S20. Ku chwale Ojczyzny!
W WKS Wawel szybko dogadaliśmy warunki naszej współpracy. Dla mnie i Jarka szczególnie ważne było odwalenie zasadniczej służby wojskowej, bo wtedy drogie dzieci do wojska się szło marszem, jeśli się studiować nie chciało. A i nawet po studiach armia brała w kamasze. Nie było przeproś ani zmiłuj. Było za to „Przyjedź mamo na przysięgę”, fala, ludzie koty, bicie pasami i kaprale monstra.
Od wojska można było się wywinąć na kilka sposobów.
- Za kasę.
- Odsłużyć w szpitalu/policji po znajomości.
- Na wariata chorego zdrowo psychicznie.
- Z powodów religijnych.
- Odsiedzieć w więzieniu za odmowę służby ojczyźnie.
Pierwsze cztery sposoby zamykały się w jednym słowie: znajomości. Jak miałeś znajomości to sobie mogłeś wojsko ogarniać i zapomnieć o defilowaniu i gonieniu po zielonych stepach poligonu. Zanim opowiem o naszym odrabianiu zasadniczej, to przytoczę kilka historii z życia wziętych, żeby zobrazować literami jakie wtedy jaja były.
Jeden znajomy, powiedzmy Rumcajs , poszedł w sposób nr 1, za kasę. Zarabiał w zakładach tytoniowych, mimo że był pracownikiem sezonowym, bardzo godnie. Jak przyszła na niego pora to zapłacił i czekał. Jednak ciągle coś nie mogło się zgrać uzyskaniem kategorii co najmniej D, czas mijał, a żandarmeria z policją wytrzymać nie mogła tej gry w kotka i myszkę i postanowiła znajomka siłą doprowadzić przed oblicze morowej komisji. Akurat tak się dziwnie i szczęśliwie złożyło, że kolo wyskoczył na jeden dzień do Zakopanego ze znajomymi. A w godzinach późno popołudniowych do drzwi mieszkania jego rodziców zapukało dwóch, smutnych jak zwiędły goździk mundurowych. Żandarm i policjant.
Mama kolegi otworzyła mało zdziwiona, bo coś w powietrzu i tak wisiało od dawna.
– Dzień dobry. Czy jest pan taki a taki czyli Rumcajs? – Zasalutowali pytaniem.
– Nie ma syna. Wyjechał za granicę. Nie wiem gdzie jest, od roku nie mam z nim kontaktu – Niczym aktor na deskach Teatru Ludowego mama wydeklamowała swój tekst.
– Aha. Bo my go mamy doprowadzić przed komisję wojskową.
– Ale syna nie ma.
– Musimy sprawdzić mieszkanie. Taki mamy obowiązek – Smutni panowie byli stanowczy jak wojsko rosyjskie w czasie II wojny światowej. – Proszę wpuścić nas do środka.
– Ale syna nie ma! – mama zaczynała się wściekać.
– Przepraszam. – Żandarm wziął stery w soje ręce, odepchnął panią lekko i ruszył na ich kwadrat.
Brat ziomka, o pięknym imieniu Cypis, czytał coś, może książkę, może gazetę „Tempo”, w ich wspólnym małym pokoju. Bo pomimo tego, że to już stare chuje były, pokój mieli wspólny, Cypis z Rumcajsem, trzy na trzy metry. Drzwi na przedpokój były zamknięte, muzyczka leniwie sączyła się z głośników, bo Cypis, starszy brat kochał muzykę. A może nawet jego ukochany wokalista Kazik nucił:
”Szczęk broni w imię boże, jeszcze jedno słowo
zapamiętaj na zawsze, pierdol służbę wojskową…”
kiedy do pokoju wparowali niechciani goście.
– Kim pan jest? – kultura najwyższych lotów zagościła w domu znajomych.
– Dzień dobry. A o co chodzi? – poziom konwersacji podskoczył o kolejny szczebel dzięki starszemu z braci.
– Szukamy pana takiego a takiego czyli Rumcajsa. To pan?
– Nie. Brata nie ma. Wyjechał za granicę. Nie wiem gdzie jest. Od roku nie mam z nim kontaktu – deklamował Cypis jak na akademii w podstawówce – Możecie panowie już wyjść? Zajęty jestem trochę.
– Dowód! – teraz policjant przejął pałeczkę dowodzenia swoje dłonie.
– Jaki dowód?! Pan jest głuchy?! BRATA NIE MA!!! – Ciśnienie, a Cypis przed kawą był, skoczyło mu pod sufit.
– Bo pan pójdzie z nami! DOWÓD! – władza była nieubłagana, nieugięta i twarda jak mosiężna pała.
– Sam se pan pójdzie. Proszę stąd wyjść! Już!!! – powiedział napastowany niesłusznie, bo w myśl zasady:” Mój pokój to moja twierdza, w twierdzy tej jem i…” kolega miał ochotę w samotności sobie siarczyście pierdnąć.
– To mój starszy syn. Cypisek. Niech go panowie zostawią! – pani mama już zaczynała płakać.
– Panowie to mnie mogą w pe pocałować! Proszę stąd wyjść! – cedził ziom przez zaciśnięte zęby.
Wyszli.
Bez pożegnania.
Mama zamknęła drzwi.
– Co teraz będzie? Co z Rumcajsem? – płakała.
– Nic. Za tydzień ma mieć komisję. Przestań już. Nic się nie dzieje – starszy syn był wyluzowany i pewny, że będzie dobrze, pomimo tego że chwilowo było chujowo. W końcu jego brat był obłożnie chory, więc jak mógł służyć w Wojsku Polskim?
– Poszli do sąsiadki! – mama chłopców przykleiła się do judasza bo akcja jeszcze się nie zakończyła.
– Dzień dobry. Szukamy pana takiego a takiego, czyli Rumcajsa. Kiedy go pani widziała ostatnio? – smutny duecik najechał sąsiadkę blitzkregem.
– Aaaaa z rok temu. Wyjechał chyba za granicę –wyszeptała sąsiadka, niby że w wielkiej tajemnicy to wie, ale role były obsadzone perfekcyjnie od miesięcy.
– Aha. Na pewno! – zaczęli się mundurowi wściekać – proszę mówić prawdę!
– Mama, a ja go widziałam wczoraj – córeczka sąsiadki wyszła poza scenariusz albo nie nauczyła się swojej roli i smród jął się unosić z lekka po klatce.
– Cooo? Kiedy? – psy podjęły trop.
– A nie, nie, gdzie tam. Pewnie pomyliła z Cypisem. Oni tacy podobni. Do widzenia – I prasnęła drzwiami przed nosami reprezentantom służby narodu.
Kolejny raz szczęście dopisało i uratowało młodego chłopaka przed wcieleniem. Przecież nawet Ela nie chciała się wcielać pomimo oczu w kolorze munduru. Za kilkanaście dni kumpla przeniesiono do rezerwy. Jako niezdolnego do odbycia służby wojskowej ze względu na stan zdrowia, nawet w czasach pokoju. Do dzisiaj choroba się go trzyma przewlekle. I nic mu za bardzo nie jest.
Maciek, przyjaciel innego znajomego z siatkówki i życia codziennego, kasy nie miał ale miał pomysł na siebie. Wojska oczywiście nie lubił jak każdy z nas w tamtych czasach. Topór kata wisiał nad głową, żeby odciąć pępowinę pomiędzy życiem w cywilu a wojskiem. Maciek myślał, myślał i wymyślił sobie że wykona sposobem więziennym tatuaż. Na lewej dłoni, na jej części górnej wytatułować kazał sobie, znienawidzoną przez normalnych ludzi, hitlerowską swastykę i poszedł grać psychola przed wojskową komisją uzupełnień.
Teraz drogi czytelniku wyobraź sobie chłopa, ponad dwa metry od ziemi, łysego, ze sto kilo żywej wagi, jak z niewinna miną siada przed komisją i wywala łapy na blat. Nie było dyskusji. Kategoria E. Kto tam faszystę do Polskiej Armii przygarnie? Po całej akcji nadszedł czas usuwania dziadostwa. Wódka, żyletka i ogromne samozaparcie pomogły. Skażona skóra wylądowała w kiblu.
Od wojska ratowałem też ja. Jaśka na przykład, kolegę z technikum. Załatwiłem mu jakieś zdjęcie z pękniętym kręgosłupem. Bo tak mi coś Jaro złamaniem śmierdział. Ale je zgubił i na komisję jechaliśmy na wariata. Jaśko trzymał się wersji uszkodzenia kręgów w odcinku lędźwiowym. Szanowna komisja do tematu podeszła poważnie i wysłała go, dla świętego spokoju na prześwietlenie. Prześwietlenie odbyło się u zaprzyjaźnionej lekarki. Jakież było zdziwienie i radość nasza kiedy okazało się niespodziewanie, że Jaś ma faktycznie jakieś pęknięcie w odcinku lędźwiowym! Był to efekt upadku na budowie podczas pracy z dużej wysokości. A ponieważ bólu kolega nie czuł jakiegoś wielkiego, i w niczym mu to nie przeszkadzało, był niezwykle zdziwiony, że kontuzja ta nie pozwala mu pójść do wojska. Cieszyliśmy się bardzo a zaoszczędzone pieniądze przepijaliśmy chyba cztery dni.
Z Opciachem, jako kasta sportowa mieliśmy mieć wszystko załatwione. Na cacuś glancuś. Nasz wkład w odroczenie służby miał być malutki. Mieliśmy pojechać na osiedle Zgody, do Wojskowej Komisji Uzupełnień i złożyć podanie o zamianę służby wojskowej na zastępczą służbę wojskową w szpitalu. Szedłem jako waleczny anarchista, Jarek udawał potulnego pacyfistę. Czyli prawie wszystko w zgodzie z naszym światopoglądem, w którym miejsca na przemoc i broń nie było.
Pięknego, letniego, nowohuckiego poranka zajechaliśmy Jarkowym fiatem 125 p, koloru czerwonego, pod budynek mieszczący wojskową komisję uzupełnień, czyli w wielkim skrócie WKU, na osiedlu Zgody. Kroki nasze skierowaliśmy do pokoju szefa nad szefami w tym budynku, sierżanta Balona. Przechodząc obok dyżurki czułem, że coś tu nie gra, bo na moje pełne uśmiechu i życzliwości „dzień dobry”, dyżurny odpowiedział niemym spojrzeniem spode łba. Jak byśmy byli mięsem armatnim a nie szanowanymi petentami. Na piętrze odnaleźliśmy drzwi za którymi mieliśmy załatwić naszą sprawę.
Puk, puk.
– Wejść! – po uchyleniu drzwi zapachniało wojskowym drylem i chemią albo onucami.
– Dzień dobry, my do pana Balona – savoir vivre ceniliśmy ponad wszystko.
– Jakiego pana?! Sierżanta!!! – skończył się savoir a zaczął pisuaoir.
– Dzień dobry, my do pana sierżanta od pana pułkownika! Byliśmy podobno umówieni – Może szarża go ocuci, pomyślałem odważnie.
– Po co przyszli?
– Żeby złożyć podanie o zastępczą służbę wojskową. My z Wawelu Kraków. Siatkarze!
– Nazwiska!
– Gomółka i Opach.
Dobre dwie minuty trwało wertowanie czegoś w kupie papierków.
– Aaaaa! Uczyć wam się nie chce co? – niczym ojciec surowy zaczął nas pouczać pan sierżant – studiowanie się znudziło! I do wojska się nie chce? Ładnie to tak? Co wy sobie myślicie? Do jednostki was zaraz wyślę to wam głupoty z głowy wybijemy.
Wojsko rządziło się swoistym poczuciem humoru, więc parsknąłem śmiechem na ten żartobliwy monolog.
– Coś ci się nie podoba?! Wracać na studia albo na poligon!!!- ubodłem Balona do żywego. Aż oblał się purpurą i kipiał prosto na nas.
– Ależ proszę pana sierżanta, my jesteśmy od pana pułkownika takiego a takiego. Gramy w siatkówkę w Wawelu i byliśmy umówieni.
– Wynocha! Przemyślcie to co robicie! Nie chce się wam uczyć? To do wojska marsz! – jechał nam po pagonach.
Spojrzeliśmy po sobie prawdziwie zdziwieni, a wyraz naszych twarzy podobny był do wybuchu termojądrowego w Kłobucku w czasie bliżej nieokreślonym.
– Ale panie sierżancie, my … – walczyłem do końca.
– Żegnam! Ja wam dam służbę zastępczą! Wynocha! – zakończył spotkanie.
Nie tak wyobrażaliśmy sobie zbrojne ojcowskie ramię naszego nowego klubu. Przecież nasi koledzy, co prawda w wojsku byli, ale tylko do przysięgi. Przez trzy miechy mieli przejebane jak wszyscy a potem był już luz. My mieliśmy mieć jeszcze lepiej, a tutaj taki klops. Janku, Szariku i Święci Pancerni, ratunku!
Opuściliśmy niegościnnej progi mocno zmieszani. Szeregowy na dyżurce tryumfował, jego wzrok i niechlujne splunięcie pod nasze nogi to zdradziły. Po papierosie zajaraliśmy, bo palić się musiałem nauczyć, żeby w czasach jazdy do Brzeska nie umrzeć jako bierny palacz, i wsiedliśmy do naszej limuzyny. Ledwie wyjechaliśmy na główną arterię dzielnicy, kiedy za nami rozległo się głośne darcie ryja.
– Stop!!! Zatrzymajcie się! – dyżurny zapierdalał jakby wojna właśnie się rozpoczęła. Bez nas.
Jarek zatrzymał auto, otworzył okno i zaniemówił na słowa szeregowego.
– Yy,yy – dyszał żołnierz, bo pewnie kondycji od siedzenia na dupie nie miał za wiele – sierżant Balon zaprasza do siebie.
– Co?! Dlaczego? Co się stało?
– Nie wiem, yy, yyy, zaprasza bardzo.
Kolejny raz spojrzeliśmy na siebie ze zdziwieniem. Co tu jest grane? Coś za miło się robi, więc chyba nas tu i teraz nie wcielą.
– Wracamy – powiedzieliśmy niemal jednocześnie.
Sierżant stał już na korytarzu, przy otwartych na oścież drzwiach. W pozycji, bez mała, na baczność.
– Zapraszam panów, zapraszam do środeczka!
Co się kurwa dzieje, demobilizacja jakaś czy co. Wojsko Polskie rozwiązali?
– Kawy, herbaty? Haha. Mam nadzieję, że się panowie nie gniewają na wcześniejsze żarty, haha.
Uśmiechnęliśmy się do siebie jak dzieciaki na widok kobiecych piersi.
– No nie. Jasne że nie. Ale…. co się stało?
– No właśnie, no właśnie. Szeregowy, dwie kawy! Albo trzy!– czytał w naszych myślach. – Szybko mi tu dwie kawy dla panów! A wracając do rozmowy, właśnie dzwonił pułkownik Granat i oczywiście wszystko wiem. Napijemy się kawy i ja panom wszystko powiem co i jak. Wszystko powiem co trzeba zrobić. Haha.
Jeden telefon potrafił zmienić stosunek do petenta o 180 stopni. W końcu to było wojsko. Zaczynaliśmy się tego uczyć.
– O, kawusia idzie. – krępujące milczenie przerwał szeregowy zdecydowanym, kelnerskim wejściem, teraz ze wzrokiem pełnym szacunku. – No, chłopaki, proszę! Cukier. Pijcie chłopaki. Więc no tak. Napiszecie teraz pisma i ja już je złożę, tutaj u nas na dzienniku podawczy. Za około miesiąc będzie komisja, nie ma się co bać naszych, ale cywile… No nie wiem. Nie wiem, ale damy radę. No pijcie, pijcie. Mocna kawa! Dobra, żołnierska.
Pomiędzy łykami czarnej mocnej żołnierskiej, napisaliśmy podania, nawet humory wróciły, a sierżant okazał się spoko Balonem. Od teraz zawsze pierwszy mówił „dzień dobry” jak przychodziłem na piwko do Drewniaka. Spoko gość.
Przed oblicze komisji szliśmy spokojni. Tylko z lekka niepokoili nas cywile w jej składzie. W końcu wojsko gra na rozkaz a cywil za łapówkę. My graliśmy w rozkazy. Jarek poszedł pierwszy i z maślanymi oczkami opowiadał jaki to jest pacyfista i jak to na widok krwi mdleje. Piękna opowieść, donoszono podobno chusteczki, żeby wszyscy mogli się wypłakać. Ja poszedłem wystąpić w roli walecznego anarchisty. Na szczęście miałem kolegę w technikum, Wojtasa, który działał w tych kręgach. Nawet gazety o ich wyczynach pisywały a i telewizja pokazywała co lepsze akcje, które przeprowadzali. Protesty przed ambasadą rosyjską czy blokada walk byków na Stadionie Śląskim. Więc się pod to podpiąłem całym sobą. Kupili moje bajki z minami mówiącymi wszystko. Co za zjeb.
Przydział dostaliśmy do szpitala wojskowego na ulicy Wrocławskiej. Pięknie tam było, nie ma co. Optycznie bardziej to przypominało szpital na wojnie a nie w centrum miasta w czasie pokoju. No nic. Nas to miało nie dotyczyć na co dzień. My tylko przyszliśmy się zgłosić, zameldować i zbiurokratyzować.
– My w sprawie służby wojskowej zastępczej! – zameldowaliśmy na bramie dyżurnemu od szlabanu.
– Zapraszam. Idźcie do końca tą drogą. Za budynkiem są baraki, tam są wasi przełożeni .
Poszliśmy tam gdzie nas skierowano. Na tyłach szpitala, stały skąpane w zieleni baraki brudno żółte, jakby na pustynną bazę robione.
– Dzień dobry, my do kierownika od zastępczej służby.
– Witam, to ja – Szpakowaty jegomość spojrzał znad biurka umęczonym życiem wzrokiem.
– My przyszliśmy się zameldować, złożyć papiery i odmeldować.
– A co tak późno, po dziesiątej już, a my od ósmej pracujemy – Chłop chyba udawał Greka. Przecież mieli nas anonsować to raz a dwa sen dla sportowca to świetość. O ósmej sportowiec to może co najwyżej po balandze wracać.
– No tak, ale my z Wawelu, siatkarze – Jarek starał się pobudzić pamięć szpakowatego bo wierzył, że mu o nas mówiono.
– No i co z tego? Do magazynu teraz marsz i ciuchy robocze pobrać – Wojsko nawet ustami cywilnego pracownika zaskakiwało bardzo – Przebrać się i wracać z powrotem.
– Ale my jesteśmy z Wawelu. Siatkarze. – machałem ręką udając plasowanie dla wzmocnienia efektu – Zaraz mamy trening na Bronowicach.
– Panowie! Co wy kurwa. Jaja sobie robici? Jaka siatkówka? Do roboty!
– Panie, zadzwoń pan do szefa szpitala, on wszystko wie. My naprawdę nie mamy czasu.
– Do kogo? Powaliło was kompletnie? Do pułkownika doktora? Panowie. Będzie krótko: albo idziecie po ubrania albo won! – wyszło z dialogu, że jednak nie dotarła do niego zapowiedź naszej wizyty.
Wybraliśmy opcję won. Mocno wkurzeni bo zaraz miał być trening a na rozgrzewkę mecz w piłkę nożną. Szkoda było stracić kopanej.
– Chodź poszukamy pułkownika doktora – Jarek chciał mieć temat zamknięty od razu.
Poszliśmy, znaleźliśmy, dobiliśmy się, pomimo ogromu pracy komendanta doktora wojskowego. Jeden telefon który on wykonał, poustawiał wszystko na właściwe tory. Szybko i sprawnie.
– My jeszcze raz do pana. Dokumenty chcemy zostawić – grzecznie daliśmy jeszcze jedną szansę kierownikowi na wzorowe załatwienie sprawy.
– Zapraszam. O rany, ale mi głupio, siadajcie. Nic nie wiedziałem, że mi tu siatkarzy skierują – Kierownik służb technicznych stał się wreszcie miły – Skąd wy macie takie znajomości?
– Z nikąd. Gramy se trochę w siatkę – zgodnie z prawdą opowiedziałem.
– O rany! U samego pułkownika lekarza macie znajomości! Nieźle! A co trzeba zrobić żeby tak mieć? No, z tą zastępczą służbą. Bo syna mam w waszym wieku, do wojska chłopak nie chce. Co robić?
– Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć! – odpowiedzieliśmy zgodnie i poszliśmy na trening. A może na piwo? Tego już nie ustalimy za dokładnie.