufaniu jakim mnie obdarzono.

– Młody chodź tu! Migiem! – zaprosili mnie do pokoju prawie po koleżeńsku.

– Cześć, co potrzeba?

– Wiesz gdzie jest rynek?

–  No jasne że wiem – nie kłamałem bez potrzeby.

– To masz tu kasę i uważaj. Na rynku jest taki dom, porośnięty chaszczami, drewniany dom. Po lewej stronie u góry. Kojarzysz?

– Nie, ale znajdę. – czułem w łydkach przygodę a i godzina była tajemnicza ,bo grubo po 22 drugiej, więc czułem ją mocniej niż zwykle.

– To zapierdalaj na jednej nodze. Tam jest meta, kup dwie flaszki. Piwo w nagrodę czeka! – w żołnierskich słowach sprecyzowali moje zadanie i przedstawili nagrodę godną moich działań.

– No to biegnę! Minuta osiem i jestem z powrotem!– wypaliłem w progu i poleciałem przed siebie.

Pierwszy raz w życiu na melinę pobiegłem, po wódkę dla swoich bohaterów!

Szkoła życia rozpoczęła się na całego.

Potem jeszcze kilka razy trenowałem z seniorami, taka forma nagrody za zaangażowanie i marchewka na przyszłość. Podczas jednego z treningów, jeden ze starszych kolegów zabrał mnie na bok i pokazał syrop na kaszel. I zdradził mi wielka tajemnicę. Wielką, wielką.

– Jak wypijesz to godzinę przed meczem to na pewno nie będziesz kaszlał! – uśmiechnął się tajemniczo.

Gul, gul, gul. Ciekawy to był przekaz. Jak pokaże przyszłość, nie gadał dziad do obrazu bo i obraz nie lubił grać z kaszlem. Bo i po co, skoro można nie kaszleć.

Nazwę syropu tussipec, za kilka lat przypomnę sobie wiedziony ciekawością do nowego. I oczywiście przetestuję! Bo co jest prawdą a co nie, tylko ten co łyka wie.

S7. Do dwóch razy sztuka

S7. Do dwóch razy sztuka

 

Wakacje po zakończeniu szkoły podstawowej były bardzo udane. Zdane egzaminy do szkoły średniej zakończyły okres niepokoju wewnętrznego i można było odetchnąć.

Z kolegami z osiedla pojechałem na obóz pod Kraków. Spanie w namiotach wojskowych, sklep z browarami obok, a ja jako starszyzna miałem prawo do niewielkiej, codziennej, zdrowotnej konsumpcji, z zastrzeżeniem przez wychowawców, żeby tylko nie wpaść w oko kierownikowi obozu, który nie tolerował mojej pasji. Tolerowali za to pozostali wychowawcy i zostałem zaopatrzeniowcem.

Zamiast chodzić na głupawe wycieczki, czaiłem się na dostawę jasnego pełnego i zaopatrywałem wychowawców, kolegów starszych i przede wszystkim siebie. Kupowałem pełen plecak, z 50 butelek. Ciężar był tak wielki, że aż mi się stelaż w plecaku pokrzywił. Robota w hurcie wymagała poświęceń.

Niestety, pod koniec obozu doznałem też poważnej kontuzji. Grając w piłkę po paru piwkach, w trakcie wślizgu, złamałem rękę. I to miało być boskim potwierdzeniem teorii o tym, że siatkówka nie jest dla mnie. Jakby kózka wślizgiem nie zagrała, to by rączki nie złamała. Tak mówili.

Teoria teorią a życie życiem. Nowy rok rozpocząłem w wymarzonym Technikum Budowlanym nr 2, na pięknym, starym jak stara Huta, osiedlu Szkolnym.

Ja i złamana ręka na dzień dobry wpadliśmy wszystkim w oko. W końcu mało kto idzie do budy połamany. W klasie ławkę dzieliłem z moim rywalem z siatkarskich boisk, a w klasie przyjacielem serdecznym,  Żucholem.

Tomek naturalnie przepłynął do sekcji siatkówki juniorów Hutnika ze szkoły sportowej nr 87 i któregoś dnia przyniósł wieści, że pytają o mnie, czy nie mam ochoty potrenować w Hutniku. No super. Ja właśnie z połamaną ręką żyję a tu taka okazja się nadarza. Polazłem więc na trening zameldować kontuzję i zgłosić chęć powrotu po wyleczeniu się. Prowadzący wtedy zajęcia, trener Andrzej Sobieraj, powiedział:

– Fajnie że się pokazałeś. Wylecz się i zapraszam jak tylko będziesz zdrowy. Budujemy zespół juniorów i widzielibyśmy ciebie w Hutniku.

O rany, chcą żebym ćwiczył i grał w Hutniku. Tym Hutniku który święcił tryumfy na ligowych i europejskich parkietach. Nie do wiary. Miałem dostać szansę na zostanie siatkarzem wielkiego klubu! To było to.

Już zimą samodzielnie zacząłem ćwiczyć. Mogłem tylko biegać, wiec biegałem. Z osiedla Kościuszkowskiego na AWF. Tam po bieżni albo po parku, kilka, kilkanaście kilometrów przemierzałem co drugi dzień. W deszczu, śniegu, chlapie czy ciapie. Zasuwałem jak etiopski maratończyk. Nie mogłem się zapuścić. Nie chciałem skończyć na ławce pod blokiem jak niektórzy koledzy ze szkolnej drużyny, którzy obrażeni na cały świat mieli sport w głębokim poważaniu.

Wiosną wczesną, po paru zajęciach na SKS-ie, u Leszka Januszczaka, wielkiego przyjaciela sportowców, nauczyciela WF w technikum, czułem całym sobą i świeżo zrośniętą kończyną, że już czas spróbować siatkówki.

W technikum uczyli się mistrzowie Polski w siatkówce, rok starsi ode mnie, Opciach, Potas, Kobza, Mikołaj. Prawdziwe wzory do naśladowania. Zakolegowaliśmy się szybko i wtedy postanowiłem, że będę jak oni. Że będę mistrzem. Bo oni już mistrzami byli. I to Polski, w kategorii szkoły podstawowe w siatkówce. Droga do tego była długa i wyboista, okupiona krwią i potem. Ale było warto popróbować.

Bo zabawy było co nie miara! Pierwsze treningi po moim powrocie były fajne, niemalże od podstaw uczyliśmy się techniki, pracowaliśmy nad siłą i dynamiką. Odstawałem wyraźnie, ale praca za dwóch, z treningu na trening forsowała mnie do czołówki juniorów młodszych w Krakowie. Samodzielnie też pracowałem nad sobą w każdej wolnej chwili. Ponieważ byłem strasznie chudy postanowiłem popracować nad masą. Pracę rozpocząłem od zakupienie jakiegoś suplementu białkowego. Pierwszy napój przygotowałem sobie będąc na wsi u dziadków, gdzie każdą wolną chwile wykorzystywałem na ćwiczenia. Żeby moc napoju była większa użyłem do tego mleka od krowy, świeżo upuszczonego z wymion. Smak pamiętam do dzisiaj, bo do dzisiaj niewiele rzeczy było równie paskudnych. Ale piłem to twardo. A mięśnie nie rosły. Za to od czasu do czasu mnie przeczyściło zdrowo dołem i wagę chuderlaka utrzymywałem bez problemowo. Po spożyciu eliksiru, zmulony jak skacowany alkoholik biegałem pagórkami do sadu, gdzie skakałem i przypominałem sobie siatkarskie pozycje. W bloku, ataku i obronie.

Niestety, po jakimś czasie wspólnej pracy, trener Andrzej zachorował i na prawie rok musiał zawiesić trenerkę. Za niego obowiązki trenera przejął czynny siatkarz Hutnika, ligowy wyjadacz, wieczny rezerwowy, Jacek Szerszeń. Chłopcy przyzwyczajeni do metod Andrzeja, raczej średnio przyjęli nowego trenera. Ja za to nie miałem z tym problemów i zostałem przypadkowo pupilem Jacentego.

W ramach rewanżu za moją postawę, Jacek snuł mi przed oczyma wizję wspaniałej kariery siatkarskiej, a w najgorszym wypadku co najmniej gry w drugiej lidze we Francji czy gdzieś tam na zachodzie i za dolary. No i był to kolejny bodziec do pracy. Tyle tylko, że warsztat nowego szkoleniowca nie był za dobry i nastąpiła stagnacja i lekka degrengolada. W przypadku moim wiązało się to z kolejnymi eksperymentami alkoholowymi na żywym, młodym organizmie.

Na szczęście, po okresie karencji chorobowej Andrzej powrócił. Powróciły też chęci i ochota. Z każdym atakiem było lepiej, co przyjęcie celniej a i z zagrywki się często udawało trafić tam gdzie się chciało.

No i zaczęła się ligowa, juniorska rywalizacja.

Naszym największym rywalem był Okocimski Brzesko, osiągający w naszym rejonie sukcesy w rozgrywkach juniorskich, mający w szeregach swoich talent prawdziwy, mojego przeciwnika największego na ten czas, Pawła. Jebnięcie koleś miał jak stary chłop, technikę i zmysł do ogarnięcia dyscypliny o magicznej nazwie voleyball, ponadprzeciętną.

Po roku ponad ludzkiej pracy, wyforsowałem się w czołówce graczy naszej kapeli. Nie opuściłem żadnego treningu i dostałem nagrodę. Otwieracz z herbem Hutnika. O zgrozo, początkujący smakosz alkoholu z predyspozycjami do nadużycia i taka nagroda. Już wtedy czułem, że alkohol i siatkówka chodzą ze sobą parami. Przynajmniej do czasu.

Rozgrywki tego roku, chyba 90 tego, szły planowo i wszystko miało się rozegrać w meczu Hutnik Kraków -Okocimski Brzesko. Polegliśmy jednak i na mundial, czyli Ogólnopolską Spartakiadę Młodzieży jechało Brzesko. Byłem za słaby żeby walczyć z Igłą i jego ekipą. Nie ta liga, nie ta siła, nie ten poziom. Oczywiście siatkówka to sport zespołowy, chyba najbardziej ze wszystkich uprawianych przeze mnie sportów, ale bez przysłowiowego konia ciężko coś poważnego ugrać.

Ale, ale. Przepisy pozwalały na dobranie trzech zawodników z makroregionu do drużyny która grała z danego regionu w finałach. Jednym z nich, obok Przemka, późniejszego reprezentanta Polski oraz kolegi z Tarnowa, Pawła, byłem ja! Ale jajca. Nie do wiary! Po tak krótkim okresie trenowania wybrano mnie jako wzmocnienie obcej drużyny. Miałem reprezentować Małopolskę w barwach Okocimskiego Brzesko. Miałem jechać na finały Mistrzostw Polski!

Turniej finałowy odbył się w Szczecinku. Ładne było to miasteczko, nie powiem, ale takie jakieś smutne i pełne okupanta sowieckiego. Puste ulice, mało ludzi w ślicznej miejscowości przytłaczało z lekka. A przygnębiały dzielnice w których plątali się mundurowi. I do tego ich mundury były radzieckie. Okupant przypominał nam, że jest i czuwa. Strasznie to wkurwiało i dołowało.

Ale przyjechaliśmy grać a nie dumać nad losem szczecinkowian. Grać i wygrać. Tak twierdził Paweł, bo jakieś rozeznanie miał, będąc członkiem szerokiej kadry repry juniorskiej. Dla mnie był to wypad na inna planetę. I niestety wyszło to w decydującym meczu, którego stawką był pół czy ćwierć finał. Tak to w siatkówce bywa, że pojedyncze akcje mimo mnogości innych pojedynczych akcji, stanowią o być albo nie być.

Moja akcja turnieju była fajną kombinacją zwaną podwójną krótką, w której ja wyszedłem zza pleców naszego środkowego ataku i bez bloku trzepnąłem metr w aut. Podobno ta akcja pogrzebała jedyną w życiu szansę Okocimskiego na medal w rozgrywkach ogólnopolskich. Tak sądził i pewnie do dzisiaj sądzi Paweł. Dla niego był to mecz prestiżowy bardzo bo naprzeciw stał kolos utalentowany, niejaki Karol Hachuła, młody siatko i alko wschodzący holik. Niesamowity talent, jak mówił Jerzy Hubert Wagner, na miarę mistrza olimpijskiego Tomasza Wójtowicza. Potężne chłopisko z siłą przekraczającą podręcznikowe możliwości chłopców w tym wieku i wzroście przy tym ponad dwu metrowym. I to on, przez tę jedną, jedyną, nieudaną kompletnie moją cudowną nie do końca akcję, został winnerem. Potem zdobył ze Stilonem medal, nie pamiętam jaki, ale zdobył. A na mnie Pawełek psy wieszał jeszcze kilka lat za fatalne zagranie. W pełni słusznie.

Emocje jakie wyzwalały się przy okazji mistrzostw kazały mi traktować mecz siatkarski jak wojnę a nie dziecięcą rozrywkę. W końcu brak walki ciało w ciało, nie oznacza, że nie można komuś dojebać po całości w imię zasad, punktów czy wkrótce premii finansowej.

Na mistrzostwach zajęliśmy chyba siódme czy piąte miejsce. Nie miało to znaczenia bo zostaliśmy bez medalu. Wymarzonego przez Okocimian krążka metalu jakiejkolwiek barwy. Do dzisiaj jest mi przykro jak diabli.

Z anegdot tego wyjazdu zapamiętałem nasze wyjście do kina. Jako sportowcy mieliśmy wjazd do placówek kulturalnych za free. Wolego czasu było sporo i trzeba było go jakoś rozsądnie zagospodarować. Na lokale rozrywkowe byliśmy za młodzi, a poza tym mieliśmy ochotę pograć o medal, więc nawet o złym prowadzeniu nie pomyśleliśmy. Poza tym czy w Szczecinku, mieście dziwnie wymarłym, jakieś lokale istniały? Nie wiem ale za to poszliśmy przez wymarłe miasto do kina. Ponieważ było nas sześciu, a film puszczano dla ośmiu minimum osób, mieliśmy obejść się smakiem. Lokalsi jednak stanęli na wysokości zadania.

– Trochę was mało, chłopcy. – kierownik miejscowego kina drapał się po głowie – Ale coś poradzimy. Chodźcie za mną.

No to poszliśmy korytarzem wzdłuż sali kinowej pod drzwi znacznej wielkości. Za nimi kryła się sala na kilkanaście osób a głównym jej punktem był telewizor i magnetowid.

Magnetowid na kasety VHS, dzisiaj dinozaur odtwarzania obrazu, wtedy pozwalał na oglądanie tego na co miało się ochotę i kiedy się ją miało. Znaczy ochotę na oglądanie. Jeśli posiadało się coś takiego w domu to miało się kino w dużym pokoju. Jakość za zwyczaj była taka sobie, ale co tam mogliśmy wtedy wiedzieć o dobrej jakości? Oczywiście była to u nas nowinka technologiczna lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku i oczywiście był to towar drogi i trudno dostępny w naszym kraju.

Jeden z pierwszych magnetowidów w Krakowie znalazł się w domu Grześka Żaby, w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. To było coś niesamowitego. W TV były wszystkiego ze trzy programy, gówniane za zwyczaj filmy, w kinach co prawda było już trochę lepiej, ale to posiadanie odtwarzacza video przenosiło w inny wymiar. Cała masa filmów którymi podniecano się na zachodzie a szczególnie w USA, stawała się dostępna dla lepiej ustawionego życiowo zjadacza chleba w Polsce.  Za zgodą ojca Grzesiek zapraszał nas kolegów z parkietu i osiedla do siebie, i tam przechodziliśmy inicjację magnetowidową i przenosiliśmy się w inny wymiar.

Wszystko miało swój porządek i odpowiednie, zwłaszcza za pierwszym razem wprowadzenie.

– Słuchaj, zaraz puszczę ci Rambo. Akcja jest tak dynamiczna, że lepiej idź teraz do kibla bo potem nie będzie czasu – Żaba przestrzegał i pouczał.

Ładnych kilka lat potem okazało się, że w magnetowidzie jest przycisk o nazwie pauza i można sobie film zatrzymać. Ale wtedy nie wypadało. Kto to widział żeby szczać w trakcie Rambo?!

Wysikany na siłę, a może tylko po grzecznościowej wizycie w kiblu na sucho,  siedziałem przed TV z niepokojem i w wielkim napięciu. Na wstępie poszło kilka reklam prosto z jUeSejA. No magia wtedy. Magia jak diabli. I po tym wszystkim film o NIM, o Johnie Rambo. Coś cudownego. Akcja szybka, wciągająca fabuła i on. Rambo John bohater jak się patrzy. Krew, pot, łzy. Medycyna konwencjonalna, ba, sala operacyjna ukryta w małym scyzoryku, ponadprzeciętne zdolności fizyczne i uroda taka jakaś niespotykana. To był mój pierwszy film z vhs-u obejrzany w życiu. Podjarałem się strasznie na to video, ale ponieważ był to towar luksusowy, jeszcze przez kilka lat nasze gospodarstwo domowe musiało uzbroić się w cierpliwość.

Oczywiście jak to ja, popełniłem wtedy straszne fo pa, przy kolejnej odtwarzanej produkcji, tydzień później, dokładnie przy „Commando”, bo po czterdziestu minutach przypomniałem sobie, że się umówiłem z tatą, że będę punktualnie na obiad, żeby ziemniaki nie wystygły, a moje spóźnienie pokazywało minus sześćdziesiąt minut i strach przed ojcowskim gniewem jednak oderwał mnie od walczącego Commanda i z płaczem niemal biegłem do domu, nie wiedząc czemu ronię łzy. Czy ze strachu czy z tęsknoty. Grzesiek był wielce wyrozumiały i już na dzień następny dokończyliśmy przygody dzielnego komandosa i na dokładkę jeszcze coś tam poszło. Tydzień nie spałem z wrażenia.

 

Jak widać z powyższej anegdoty magnetowid w Szczecinku na sali nie kinowej już nie miał prawa mnie powalić, ale chęć dogodzenia spragnionych relaksu młodym sportowcom jak najbardziej. Gościnność godna Mistrzostw Polski Juniorów Młodszych w Siatkówce.

Po chwili konsultacji z kierownikiem kina, z ekranu popłynął film o młodocianych gangsterach z Nowego Jorku. Robili co mogli ale Rambowi to mogli co najwyżej buty czyścić.

M8. Koncertowy-moll

M8. Koncertowy-moll

 

Kult wydał kolejny album, a ja natychmiast wydałem kasę na kasetę. Po miesiącu dokupiłem płytę czarną. Za jakiś czas – srebrną. Wszystko pod tytułem „Your Eyes”.

Z kasetą było o tyle fajniej, że – uzbrojony w walkmana – jeszcze w sklepie mogłem załadować to, co miało być grane, do tego, co miało grać znaczy odtwarzać. Potem, otumaniony dźwiękami, bezwiednie wskoczyłem do tramwaju nr 20 i jeździłem sobie po Nowej Hucie. Kaseta była nagrana przedziwnie. Tak, że strona B nie dość, że była nagrana mono, to jeszcze na tejże stronie B przebijała się, kurwa, swoimi dźwiękami strona A.

Nic to, bowiem zawartość rozpierdalała muzyką i tekstami. „6 lat później”, „Tata w gestapo”, „Chodź z nami” – Kazik był w mistrzowskiej formie. Nawet automat perkusyjny i fatalna jakość nośnika nie były w stanie odebrać mi radości jaką sprawiła mi ta kaseta. Ale o tym, że perkusja idzie z automatu, przeczytałem czy usłyszałem parę lat później. Tak tylko mówię, żeby nie wyszło, że już wtedy sam z siebie to słyszałem.

 

„Ja wiem, że nastąpi to niedługo
Wytrzymałość tak wystawiona na próbę
Ona pęknie w świetle starej latarni
Stoją ludzie, ludzie – głodni, a koszmarni
A z oddali w dole głosy już słychać
Mój Boże, przed tym nie ma ukrycia
I nie ma przeciw temu żadnej ludzkiej mądrości
A ja ciągle czuję, że ktoś mnie okłamuje

Chodź z nami, nie zwracaj uwagi
Na szalone wyścigi
Chodź z nami i nie zwracaj uwagi
Na szalone wyścigi”*

*(Kult, fragment utworu „Chodź z nami”)

 

No chodzę, chodzę. Do dzisiaj.

Wcześniej  była jeszcze „Kaseta” – styl odmienny lekko, ale mnie to nie przeszkadzało. Na charakter tego albumu spory wpływ miał Rafał Kwaśniewski, nadał jej zdecydowanie gitarowego sznytu. Do dzisiaj „Kaseta” jest jedną z najbardziej lubianych przeze mnie płyt Kultu. Perełek kilka ma – no bo czy na przykład „Czekając na królestwo j.h.w.h.” to nie jest prawdziwa perełka w swojej prostocie?

 

„I ja mówię ci, że ci, co władzę mają,
Robią syf i w tym syfie się tarzają.
I mówię ci, że ten, kto ma władzę,
Niech zawsze, zawsze budzi w tobie odrazę.
I ja mówię ci, że ci, co władzę mają,
Robią syf i w tym syfie się tarzają.
I mówię ci, że ten, kto ma władzę,
Niech zawsze, zawsze budzi w tobie odrazę.
Niezależnie, kto to będzie.
I niezależnie, skąd on będzie.

To po pierwsze..
I najważniejsze.
A to po drugie..
I ja tego nie lubię.”*

*(Kult, fragment utworu ”Czekając na królestwo j .h.w.h”)

 

A ukochana przeze mnie, na zawsze, „Wolność” czy „Oni chcą Ciebie”

„Nie rozumiem tego, co w pobliżu
Czemu jedni wyżej, drudzy niżej
Nauczony tego, że kto mnie przegoni
Tego ja już nigdy nie dogonię

Tu na targowisku, widzę, wrzeszczą głupcy
Tu kupują i sprzedają tylko oznaczeni
W południowym słońcu pieniądz się mieni
Uważaj na siebie, to nie są głupcy

Oni chcą ciebie!
Oni chcą ciebie!
Oni chcą ciebie!
Oni chcą ciebie!

Nie rozumiem tego, co ty mówisz, że widzisz
Czemu jedni głodni, drudzy syci
Ta żądza nie ma zrozumienia
Kłamliwy język zadaje cierpienia”*

*(Kult, fragment utworu „Oni chcą Ciebie”)

 

Kazik nagrywał wtedy płyty z Kultem jak szalony. Dobrze jeszcze nie ochłonąłem po „Kasecie”, a już na adapterze kręciło się „45-89”.

 

Towarzysze, obywatele, ludu pracujący stolicy

 

I znowu teledysk w Teleexpressie – ale tym razem, zamiast zamurowania, zdziwienie. Co to, kurde, jest? Utwór tytułowy mnie rozczarował z lekka – jakby sobie Kult pogrywał i granice mojej miłości testował., chociaż dało się w tym wyczuć coś nowego i dotąd niespotkanego. Jeszcze do tego przekaz lengłydżem – a więc z mojego punktu widzenia zaszyfrowany, a ja się identyfikowałem wtedy w pełni, kiedy tekst rozumiałem od razu. Byli za to „Studenci”, była „Totalna militaryzacja”, nie było dramatu, było nieźle.

Zresztą Kult to nie koniec horyzontu wtedy. Był Dezerter, były „Ustrzyki” KSU, moskiewska „Moskwa” i armijna „Legenda” (po tej ostatniej nic nie będzie takie jak wcześniej), jest Brygada Kryzys i wiele, wiele innych.

Wszystko zostawia ślad. Mniejszy, większy, ale zostawia. Jeszcze wtedy nie wiem, że napakowany nieco za mocno przekazem punkowym trochę w życiu pogubię priorytety, niestety – ale okaże się też później, że dzięki muzyce i co bardziej inspirującym tekstom wrócę na właściwe tory.

 

 

 

***

 

 

W Hutniku byłem nie tylko zawodnikiem I-ligowej sekcji piłki siatkowej. Odpowiadałem też za przygotowanie piosenek na rozgrzewkę przed naszymi meczami. Byliśmy młodzieńcami 18-19-letnimi, którzy podnosili sobie poziom przedmeczowego testosteronu ukochaną muzyką. „Pasażer”, „Piosenka młodych wioślarzy”, „Mój wydawca” – dupy z szatni nie ruszyłem, jak nie wysłuchałem tych kawałków do końca.

Tylko to było w stanie naładować mnie do walki, więc kiedy wyczerpywały się baterie albo walkman wciągał kasetę, przeciwnicy mogli oddychać z ulgą, bo dla mnie było pozamiatane i po przedmeczowej mobilizacji. Na szczęście technika szła do przodu i w pewnym momencie walkmana zastąpił discman. Było sprawniej, dźwiękowo czyściej, chciało się grać.

Obok Kultowych kawałków, na finał rozgrzewki wybraliśmy z chłopakami Proletaryat.

 

„To my ziemi naszej sól
Z brudnych dzielnic i zapadłych dziur
To ulica naszą matką złą
Sami w sobie mamy własny dom

Ref.: Hej my nie damy nigdy się
Hej nie złapiecie nas za łeb
Hej nie zniszczycie marzeń, nie
Hej chcemy żyć jak nam się chce”*

*(Proletaryat, fragment utworu „Ziemi sól”)

 

We własnej hali do walki mobilizowała nas cała set lista moich ulubionych numerów. Koledzy chyba też to czuli. Między innymi także dzięki muzyce zrobiliśmy swoje i utrzymaliśmy się w serii B.

 

 

***

 

Koncertów nie opuszczałem. Gdzieś musiałem odreagować szkołę, sport, dom, pierwsze miłości i pozbyć się „nadmiaru” kasy, która pojawiła się w momencie przejścia na seniorski poziom sportu.

Jedną z pierwszych koncertowych miejscówek, którą odwiedzałem w miarę regularnie, był klub Pod Przewiązką. Mieszczący się w podziemiu studenckich akademików na ulicy Bydgoskiej, proponował słuchaczom między innymi koncerty punkowe, na co przystawałem z radością, dając w tańcu upust młodzieńczej energii. Kilka koncertów lubianych wtedy zespołów zaliczyłem. Może nawet z młodzieńczymi wypiekami na twarzy. Do tego było mnie wszędzie pełno. W garderobie, na próbach i przy barze. Jeśli była tylko okazja porozmawiać z artystami, zazwyczaj mnie nie mogło zabraknąć.

Któregoś dnia z koncertem do Krakowa przyjechali Kolaboranci. Miałem ich w swojej kasetotece, pasowali mi muzycznie i tekstowo, więc z radością ruszyłem posłuchać ich na żywo. Już po drodze czułem, nucąc pod nosem ich piosenki, że będzie niebanalnie.

 

 

„Polska – ojczyzną wszystkich Polaków”
To hasło zwala Cię z nóg
Niepokój jakiś w Tobie się budzi
Czyżby we Francji mieszkali Francuzi?
„Kolarze niosą flagę pokoju”
Od dawna wiesz o tym dobrze
Bo jak taką flagę wieźć do cholery
Gdy wciąż nawalają rowery

Transparenty

Czytasz plakacik w kolejce po flaszkę:
„Alkohol zabija powoli”
I morda jakoś sama Ci się cieszy
Bo Tobie się przecież nie spieszy

(Kolaboranci, „Transparenty)

 

Na miejscu okazało się, że zmienił się w zespole skład: przyszedł nowy basista, bo poprzedni przeszedł do Hey. Wokalista Przemek zapowiedział, że zagrają tylko godzinę z małym okładem bo tyle materiału się nauczyli do dnia występu w Krakowie.

Nie tracąc czasu, ostre pogo ruszyło już od pierwszego dźwięku, a ja w nim chciałem odgrywać wiodącą rolę. Ale jeszcze nie zdążyłem się dobrze „roztańczyć”, rozgrzać mięśni, rozpoznać terenu,  kiedy nagle poczułem ostre JEB! – w napięty mięsień czworogłowy otrzymałem potężną pytę z glana. „No to se, kurwa, potańcowałem” – pomyślałem przez łzy. Ból był cholerny, ledwo stałem, do domu było daleko, a perspektywa powrotu taksówką ze względów finansowych jawiła się jako science-fiction. Ale kto by się takimi szczegółami przejmował w trakcie zabawy? Kulejąc, z zaciśniętymi z bólu zębami darłem się w niebogłosy: Transparenty!

Sztuka, zgodnie zresztą z zapowiedziami, skończyła się szybko. Dużo za szybko. Resztkami strun głosowych krzyczeliśmy o bis – ale zespół nie wychodził. Kontuzjowany, ale z morale wzmocnionym browarami, pokulałem za scenę poprosić Przemka o spełnienie słusznych żądań publiczności.

– Panowie, zagrajcie jeszcze!

– Wiesz, głupio wyszło, ale Chrzanowski poszedł do Heya i więcej nie potrafimy dzisiaj zagrać. Tylko tyle przećwiczyliśmy. Głupio mi – wokalista był lekko podłamany.

– Stary, kurwa, w czym problem? Zagrajcie jeszcze raz to, co umiecie – i będzie git! Chociaż ze dwa kawałki.

– Serio? – Przemka zamurowało.

– Serio – konsekwentnie naciskałem.

– Pogadam z chłopakami. Jak tylko się zgodzą… – nie dokończył i zniknął w głębi zaplecza.

Udało się. Przemek ogarnął muzyków, ja ogarnąłem publikę. Kolejna godzina z okładem była nasza. Ciało wyło z bólu, bo noga napierdalała strasznie. Dusza wyła – z radości. Punk and roll!

 

Pod Przewiązką, pamiętam jeszcze dosyć wyraźnie, oczywiście koncert Kultu, być może to był mój pierwszy koncert zespołu Kult na żywo, oraz jakiś czas później De Pressu.

Kult wypełnił klub szczelnie. Ludzie stali nawet na korytarzu, żeby nawet stamtąd posłuchać młodych warszawiaków. Wydaje mi się, że ten koncert był nagrywany dla Telewizji Kraków, a jego fragmenty mam jeszcze w zakamarkach swojej świadomości. Pamiętam Kazika ubranego w jeansową katanę, ledwo widocznego na niskiej scenie. I duży ścisk, który nie pozwalał tańczyć pogo, a jedyną formą ruchu były energiczne i rytmiczne ruchy głową. Po koncercie próbowałem przebić się do zespołu, żeby poznać swoich nowych ulubieńców, ale jakimś dziwnym trafem, nie udało mi się tego dokonać.

 

Za to szybko, sprawnie i mocno przypadkowo, poznałem Andrzeja Dziubka. Na koncercie Pod Przewiązką. Ale zanim to nastąpiło,  z nie lada ignorancją podszedłem do twórczości De Press. Z jednej strony zachwyciłem się punkowym podejściem Dziubka do góralszczyzny, wyrażając natychmiastową chęć zapoznania się z twórczością kapeli, a z drugiej wszystkie początkowe znaki na niebie i ziemi, dotyczące De Pressu odczytywałem w sposób wręcz niewiarygodny.

Dzięki temu opuściłem, pod nosem mając, prawie pod oknem, ich koncert, który odbył się w kinie Światowid. Tym większy żal targał moją pół góralską duszą, im pełniej działał wyobraźnia na opowieści kolegi Śmiesznego z tego koncertu, jak to na początku koncertu, w oparach dymu Dziubek wylazł do publiczności prosto z trumny! I że było „Bo jo cie Kochom”, a reszta której nie znali wcześniej była równie fajowska jak obsłuchany wcześniej przebój. Do dzisiaj nie mogę tego przeżałować.

Dlaczego nie zauważyłem ich koncertu? Czemu nie miałem płyty w swoim zbiorze? A to temu, że źle odczytałem tytuł pierwszej płyty De Press. Nie skojarzyłem plakatu na mieście. A były one zatytułowane tak: 3 POTOCKI. Mijałem płytę w sklepach nie raz i nie dwa, widziałem plakat z trasy, ale wszystko kojarzyło mi się, nie pytajcie dlaczego, z jakimś hrabią Potockim, a nie z „cema potockami”, co to se z samiuśieńkiej góry płynom. A jak hrabia, to i pewnie jakieś bździny ponagrywane być musiały. Tak myślałem. Nie wiarygodne, prawda?

Kiedy już wszystko połapałem prawidłowo, De Press polubiłem, dokonałem zakupów kasetowych, wyruszyłem na odsłuch live.

Pierwsze zderzenie z góralskim punk rockiem miałem w Mieście Krakoff. Po koncercie supportu usiadłem na scenie, żeby złapać oddech po tańcu, do nie pamiętam czyjej muzyki i uzupełnić płyny w oczekiwaniu na Dziubkowy bend. Kiedy koncert gwiazdy się rozpoczął, postanowiłem nie ruszać się z przed sceny, tym bardzie, że miałem miejsce przed samym wokalistą. Nie znając zasad jakie obowiązują na koncercie De Press czujności mojej nie wzmogły nawet pustki przed sceną. I kiedy tak sobie siedziałem tyłem do wokalisty, obserwując z zażenowaniem publiczność która stała kilka metrów od sceny, niespodziewanie nastąpił Armagedon. Dziubek nie potrafił rozpoczynać koncertów nijak. Poczułem to na plecach i we włosach, kiedy artysta zaczął grać pilarką kątową na beczce, wywalając snopy iskier prosto na mnie. Wiałem w podskokach.

Pod Przewiązką umówiłem się z  Michałem, góralem z Naprawy. Kapela Dziubka miała grać jako trzecia, miała być gwiazdą. Czas mijał pierwszym zespołom  na scenie szybko, a Michała jak nie było tak nie było. W połowie drugiego zespołu koncertowego, na korytarzu wpadłem przypadkiem w jakiegoś starego, brodatego dziada. Dziad do tego był w ciemnych okularach i chyba nie widział za dobrze, bo wylazł mi pod nogi i nastąpiło zderzenie. Już miałem wypuścić wiązankę słów używanych za niecenzuralne, kiedy stary człowiek podniósł lewą rękę i góralską gwarą zaczął mnie przepraszać. Po niepełnym upalczeniu poznałem  bohatera wieczoru. Sam Andrzej Dziubek stanął mi na drodze. Nie skończyło się na szybkich uprzejmościach. Tak miło nam się gaworzyło na góralskie tematy, że spotkanie oparliśmy o bar, przeciągając rozpoczęcie sztuki zespołu De Press do granic możliwości. Czekaliśmy na Michała. Górala z Naprawy.

 

 

***

 

Kluby powstawały, znikały, zmieniały nazwy. Odradzały się i padały na ryj. Były koncerty, które zapamiętałem bardzo dobrze, mimo iż nie kojarzę, gdzie były grane.

Czas był taki, że komórek i netu nie było (a z kolei pod telefonem stacjonarnym notorycznie nie było mnie) – więc kto miał sprawę i chciał mnie znaleźć, szedł na Kult, bo wiedział, że na koncercie mnie złapie. Bo jak Kult był w mieście, to i Gomółka musiał tam być.

Ten koncert biegł niezwykle energetycznie. Browar napływał i wpływał – koledzy wstawieni byli mocno, ja nie gorzej. Jakaś telewizja, z fajną redaktorką na szpicy, kręciła materiał o wydarzeniu. I nagle, nie wiedzieć dlaczego, poniosło mnie strasznie. Kiedy na bis poszło „Przemówienie z dnia siódmego”, oszalałem jak nigdy dotąd. 85 kilogramów obutego w glany, wyrośniętego i najebanego młodego człowieka ruszyło w pląsy. Operator z kamerą wylądował na ścianie, redaktorka zatrzymała się na barze, okoliczna ludność uciekła, ja tańczyłem sam i wyłem:

„Wolność. Po co wam wolność?
Macie przecież telewizję
Wolność. Po co wam wolność?
Macie przecież Interwizję, Eurowizję
Wolność. Po co wam wolność?
Macie przecież tyle pieniędzy
Wolność. Po co wam wolność?
I będziecie ich mieć coraz więcej

Maszerujmy ramię w ramię
Ku słońcu świata nowego
Zbudujemy nowy most
Imienia przewodniczącego
Maszerujmy ramię w ramię
Ku słońcu świata nowego
Zbudujemy nowy most
Imienia przewodniczącego

Na tym świecie każdy jest zachłanny i pazerny!!! ….”

(Kult, fragment „Po co wolność”)

Bo na tym świecie każdy był zachłanny i pazerny. Każdy kurwa. A ja tak nie chciałem.

 

Innym razem sytuacja była bardziej dramatyczna, ale koncert, który na hali Wisły organizował Owsiak, był ważniejszy niż zdrowie. Tak, zdrowie. Weekend spędzaliśmy z rodzicami na działce, nadeszła już wiosna, ale wieczory bywały jeszcze poważnie chłodne. Ale co to był za problem dla taty? Brak ogrzewania nie był dla niego przeszkodą, jeśli w rachubę wchodził kolejny dzień na działce.

Chcąc zapewnić wszystkim komfort snu w cieple, tata nabrał do wiaderka niedopalone drwa z ogniska, wsadził je do wiadra a wiadro umieścił w kuchni. My spaliśmy nad kuchnią, w pokojach. Spało nam się wspaniale. Tak wspaniale, że gdyby nie Boska opieka, byłby to sen wiekuisty.

 

Przebudziliśmy się z wielkim trudem, koło południa – był to, jak się potem okazało, ostatni dzwonek, żeby wrócić do świata żywych. Z tlących się drew, które tata zainstalował w wiadrze, dobywał się tlenek węgla, który następnie przeciskał się na pokoje. Wstaliśmy z okropnym bólem głowy, z mdłościami, w stanie kompletnego otumanienia.

Na powrót w świecie żywych najszybciej połapałem się ja – w końcu wieczorem miałem iść na koncert! Tego nawet półżywy przepuścić nie chciałem. Ale problem był poważny bo trzeba było dostać się do Krakowa. Daleko nie było – raptem 25 kilometrów – ale ni ja, ni tata nie powinniśmy byli w naszym stanie prowadzić auta. Czas jednak naglił, a rodzina nadawała się do natychmiastowej hospitalizacji i w końcu ojciec zdecydował, że powolutku pojedzie. Szczęśliwie dotarliśmy do szpitala Żeromskiego. Tam nasze drogi się rozeszły, chociaż nie powinny.

Rodzice z bratem wylądowali na oddziale pod kroplówką. Ja egzorcyzmowałem CO z organizmu w trakcie pogo na hali Wisły. Po raz kolejny muzyka pokazała swoją moc. Co cię nie zatruje, to się wypoguje. Na zdrowie!

M7. Franc-dur

M7. Franc-dur

 

W 1991 roku wokalista Kultu zaczął flirtować z hip-hopem. Też mi siadło – zresztą covery tego strasznego Limahla mógłby wtedy śpiewać, a i tak by mi siadło.

 

Starszy człowiek w barze mlecznym je kartofle z ogórkami,
Całe życie tyrał w hucie, a do huty dokładali.
Cała jego ciężka praca, wszystko było chuja warte,
Gdyby leżał całe życie, mniejszą czyniłby on stratę
.*

*(Kazik, fragment utworu”Jeszcze Polska…)

 

Czego więcej mógł chcieć chłopak z Nowej Huty? Wreszcie ktoś wyśpiewał to, co widzieliśmy dookoła. Ciężka praca była ciężką pracą a efektu nie było. Kolos na glinianych nogach, jakim stawała się huta, zaczynał się sypać, wyssany w czasach komuny przez Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich a w czasach przemian pozbawiony wschodniego rynku zbytu.  Większość tatów naszych pracowała „na hucie”, świątek, piątek i niedziela, na trzy zmiany. Trzeźwi i najebani. Smutni i weseli. Bandziory i prawi ludzie. Cyganie i Słowianie. Jezu, jak się cieszę, że i ja mogłem tam przez półtora roku pracować – dzięki, tato. Po prawdzie była to trochę kara za przerywane notorycznie studia, ale co tam.

Co drugi dzień – 0,7 litra zgłoś się było robione, na czterech. Telewizor sobie przywiozłem – ile można spać? – i do tego wszystkich gazet z gołymi paniami nauczyłem się niemal na pamięć. Ale najistotniejszą sprawą była możliwość obserwacji tego, co w środku takiego organizmu się dzieje. Państwo w państwie, w którym nie wszyscy zauważali, że za płotem wszystko się zmienia.

A „Spalam się”? Też mieliście tak jak w piosence? Kazik potrafił pięknie pisać i śpiewać o miłości i jej przeróżnych obliczach. Kto z nas nie marzył o pięknej Pani profesor z piosenki, której głównym podmiotem miałby zostać sam? Do której mógłby wzdychać wieczorami z rękami niekoniecznie na kołdrze. Zanim jednak miłość miała nadciągnąć niczym letnia burza, to po drodze miałem szczęście stać się jak bohater piosenki  „Spalam się”.

 

Znów w mojej klasie uczysz języka angielskiego
I gdy idziesz korytarzem, chłopaki w milczeniu
Oni patrzą za tobą, lecz nigdy tobie w oczy
Oprócz mnie jednego – najbardziej nagrzanego.*

*(Kazik, fragment utworu „Spalam się”)

Całe zamieszanie zaczęło się w drugiej klasie. Technikum Budowlane, ruski w pakiecie obowiązkowym i jakiś tam jeszcze jeden język obcy miał być na dokładkę. Na pierwszy strzał, jako język dodatkowy, już w pierwszej klasie, był niemiecki, ale germanistka dosyć szybko i skutecznie zaciążyła i zapanował językowy bezład i bezhołowie.  Znajetie szto eto? Da?

Ale któregoś pięknego, słonecznego dnia, drugiego roku nauki, pachnącego świeżo skoszoną trawą, do naszego szkolnego molocha wpadła jak powiew wiosny ONA. Taka dorosła, ale jakby nie za bardzo. Zaraz po studiach, pewnie pierwsza jej robota. Jak z filmu romantycznego z lekko popuszczonymi lejcami albo z bajki dla dużych chłopców. Takich kilkunastoletnich, co im od buzujących hormonów gały ze łba wystrzeliwują na widok kobiety i zarysu piersi pod jej bluzką.

W powietrzu wisiało od dawna, i tak też się nastawiliśmy, że to jakiś angielski będzie jako język dodatkowy. Może i norweski? No nie, przesadzam. Angielski? Orajt men, może się wreszcie nauczę – cieszyłem się nawet, co tam punki wyspiarskie wyśpiewują za głupoty w tych swoich piosenkach, bo co wyśpiewują nasze, to już wiedziałem.

Ta pierwsza lekcja nadeszła jak złodziej w nocy. Zaskoczenie było ogromne, gdy pewnego dnia drzwi otwarły się na oścież i weszła ONA. I wypaliła prosto z mostu, niczym żołnierz nie biorący jeńców: „Bon żur!”.

Kurwa! Bon że co? Kogoś pogięło? Zaraz, zaraz – sorry, bejbe, ale noł, nie ta klasa. My chotim gawarjat w angielskom jazykie. No powiedzże, że to pomyłka, przyślij siostrę bliźniaczkę, świat który się przed nami otwierał mówił po angielsku. Daj nam szansę. No, śliczna, plizz. Nic z tego. Prośby, groźby, modły i zaklęcia nie pomogły. Młoda pani profesor dostała za zadanie nauczyć nas francuskiego i to zadanie chciała wykonać jak najlepiej. Tym bardziej, że francuski znała, bo go przestudiowała.  No i ta jej uroda. Uroda która męską klasę rozłożyła na łopatki na raz, na dwa i na trzy.

Ehhh, wulewu kuszet awek mła czy coś. Każdy sobie przypominał cokolwiek  około francuskiego, żeby zaimponować jej, kolegom, Bogu. Komukolwiek i cokolwiek, byle by było to równanie z cyklu:

(32 – 31) : ½  x 2 = Ty i Ja.

Ciekawe ilu brało ją nocami pod kołdrami? Bardzo ciekawe.

Chcąc nie chcąc zaczęliśmy się tego francuskiego uczyć, co dla bardziej kochliwych stało się także praktyką z podrywania ślicznej pani nauczycielki.

Dumałem nieustająco, jak się z nią umówić. Żeby sobie dodać animuszu i zmobilizować się na maksa, wymyśliłem zakład o to, któremu z nas, chłopaków z klasy, Panna Psor pozwoli poprowadzić swoją pomarańczową zastavę, wiecie, auto takie pochodzenia jugosłowiańskiego. Razu pewnego, kiedy koledzy wychodzili ze szkoły, a ja czekałem przed budynkiem na jakieś zawody sportowe, zrządzeniem losu zajechała zastava. To jest ten moment – pomyślałem sobie. Teraz albo nigdy.

– Dzień dobry, pani psor! Ale samochodzik chodzi! – zacząłem spokojnie, znając już swoje możliwości improwizacyjne.

– Dzień dobry, no nie za bardzo. Coś mi stuka – odpowiedziała.

Tak. Wiedziałem, że to był ten moment. Ten jeden na milion, żeby wygrać zakład.

– Naprawdę? Mogę posłuchać? – cały drżałem z emocji.

– Jasne – powiedziała i odpaliła maszynę, abym mógł się wsłuchać w pracę silnika. Kurde przecież ja się na tym kompletnie nie znam, przeszło mi przez głowę,  ale co tam, postanowiłem pójść po całości.

– No tak, ale to trzeba podczas jazdy posłuchać – oceniłem okiem 17-letniego fachowca.

– Ale zaraz lekcja. Może innym razem?

– Eee tam, jeszcze piętnaście minut do dzwonka. Teraz długa przerwa przecież. Tylko za przystanek podjedziemy, a ja podsłucham, co to może być.

– No to wsiadaj.

Nie po to robiłem prawo jazdy jako 17-latek, żeby w takim momencie zmarnować szansę siadaniem po stronie pasażera. U panny psor zobaczyłem zawahanie, ale rzekła zaraz:

– No dobra, wskakuj!

Yes, yes, yes! Wystartowałem powoli. Cofanko i naprzód. Nie za szybko, żeby auto nie zgasło, by wyjdzie, że nie potrafię jeździć za dobrze. Okno otwarłem na maksa, żeby mnie było lepiej widać. Do tego efekt „zimny łokieć” miał być. Pełna profeska. Z całą powagą udawałem, że czegoś tam słucham, co niby stuka, ale patrzyłem tylko, czy kumple nadal stoją na przystanku. Byli! W ilości zadowalającej.

Pomarańczowy rydwan Cezara-zwycięzcy przetoczył się przed plebejuszami – patrzeć mi tu, patrzeć, ćwoki malinowe! Do kolegów, ludzi małej wiary, nie od razu dotarło to co się właśnie wyprawiało – ale zaraz szczęki przeturlały im się po chodniku.

Z mojej strony sprawa była załatwiona – zakład był wygrany. Wykonałem szybki nawrót i cały w skowronkach zaparkowałem pod szkołą.

– I co myślisz, Tomek? – obudził mnie z letargu słodki głos.

– Chodźmy do mnie – już prawie odpowiedziałem. W końcu pytała, co myślę. Zamiast tego, co chciałem, rzekłem to, co potrafiłem: – Chyba zawory, trzeba do mechanika. Lecę na mecz. Do widzenia.

Tak blisko z panną psor nie byliśmy już nigdy potem. Chociaż nasze wzrokowe potyczki, podczas całolekcyjnych odsłuchów Jacquesa Brela, wspominam do dzisiaj z gęsią skórką na przedramionach. Potrafiliśmy patrzeć sobie głęboko w oczy przez cały utwór. A Jacques zawodził piękną francuszczyzną o miłości. Tak mi się wydaje, że o miłości. Bo inaczej byśmy się tak nie zachowywali. Może pora wrócić do piosenek Brela? Bo wspomnienia tych uroczych chwil, kiedy spalałem się, zostały we mnie na zawsze.

 

 

 

***

 

 

– Uwaga, komunikat dyrekcji! Poszukiwana jest osoba, która na drugim piętrze uruchomiła gaśnicę pianową i dokonała zniszczeń na dużą skalę. To niedopuszczalne! Prosimy winnego o ujawnienie się, a świadków o spełnienie obywatelskiego obowiązku! – zawyły głośniki. Technikum Budowlane było okablowane od piwnic po ostatnie piętro i dzięki temu informacje mogły przebiegać lotem błyskawicy – przez radiowęzeł.

Rety, mają mnie – pomyślałem. Byłem wtedy w I klasie i nie chciałem zrobić nic złego. Złe stało się przez przypadek, samo właściwie: gaśnica mi spadła, jak mi Bóg miły. No tak, wyciągnąłem ją ze stojaka, żeby się trochę popisać – i mi się uruchomiła. Sama. A że zżarło parkiet? Widać do dupy był albo ów parkiet, albo piana z gaśnicy. Na szczęście nikt nie doniósł na mnie i znowu mi się upiekło. W dodatku w głowie zapaliła się lampka: o, jest radiowęzeł. I zaraz druga lampka: jak radiowęzeł, to i muzyka może przez jego kable lecieć.

W którejś tam klasie zaproponowałem dyrekcji, aby z radiowęzłowych głośników na długiej przerwie leciały piosenki. Zbiór kaset miałem bogaty, więc postanowiłem nim pokatować i uczniów, i nauczycieli. Nagłośnienie nie spełniało żadnych norm przyzwoitości, ale czy to była przeszkoda? Chciałem otwierać ludziom uszy i dzielić się swoimi muzycznymi odkryciami.

Dyrekcja wydała zgodę. Dopadł mnie entuzjazm – ale opadł niebawem, za to nadciągnęła refleksja podszyta strachem: przecież spora część moich zbiorów nie nadawała się do publicznej prezentacji. Po chwili wręcz przyznałem przed samym sobą, że zgoła mikra część się do takiego celu nadaje. Poleciałbym za ostro i cała rzecz skończyłaby się szybciej niż się zaczęła. Selekcjonowałem z wyczuciem, wyczuwając np. że znajomość angielskiego w murach budowlanki jest na ogólnym poziomie minus pincet – i tak oto przemyciłem do radiowęzła Sex Pistols, którzy zawyli na całą szkołę:

Fuck this and fuck that fuck it all and
Fuck the fucking brat
She don’t wanna baby that looks like that
I don’t wanna baby that looks like that
Body I’m not an animal
Body I’m not an abortion
Body I’m not an animal
An animal
I’m not an animal…
I’m not an abortion…
Mummy! Ugh!*

*(Sex Pistols, fragment utworu „Bodies”)

 

Ludzie przytupywali i bujali się radośnie, nie zdając sobie sprawy, o co w istocie kaman. Grono było zadowolone, zadowolony byłem ja. Dzisiaj sobie myślę tylko: szkoda, że jeszcze wtedy nie było Leningradu (zespołu, nie miasta) – bo prawdziwym mógłby być rarytasem. Przyjaźń polsko-radziecka w nowohuckich szkołach była przecież zakorzeniana przez lata mocno. No i nasza wychowawczyni, rusycystka, byłaby wniebowzięta. Na pewno do momentu kiedy Siergiej Sznurow nie zaczął by śpiewać. Wot takaja chujnia na przykład.

Rodzime zespoły – z wyraźną nadreprezentacją Kultu – przeplatałem The Doors, The Clash, Dead Kennedys czy Sex Pistols. Były również jakieś wynalazki na zamówienie, jeśli ktoś sobie własną kasetę przyniósł i zażyczył publicznej prezentacji. Zdarzały się również prośby od przedstawicieli najcięższego gatunku.

– Gomóła, dajże coś mocniejszego – naciskał Kuba Karamon, metalowiec z mojej klasy.

– Nie ma szans. Nie mogę za ostro, bo się skończy muzykowanie – odpowiadałem, bo musiałem pilnować granic zdrowego rozsądku, szukając jednocześnie kompromisu (za taki uchodziły co bardziej melodyjne utwory Metallicy).

Z drugiej jednak strony metal większego kalibru czy jego mroczniejsze odmiany, puszczone przez ten gówniany sprzęt, mogłyby pozostawać nierozpoznane – niejednokrotnie przecież działo się tak z prezentowanymi przeze mnie piosenkami dużo lżejszymi.

Radiowęzeł hulał z pół roku, wnosząc trochę kolorytu w szare szkolne życie. Kiedy i jaki był jego koniec? Nie pamiętam. Może była to awaria? Może koniec roku szkolnego? Może zmienił się dyrektor? Albo ktoś zaczął teksty tłumaczyć z angielskiego i włos się gronu na głowie zjeżył? Kto to dziś wie.

S6. Pierwsze piniondze i coś wstydliwego ze świata muzyki.

S6. Pierwsze piniondze i coś wstydliwego ze świata muzyki.

 

Hutnik Kraków, zanim zatrudnił mnie na stanowisku siatkarza i ofiarował mi stypendium sportowe, pozwolił mi na zarobienie drugich w życiu, całkiem sporych pieniędzy.

Pierwsze pieniądze musiałem wyszarpać fizycznie. Nie z Hutnika, ale ze wsi i jej niespodzianek.

Po odbytych przed laty weselach w Leszczynie, pod stodołą, leżały sterty pustych butelek po wódce. W latach osiemdziesiątych istniały skupy tychże opakowań. Butelki wcześniej nakręcały niejedną imprezę dzięki zawartemu w nich płynowi. Potem po odpowiednim przygotowaniu, czytaj wymyciu i obdarciu z etykiet, puste flaszki stawały się wartościowym towarem.

Zamiast zbijać bąki z krowich dupsk czy innych, zająłem się doprowadzaniem butelek do stanu sprzedawalności. Ojciec mi podpowiedział, dał instrukcję i roztoczył przede mną skalę dobrobytu jaki mnie może spotkać. Zabrałem się z bratem do roboty bo i on głupi nie był, zwłaszcza kiedy chodziło o pieniądze. Po wymyciu flaszek, tata nasz kochany, syrenką (auto takie było), zawoził to do domu naszego w Nowej Hucie. Tam następowało pakowanie butelek do wielkich skórzanych lub szmacianych toreb, a następnie  dymaliśmy do skupu, umiejscowionego przy domu handlowym, o dumnym imieniu Wanda.

Wanda nie chciała Niemca, ale handelek już akceptowała. Dlatego skup butelek, u boku tego największego nowohuckiego domu towarowego się  zainstalował.

Z łapami rozciągniętymi do kostek, często z bratem Jackiem robiliśmy kilka kursów tam i z powrotem. Aż do przetransportowania ostatniej butelczyny. Za zarobione w ten sposób pieniądze dokonałem zakupu aparatu marki Kiev, a niedługo potem powiększalnika polskiej produkcji, coś tam, coś tam. I zostałem fotografem amatorem.  Pierwszy film został wystrzelany na boisku budowlanki kościuszkowskiej ze Sławkami.  Potem jak tylko rodzice szli do znajomych, po uprzednim wypróżnieniu organizmu, zabierałem się za wywoływanie filmów i obróbkę zdjęć. Jak na to patrzę po latach to amatorka była mega wielka. Zabawa. Ale ile radości było. Piękne hobby. Dzisiaj, w czasach pixellady, wszystko sprowadziło się do masowego pstrykania. Możliwości jednak są inne, jakość bardzo dobra. Nie ma praktycznie ograniczenia ilościowego, które było na filmach fotograficznych. Pamiętam, że wtedy też każde ujęcie było przemyślane wielokrotnie . Teraz bracie robisz sto zdjęć i wybierasz 15 fajnych. A jak jeszcze sobie fotki poobrabiasz to i pięćdziesiąt się znajdzie godnych obejrzenia.

 

Ale wróćmy do zarobkowania. Dzięki Hutnikowi kaska wpadła mi do kieszeni za myślenie. Wszystkim pokierował przypadek. Ponieważ na mecze kopanej miałem najbliżej na HKS, który ciągle obijał się o pierwszą ligę, to i poziom był zadowalający bo ciągle czołówka, stadion w pięknym miejscu, śliczniutki jak mało który, publika dopisywała ochoczo, więc dopisywałem się i ja.

Pewnego pięknego razu wylądowałem pod stadionem grubo przed pierwszym gwizdkiem sędziego.  Dokonałem zakupu wejściówki i poszedłem się poszwędać po okolicy. I tak oto wylądowałem na przystadionowym parkingu dla zmotoryzowanej części kibiców. Ponieważ na samochodach się nie znałem i nie znam, to zamiast jarać się cudami motoryzacji lat osiemdziesiątych, zainteresowałem się bloczkami parkingowymi, które wkładano parkującym tam autom za wycieraczki.

I nagle doznałem olśnienia! Matko Boska Futbolowska! Bilety na stadion i na parking są z jednej matki, znaczy z jednej drukarni. Takie same! Bliźnięta jednoczcionkowe! Jedyna różnica była w pieczęci oznajmiającej ich cenę. Na parking 30 zł. na stadion 90 zł. ulgowe. Może 80 zł. Nieistotne. Istotna była ich dostępność. Nie namyślając się wiele, podprowadziłem na dzień dobry z pięć sztukasów.

Meczu nawet nie pamiętam. Jedyne co mnie wtedy obchodziło to donieść do domu bilety nieponiszczone.

Wejściówki wylądowały po dwóch z okładem, godzinach na biurku. A jak nie mieliśmy biurka, bo pewnie nie  mieliśmy, to na stoliczku. Koniecznie rozkładanym, żeby i na imprezy dorosłych też się przydał. W tych czasach nawet stół musiał być uniwersalny. I tym tropem idąc, bilety też okazały się być uniwersalne.

Kolejnego meczu nie mogłem się doczekać. Nie z powodu rywala, punktów, poziomu. Za pomocą zwykłego długopisu i gumki zmieniłem wartość biletu parkingowego dając mu moc wejściową na stadion. Przemiana była banalnie łatwa. Zmieniłem  tylko 30 na 80 czy 90. I tyle. Żenująco słabo to wykonałem i widoczna ingerencja długopisowa na bilecie nie pozwalała zasnąć przez dwa tygodnie.

Aż przyszedł dzień prawdy. Musiałem się czuć niczym Jezus w Kanie Galilejskiej. On król wina, ja król biletu. Jednemu i drugiemu akcja z zamianą miała przynieść sławę i kasę. Jemu już się udało i czerpano z jego cudów garściami, ja dopiero czekałem na swój czas.

Przechodząc przez wejściową bramkę, drżącymi rączynami, podałem wpuszczającemu na stadion bilet. Bilet, który przy wnikliwym obejrzeniu mógł pokazać swoje prawdziwe oblicze. Nie pokazał, bo nikt nie go chciał zbyt dobrze widzieć. Wszedłem! Dalej już plan był prosty. W osiemdziesiątej minucie wyjście, przelot przez parking, bileciki niczym skarb za pazuchę i do domu, do roboty.

Potem już tylko prowadziłem drobny handel na osiedlu na kilka dni przed zawodami. Chętni oczywiście byli, bo u mnie wejściówka na zawody była za połowę nominalnej ceny biletu. Nie byłem zachłanny i nie puszczałem na osiedle za dużo biletów. Ostrożność i chęć nie naruszania za bardzo budżetu klubu dzielnicowego, kazała trzymać zachłanność w ryzach i najlepiej za mordę.

Było pięknie. Była oranżada co dzień a i na kiełbasę najlepszą na świecie, podczas zawodów piłkarskich na Suchych Stawach, było. Się myślało, się żyło. Aż dziw bierze, że nikt na ten pomysł nie wpadł.

Zgodnie jednak z maksymą: wszystko co piękne, musi się kiedyś skończyć, tak i moje biletowanie dokonało żywota. Gdzieś w połowie wiosny, bilety na parking zamieniono na bloczki i żegnaj przygodo! Żegnaj fortuno, oranżado i kiełbaso.

Do pieniędzy trzeba mieć szczęście. I pewnie to szczęście uleciało wraz z moją młodością, bo dzisiaj jest to bardziej walka z codziennością niż manna z nieba.

Dzisiaj na pojawiające się piramidy finansowe (znacie Amber kurwa Gold?) nabierają się ludzie różni.  I drobni ciułacze i bogaci przedsiębiorcy. Piramida która wyrosła na moich oczach na początku lat dziewięćdziesiątych, jednym przyniosła spore pieniądze a innych nie doprowadziła do bankructwa. Skala była niewielka i wiele się nie ryzykowało.

Wszystko zaczęło się gdzieś w okolicach rynku krakowskiego. Tam, w jednej z bocznych uliczek trzeba było się zarejestrować, może nawet dostawało się jakieś druki do przelewów i można było działać. Pierwsze sygnały o pieniądzach które przynosi codziennie listonosz do domu odebrałem w technikum. W sumie to byłem tym delikatnie atakowany, bo miałem stać się kolejnym trybem w maszynie, żeby powoływać do życia kolejne tryby, które miały stać się moimi trybami szukającymi kolejnych trybów.

Zabawa polegała ,ni mniej nie więcej, na wysyłaniu pieniędzy osobom które w piramidzie były ponad nami. Im więcej ludzi wciągnąłeś pod siebie, tym większych kokosów spodziewać się mogłeś. Z początku byłem bardzo nieufny, w końcu nic z niczego się nie bierze, ale po zastanowieniu postanowiłem zainwestować część gotówki którą dysponowałem. Poleciałem się zarejestrować, pobrałem druki i dawaj na pocztę przelać pieniądze tym, którzy już w piramidzie funkcjonowali. Następnym krokiem było przekonanie kolejnych ludzi żeby przystąpili do zabawy i wkręcali w nią następnych. No i jak to ruszyło, jak poszło z kopyta, jak strumień złotówek zaczął płynąć pod 11/107, to aż ciarki po portfelu przeszły. Listonosz meldował się najpierw co trzy dni, potem co dwa i w końcu codziennie spotykaliśmy się pod naszymi drzwiami. A jak mnie nie było to tato odbierał.

– Panie, a czemu to panu ludzie tyle pieniędzy posyłają? – listonosz był w szoku.

– Taka gra jest. Trzeba się  zarejestrować, wysłać tym co już w grze są i czekać. – wyjaśniłem.

– Matko Boska! – kończył codziennie rozmowę listonosz bo niedowierzał.

Jakiś czas to trwało, może miesiąc, może dwa. Im dalej w las, tym tej kasy miało być więcej, ale piramida pomału zaczynała obracać się w gruz. Co raz trudniej było znaleźć kolejnych chętnych i źródełko zaczynało wysychać.

Nic to jednak nie znaczyło w obliczu wspaniałego sprzętu hi fi, klasy wysokiej, mieszaniny Diora i Technics’a które stanęły w centralnym punkcie małego pokoju. Po raz pierwszy i ostatni znalazłem się na odpowiednim poziomie finansowej piramidy.

Podczas tego całego szału zakupowego  dotyczącego sprzętu grającego miała też miejsce sytuacja wielce z mojej strony nieelegancka. A ponieważ zbieg okoliczności jej dotykający był niezwykle barwny, to ku przestrodze pozwolę sobie go opisać.

Czymże jest sprzęt grający bez odpowiednich głośników? Niczym. To wiedziałem kupując mój wyśniony zestaw kombinowany hifi. Niestety, jak to w moim życiu bywa, kwestia w tym przypadku pod kryptonimem „odpowiedni głośnik”, nie została przeze mnie zbyt precyzyjnie rozpoznana. Może było to spowodowane ograniczoną dostępnością towaru a może czymś innym? Dzisiaj trudno na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć. Jedno było pewne. Skoro głośniki do sklepu rzucili to trzeba było je mieć. Bo jeśli nie dzisiaj to diabli wiedzą kiedy.

A przecież był to początek lat dziewięćdziesiątych. Wszystko się budziło do życia ale wolno i leniwie. Popyt przewyższał jeszcze podaż i trzeba było być czujnym.  Skąd przyszła cyna, że do sklepu na osiedle Słoneczne rzucili głośniki Altusy 60, nie pamiętam. Ale pamiętam doskonale, że zjawiłem się w sklepie błyskawicznie. Zapłaciłem, zapakowałem towar do fiata 125 p. i pognałem do domu. Już za momencik miałem dokonać kolejnego potężnego kroku w nowoczesność.  A muzyka była już bardzo ważną częścią mojego życia (o czym w części muzycznej) i głośniki były w wykonaniu tego kroku milowego niezbędne. Miało być głośno, czysto i prze przestereofonicznie.

Pierwszy cios otrzymałem po rozpakowaniu. Kable w moich nowo zakupionych głośnikach kończyły się jakimiś wtyczkami.  Złącza we wzmacniaczu krzyczały o goły kabel, o sam przewód. No to kombinerki wziąłem i trach, trach. Druty się pokazały, odciągnąłem zębami izolację i byłem gotowy do podpinki. Po wpięciu się we wzmacniacz pozostało tylko uruchomić sprzęt, wybrać ulubiony utwór muzyczny i przypierdolić. Najpewniej wsadziłem do odtwarzacza cd płytę Kultu. Pewnie „Your Eyes”, albo coś z Kultu wcześniejszego i nacisnąłem drżącymi palcami play. Rozsądek kazał ustawić pokrętło volume na 50 %. Nie chciałem odkryć się przed sąsiadami do końca z siły która miała zapanować w moim i brata pokoiku.

Dźwięk poszedł przewodami z odtwarzacza do wzmacniacza, a stamtąd kabelkami takimi ładnymi prosto do głośników. Uszy otwarły się na przestrzał, mózg wstrzymał wszystkie inne aplikacje poza tą jedną: słuchaj muzyki, słuchaj. I stało się! Z głośników nic nie popłynęło. Jedynie średnio głośne pyk, pyk. I cisza. No jak to tak? Coś jest nie tak z tym całym sprzętem. Tego było już za wiele i postanowiłem sięgnąć po instrukcję obsługi wzmacniacza.

A w niej stało jak wół, że kolumny które zakupiłem są za słabe i mogą być nie tylko nieobsługiwane przez wzmacniacz który posiadałem, ale nawet przez niego uszkodzone na zawsze. No to ładnie się załatwiłem. Ostatni grosz z piramidy finansowej wydany na głośniki, które zanim wydały dźwięk już nie żyły, przepadł. Co robić? Co robić? Muszę odzyskać pieniądze koniecznie, bo w innym przypadku ze słuchania przez najbliższe miesiące będą nici. Tylko żeby odzyskać kasę, to trzeba by chociaż towar oddać. A żeby go oddać to wypadałoby żeby był sprawny.

No dobra, pomyślałem, może nie tyle sprawny co wizualnie przyjazny i najlepiej nie noszący oznak używania. Zabrałem się więc z wielkim zapałem do przywracania ich stanu pierwotnego. Mimo rąk koślawych do takich robótek, złapałem za lutownicę i zacząłem lutować wtyczki do końcówek kabla. I kiedy już wszystko jako tako połapałem cyną, to tak nieszczęśliwie odłożyłem narzędzie lutujące, że w osłonie głośnika wypaliłem wielką na dziesięć centymetrów dziurę. Ożesz kurwa twoja mać. Jak można być takim niezdarą? I jak teraz mam udawać że nic się nie stało? Blady strach mnie ogarnął, ale postanowiłem dać sobie szansę na drugi dzień. Byłem zdesperowany do cna. Sen miał mnie natchnąć do działania.

Rano popakowałem kolumny w pudła i pojechałem do sklepu. Raz kozie śmierć. Kto nie ryzykuje ten muzyki nie słucha, i tak dalej. Sprzedawcy z którym miałem przyjemność dzień wcześniej nie było. Był inny.

– Dzień dobry. Mam mały problem.

– Słucham.

– Wczoraj znajomi kupili mi tutaj głośniki w prezencie. Problem polega na tym, że są za słabe na mój sprzęt. Chciałbym wymienić na coś mocniejszego albo oddać – od razu zacząłem kłamać.

– No wymienić to się nie da bo nic lepszego nie mamy. A zwrot? No nie wiem. Hmm –  sprzedawca kluczył jak mógł – No nie bardzo. Może jakby kierownik był to by się zgodził może. Ale go nie ma i jeszcze ze dwie godziny nie będzie.

– To ja poczekam. – zwietrzyłem szansę.

Dwie godziny wlokły się jak dniówka na kombinacie. W końcu kierownik przyszedł a ja przypomniałem sobie, że przecież mam przepaloną osłonę od głośnika. Niech to szlak trafi. Oczywiście zakładałem, że sprzęt będzie testowany albo co najmniej oglądany a ja udam głupka i będę reklamował, że nie gra i tak dalej, ale do tego droga była daleka. Na razie trzeba było wybrnąć z pierwszej kupy jaką była dziura w osłonie.

– Pan pozwoli. – kierownik zaprosił na audiencję.- Kolega przekazał mi, że coś panu nie pasuje.

– No tak. Wie pan, prezent nie trafiony, koledzy mi na osiemnaste urodziny kupili. No i ten, wzmacniacz mam za mocny, no chciałbym oddać. – kłamałem jak z nut konsekwentnie.

– No wie Pan, nie za bardzo można. Prędzej wymiana ale nie ma na co. No nie wiem. Nie wiem. Zadzwonię do centrali. – dał mi jakąś nadzieję.

Po kwadransie wrócił z dobrą nowiną.

– No dobra. Dawaj pan, sprawdzimy i zwracamy pieniądze.

Dobra moja. Udało się. Udał.. Że co? Sprawdzimy?

– O kurde, jeszcze zapomniałem powiedzieć, że oczywiście poza tym, że wszystko jest w porządku to jednak jest jeden mały problem. Bo wie pan, jak ja te głośniki rozpakowałem to w zamieszaniu tym całym nie popakowałem w pudła. No i ten, no. No dziurę ktoś w osłonie wypalił.

– Aaaa. Dziurę! Nie dobrze. Bardzo źle – miał mnie rozłożonego na łopatkach.

– No tak, taką malutką. Ktoś przepalił, chyba papierosem. – leżałem i kwiczałem pod siebie.- To ja nawet mogę wziąć mniej. Oczywiście, że wezmę mniej. Pan sobie odbije za osłonę.

– A skąd my taką osłonę weźmiemy? No nie wiem, nie wiem. Muszę skonsultować. – powiedział i poszedł na zaplecze.

Usiadłem na sklepowym parapecie i przez łzy patrzyłem na jakiś koncert Boba Marleya puszczany z vhs-u. Cały misterny plan już nie wypali,ł a przecież jeszcze kolumny nie zostały sprawdzone pod względem przenoszenia sygnału dźwiękowego. Czekałem na wyrok, na odmowę i patrzyłem ślepo w ekran TV, na którym Bob Marley podśpiewywał mi z gorącej Jamajki. I nagle przyszło olśnienie. Na załzawionych oczach skrystalizował się obraz pokoju Sebastiana, kolegi z technikumowej klasy. Regały, a na nich głośniki. Takie same głośniki jak te moje, co nie chciałem żeby były moje. Mało tego, one miały wyeksponowane bebechy wiec osłony nie były Sebie potrzebne!

– Szefie, szefie! – Wbiegłem prawie za ladę.- A jakbym przyniósł nową osłonę? Przyjmie pan?

– Z nową osłoną? Przyjmę. Niech będzie.

– To ja za kwadrans wracam. – Krzyczałem już od drzwi.

Szybko odnalazłem telefon, a raczej budkę telefoniczną i zdzwoniłem do Sebastiana.

– Seba sprawa jest taka i taka.- szybko określiłem swój problem.- Dasz mi? Za darmo? Królu! Już jadę do Ciebie.

W dziesięć minut ogarnąłem sprawę. Ze Słonecznego na Sportowe był rzut cegłą. Z powrotem drugi rzut. Dokładnie taki sam. Do sklepu wpadłem zdyszany w momencie jak sprzedawca wypakowywał głośniki.

– Mam nową osłonę!

– To daj pan. A głośniki sprawne? – pytanie klucz w końcu padło.

– No pewno! Nie używane przecież – odpaliłem bez mrugnięcia powieką.

– To idź pan do kasy – sprzedawca zaczął pakować sprzęt z powrotem do pudeł.

Do kasy poleciałem z szybkością tramwaju numer 20, jadącego na dół, w stronę domu towarowego Wanda od osiedla Wysokiego. Odebrałem kasę i po raz ostatni w życiu opuściłem gościnne progi sklepu RTV na Słonecznym.

Do dzisiaj mi strasznie głupio i wstyd czuję straszny. Mam nadzieję, że udało się wszystko poukładać do kupy i uniknąć problemów większych niż te, które zgotowałem. Pardon. Pardon bardzo bardzo.

S5. Wyjazd po wpierdol i naukę.

S5. Wyjazd po wpierdol i naukę.

 

Środek lat osiemdziesiątych był w kibicowskiej Hucie mało skomplikowany. Hutnik miał sztamę z Wisłą a Cracovia jakoś wyraźnie w Hucie nie starała się dominować. Albo w moim małym świecie nic nie było o tym słychać.

Wiosną i jesienią, od połowy lat 80 tych,  sezon w sezon chodziłem na Hutnika na futbol. Dużo rzadziej, bo było dalej, ale łaziłem też na Wisłę. Ale w sumie pierwsza flaga jaką miałem to czerwone płótno z naszytą białą gwiazdą i napisem GTS. Ciocia Zosia mi ją zrobiła. Po wprowadzeniu kibicowskiego stanu wojennego, a chwilę po nim wojny pomiędzy GTS-em a HKS-em, sprawy mi się pokomplikowały i życie kazało się określić. Flagę przekazałem kolegom którzy jednak częściej ode mnie chodzili na Reymonta, a ja z powodu dzielnicowej przynależności i bliższości stadionu postanowiłem zrobić sobie flagę Hutnika i z nią przez jakiś czas paradowałem na Suchych Stawach. Oczywiście podziały miałem w dupie i chodziłem na mecze wszędzie gdzie kopano piłkę. Hutnik, Wisła, Cracovia. Kraków.

Z wypraw na Wisłę szczególnie zapamiętałem jedną. W nowo zakupionych butach wybrałem się w parną sobotę na mecz na Reymonta. W pierwszej połowie przyszło oberwanie chmury, a o zadaszeniach stadionów w tamtych czasach się nie myślało a nawet nie śniło, więc przez bite pół godziny siedziałem wraz z innymi na słynnej dziesiątce i moknąłem jak (było nie było o losie dziwny) pies. Z butów wylewała się woda i te zaczęły minuty na minutę wyglądać coraz gorzej. Drugiej połowy nie wysiedziałem do końca. Przemoczony do cna ewakuowałem się do domu. Po tygodniu elementy metalowe butów, służące do przeplatania sznurówek, zaczęły rdzewieć a skóra zrobiła się jak papier toaletowy i wymięta pupa emeryta. Pomarszczona i cienka. To nie było fartowne wyjście.

Na Cracovii byłem kilka razy. Potem już się nie wybierałem bo i poziom nie przyciągał ale razu pewnego miałem z Pasami albo precyzyjniej z jej bandyterką przygodę nie lada.

W ósmej klasie pojechałem z moim dobrym kolegą Filipem (ten Filip z kościuszkowskiego) na wyjazd. Wyjazd do Dębicy na mecz Igloopol Dębica – Hutnik Kraków miał być dziecięcą przygodą przez średnie P.

Filip jako dzieciak dobrze grał w  piłkę. Na osiedlu i gdzieś tam w klubach, na juniorskim poziomie. Super technika i wspaniała lewa noga.

Na osiedlu często, gęsto graliśmy w różne odmiany futbolu. W beki, na ławeczki, na namalowane bramki w przełączce, na osiedlowych boiskach. Piłką do nogi, siatki, tenisa, kamieniami. Wszystkim co tylko można było kopnąć i nie robiło nikomu krzywdy a nadawało się do gry było brane pod uwagę.

Pod blokiem numer 9, grywaliśmy na boisku malutkim, dokładniej na placyku zabaw, na którym bramki stanowiły huśtawka i drabinka. Miało to Kościuszkobernabeu z 10 metrów na 10. Technikę trzeba było mieć elegancką żeby się tam nie zbłaźnić. Razem z Filipem stanowiliśmy parę nie do ogrania. Musielibyśmy być kulawi żeby ktoś nam dokopał.

I razu pewnego, bodaj Kostek, mega futbolisze talentos wraz ze starym Ogonem zaproponowali nam meczyk na kasę. Pić im się chciało i my młodsi, ja o dwa a Filip o trzy lata, od nich nadawaliśmy się idealnie do podreperowania budżetu starszyzny. Mało tego, zaproponowali, że w przypadku wygranej do zera stawka będzie podwójna. Skoczyliśmy policzyć na boku kasę i po wyłożeniu dieng na stół rozpoczęliśmy zawody.  A te zanim na dobre się rozpoczęły to już się skończyły. Sześć zero pociągnęliśmy starszaków. Szok i niedowierzanie u jednych, nic specjalnego u drugich.

Zarobieni mogliśmy pójść na oranżadę.

Pewnego dnia, na tydzień przed bierzmowaniem, w którym miałem uczestniczyć bardzo czynnie, bo duch święty miał na mnie zstąpić, postanowiliśmy z Filipem udać się na mecz wyjazdowy. Chyba jeszcze jeden fan HKS-u z osiedla z nami pojechał. Ceniąc sobie niezależność i będąc chyba nieogarniętymi do końca kibicami, wyruszyliśmy na mecz godzinę po głównej grupie kibiców Hutnika. W pociągu było prawie miło. Wagony piętrowe, pogoda typowo piłkarska i my, przyczajeni, czujni z dobrze ukrytymi barwami. Bo do pociągu, co stacja, wsiadały tabuny „Żydów”. Nie, nie tych z Izraela tylko z Krakowa. Kibice Cracovii. Stare chłopy, które tylko czekały żeby coś rozjebać i najlepiej komuś przy okazji wpierdolić. W kupie prawdziwi gladiatorzy XX wieku. Wysiedli w Tarnowie, bo z Unią kopali ich ulubieńcy w meczu o mistrzostwo III ligi. Wtedy ulżyło nam z lekka i strach zaczął opuszczać powoli dziecięce umysły. Teraz już w spokoju mogliśmy rozmawiać o meczu naszego drugoligowego Hutnika.

Na stadionie zameldowaliśmy się w sektorze gości, poprzybijaliśmy piony i zajęliśmy się delektowaniem zawodów. Delektowanie ze względu na raczej marny poziom widowiska polegało na wyzywaniu piłkarzy gospodarzy, którzy biegali na wyciągnięcie ręki od naszej trybuny. No i sędzia też za nic dostawał. Taka robota jego i zapewne do bluzg miał już nawykłość. Nie przypominam sobie żebyśmy z Filipem uczestniczyli w tym bluzgodarciu, nasze spojrzenie na kibicowanie było jednak dalece różne od większości naszych towarzyszy.

Po zawodach, otoczeni kordonem milicji, leźliśmy przez Dębicę w kierunku dworca wyjąc pod niebiosa:

– KS, KSH, KS Hutnik Huta!

Albo:

– Hutnik Kraków a eja eja o!

Lub:

– Hutnik Nowa Huta!

Na dworcu, pomimo naszej relacji o przeważającej sile przeciwnika, starszyzna postanowiła jechać najbliższym pociągiem osobowym, klasa 2, standard wschodnio europejski, taki bydłowóz wersja ludzka. Dla lepszego samopoczucia i luźności w portkach, zajęliśmy w sile sześćdziesięciu chłopa ostatni wagon. Oczywiście chłopa to było ze dwadzieścia sztuk, reszta to dzieciarnia, niewiele starsza ode mnie i kolegi mojego. Do przedmieść Tarnowa był śmiech i śpiewy. Na dworcu przy stadionie Unii już tylko zgrzytanie zębów i niedowierzanie.

Jak nas państwo żydostwo dostrzegło! Jak na nas ruszyło sprintem, to ło Matko Boska Kibicowska! Wojna! Rozpoczął się regularny szturm naszego wagonu.

Starszyzna była coś tam wprawiona w potyczki między kretynami i sprytnie powiązała szalikami drzwi od strony peronu i drzwi między wagonami. Ja jeszcze sprytniej, korzystając z zamieszania, ukryłem barwy u jakiejś babci między torbami, przedział dalej i wróciłem na stanowisko walki.

Jak ta dzicz na nas ruszyła, jak zaczęli napierdalać w szyby, to ze strachu doszedłem do granicy popuszczalności w spodnie. Piana na zębach i wielkie jak u wilka od Czerwonego Kapturka oczy, i ta chęć dojebania nam za wszystkie niepowodzenia w szkole, domu i życiu osobistym oraz zawodowym. Na szczęście pociąg ruszył i na nieszczęście nasze, atakujący wsiedli w całym składzie, ze sto chłopa. No może ze trzech, pięciu najebanych nie dało rady zabrać się do jadącego pociągu, ale kto o tym myślał w tej chwili? Statystyka nie musiała być kompletna co do sztuki.

Nasza grupa, jak wspominałem liczyła około sześćdziesięciu osób. Nie wiedzieć czemu, zająłem miejsce na pierwszej linii frontu, przy zablokowanych drzwiach dzielących przedziały. Co za głupota mnie tam rzuciła? A może odwaga albo inaczej ale najcelniej: kompletny brak wyobraźni. Przecież nigdy w życiu nie biłem się, a jak już było niebezpiecznie brałem raczej nogi za pas. Pasiaste bulteriery raz i dwa wkopały szyby w drzwiach dzielących zwaśnione strony i zanim zaczęliśmy ich atakować, już byli w środku. Wykonaliśmy odwrót do ostatniego przedziału, żeby wzorem rzymskich legionów utworzyć namiastkę zwartej masy i bronić nie wiadomo czego. A tam zamiast sześćdziesięciu kibiców, Rzymian pod batutą Maxiumusa albo i Spartan nad Spartany, zostało z osiem osób! Reszta skakała z jadącego pociągu. Hop i hop i hop. Tydzień potem okazało się, że dwóch skaczących nie wykonało telemarku i połamało nogi.

Ci którzy zostali, wycofali się w popłochu na koniec przedziału. Stanąłem pod ścianą, obok Filip. Nie było gdzie uciekać a skok z pędzącego już pociągu groził utratą życia. Pozostała zatem tylko walka. Wspaniała bitwa o honor ukochanego  klubu. Szermierka na pięści i szachy na kopniaki. Sierpy, haki i uniki. Zanim uniosłem jednak chude ręce do pozycji garda, na mojej twarzy wylądował but z siłą i precyzją godną mistrzów z Klasztoru Shaolin .

Zaraz za kopem poszedł cios. Cios, cios, i w mordę i w nos. Nos trach, ja na ziemię bach. Ale nie upadłem. Zachwiałem się na miękkich nogach i uszczelniłem gardę. Ale nic to nie dało bo ryj zaczął mi puchnąć bardzo szybko i gwałtownie.

Nagle padło hasło:

– Koniec! Kurwa, nie bić ich, najodważniejsi zostali!

O dowódco litościwy, czemuś tak późno łaskę okazał? Moja twarz już pulsowała gorącą krwią podchodzącą pod oczy, usta i każdy skrawek twarzy. Zaraz stanę się monstrum nie przypominającym w niczym małego, głupiego chłopca. Dlaczego stłukliście na kwaśne jabłko dzieciaka?

– Odsunąć się kurwa. Nie bić ich już. Panowie piwa? Papierosa? – jakiś starszy, zapijaczony żulo-dowódca wydawał komendy swoim a nam proponował chwilę oddechu w miłej atmosferze.

Przestali nas tłuc chwilę temu, a ja zacząłem puchnąć na ryju mocno. Chyba ze zdziwienia bardziej. Sytuacja była mocno komiczna w swej przerażającej masakrze.

– Odważnie, nie ma kurwa co! – wódz rozpoczął opowieść wigilijną – Ale mieliście szansę. W takiej samej sytuacji byli goście ze Sosnowca rok temu. Ostatni wagon zajęli, jak wy. My atakujemy, szyba wykopana z drzwi, rzucamy się w przejście i nagle jeden z nas dostał czymś ciężkim w łeb. Krew siknęła, kurwa twoja mać, pod sufit i ta pała jebana straciła przytomność. Zablokował chuj przejście i ci nas, jeb, jeb, jeb. Zablokowało nas. No nie szło się do nich kuuurwa dostać. A potem psiarnia na dworcu wskoczyła i było po walce.

– Łoł ! – pomyślałem rozmarzony głupotą  – Ale strategia, prawdziwa kibolska rozkminka taktyczno techniczna. Łoł!

A twarz mi puchła jak balon piłkarski przed mundialem w 86 roku. Barwy klubowe które pozostały przy nas, zostały wzorcowo skasowane, znaczy się zajęte przez zwycięską drużynę pierścienia i zapewne miały zostać spalone przy okazji następnych zawodów na stadionie przy ulicy Kałuży. Ot słowiańska tradycja troglodytów.

Ale, ale! Nie moje i Filipa. O nie. Nasze szaliki w klubowych barwach, sprytnie ukryte przetrwały. Filip miał kupę szczęścia i tylko dziesięć guzów na głowie. Jego garda była szczelna a twarz ocalona.  Kiedy najeźdźca oddalił się, swoje klamoty grzecznie wygrzebałem z babcinej torby i już chciałem grzecznie podziękować za przechowanie, ale kobieta rozpoczęła lamenty pod niebiosa. Diabła zobaczyła czy co? Odpowiedź była kwestią najbliższych minut. Polazłem do kibla i jak się zobaczyłem w lustrze, to nie uwierzyłem w to co widzę. To nie byłem ja. To było jakieś zombie, do tego to zombie które zobaczyłem miało zmasakrowaną twarz. A za tydzień przecież bierzmowanie! Duch Święty ma zstępować i może mnie nie poznać. Mało tego, mam czytać Pismo Święte. Przed tłumami wiernych. Ku chwale Boga, bierzmowanych i dumnych rodziców.

Kiedy jeszcze na swoje wielkie nieszczęście przypomniałem sobie, że mama i tata zgodzili się na wyjazd, ale do Ojcowa z kolegami z klasy, zacząłem umierać dziewięć razy. Wyprawa w piękne podkrakowskie okolice była zakamuflowanym wypadem do Dębicy. Kompletnie nie w tę stronę się udałem i jeszcze kolegów z klasy zabrakło. Wychodziło na to, że mam problem jak diabli.

Duchu Najświętszy przybywaj! Tydzień wcześniej musisz mi pomóc. Musisz mnie oświecić już i teraz – mogłem tak myśleć albo pomyślałem tak teraz akurat to wymyślając na potrzeby książki. Nieważne.

Może jednak rodzice nie zauważą obitej mordy i przejdzie zawierucha bokiem? Raczej nie wierzę że mogłem tak pomyśleć.  Nie przeszła. Tata rano udał się na kombinat zarabiać na chleb powszedni nawet w niedzielę, bo taka była potrzeba i wymóg socjalistycznego systemu pracy. Mama odsypiała tydzień harówki w zakładach tytoniowych, a ja w ciszy kompletnej kwiczałem z bólu i szukałem wytłumaczenia dla swojej głupoty.

Wczesnym rankiem, ostrożnie i cicho niczym ślimak, przemknąłem się do łazienki. Okład z białka jaja kurzego wiejskiego jaki zapodałem nocą na twarz, nie trafił jednak na podatny grunt i morda jak była obita, tak obitą pozostała. I nawet but, który wylądował w walce na mojej gębie, zamajaczył na jej lewej części. Szkoda że wzór nie ułożył się w twarz jakiegoś świętego, mógłbym łatwiej wytłumaczyć się rodzicom i zbierać punkty do kanonizacji . Mógłbym powiedzieć:  tak miało być, że to objawienie jakieś miałem we śnie i Pan kazał mi zmienić plany, żeby stygmat na mym ciele mógł powstać i świadczyć. Ale na razie to co miałem na sobie, ten wielki strup na pół twarzy świadczył tylko i wyłącznie o mojej durnocie. I nieszczelnej gardzie ma się rozumieć.

No nic, trzeba było się zmierzyć z rzeczywistością. Dziewiąta dochodziła a mama rzadko tak długo sypiała. Podszedłem więc na paluszkach, z lekka kulejąc, jak to po bitwie bywa, obudzić rodzicielkę.

– Mamo, mamo, dziewiąta, wstajesz? – rozpocząłem niczym szczególnym akcję wyjaśniającą mój stan.

– Tak, już, a o której to się wra .. – zablokowała się w wypowiedzi swojej jak mnie zobaczyła i zaczęła na dodatek wyglądać jakby wiedziała coś na temat zażywania fety. Oczy, te wielkie, zszokowane jakimś niezrozumiałym widokiem oczy mamy. Pewnie z niewyspania taka reakcja wynikła.

– O co Ci chodzi? – zacząłem się zastanawiać i przypomniałem sobie, że pewnie chodzi jej o moją twarz.

Ale było już za późno na kontynuację tej ciekawie zapowiadającej się dyskusji. Mama, nie wiedzieć czemu zemdlała. O fak, mamy kolejną ofiarę kibolskich porachunków. Co ja najlepszego narobiłem? Czyż nie  mogłem spłonąć u wujka Kuby w Mokrej Wsi, jak siedząc przed laty jako dzieciak na słomie w suszarni przy stodole, podpaliłem swoje legowisko i tylko przytomność taty uratowała mnie i pół wsi od ognia piekielnego? Dlaczego jęzorze ognia nie zabrałeś mnie spopielonego w krainę snu wiecznego?

– Dla srego. –  powiedział jęzor giętki.

Było minęło. Właśnie zostałem chłopakiem, facetem, mężczyzną. Świadectwo tego na mojej twarzy wypisane było zaschniętą krwią i sączącą się z ran ropą. I jajem które się chyba ścięło na lewym policzku. No nic.  Zamiast ratować siebie, musiałem najpierw uratować mamę. Ocknęła się w miarę szybko, ale z łóżka nie wyszła z godzinę.

– Bo wiesz wczoraj Wisła grała. No i jak wracaliśmy z tego Ojcowa, to na dworcu zaczęli nas gonić. Mateja z Hołówką zwiali, ja się potknąłem i mnie poturbowali trochę jak zacząłem się bronić. – skromność to była i jest moja bardzo silna cecha.

No bo co się będę bitką w pociągu , stu na ośmiu chwalił? Nie wypada.

Mama przyjęła informację jak na osobę w szoku, nadspodziewanie spokojnie. Aż nagle przypomniała sobie o bierzmowaniu, czytaniu i Ducha Świętego zstąpieniu.

– Matko Boska, jak ty pójdziesz do bierzmowania? Jak ty będziesz wyglądał? – i najważniejszą kwestię, problem najistotniejszy podkreśliła niezwykle mocno i donośnie:

– A CO LUDZIE POWIEDZĄ???!!!

– Gówno. – należało zapewne odpowiedzieć, ale kultura i szacunek do rodzica nie pozwoliły i tym razem ani żadnym innym.

Przecież jakby ci ludzie wiedzieli, kto z kim, ilu na ilu i że barwy uratowałem i do boju stanąłem dzielnie w szeregu pierwszym, to by mi pomnik obok Lenina na placu Centralnym stawiali już i teraz.

– Do bierzmowania się zagoi, spoko. – wykorzystując zmodyfikowane na potrzebę chwili powiedzenie weselne udawałem twardziela.

Tata wrócił po piętnastej, bo na 14,15 chodził na Szklane Domy do kościoła. Jeśli ten kościół już wtedy był. Bo może wrócił o 14,15, ze względu na brak kościoła na Szklanych Domach?

Godzina w te czy we w te? Obita morda miała to w dupie.

Zadowolony nie był, ale zrozumiał. Chuligaństwo, szczególnie to około meczowe było sprawą znaną i każdemu mogło się przytrafić niespodziewane spotkanie z agresją uliczną okołomeczową.

– Nie idziesz do szkoły w tym tygodniu, trzeba cię podleczyć – zapadła decyzja.

– Fajowo. – pomyślałem i już miałem się uśmiechnąć pod nosem ale ból połamanego nosa nie pozwolił. I dobrze. Trzeba się było maskować i strugać męczennika.

I wszystko było by pięknie i cudownie gdyby nie przypadek. A na imię mu było „Tempo”. Gazeta sportowa, teraz pod Niemcem czy innym dziadem wydawana, wtedy nasza, Polska, sportowa gazeta o wszystkim i wszystkim do sześcianu w sporcie.

Postanowiłem sobie jak co dzień zakupić gazetę w celu przeanalizowania wyników sportowych wszystkich dyscyplin sportowych. Polazłem więc do kiosku a pod moją nieobecność naszli mnie , martwiący się nieobecnością w szkole koledzy. I to ci, których wytypowałem na moich towarzyszy niedoli i wypadu za miasto.

Kurka wodna, ale ja to jestem tuman. Zapomniałem im przedstawić co mają zeznawać jak by co. A to „jakby co” właśnie nastąpiło pod moją nieobecność a miało nie nastąpić. Wtedy przed rodzicami byli jak na spowiedzi. I niechcący mnie pogrążyli. Że nigdzie nie byliśmy razem i jaki Ojców? Staruszkowie się wściekli bardzo, nie powiem, ale nie chcieli dobijać obitego i jakoś im, w miarę bezboleśnie w ciągu tygodnia przeszło.

A Duch Święty załatwił resztę. I białka z jaj. Na bierzmowaniu wyglądałem jak z żurnala.

I nauka na przyszłość pozostała. Że zdrowie i życie ważniejsze jest od klubowych i innych barw.

Jeszcze jedno spięcie z chuliganami sportowymi miałem po awansie Hutnika do pierwszej ligi. Ale to nie był ten kaliber. Można by to określić mianem dziecięcej pomyłki w piaskownicy pełnej gówna.

Po meczu ważnym bardzo, kibice ruszyli z Suchych Stawów na Plac Centralny, obwieszczając awans ludziom dzielnicy. Czekałem na ten tłum na wysokości osiedla Ogrodowego, w grupie podobno raźniej a i sukces świętować chciałem ze znajomymi. Odziani w szaliki, z flagami, młodzi ludzie szli całą szerokością ulicy a nawet alei. Kiedy byli już na mojej wysokości, z tłumu wyskoczyło trzech gości, którym alkohol zagotował mózgi i zaczęli biec w moją stronę. Doskoczyli do mnie i zaczęli mnie wyzywać.

– Ty wiślacka szmato! Ty psie! – darł się jeden.

– To kibic Cracovii! On chodzi na Cracovię! Zajebać go!

I pewnie bym się tym nie przejął, w końcu nie dość, że Hutnikowi najczęściej i najmocniej kibicowałem, to jeszcze reprezentowałem go jako zawodnik sekcji siatkówki.  Niestety, jeden z atakujących konusów zbliżył się na odległość kilkunastu centymetrów i wyprowadził prawego sierpowego. Refleks jednak miałem, zrobiłem unik i jego konusowata pięść tylko mnie musnęła po policzku. W głowie zaiskrzyło się na czerwono i mózg wydał komendę: w nogi. Trzech na jednego to banda łysego. Nie było czasu na tłumaczenie debilom kogo chcą zlać a i tłum mógł zareagować rożnie. Ruszyłem sprintem odpychając jednego z atakujących i kiedy już byłem w odległości kilkunastu metrów od agresorów i tłumu, dostałem szewskie pasji, czy może raczej ataku przeogromnego wkurwienia. Zatrzymałem się i klnąc na czym świat stoi zacząłem wracać z powrotem.

– Co wy sobie myślicie kutasy jebane? Zawodnika bijecie? Zawodnika swojego klubu? Pojebało was debile? – będąc metr przed nimi wyciągnąłem legitymację zawodnika Klubu Sportowego Hutnik Kraków zacząłem jedną ręką okładać najbliższego debila a drugą machać innemu papierkiem przed nosem. Gości zamurowało. Z tłumu wyskoczyło kilka osób, kolegów z osiedla i sprawa została wyjaśniona. Bezpiecznie mogłem udać się do Centrum i świętować awans HKS u.

Ale spokojnie już nie było. W głowie zostało do dzisiaj, że fanatyzmu trzeba się wystrzegać jak ognia. Bo on do niczego dobrego nie prowadzi. W sporcie, życiu czy polityce. I nawet w religii.

 

M6. Royal-dur

M6. Royal-dur

 

Rok 1991 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały szczególnie huczne zabawy urodzinowe. Regularne zabawy alkoholowe miały już być od tego czasu nie tylko niezależne od rodzicielskich zgód, ale i w jakimś sensie gwarantowane majestatem prawa. Rodzicom nie wypadało już truć, że dopiero-co-młodzież a już popija. Oczywiście jeśli ta robiła to okazjonalnie i z klasą.

Ani okazjonalnie, ani z klasą robić tego nie potrafiłem. W końcu poza byciem prawie pankiem, byłem też sportowcem – w obu tych rolach społecznych lało się obficie, nieraz do tzw. porzygu, a jeśli forma sprzyjała, to i do nagłego końca filmu bez napisów.

Królował tzw. spirytus techniczny o dumnej nazwie Royal. Ktoś tym płynem na dalekim zgniłym Zachodzie mył szyby i inne pierdoły – a my rozcieńczaliśmy go przed spożyciem wodą. Pięć flaszek robiliśmy z litra – a jak fantazja dopisywała, to i zwiększało się moc mózgojebczą, robiąc z litra sztuki cztery. Do tego po latach okazało się, że wspieraliśmy mafię, która na „imporcie” z zachodu tego trunku wzbogacała się na naszej młodzieńczej głupocie.

Na osiemnastkę Cześka, spirytus Royal, rozrabialiśmy w kilku u Adama Filipa. Temperatura napoju jeszcze nie zdążyła opaść do poziomu zgodnego z regułami sztuki kulinarnej (trzeba było używać przegotowanej wody), a już dwa flakony, zagryzione czekoladą, poszły zebranym w trzewia. To był początek. Potem ruszyliśmy z dwiema siatami butelek z napitkiem do Staszka, zahaczając jeszcze po drodze o Baśkę. Koleżeńskie spotkanie pod śmietnikiem musieliśmy oblać koniecznie – i kolejne dwie butelki pękły niczym bańka mydlana. Można było na humorku wracać do domu.

Spirytus czyścił nam wnętrza jak coca-cola zardzewiałe części samochodowe. Za spożywanie bez orientacji we własnych mocach przerobowych organizm pokarał mnie tak oto, że w łóżku niechcący zacząłem naśladować zachowania wieloryba. Nie mogłem nic poradzić – nogi nie działały. Mama z tatą nie ucieszyli się za bardzo z mojego wejścia w dorosłość. A może to była wina czekolady? Przecież kiedyś dostaliśmy z bratem czekoladę z darów i trzymaliśmy ją ponad rok czasu, bo żal nam jej było zjeść, aż ta pokryła się pleśniowym nalotem i nadawała jedynie do śmieci. Wiec kto wie?

Pierwszy kontakt z alko miałem gdzieś koło piętnastego roku życia. Już wtedy słyszałem, że z życiem się rozmija, ten co Barbakanu nie pija. Barbakan to było piwo lokalne, nasze krakowskie, najczęściej dostępne w sklepach spożywczych lub dzielnicowych piwiarniach. Jako że wyrośnięty byłem ponad metrykę, to i Barbakan kupowałem bez problemów – jeśli był, bo z tym piwem, jedynym dostępnym w tych czasach, to było tak, że zanim wchodziło na sklep, to już zdążyło wyjść. Tylu było chętnych, mimo tego, że kawałki drożdży, które pływały w niektórych butelkach Barbakanu, były wielkie jak gluty. Ale i na to była rada. Należało zastosować odpowiednią technikę trzepania szkłem, aby rozpuściły się na amen – i można było rozsmakowywać się w smaku i aromacie.

Poznawałem swoje możliwości ostrożnie. Dwa bronki były w tym okresie porcją, która pozwalały milej kontemplować szarą rzeczywistość. Inni smakosze – gitowcy z osiedla wraz z Cyganami z os. XX-lecia PRL (dzisiejszego Albertyńskiego) – mieli potrzeby większe, co objawiało się piciem jabcoków tak, jak ja piłem do obiadu kompot. Nie powiem, że niedobry był ten ich kompot powszedni – ale bałem się wchodzić w takie tematy poważniej, pomny wersów z dalekich Bieszczad:

 

Wnętrze moje przepalone
Szlag mnie trafia gdzieś od środka
Pali, piecze, rwie i szczypie
Każdy patrzy w moją stronę
Jeszcze trochę mi zostało
W mej butelce gdzieś na dnie
Krzyczę, choć nie mogę krzyczeć
Wypić już nie mogę też

Już się chwieje prawa strona
Lewa już zaczyna też
Twarz jest cała sinoczerwona
Gdzieś znowu gryzie kolejna mysz
Ciało me lekkie się wydaje
Zawroty głowy, tracę świadomość
Dusza odchodzi, lecz wrak zostaje
Czuje że płacę za dwulicowość

Koniec, leżę w blady samotnie
Koniec, a nade mną krzyż
Koniec, w tym roku jest okropnie
Koniec, kolejny będziesz Ty
Kolejna będziesz Ty
Kolejni będziecie wy
Jabolowe ofiary!*

*(KSU, fragment utworu „Jabolowe ofiary”)

 

 

Do takiego stanu nie chciałem się doprowadzić i wierzyłem że pijąc jabcoki tak mogę skończyć. Wybrałem więc drogę spokojniejszą.

W pierwszej osiemnastce w życiu – u Andrzeja z bloku nr 6 – uczestniczyłem mając lat 16. Jakież to było party! Stół zastawiony jak na ślubie: sałatki jarzynowe, szyneczki i do tego oryginalna wódeczka wystana w sklepie, a może i zakupiona w Peweksie.

Żeby uczestniczyć w tym wydarzeniu, w domu musiałem użyć podstępu. Powiedziałem niespodziewanie, że jadę w odwiedziny do dziadków do Leszczyny. Mama była przeszczęśliwa. Zamiast Leszczyny wpadłem na mecz siatkówki Hutniczka, a potem zaparkowałem się u Andrzeja.

W kącie pokoju stał gramofon, a na gramofonie – płyta „Spokojnie” Kultu. Kilka kielonków poleciało pod szyneczkę i w osiedle poszło chóralne:

 

Niejeden z nas się onanizuje,
Niejeden zatruwany lub sam truje
.*

*(Kult, przekłamany fragment „Niejeden”)

 

– Nie no, kurwa, panowie, ale to nie tak – zaoponowałem.

– Młody, spokojnie, oni tak na koncertach śpiewają – podpowiedzieli  Andrzeje, którzy w muzykę mnie wprowadzali najrzetelniej jak tylko się dało.

– Aha, chyba że tak – przyjąłem wyjaśnienia za dobrą monetę.

Wspólnota kielonków zadziałała. Raz popite, raz zakąszone i już pospołu z adapterem ryczeliśmy: Niejeden z nas się onanizuje…

„Spokojnie” towarzyszyło mi zawsze. Na każdej imprezie. Paliło głośniki i słuchawki, stawiało na nogi, pozwalało marzyć, myśleć i żyć. Przypominało o zwycięstwie dobra nad złem. O nadziei z tym związanej. Na sylwestrze w Szczawnicy, który spędzałem z Kasią – moją jedyną narzeczoną na zawsze – przesłuchałem ze 20 razy „Jeźdźców” pod rząd  i tłumaczyłem jakiemuś kolesiowi, o co w tym kaman. I on kaman ze mną te ze 20 razy. Ryczeliśmy jak bobry.

 

Czwarty jedzie z nimi,
On potężniejszy jest od tamtych trzech
On niesie ci miłość i wiarę
I miłość i wiarę, nadzieję dla ciebie ma
Niesie ci słońce i gwiazdy
On potężniejszy jest od tamtych trzech.*

*(Kult, fragment utworu”4 jeźdźcy)

 

Posiadanie i katowanie płyt i kaset to był krok pierwszy. Po jakimś czasie musiałem wykonać kolejny. Ale sama obecność w świecie nagranym i odtwarzanym to za mało – przychodzi nieodparta potrzeba, żeby stanąć tu i teraz twarzą w twarz z tym człowiekiem, który to nagrał.

Pierwsza sztuka muzyczna, na którą ruszyłem gdzieś w 1989 roku , miała miejsce na hali Wisły – tej hali, co się ją nazywa „starą”, bo na „nowej” to koncertów nigdy nie było (na tej „starej” też nigdy nie powinno być, ale to inna historia). Ktoś gdzieś sobie wymyślił projekt pod hasłem Krajowa Scena Młodzieżowa. Trafił w sedno: halę wypełnił tłum ludzi głodnych dźwięków. Chyba Róże Europy grały, Sztywny Pal Azji – to pamiętam. Jednak całe wydarzenie zapamiętałem z dwóch innych powodów.

Pierwszym był skin-terrorysta. Ruch skinheadowski, który miał swój złoty czas na przełomie lat 80/90., muskuły prężył między innymi na koncertach. Koncert na Wiśle był pierwszym, podczas którego na własne oczy zobaczyłem, jak łyse pały pokazały swoją nieziemską głupotę i niewyobrażalną agresję. I to utkwiło mi w głowie bardziej niż którykolwiek z wykonawców.

Oczywiście poza KSU. To, co załoganci z Bieszczad wyprawiali na scenie, wypaliło na nieskalanym jeszcze takimi doświadczeniami organizmie takie piętno, że zespół stał się po wsze czasy jednym z moich najbardziej lubianych w całej Polsce Ludowej a potem w jej kolejnych mutacjach.

Ale ja o skinie jeszcze chciałem. Wielkim, pierdolonym, łysym, który w pojedynkę sterroryzował pół hali i dumny ze spełnionego obowiązku, a przy tym najebany wzorowo, poszedł w pizdu. Ludzie schodzili mu z drogi, a jeśli ktoś nie zdążył albo nie zauważył, dostawał cios z pięści albo z potężnego glana. Na smutne pożegnanie, skin, nabuzowany jak knur w chlewie, trzepnął w twarz jednego z fotoreporterów. Nie, słowo „trzepnął” tego nie oddaje – on wyprowadził cios prosty, ze skumulowaną gigantyczną agresją, przez aparat fotograficzny z dużym obiektywem, parkując ten aparat prosto w twarzy fotografa. To musiało boleć strasznie. Krew sikała z pokiereszowanej twarzy obficie. A z przeszło tysięcznej publiczności nikt nie zareagował. Ochrona też… Zaraz, jaka ochrona? Przecież wtedy nie było jeszcze żadnej oficjalnej ochrony!

To było wszystko obce i niezrozumiałe. Jeśli tak mają wyglądać koncerty popołudniowe, to chyba coś jest nie tak – myślałem lekko przerażony.

Na szczęście ten nastrój przełamało KSU. Siczka wpadł na scenę w skórzanych buciorach po kolana, jak jakiś banderowiec z lasu. KSU – Kurwa Sami Ukraińcy, pomyślałem, bo i tak rozpracowany skrót nazwy zespołu funkcjonował wśród fanów. Wszyscy punkowo nawaleni, ale z klasą. Poczułem się jak w niebie. Niebie dla miłośników muzyki punk rockowej. Riffy proste, teksty proste, tak proste, że średnio ogarnięty młody człowiek dostawał spazmów. Na sali rozpierdol, euforia – jakby papież papieżowozem wjechał na rynek małego miasteczka i rozdawał darmowe różańce z diamentami. Posrałem się po raz pierwszy.

Nie próbuj nigdy iść pod prąd
Nie próbuj nigdy szukać przyczyn
Z szeregu nie wyłamuj się
Bo jesteś niczym, niczym
Nie próbuj nigdy mówić nie
Nie próbuj nigdy szukać przyczyn
Jednostka wszakże zerem jest
Ty również jesteś niczym

Nie po to urodziłeś się
By z góry patrzeć na tłum szary
Jesteś niewielkim elementem
Z numerem w aktach zapisanym
Idź pod prąd!*

*(KSU, „Iść pod prąd”)

 

Zagrane kawałki wystrzeliły mnie w kosmos. Wiedziałem już doskonale, że przeżywanie muzyki na żywo niesie niespotykane pokłady energii, ale nie wiedziałem, że przez kolejne kilkadziesiąt lat będę z tego czerpać garściami. Najpierw jako fan. Potem – jako uczestnik tras koncertowych i współorganizator. Ale z roli fana nie wyszedłem nigdy. Taka rola pasuje mi najbardziej.

 

 

***

 

 

Plakat wypatrzyłem, łażąc po Nowej Hucie. A na plakacie stało, że zagra Kult. Ten Kult, co skradł moją duszę, miał zagrać w Nowohuckim Centrum Kultury. Wiedziałem natychmiast, że będę i że popłynę. I marzyłem, i bałem się trochę – bo konfrontacja takiego wyobrażenia z rzeczywistością czasem boli.

Bilety zakupiłem odpowiednio wcześniej, żeby ich dla mnie nie zabrakło w dniu koncertu. Kiedy ten dzień wreszcie nadszedł, leciałem na miejsce jak oszalały – i tam się okazało, że chuj bombki strzelił. Że Kult tego dnia jednak nie zagra, bo coś tam coś tam. Rozczarowanie było wielkie. Czy ja tego kiedykolwiek na żywo posłucham? – powracało co pięć minut pytanie.

Po latach któryś z fanów Kultu wydał z koncertu w NCK bootlega. Do dzisiaj twierdzę, że Kult nigdy w NCK nie zagrał – a jeśli już, to na pewno nie dla mnie.

 

 

 

***

 

 

Pierwszy koncert Kultu zaliczyłem więc dopiero w klubie Pod Przewiązką na Bydgoskiej, gdzieś w 1990 może 1991 roku. Klub wyróżniał się tym, że był niski i praktycznie nie posiadał sceny. Do tego przypominał długą i wąską kiszkę, średnio nadającą się na większe koncerty. Szczęśliwie ja byłem wysoki i mogłem nawet z większej odległości zobaczyć tych których tak bardzo lubiłem. Ludzi była masa. Klubo-kiszka wypełniła się w całości.

Pamiętam, jak Kazik w dżinsowej katance wyśpiewywał ze sceny – niewielkiej, ledwie głowa mu wystawała ponad poziom publiczności – swoje obserwacje świata, okraszone dźwiękami kolegów. Konfrontacja świata znanego z kaset i płyt z tym, co na żywo, odwlekła się, ale przebiegła bez oporów. Cały to kupiłem, cały w to wszedłem. Od tamtego czasu – mamy rok 2016 – opuściłem w Krakowie wszystkiego dwa koncerty Kultu i to z powodu obowiązków zawodowych, nie innych. Chyba się lekko przywiązałem, tak sądzę.

Znajomi zostali zarażeni Kultem tak mocno, że któregoś razu na koncert do Rotundy polazło ze mną 15 osób. Każdy chciał się na własne uszy i oczy przekonać, że odbiór na żywca to niesamowite przeżycie. Zespół nie zawiódł – a ja mogłem być z siebie dumny, że nie naopowiadałem znajomym bajek. Po koncercie ciągle mocno przeżywaliśmy sztukę i ktoś poszedł o krok dalej:

– Zróbmy sobie zdjęcie z Kazikiem!

Większość podchwyciła zadowolona, ale zaraz padło pytanie: ale jak go wyciągnąć z garderoby? I wtedy wszyscy spojrzeli na mnie.

Kiedyś musiała nadejść chwila prawdy i spotkania twarzą w twarz z własnym idolem. Towarzystwo wydelegowało, połechtało, zmobilizowało i zacząłem knuć, jak tu się dostać za scenę. Ochrona zaczęła sprzątać salę z ludzi i wypraszała ich do rotundowego przedpokoju. Gdy tylko straciła na moment czujność, przemknąłem prawą flanką do zespołowej garderoby, która w Rotundzie znajduje się na piętrze za sceną.

Z walącym sercem wbiegałem po schodach i w połowie drogi wpadłem prosto na niego. Siedział na schodach i palił papierosa.

– Cześć.

– Cześć. Ja do ciebie. Jestem Tomek – ośmielony tym, że to on pierwszy zagaił, pozbyłem się tego dziwnego napięcia i spokojnie wyłożyłem, z czym przychodzę: – 15 osób przyprowadziłem dzisiaj na koncert. I wiesz, bardzo byśmy chcieli zrobić sobie z tobą zdjęcie. Da radę?

– Jasne. Tylko zaraz mam mieć wywiad. Może za chwilę? – odpowiedział.

– Dobra. To będziemy czekać przed salą – poinformowałem i trochę nie wierzyłem, że to się uda, ale zaraz moją niepewność rozwiała zmiana decyzji.

– Albo pójdę teraz, prowadź. Naprawdę 15 znajomych przyprowadziłeś? – pytał Kazik w drodze. Może chciał się upewnić tylko, czy dobrze usłyszał, ale w głosie czułem zadowolenie.

Radość Gómiego, nastoletniego fana, możecie sobie wyobrazić: gość, który jest dla ciebie wzorem, idolem, znajduje dla ciebie chwilę czasu. To się zapamiętuje na resztę życia. Zwłaszcza kiedy facet dłuższą chwilę rozmawia z tobą o płytach, koncertach, planach, jakbyście takie dyskusje prowadzili co tydzień. Bardzo byłem rad, znajomi także, zdjęcia mamy na pamiątkę. A od spotkania z Kazikiem, chociaż nie od razu, zaczęła się znajomość, a potem i silne kolegowanie.

M5. Tech-moll

M5. Tech-moll

 

W szkole średniej towarzystwo mieliśmy bardzo fajne, a klasa była złożona z samych chłopaków. W innych klasach dziewczęta się trafiały, ale że dziewczęta w szkołach budowlanych niekoniecznie były jak Celina z piosenki Staszka Staszewskiego, to żalu wielkiego i zazdrości w nas nie było, że akurat nam panien nie przydzielono na stan.

 

Tę burzę włosów każdy zna
Przy ustach dłoni chwiejny gest
Tak to Celina Celina Celina jest
Jak hejnał grzmi jej śmiech
Gdy całe miasto śpi
Nie wytrzeźwiała od soboty
Balet trwa już cztery dni
I w twiście wozi się w piorunach klipsów
Na potłuczonym szkle.*

*(Kult albo KNŻ, albo Stanisław Staszewski, fragment utworu „Celina”)

 

Cuda takie jak wyżej zdarzały się w naszym przypadku tylko w piosenkach – codzienne życie było mniej rozrywkowe, a już zwłaszcza jeśli chodziło o kobiety. Tych nie znaliśmy za dużo. A te które mijaliśmy na korytarzach, to ani burzy włosów, ani zamiłowania do baletów nie miały.

Samcze klasy generowały jakieś tam patologie. Pijaństwo – krzywa wznosząca. Kultura osobista – równanie w dół. Brak akceptacji dla istniejącego systemu i notoryczne niepodporządkowywanie się względem panujących i narzucanych nam przez system zasad. Na przełomie lat 80. i 90. doświadczyliśmy działania systemu na sobie bardzo mocno. Siebie i kolegów mogę usprawiedliwiać tylko tym, że rozpoczęliśmy naukę w czasach, w których tego, co było jeszcze niedawno, miało zaraz już nie być, ale tego, co miało nadejść, jeszcze nie było – i nie wiadomo było, co to będzie. Taki to był czas przełomu. I w tym galimatiasie my. Młodzi, piękni, nabuzowani i buntujący się na zastaną rzeczywistość szkolną.

Klasa TA, do której mnie przydzielono, to byli najlepsi z najlepszych.  Najlepsi na egzaminach i z najlepszymi ocenami na świadectwach. Mieliśmy być, zgodnie z założeniem systemu panującego wtedy, przodownikami. W pracy i w nauce. Bystrzy, mądrzy ale przede wszystkim posłuszni. Tego chciał od nas system. Ale wyszło jak wyszło.

Z kolegami wąchaliśmy się krótko. Większość znała się z osiedli, podstawówek czy klubów sportowych. Jako prima sort mieliśmy obowiązek godnego reprezentowania szkoły, kraju i galaktyki. Na tle szaroburej szkolnej masy miały nas, prymusów, wyróżniać białe koszule i krawaty – taki przynajmniej był plan naszej wychowawczyni-rusycystki i komunistycznej dyrekcji naszej placówki. Tak, tak, komunistycznej. W roku 1988 taki ustrój panował w Polsce Ludowej, a skoro nasza szkoła była w Polsce, to i ustrój ludowy ją obejmował. Całym sobą.

No ale zaraz – że niby my,  dzieci robotników i ludności napływowej ze wsi i miasteczek, mieliśmy się na co dzień nosić jak do kościoła? Tak nie budiet.

Bliższa nam była moda dżinsowo-flanelowa, a wygodę sportową przedkładaliśmy nad niezdrową elegancję, w którą nas sztucznie wtłaczano. Na dodatek zaczęły się pokazywać dekaty z Turcji. No wiecie, takie jeansy z białymi, wytworzonymi chemicznie plamami, paskudne jak diabli, które z powodu braku czegokolwiek, podbiły krajowy świat mody. Nasz bój o wolność w ubiorze trwał ponad pół roku i zakończył się naszym pełnym sukcesem – mogłem sobie chodzić w katanie Lewisa z wyszytym własnoręcznie napisem Kult, w kraciastych flanelowych koszulach które tato przynosił z kombinatu, a że były ładne i trwałe, to szkoda ich było tacie do ciorania w pracy, i miałem w nich, początkowo nie za chętnie, paradować w szkole. Koszule flanelowe za jakiś czas stały się znakiem rozpoznawczym muzyków uprawiających grunge oraz ich słuchaczy, i wtedy okazało się, że dzięki kombinatowi i tacie byłem modny dużo wcześniej.  Koledzy metalizujący mogli się nie obawiać o swoje długie włosy, których chciano zakazać, a reszta po prostu przestała sobie zawracać głowę codziennym zakładaniem krawata i niebieskiej albo białej koszuli. Mogliśmy być znowu sobą.

Przecieraliśmy szlak dla nowego w szkole, a nowe nadchodziło jak w piosence Tiltu.

 

„Mieszkańcy miasta i przyjeżdżający
Tacy zmęczeni i tacy cierpiący
Przeklinający swój codzienny los
Słyszałem także taki głos

Jeszcze będzie przepięknie |
Jeszcze będzie normalnie
Jeszcze będzie przepięknie aaa…”*

*(Tilt, fragment utworu „Jeszcze będzie przepięknie”)

 

Męczyć się nie chcieliśmy, cierpieć za miliony i przeklinać los też nie było nam w smak, więc robiliśmy wszystko, żeby pięknie i normalnie w naszym otoczeniu było jak najszybciej. I udawało się nam to nie najgorzej.

 

 

***

 

 

Preferencje muzyczne w naszej klasie rozchodziły się w dwóch głównych kierunkach. Jednym podążali miłośnicy rocka szerzej rozumianego i punk rocka. Drugim – fani metalu. Wzajemnie się tolerowaliśmy, nawet szanowaliśmy bardzo, ale do zmiany upodobań trudno nam się było nawzajem przekonać.

W moim rockowo-punkowym  światku często spotykaliśmy się z kolegami – siedzenie, gadanie, picie piwa, słuchanie muzyki. Tak spędzaliśmy wolny czas i był to dobry okres dla poznawania nowości krajowych i zagranicznych, które pojawiały się jedna za drugą tak, jakby chciały nadgonić stracone lata. Całą tę masę dobra trzeba było z grubsza chociaż ogarniać i sprawdzać, co nam leży.

Na jednym z takich posiedzeń gospodarz – Marcin zwany Kurą – odpalił kasetę zespołu, który wcześniej ktoś polecił jemu.

– A słyszeliście Hey?

– Nie. A co to?

– Fajnie grają, laska na wokalu jest i tak chrypi, jak śpiewa. No tak… Tak super.

– Nasza Janis Joplin? To dawaj na magnet, posłuchamy.

Ziarno zostało zasiane. Za tydzień miałem kasetę Hey w swoim zbiorze.

W taki sposób najczęściej zarażałem się nowymi rzeczami. Polecane zespoły czy poszczególne płyty były już rozpracowane przez znajomych i nie trzeba było tracić czasu na samodzielną selekcję. Duży zbiór zagranicznych dźwięków mieli Talent i Szwagier – i to oni wprowadzali nas w strefę muzyki importowanej. Płyty kopiowało się na potęgę – niestety –ceny płyt wykonawców z Zachodu nie były na każdą kieszeń, a i wielu pozycji w Polsce nie było jak kupić.

The Offspring, Body Count, Rage Against The Machine, Nirvana, The Police, Sting, Sex Pistols, Dead Kennedys, The Exploited i wiele, wiele innych… Maglowało się to dniami i nocami – w walkmanach, magnetofonach, wieżach, radiomagnetofonach samochodowych, a potem jako CD, a już pod koniec wieku XX, w komputerach. Do dzisiaj nie wszystko, co zdobyłem w tamtym czasie, udało mi się zamienić na oryginalne wydawnictwa – ale zdecydowaną większość, ku chwale muzyki, zalegalizowałem drogą kupna.

Nasze bogate zbiory pozwalały na budowanie tzw. klimatu podczas imprez wszelakich.  Moje urodziny u rodziców na działce, grille na działce u Grubego czy posiadówki u niego. Spotkania z okazji święta wolnej chaty gdziekolwiek, u kogokolwiek – u Ogona, Kury, Talenta, Szwagra, Sowy i innych, bo przecież szkolna ekipa uległa uzupełnieniu o znajomych naszych znajomych.

Dograliśmy się świetnie. Zorganizowanie sylwestrowego wypadu dla 40 osób było jak bułka z masłem. Doszliśmy w pewnym momencie do takiej perfekcji, że – tu ukłon w stronę Skowrona i Boćka – wyruszaliśmy wynajętym autobusem z zaopatrzeniem jak na wesele: jedzenie, alkohole i koniecznie miniwieża do odtwarzania muzyki. I uwierzcie na słowo, mimo naszej perfekcji, zorganizowanie tego wtedy nie było takie proste jak dziś.

Muzyczną stroną takich imprez zajmowałem się najczęściej osobiście. Raz, że moja kolekcja była bogata i dobrze się w niej poruszałem, dwa, znałem gusta moich przyjaciół i umiałem zagrać tak, żeby parkiet pękał w szwach. No i gusta mieliśmy wtedy zbliżone. Bo kilkanaście lat później trochę się nasze muzyczne miłości porozjeżdżały.

Od jednego z pierwszych sylwestrowych wypadów nowy rok – przez kilka kolejnych lat – rozpoczynaliśmy „standardem”. To znaczy: utworem obsadzonym w tej roli przez Ogona. To znaczy: „Hipisówką” Kobranocki.

 

„Wolna myśl, swobód mit
Wata, którą możesz sobie uszy zatkać
Tak, jak ptak łapie wiatr
Gdy zwiększyła, gdy zwiększyła mu się klatka

 

Klatka słów, w której znów
Jeszcze raz i jeszcze raz masz się urodzić
Zwykły fałsz, że co masz
To pływanie, to żegluga z dziurą w łodzi

Modlitw szept w usta wbiegł
O stosunkach, o stosunkach przerywanych
Głupi pech i lęk klech
Na głupotę, na durnotę przekuwany

Wiara w cud, mrowie złud
Które ty opłacasz swoją mrówczą pracą
Dokąd pójść, zewsząd gnój
Zwykły znój, za który nigdy nie zapłacą

Znów zabijają w nas młodość
Znów zabierają nam wolność

Wolna myśl, swobód mit
Wata, którą możesz sobie uszy zatkać
Tak jak ptak łapie wiatr
Gdy zwiększyła mu się klatka”*

*(Kobranocka, „Hippisówka)

 

Zabijanie młodości i zabieranie wolności urządzaliśmy sobie sami – wlewany alkohol czynił nam to z wysokoprocentową skutecznością. W każdy kolejny nowy rok wchodziliśmy z mocnym postanowieniem naprawy i poprawy, a każdy kolejny stary rok żegnaliśmy ze świadomością, że znów nic z tego nie wyszło.

 

„Komu dzwonią, temu dzwonią
Mnie nie dzwoni żaden dzwon
Bo takiemu pijakowi
Jakie życie taki zgon, zgon, zgon, ta-ra-ra
Bo takiemu pijakowi
Jakie życie taki zgon, zgon, zgon”*

* (Szwagierkolaska fragment utworu „Komu dzwonią”)

 

Ten przerażający kawałek Szwagierkolaski właził w łeb z ponurym uśmiechem i za nic nie chciał z niego wyjść. Nic dziwnego, że został następnym sylwestrowym hymnem.

S4. Przy zielonym stoliku

S4. Przy zielonym stoliku

 

Pod koniec siódmej klasy pan Jasiek wuefista dostał robotę w Austrii. Nie jako nauczyciel od fizycznego wychowania, tylko jak robotnik od fizycznej roboty, ale za to z pensyjką razy dziesięć. Trzeba było być skończonym debilem, żeby się zastanawiać nad taką szansą. Więc się nie zastanawiał. Spakował się i pojechał. Mądra, męska decyzja. Zamajaczyła u mnie natychmiast okazja powrotu do futbolu. Barcelona czy Liverpool, zapewne z wielką niecierpliwością czekały na mój powrót. Ale się nie doczekały, bo przyszedł pan Witek Kobędza. Kiedyś, przed potopem szwedzkim siatkarz, a po trzech rozbiorach, trener siatkarskiej drużyny Hutnika. Wspaniały człowiek.

I znowu nie było wyboru. W końcu system już we mnie inwestował. Swój  i mój czas. Resztę trzeba było sobie ogarnąć samemu.

Pan Witek wziął nas w obroty na full. Nie było przeproś, ale nie było też musu.

– Jak chcecie coś osiągnąć w sporcie to trzeba zasuwać. Zasuwać co trening na maksa! Dawać z siebie wszystko! – komunikował przed treningiem i szedł na papierosa, jednego, drugiego i piętnastego.

A myśmy zasuwali. Ja za dziesięciu, bo mi zaimponowało to, że gdzieś mogę dojść, a koledzy za pół, bo mieli talent i myśleli, że już są gwiazdami, bo mają talent.

Po jakimś czasie, moje chude witki zaczęły się układać w siatkarskie wzory. Stałem się przykładem świetnie blokującego, na sucho, bez piłki, zawodnika. Dla talenciaków był to szok.

– Ta pokraka, wyrwana piłkarskiej durnocie na siłę, to beztalencie siatkarskie, ma być wzorem dla nas? On ma nam pokazywać, co i jak mamy robić? – zapewne myśleli sobie – Noż, kurwa bez jaj.

Ale to ja miałem jaja, przetrwałem docinki, podkładanie nóg, kopniaki, i flegmy pod nogi. Zawziąłem się i już. No i zostałem w końcu zaakceptowany przez kolegów. Z podniesiona przyłbicą mogłem więc planować siatkarski obóz. Pierwszy i jak czas pokaże, nie ostatni w moim życiu. Do tego miejscowość wyjazdu, Łapanów, który był niedaleko od Krakowa, Huty Nowej i jeszcze bliżej dziadków i Leszczyny ukochanej. Zapowiadało się wystrzałowo!

Obóz był fajny. Pierwszy, sportowy, wymarzony obóz. Pełen zawodników Hutnika różnych sportowych dziedzin: lekkoatletów, siatkarzy, piłkarzy ręcznych i może jeszcze kogoś tam.

Hutnik w latach osiemdziesiątych miał w rozgrywkach ligowych najwyższego szczebla siatkarzy, koszykarzy, piłkarzy ręcznych i nożnych, koszykarki oraz lekką atletykę! Piłka kopana dopiero w 1990 roku doszła do I ligi co prawda, ale przez mnogość lig piłkarskich, II liga była już nie byle czym. Co do koszykarek, nie wiem na jakim poziomie występowały i proszę o wybaczenie.

Sportowo była to potęga godna Huty imienia samego Lenina, matki żywicielki dziesiątek tysięcy ludzi, sztandarowej budowy naszych okupantów z ZSRR. Sport był wtedy jedną z podstaw życia. Dla mnie i moich kolegów, dla całej dzielnicy. Wielkiej, majestatycznej, zielonej, pachnącej koszoną wiosną trawą i całorocznymi wyziewami z kombinatu. Z małymi socrealistycznymi blokami starych osiedli z lat 60 tych, i blokowiskami za ulicą Kocmyrzowską, po jej zachodniej stronie. Dziesiątki tysięcy ludzi i my. Podkręcane vibo vitowitem dzieciaki z Nowej Huty.

Kombinat i hutnicy dawali na sport kasę, może nie wszyscy chętnie, jak mój tata, ale obowiązkowo. Przy comiesięcznej wypłacie ściągano pieniądze przeznaczane na sport a konkretnie na klub Hutnik. Zawodnicy byli zatrudniani na wydziale W 97, jak się nie mylę, na którym mieli godne siebie etaty. Tym sposobem mogli uprawiać sport wyczynowo i nie zawracać sobie dupy robotą na kombinacie.

Hale, sale, obozy sportowe, boiska, piłki, obuwie jakie takie i możliwość rozwoju i rywalizacji. Kto chciał mógł próbować się sportować. Mnie to wchłonęło. Po całości. Dlatego pojechałem na obóz sportowy z wielką radością.

Szkoła w której spaliśmy, przerobiona została w ten wakacyjny i obozowy czas, na hotel ósmej kategorii. Sale, w których naukę zawodu zdobywał brat mojej mamy, wujek Staszek z Leszczyny i jego koledzy, zmieniły się na pokoje do spania i wypoczynku. Małe, skromne kilkunasto osobowe kołchozy. Śmierdzące potem, krwią a nawet kałem.

O ile  pot i krew nabywało się na treningach, to kał był efektem wewnętrznych rozliczeń pomiędzy młodymi ludźmi. Niezbyt eleganckich, żeby nie rzec gówniarskich, chamskich i wstrętnych, ale młodość w latach osiemdziesiątych rządziła się swoimi zasadami, nie tak drastycznymi jak dzisiaj, na szczęście. Zwłaszcza jeśli dotyczyło to chłopców z Huty.

Pierwsza akcja z ekskrementami ludzkimi miała miejsce pod prysznicem.

Gdzieś w  połowie obozu, jak co dzień, grupy zmęczonych, zapoconych i brudnych sportowców rozpoczęły potreningowe przemieszczanie się pod prysznic po południowych zajęciach,. I jak szybko tam docierały, tak szybko dokonywały ucieczki. Kolejnych, spragnionych kąpieli, nastolatków witał wielki, śmierdzący kloc, występujący też pod bardziej znaną nazwą kupa lub stolec.

Kadra zareagowała prawie dobrze. Zrobiono natychmiastowy apel, kazano wystąpić winnemu, grożąc wcześniej wydaleniem z obozu ( hehe, wydaleniem), naganą, wpisem do jakichś akt i innymi przyjemnościami. To miało winnemu pomóc przyznać się do winy. Tyle dobra za jedną kupę a mimo to nikt się nie przyznał. Pewnie dlatego, że jeszcze trzeba było to coś posprzątać. A kto lubi babrać się w gównie, nawet własnym?

Ciekawe, czy jakby wtedy już można było porównywać próbki DNA, to udało by się poznać winnego? Czy nasza opieka podjęła by się aż takiej analizy? Może tak by było, ale to nie był ten wiek i nie te możliwości.

Trzymano nas na apelu ze trzydzieści minut. Nikt nie wziął winy na siebie i kazano nam udać się do sal i przemyśleć temat, a  kadra dowodząca poszła radzić i typować osrałka w swoim gronie.

Nic to nie dało i kupa pozostała pod prysznicami, wspaniale komponując się ze zgrzybiałymi deskami w kolorze niewiele jaśniejszym od niej samej.

Nie było winnego, nie było tez chętnych do posprzątania. Sprzątaczka szkolna, prosta wiejska kobieta, co to z niejednego pieca gówno wymiatała, się wściekła nie na żarty  i przez dwa kolejne dni zlała totalnie swoje obowiązki, nie tylko w kwestiach czystości prysznica.  Widać kupa od zwierząt to inna bajka. Nie dziwię się. Jako chłopak mocno w wieś wkomponowany, znam temat i rozumiem.

Dzieciakami byliśmy, to i shower nie był, czy raczej jego brak, jakąś straszną karą, w końcu w czasach oszczędzania wody i różnych stopni zasilania, sprytnie uknuto pasującą nam tezę, że częste mycie skraca życie. Z drugiej strony, nieopodal szkoły był duży zalew (bajoro sztuczne), dookoła którego biegaliśmy w ramach robienia kondycji. I teraz nareszcie mogliśmy z niego korzystać, ze względu na niemożliwość wykąpania się w szkole.  I w to nam było graj. Piętnaście, trzydzieści minut taplania się w upalne lato, w chłodnym łapanowskim zalewie, po kilku, kilkunastokilometrowych bieganinach czy jakimś innym wysiłku fizycznym podnosiło morale.

Obóz, poza tą nieszczęsną kupą, przebiegał niezwykle miło. Zwłaszcza dla mnie. Szybko zakolegowałem się ze starszakami i po kilku rozmowach już miałem zapewnione zaopatrzenie w sportowe witaminy, czyli dwa lub cztery 0,33 litra jasnego pełnego dzień w dzień.  Starszaki powiedzieli mi, że to dobre na zakwasy i w ogóle. Chyba była to niezła bajera, ale piwo mi posmakowało więc poddałem się terapii. Do tego narzut jaki robili sobie za fatygę nie uszczuplał moich pieniędzy, które dostałem od rodziny na wszelki wypadek, jakoś dramatycznie. Na koniec obozu, moja szafka była zapełniona jak skup butelek przy monopolowym pod Wandą (pierwszym szałowym domu handlowym w Nowej Hucie).

Reszta kolegów albo nie miała kasy, albo nie dowierzała starszym w kwestii zaopatrzenia i cudownego działania, albo po prostu starsi mieli ich w dupie i nie przynosili im piwa z powodów logistyczno ufnościowych. Pierwsza opcja, z brakiem kasy była bardzo prawdopodobna, bo dwóch kolegów zaopatrywało się w jedynym w miasteczku (a konkretniej w większej wiosce) kiosku przemysłowym, w słodycze i napoje, na tak zwaną kreskę z wiecznym nieoddaniem.

Sposób mieli banalny i przez tydzień z okładem łupili kioseczek przemysłowy z drobiazgów. Prosili ekspedientkę o najdalej i najwyżej położony towar, ta brała drabinę luk krzesełko, a ci: jeb, jeb, jeb. Kroili czekolady, napoje, cukierki. Nie wiali. Pooglądali podany towar, grzecznie dziękowali i szli do bazy. Nie zostawiali powodów do niepokoju. Drobne złodziejaszki. Nie wychodziło to złodziejstwo drobne z nich długo. Dopiero więzienie, w którym jeden z nich wylądował lata potem, wyprostowało chłopaka a dla innych było wystarczającą przestrogą na przyszłość. I dobrze, bo głupi nie był na tyle i nie jest, tylko trochę się pogubił i nie wybrał prostej drogi do spokojnego życia.

W drugiej części pobytu, jeden z chłopców będący na naszej sali, a nawet będący członkiem naszej grupy siatkarskiej, został zabrany z obozu przez ojca w atmosferze małego skandalu. Nie za bardzo mnie ta sprawa interesowała, a szkoda, bo okazało się ,że klocmen prysznicowy tym razem skorzystał z jego buta i nieborak gotując się na poranną gimnastykę, zaparkował stopę ubraną w piękną, nową, biała skarpetę w but wypełniony … kupą.

Pewnie byłem już na gimnastyce porannej, bo kompletnie tego nie kojarzę, a szkoda wielka, bo wyraz twarzy zaatakowanego musiał być niezwykły. Tak niezwykły, jak durny, głupi chamski był pomysł nasrania komuś do obuwia. Dno dna.

Akcja w naszej salo-sypialni była potwierdzeniem moich wcześniejszych przypuszczeń, że sprawca tych głupot mieszka z nami. Do dzisiaj nie wiadomo kto to robił, mam podejrzenia ale nie mam genotypu oraz próbek i nie będę nikogo bezpodstawnie oskarżał, bo nie wypada.

Obóz się skończył a ja zacząłem kumać zasady panujące na siatkarskim boisku i zaczęło mi się to nawet podobać.

Rozpoczęcie kolejnego roku szkolnego odbyło się uroczystym apelem na sali sportowej, ledwie mieszczącej wymiarowe boisko do siatkówki, albo i nie mieszczącej, i stłoczonych w niej jak śledzie w beczce, uczniów klas 4-8. Miło przestało być gdzieś w środku apelu, jak dyrekcja zaczęła czytać list od kierownika obozu, mówiący o skandalicznym zachowaniu uczniów naszej szkoły na obozie sportowym Hutnika Kraków w Łapanowie. O kupach, złym zachowaniu, podejrzewaniu kradzieży i o skandalu nad skandale, kilkunastu pustych butelkach po piwie w naszej sali.

Nagana, nagana, nagana, nagana. Posypało się jak z rogu obfitości. Wymieniano nazwiska niegodziwców przez zaciśnięte zęby. Kolejne i kolejne, a kiedy dyrektorka zakończyła, okazało się, że nie wyczytano mnie. Ze trzech innych kolegów też nie było na liście wstydu. Ufff, jak nikt nie podkabluje mojego popijania, będę czysty jak piwo po warzeniu – myślałem jak najciszej.

Ukarani wzięli na klatę nagany, w końcu to też był powód do dumy dla niektórych. A jak. Szacunek na osiedlu trzeba było wyrywać pazurami. Ja jakoś nie miałem ochoty na wyrywanie szacunku, bo za takie coś to pasem po dupsku i zakazie sportowania się w najlepszym przypadku bym zarobił.

Upiekło mi się niespodzianie, za to Żaba był wkurwiony strasznie. Bo to jego, jako gościa z kasą (tata prywaciarzem w czasach komuny był, to i siana jak śniegu w zimie mieli) o te browary posądzono. Honor chłopak miał, nie podkablował mnie, ale obiecał mi solidną zemstę. A że równowaga w przyrodzie być musi, apel zakończył komunikat o wyróżnieniu. Wszyscy zamilkli i słuchali jak dyrektorka czyta:

– Dla Tomasz Gomółki za wzorowe zachowanie i sportową postawę na obozie sportowym w Łapanowie! Gratuluję !

Na zdrowie, chciałem ryknąć, ale jakoś wtedy nie specjalnie wypadało.

 

 

***

 

 

Rozgrywki o mistrzostwo Krakowa szkół podstawowych, opędziliśmy z palcem w dup.., znaczy na luzie.

Efekt pracy na obozie był oszałamiający. Chłopaki byli w sztosie niesamowitym, a ja przestałem im przeszkadzać. Głównego rywala, sportową szkołę nr 87, rozłożyliśmy bez najmniejszego problemu i tym sposobem zakwalifikowaliśmy się do rozgrywek na szczeblu wojewódzkim.

Na treningach wszyscy zaczęli dawać z siebie 150 % normy, jak Ożański, czy Birkut, o których czytałem lub oglądałem lata później. Przygotowani byliśmy na rozgrywki centralne, w województwie podobno nie miał nam kto podskoczyć. Tam może i nie, ale za to podskoczyli nam w Krakowie, a nawet nas przeskoczyli. Do dzisiaj zastanawiam się dlaczego nie graliśmy w kolejnym etapie. Podobno nasz sukces był szokiem w lokalnym środowisku i za pomocą magii zielonego stoliczka wysłano na wojewódzkie rozgrywki szkołę sportową nr 87 lub SP nr 2. Nie ważne. Druga opcja była taka, że Witek przespał termin, nie odebrał lub nie wysłał (niepotrzebne skreślić) zgłoszenia. Teraz to herbata po obiedzie, nie ma za bardzo co roztrząsać, ale wtedy żal wielki pozostał i myślenice co by było gdyby łupały głowę.

Mną to jakoś strasznie nie wstrząsnęło, bo dalej miałem futbol w makówce na priorytecie, ale koledzy to się strasznie posypali. Załamali nawet i nie będzie to przesadzone stwierdzenie. Tak czy srak, bardzo nas to niespełnienie zbliżyło. Tak bardzo, że postanowiliśmy razem spędzić sylwestra 88/89 razem.

Kto ten czas pamięta, ten wie, że kupno alkoholu to było nie lada wyzwanie. Ale nie dla nas. Grzesiek miał tatę działającego w prywatnym sektorze, zwanego wtedy przez ludność socjalistyczną badylarzem. Badylarstwo dawało mu niezłą kasę, a Grześkowi niezłe kieszonkowe. Tak niezłe, że nawet do Pewexu (sklep gdzie kupowało się za dolary lub bony) poszliśmy tym razem nie po gumy do żucia marki Donald, a po prawdziwą, exportową wódę „Żytnią”, koniaki i piwo. Ja też nie chciałem być dziadem i uciągnąłem z tatowego dymiona ze dwa litry wina domowej roboty. Lokal który mieliśmy wcześniej ustawiony, okazał się zajęty i już groziło nam picie na polu, w chłodną, zimową noc, ale Kempes przekonał mamę, żeby posiedzieć u niego. No i posiedzieliśmy zdrowo. Mieszanka alkoholi działała na młode organizmy prawidłowo.

Po godzinie już ktoś tam rzygał, drzwi wejściowo/wyjściowe na zewnątrz nam nie były potrzebne, bo po pijaku skakaliśmy z okna. W końcu parter dla sportowców to pestka. Sąsiadka jedna, co to miała bazę po lewej od mieszkania kolegi, widząc takie hopsztosy nastolatków, była w szoku.

– Pani, takie dzieci, a już wódkę pijom! – co piętnaście minut pukała do mamy Darka.- Żygajom i z okna skaczom!

– Eee tam, tylko po lampce wina mają. – odpowiadała mama kolegi, bo łyknęła informację o stanie naszego zaopatrzenia i jeszcze w nią uwierzyła.

W końcu na stoliku stała niekończąca się butelka wina, a zza wersalki polewaliśmy grubasy.

I wyliśmy non stop, zapętlając na magnetofonie:

No need to run and hide
It’s a wonderful, wonderful life*

*( Black, fragment piosenki “Wonderful life”)

 

Dzisiaj jak czytam co chciał chłopina o ksywie Black przekazać, to stwierdzam że trafił w nasz czas, jakby z nami był w jednej drużynie.

Imprezę sylwestrową zakończyłem sprawnie. O 00.30, leżałem już w łóżku, a świat wirował dookoła mnie jak karuzela, ze mną w jej jądrze. A na dodatek koło godziny 1,00 przybył z życzeniami pan Romek, tata Andrzeja i Pawła i zaczął mi szarpać krzesełkiem składając noworoczne życzenia. Byłem jednak twardy i zwroty wszelakie dusiłem w sobie. Ot, taki pierwszy eksperyment w stanie upojenia.

 

 

***

 

 

Drugie półrocze szkoły podstawowej, w klasie ósmej, mijało już średnio sportowo. Nie można się było podnieść po niedopuszczeniu do dalszej fazy rozgrywek, tym bardziej, że nasz zastępca w rozgrywkach, obsrał się na początkowym etapie. A fama po Polsce szła, że mogliśmy sobie pograć aż do finału. Taki to wtedy poziom był, albo i nie był. Tylko nikt tego nie sprawdzi dzisiaj.

Ja nad rozlanym mlekiem nie płakałem, zebrałem się w sobie i myk, postanowiłem wrócić do futbolu. Było mi o tyle łatwiej, że siatkówka padła, a ja postanowiłem wtedy także wziąć rozbrat z akordeonem i czasu wolnego miałem sporo. Jeśli wracać to tylko do nowohuckiej potęgi, do marzeń które tliły się dzień w dzień, na to boisko zielone, białym kwieciem umajone, na którym oglądali mnie lata temu prawie wszyscy trenerzy Hutnika.

Polazłem więc bez krempacji, ale z lekkimi motylami w brzuchu i drżeniem łydek. Trener juniorów, drugiego ich garnituru, zbywał mnie zawodowo, słysząc, że ostatni rok odbijałem piłkę rękami a nie kopałem nogą. Nie dawałem za wygraną i w końcu chłopina umęczony jak Jezus pod Ponckiem Piłatem, kazał mi się przebrać, wziąć piłkę, iść na bok i zrobić sto kapek. Żonglerka nigdy nie była moja mocną stroną, bo na chuj kapkowanie w meczu ligowym, ale się zawziąłem i po dziesięciu minutach zameldowałem wykonanie zadania. Trenerowi zaimponowało tak bardzo, że kazał mi wracać na obrzeża boiska i zrobić sto pięćdziesiąt kapek.

– Kurwa mać, Chomontka chce ze mnie zrobić? –  pomyślałem, zacisnąłem zęby i tym razem po 5 minutach składałem meldunek o sukcesie.

– No dobrze. – powiedział –  przyjdź w środę, dzisiaj już kończymy.

W środę wróciłem więc i już mogłem, kiwać, podawać i co najważniejsze strzelać na bramkę.

I to był bodajże ostatni mój trening piłkarski w XX stuleciu. Po zajęciach trener zakomunikował, że rozwiązują grupę, trzech najlepszych idzie do pierwszej drużyny a reszcie życzy powodzenia.

Trudno, jednak futbol nie był mnie pisany, pomyślałem i wróciłem na osiedle. Tam plan był prosty. Kopiemy na betonowym boju pod szkołą, a potem dajemy w palnik. To jednak nie było dla mnie.

Chciałem być sportowcem. W czymkolwiek.