M17. Ocin-dur

M17. Ocin-dur

 

Drugi dzień festiwalu przywitał nas wspaniałym słońcem i niekończącą się balangą na polu namiotowym. Sąsiedzi obok opylili swoje wejściówki za wódkę, bo stwierdzili jednogłośnie, że na polu namiotowym też dobrze słychać, no i do spania bliżej. W ogóle wódka czy wino to była waluta nie do zastąpienia. W końcu prohibicja ustanawiała to, co ma mieć wartość najwyższą. Alkohol był złotem, pieniądze gównem.

Przed południem poszliśmy w miasto. Było kolorowo od irokezów, katan, glanów. Obiad postanowiliśmy skonsumować gdzieś przy rynku. Knajpy były pełne po brzegi. Trochę to dziwnie wyglądało, bo większość klientów czekała na pozostałości żarcia pozostawione na talerzu, a płacenie za jedzenie było ostatnią rzeczą jaka mogła by im przyjść do głowy. Po trzydziestu minutach czekania i my dostaliśmy stolik. Budżet nasz nie był zbyt duży, więc ziemniaki z ziemniakami i pierogi najtańsze, czyli ruskie, postanowiliśmy skonsumować. Rozsądek portfela dyktował nam czym wypełnić żołądek. Wypadło więc mocno wegetariańsko i tanio nie było, ale co tam. W końcu był to rynek miasta w niemalże sercu Europy i do tego ceny w czasie festiwalu wywindowano na zachodnio europejski poziom.

Obok nas, w restauracyjnej Sali, konsumpcję kończył jakiś kasiasty gość z rodziną. Wyglądał troszkę jak kosmita na tle naszym i nam podobnych młodzieżowców. Kasiasty był musowo, poznałem od razu, bo i mięso na talerzu było dla każdego członka rodziny, a obiad był pełny, dwudaniowy. Z kompotem! Ostatnie kęsy okraszali wzajemną rozmową dotyczącą zapewne zastanego w lokalu otoczenia. Ślimaczyli się strasznie, jakby już nie mogli, ale koniecznie musieli pozamiatać wszystko z talerzy. Tego było już za dużo dla wielkiego, brudnego festiwalem i niekąpaniem, oryginalnego w każdym calu panka. Podbiegł on w pewnym momencie, delikatnie, z zaskoczenia do rodzinnego stolika i zaczął wyjadać rękami zarobasowi resztki jedzenia z talerza. Pchał do gęby wszystko. Wyglądało na to, że wegetarianinem nie był a i resztki jakiejś sałatki też mu pasowały.  Jak już sobie gębę napchał po brzegi spękanych warg, zawinął się jak baletmistrz i zaczął wiać. Jednocześnie próbował gryźć, przełykać i smakować. A że napchał jadła po same usta to i policzki wydęło mu niczym trębaczowi z kościoła Mariackiego, to sprawa się poważnie skomplikowała. Papu ulewało mu się jak jakiejś świni bryja w trakcie karmienia.

Przy stole rodzinny szczęki zatrzymały się na blacie, gały wyszły wszystkim na sam wierzch. Niezręczną ciszę przerwał przepotężny ryk wystraszonych dzieciaków. Wyły jak bieszczadzkie wilki do księżyca.

– Prze Państwa, proszę uspokoić dzieci, jeść się nie da! – huknął jakiś festiwalowicz znad bigosu, konsumujący dwa stoły dalej – Kultury trochę!

Po obiedzie zrobiliśmy obowiązkowy spacer po skąpanym słońcem Jarocinie. Było miło ale szybko się skończyło. Zauważyliśmy bowiem, że u wylotu bocznej uliczki, załogantki z miasta Królów Polskich, które znałem z widzenia, tego nie opodal Nowej Huty, napastowały załogantki dużo młodsze z nie wiem skąd. Ot, taki urok, pomyślałem i nie miałem zamiaru mieszać się w babskie sprawy. Do pewnego czasu, gdy największa wywłoka ściągnęła dzieciako-dziewczynce okulary i trzepnęła nimi o glebę. Wtedy to zstąpił we mnie Archanioł Gabryjel i kazał ruszyć dupę i wyjaśnić sprawę. Biegłem lekko i zgrabnie, jednocześnie obmyślając atak. Zaskoczyłem agresorki znienacka, i przywaliłem pytaniem ciężkim jak strzał z otwartej, o co im kurwa chodzi.

– O co wam kurwa chodzi? Czemu je bijecie?

Niepotrzebnie pytałem bo ruszyły na mnie. Tego już było za dużo. Wykonałem obronę przez atak. Plask, plask z otwartej i kop w dupę, bo próba dyskusji spełzła na niczym. Nasz język polski różnił się bardzo. Kompletnie nie szło pogadać. Tępe gówniary, klasycznie chciały skroić słabszego. A przecież tak nie wolno.

Po spacerze znajomi poszli na relaks, a ja poszedłem na Punka. Prawdziwego, oryginalnego w każdej nucie Punka prze duże, jak widać w pisowni, P. To miała być przystawka przed wieczornym Kultem. No i była. Przypalona co prawda mocno, ale za to prawdziwym młodzieńczym ogniem.

Mała scena to było coś a la amfiteatr. Miejsca siedzące w dupę gniotące i fosa która stała się betonowym parkietem do tańca. Boki amfiteatru stroiły flagi Marlboro. W końcu fest był pod patronatem koncernu tytoniowego. To już niejednego estetę antysystemowego raziło. Wtedy raziło bardzo mocno. Nowe szło a my nie byliśmy na to gotowi. Flagi symbolizowały system który mieliśmy przecież olewać, a tu następował jakiś dil.

Sprzedaliśmy nasz festiwal handlarzom i prostytutkom” zanuciłem i rozparłem się wygodnie na ławeczce, w górnej części trybun. Trafiłem akurat na Smar SW. Była to gwiazda prawdziwa na punkowym firmamencie. Nic nie stroiło, wokal siadł po trzecim kawałku i wokalista charczał jak zarzynana świnia. Chłopaków chyba nie było w programie, ale lud zadecydował, że jeśli są na miejscu to i zagrać mają. W czwartym kawałku wokalista już tylko poruszał ustami. Nikomu to nie przeszkadzało. Lud znał teksty jak ja „Ojcze nasz” i śpiewał. Szepczący lider zaproponował śpiewanie fanom, fani zaczęli sobie wyrywać mikrofon, a organizator miał obsuwę i postanowił kończyć balety.

I wtedy TO się zaczęło. Nie po to ludzie NIE płacili za bilety, żeby ulec dyktatowi organizatora. Wleźli więc na scenę. Najlepiej była zorganizowana grupa krakowska. W sensie takim, że byli najbitniej najebani. Kolesi rozpoznałem, bo obok chuliganki i punkowania, byli też „artystami” u Jerzego Fedorowicza, dyrektora Teatru Ludowego w Nowej Hucie, gdzie pan Jerzy poprzez sztukę próbował wyprowadzić ich na ludzi. Tego dnia efekty wychowawcze jego pracy były mierne. Za to przygotowanie fizyczne i alkofantazja podopiecznych dyra były ich atutem.

Pierwszy ochroniarz otrzymał niespodziewanego podbródkowego i fiknął. Kolejni próbowali podjąć walkę, ale ilościowo nic się im nie zgadzało. Tłum opanował scenę i przeważał służby ochroniarskie kilkukrotnie liczebnością i pomysłowością.  Spokojniejsza część publik miała niezły ubaw, ale systematycznie, w ilości znacznej przyłączała się nie tyle do walki, co do demolowania otoczenia. Mnie wystarczało miejsce na koronie amfiteatru ze wspaniałą widocznością na całą scenę i okolicę. Po kilku minutach, napastnicy flagi potargali, ochronę wyparli i zaczęli taniec na zgliszczach.

A ponieważ kultura była na poziomie takim se, to backline pozostał nie tknięty podobno. Tak przez lata słyszałem. Bo w 2014 roku podczas Jarocińskiego festiwalu, Tomek Ghoes żalił mi się, że mu kasy nie zwrócono za zdemolowany zestaw perkusyjny, a to co chciano zaproponować w zamian, jako rekompensatę sprzętową, nadawało się tylko na śmietnik. Więc co jest prawdą? Może kiedyś jakaś komisja sejmowa to wyjaśni.

Drugi dzień na małej scenie zakończyła zgrabnym akcentem. Milicja spałowała z lekkością i swobodą wszystkich obecnych, którzy nie zdążyli zwiać. Odpowiednio uzbrojeni, niczym husaria Sobieskiego pod Wiedniem, zaprowadzili prawo pałki w okolicy amfiteatru. Wycofałem się spokojnie i boczkiem oddaliłem na dużą scenę, unikając zbędnego pałowania i niosąc swoje spostrzeżenia na temat incydentu w głowie. Jedno było pewne i niezmienne.

Punk’s not dead!

 

Duża scena była w zgodzie z nazwą duża i piękna. Flagi papierosów Marlboro łopotały na zefirku w jakby w rytm muzyki. Czekały tylko na wicher, żeby zapogować. Pierwszych zespołów nie pamiętam za dobrze, bo mi flaki marsza grały i oddaliłem się w okolice stoisk gastronomicznych, w celu dokonania rekonesansu przed posiłkowego. Wiele wysiłku kosztował mnie ten spacer. Nie mogłem przekładać zasobów portfela na potrzeby organizmu. A dookoła kiełbaska skwierczała na ogieńku, iskry wesoło furczały w powietrzu, a zapach smażonego rozsadzał zmysły. I trzymaj tu klasę i udawaj, że nie jesteś głodny. A organizm sportowca potrzebował paliwa. Po dwóch niby spacerach, wybrałem stoisko na uboczu, oferujące jedzenie najtaniej. Kurcząc się w sobie, żeby oszukać potrzeby energetyczne organizmu, który nie chciał się łatwo zwieść byle czym, podszedłem nieśmiało.

Czy to byli jacyś  buddyści, hinduiści czy jazydyźmici? Czort wie. Mieli tanie żarcie, byli czyści i sanepidu się obawiać nie musieli. A że ich potrawy opierały się na warzywie polskim klasycznym? Jako katolik, byłem na to przygotowany. W domu co piątek, leciałem na makaronie z serem białym na słodko, chudej zupie, a jak taty huta za bardzo nie wyeksploatowała na koniec tygodnia, to i placki ziemniaczane się zdarzały. Lepsze zimnioki niż nic – pomyślałem i zamówiłem solidną porcję. Okrasili czymś cebulo podobnym i można było jeść, pić i czekać na swoich bogów estrady.

Miałem jeszcze sporo czasu na swoje muzyczne spełnienie, bo Kult zamykał dzień, za to Michał oddał się we władanie New Model Army, zespołu którego był i jest wielkim fanem. Jako wykształcony rusycysta, wył pod barierkami na całego. Gdyby nie to, że miał wszystkie zęby, gotów byłbym pomylić go z wokalistą Nowego Modelu Wojska. Jak już wysłuchał wszystkiego, wyszalał się i wykrzyczał, zająłem miejsce obok niego. Po dłuższej chwili potrzebnej na przepinkę, na scenę weszli ONI. Kult. Moje ukochane chłopaki. Szczota, Jeżyk, Gruda, Morawiec, Banan i Kazik. Oczy podeszły mi łzami wzruszenia po raz pierwszy już na samym początku. Szczęśliwie nie płakałem z głodu. Nawet nie wiem co zagrali dokładnie, bo mózg nie był w stanie precyzyjnie rejestrować set listy utworów płynących z estrady, a i sześć 0,5 jasnych pełnych rozrzedzanych wodą w plastiku robiło swoje i delikatnie tłumiło rzeczywistość.

Był taniec, było śpiewanie, klaskanie, było wszystko. Kult, ja, Jarocin. Ja, Kult, my.

Magicznym wydarzeniem, nie wiem czy dla zgromadzonych ale na pewno dla mnie, był apel Kazika, żeby przed „Lipcowym Porankiem” złapać za ręce osoby stojące obok, w hołdzie spałowanym biedakom na małej scenie i w okolicach.

Jak ja wtedy żałowałem że milicyjna pała nie sięgnęła moich pleców albo chociaż dupy! Że nie mogłem kroczyć z dumnie wypiętymi pośladami przed scenę, wśród rozstępującego się tłumu. Jak Jezus wjeżdżający do Jerozolimy w Niedzielę Palmową bym kroczył. Może i osiołek by się znalazł żeby leżąc na nim brzuchem i wpinając pośladki, dawać świadectwo prawdy? Rozmarzyłem się całkowicie:

I dojeżdżam, a tłum wydaje pomruk satysfakcji z obcowania z bohaterem. Kazik milknie, Jeżyk odkłada bas, Gruda popija ukradkiem, korzystając z chwilowego zamieszania i czekają. Pragną mnie gościć na scenie, dać mikrofon żebym przemówił, może nawet poprosić o poprowadzenie powstanie na oddziały ZOMO, które paręnaście chwil temu tak zuchwale rozprawiły się z bogu ducha winną młodzieżą?  Potem strzelimy sobie wspólne fotki, jarocinianie zrobią mnie burmistrzem a potem kto wie? Kto wie? Niestety. Wszystko posypało się jak domek z kart. Ktoś obok pierdnął po wegetariańskim żarciu, osioł się spłoszył i wyjebał mnie pod barierkami gdzie ochroniarze zrobili mi z dupy jesień średniowiecza, mszcząc się za Kazikowe: „ koncerty popołudniowe pełne bezmózgów w służbie porządkowej.”  

Zimny pot mnie oblał, nieprzyjemny smród obleciał i natychmiast wróciłem do reala. Rozczarowany niespełnieniem z marzeń, po złości nie podałem nikomu ręki. A niech sobie Kabura prosi, ja jestem w nastroju niepodawalnym. Nie wiem czy Kazik solo wystąpił w końcu czy nie, (bo miał tego dnia wystąpić), ale kac i ból w okolicy dolnej części pleców kazał mi brać azymut na pole namiotowe. I nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie przeszkoda zainstalowana samoistnie na stadionie jarocińskim.

W połowie boiska krocząc w  ciemności, jak to miałem w zwyczaju niezwykle zgrabnie, wyjebałem się na jakimś człowieku, zahaczając butem centralnie o jego twarz. Ten zerwał się na równe nogi błyskawicznie jak ja. Wielki był jak nie wiem co, złapał mnie mocno za ramię i ze łzami w oczach zapytał basem:

– Kiedy będzie Kult?

– Właśnie skończył. Pięć minut temu – wydukałem wystraszony.

– Jak to? Już? – wolno kontaktował teraźniejszość – O kurwa, co oni mi dali, pięć godzin byłem bez filmu. Ty, co oni mi dali?

Uciekłem w popłochu bo krew zaczęła mu się z nosa sączyć, a brak konkretnej odpowiedzi z mojej strony mógł skutkować atakiem agresji. A tej miałem na cały dzień wystarczająco dość.

 

 

Poranek dnia ostatniego był przepiękny. Słońce wyszło na pełnej mocy i już skoro świt, w okolicach godziny dziesiątej, trzeba było opuścić namiotowy lokal bo robiło się piekło pod tropikiem. Upał dookoła i swędzenie od brudu były już nie do wytrzymania. No tak, przecież ciało bez poważniejszego kontaktu z wodą przez dwa dni, przyjęło zdrową dawkę kurzu i pyłu i dawało znać o tym, mocnym, wnerwiającym swędzeniem: wody, kurwa, wody.

Zgodnie z chrześcijańską doktryną, że kto rano wstaje temu Pan Bóg daje, polazłem szukać jakiegokolwiek strumienia wody, która zmyje cały podróżno koncertowy syf. Udało się. Prysznice były, nie powiem że zawodowe, ale były. Kiedyś widziałem na wsi u bogatego gospodarza, co to wyprzedził epokę swoją o potężny rzut widłami, że to co teraz w Jarocinie było luksusem , u jego krów było codziennością. Obmyłem bezkolejkowo nogi i co bardziej swędzące miejsca ciała. Poszorowałem zęby i spełniwszy podstawowy higieniczny obowiązek zacząłem zastanawiać się, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem. Sytuacja wyjaśniła się szybko. Ledwo dolazłem do bazy, Wojtek wychylił pełną pomysłów głowę ze swojego namiotu i powiedział:

– Jarocin bez wina to nie Jarocin.

– Eche – odparłem zdecydowanie i po pięciu minutach siedzieliśmy na gorącej glebie i zaczęliśmy knuć.

–  Jest wybitnie gorąco, na bilety powrotne mamy odłożone, zainwestujmy zatem w sedno wyjazdu, niech się spełni jakiś poważny alkohol. Jabol?

– Nie inaczej – Wojtek ucieszył się z propozycji.

Zanim zaczęliśmy realizować sprytny plan, poleżeliśmy przed namiotami, określając strategię na późne popołudnie.

Dwie godziny przed uruchomieniem dużej sceny, ruszyliśmy na łów, szukając tych , dla których prohibicja była spełnieniem marzeń o fortunie. Długo nie szukaliśmy, na nasze szemrane:

-Wino, kupie wino!

Zareagował nerwowo kierowca poloneza.

– Co się tak drzecie cymbały! Zróbcie kółeczko i wróćcie. Pogadamy.

Pić się chciało, to kółeczko zrobiliśmy w 15 sekund, co rozochociło naszego dostawcę do połajanek.

– Co was pojebało? Chcecie żeby mnie rozpracowali? – zapytał grzecznie.

– No nie, ale my musimy, bardzo musimy się napić wina. – wydukałem.

– Ile?

– A jaka cena?

Dzisiaj nie pamiętam, ale jakby nie zasoby Wojtka, to do domu bym bez butów poszedł. Cena wydawała się godna ryzyka. Tuląc do piersi po udanej transakcji butelczynę, niczym matka dziecko, jak mistrz piłkarski ważny puchar, w amoku lekkim, dotarliśmy na jakąś budowę, której pierwsze piętro, jeszcze bez ścian, stało się miejscem naszej wymarzonej konsumpcji. Jak dostaliśmy się w czeluście buteleczki pełnej marzeń i rozkoszy niedoznanej do tej pory? Czy to ważne? Absolutnie nie, bo korków wtedy nie dawano żeby nie utrudniać spożycia. Najważniejszy był pierwszy, zdrowy, męski łyk.

„Zapachniały zefiry brzękły potrójne liry.”

Upał i procenty zatrzepały mózgiem. Ale jaja! Jabol w Jarocinie. Podwójne, klasyczne JJ. Ciszę i rozmyślania nad jakością trunku, przerwały wzmocnione dźwięki z dużej sceny.

– O rany, chłopaki, chciałem zobaczyć Closterkeller –  powiedział Wojtek.

– No –  przytaknąłem, myśląc jednocześnie o wartości doznań smakowych, cenie wina i całej tej akcji, tak pieczołowicie ogarnianej a chyba jednak chuja wartej.

Stwierdzenie Wojtka o potrzebie muzycznych doznań pod sceną, zaowocowało dopiciem wina na szybkie trzy. I popędziliśmy, niesieni jabcokowym paliwem na koncert. Oczywiście na Closterkeller nie zdążyliśmy. Nie zdążyliśmy też na kolejny zespół. Po prawdzie też, to trzeci dzień już nie miał tego napięcia muzycznego we mnie. Zespoły bliskie ciału wyssały ze mnie energię, a i myśli o powrocie w wymiar szarej codzienności zbliżały się nieubłaganie. Byli tego dnia Chłopcy z Placu Broni, nasz lokalny krakowski zespół, ale dopiero Kobranockę i T. Love gdzieś tam przypominam sobie w zakamarkach swojej świadomości. Kasy już nie było, to i zabawa bez browarowo kręciła się nijak. Finał dupy nie urywał, Wilki i Ira. Pierwszych jeszcze słuchałem bo miałem jakieś tam przyjemne skojarzenia towarzyskie, ale drugiego to nie lubiłem mocno.

Jakoś tak nie siadło mi kompletnie to ich na siłę amerykańskie granie. No nie siadło i już. I wiedziała o tym moja koleżanka, z którą przez jakiś czas, jak to się wtedy mówiło, chodziłem. Tu i tam chodziłem i nic nie wychodziłem. Za to ona przywaliła gwoździa do trumny naszej znajomości i na jakąś okazję zakupiła mi całą kasetotekę Iry. No myślałem, że jebnę na zawał. To tak jakby narkomanowi kompotu z gruszek podać pompką rowerową w dupę. To było przeze mnie nie do zaakceptowania. Skad jej ten pomysł wpadł do głowy? Przecież wiedziała, że akurat i szczególnie TO mi muzycznie nie siedzi wybitnie. I co z tego, że zasłuchiwałem się w wielu rodzajach muzyki? Od cudności muzycznych  na filmowych ścieżkach po hardcorowe łojenie. Wybór był wielki jak jułesej. Ale IRA nie mieściła się w mojej muzycznej Ameryce. Szlak mnie trafił i nawet nie próbowałem udawać, że się cieszę. Udawałem za to że posłucham jak będę sam. Kłamałem bardzo. Po jej wyjściu kasety poszły natychmiast do śmieci.

 

Jabol obalony, Jarocin zaliczony” pomyślałem pakując się w poniedziałkowy poranek. Mogłem być z siebie i kompani dumny. Powrót odbył się o dziwo w atmosferze nijakiej bo i nic z niego nie zapamiętałem. Było więc, jak to w życiu często bywa, zupełnie bezbarwnie. Jedynym akcentem jaki zaliczyłem w dniu wyjazdu, było otarcie się w monopolowym o Muńka. Nie zagadałem nawet, o dziwo jak nie ja, ale to pewnie przez to, że on na alko miał a ja nie. Więc zazdrość nie pozwoliła mi z nim porozmawiać. I strach, że mogę go nie zrozumieć. Lozumiecie mnie choć tloske?

Powrót w domowe pielesze nastąpił około północy. Cisza pustego domu kłuła w uszy. Jednak dobra jarocińska karma trwała. Włączyłem radio a tam na kanale stacji, po której obecnie nie można spodziewać niczego dobrego, poleciał koncert Kultu sprzed dwóch dni. Strasznie miłe uczucie mnie opanowało. Siedziałem wygodnie w fotelu i przeżywałem festiwal po raz kolejny. Po odtworzonym nagraniu, zaaranżowano audycję o tragicznych wydarzeniach w Jarocinie. Jak zwykle najwięcej do powiedzenia mieli ci, których tam nie było. Zadzwoniłem i zacząłem tłumaczyć słuchaczom i redaktorom, że to nie jest tak jak opisują media, i że poza tym jedynym incydentem na małej scenie, w pozostałe dni było bardzo ok. Wręcz wzorowo. Rozłączyli mnie szybciutko. Media pokazały swoją moc. Bo prawda jest tylko ich i nie koniecznie ta prawdziwa.

Pa pa Jarocinie. Za niedługo umrzesz, ale po latach się podniesiesz. Do zobaczenia zatem za kilkanaście lat. Sentyment mnie do ciebie przygna z powrotem. I młodzieńcza fantazja dziada w średnim wieku. Przecież to co piękne trzeba pielęgnować, wspominać i wspierać. Zatem do zoo w XXI wieku!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.