S15. Liga nie taka znów szara.

S15. Liga nie taka znów szara.

 

Do Katowic to już było tak blisko, że na upartego można by było pójść na nogach. My jednak pojechaliśmy, a i tak klub oszczędzał jak mógł. Na noclegach. Jakby prezesi wiedzieli, że sekcja siatkówki ma w drużynie rozprowadzacza, nigdy by do tego nie dopuścili.  Dzięki powrotowi do Krakowa, nie musiałem tracić rozrywkowej nocy na Hucie, a i kolegom spać też się nie chciało. Skoro Gomóła zapraszał? Damy radę.

Beldon Katowice czekał i kusił punktami do wyszarpania.  Odległość była naprawdę niedaleka, co prawda autostrady jeszcze nie było, ale te osiemdziesiąt kilometrów nawijało się na autokarowe koła szybko i sprawnie. Ciężko mi się było skoncentrować na przygotowaniu mentalnym do zawodów, bo we łbie kołatało jedno. Impreza u Filipa. U niego zawsze było grubo i kroił się balet pierwsza klasa. A skoro po meczu wracaliśmy spać na swoje, to nie wypadało nie podejść na chwileczkę. Hotelu klub nie zaproponował tylko tułaczkę po bożym świecie. Wyjazd, powrót, wyjazd, powrót. Co zrobić? Może zawitać na imprezę? I tak mi to po pustym łbie się tłukło, że koledzy, frakcje młodsza, usłyszeli to stukanie i prosili o zabranie ich na ten niewątpliwy relaks pomeczowy.

Sobotni mecz był przeleciał bez historii. Ktoś wygrał, ktoś tam przegrał i na pewno przegranymi byliśmy jednak my. Po zawodach ważne było szybkie i sprawne przetransportowanie nas z hal i parkietów do Nowej Huty w celu dokonania regeneracji i spokojnego przespania przedmeczowej nocy. Stare dziady jednak coś przeczuwały, twierdzili że jestem nienaturalnie pobudzony po przegranych zawodach, ale od samego czucia to się jeszcze życia nie wygrywa i prawdy całej nie zna. Młodzież wysiadła razem, a ponieważ mieszkaliśmy prawie w jednej okolicy, więc podejrzeń to specjalnych nie budziło. Poza Czornym, który też wysiadł z nami, a mieszkał po drugiej stronie miasta. Ale coś tam zabajerował, że z Huty ma dobry transport, szybko, sprawnie i w ogóle jest mu dobrze tu wysiadać. Unikaliśmy wzroku starszyzny, bo baliśmy się, że wyczytają z naszych oczu radość tego co za chwil parę stanie się naszym udziałem. Już za chwileczkę, już za momencik…

Balanga!

U Filipa biby były zawsze udane. Donieśliśmy alko i zaczęły się dyskusje, rozmowy, tańce. No i damsko męskie zaloty. Czas niestety pędził nieubłaganie. Pierwsza, druga, w pół do trzeciej. Świat się kręcił, świat wirował, a my w nim. Nagle, niczym grom z jasnego nieba nadeszło otrzeźwienie.

– Panowie, kończymy, o ósmej wyjazd do Katowic. Trzeba się zbierać.

– Gomółek, weź nie pierdol, przynieś wódeczki!

Minęła czwarta, zbliżyła się piąta, wychodziliśmy ociągając się potężnie.

– Jeszcze po kieliszeczku! Za siostry! Za braci! – Dupcia miał toasty na każdy moment imprezy.

– Ja bym jeszcze śledzika! – ktoś błagał. – Rybka lubi pływać.

Zbierałem towarzystwo przez pół godziny. Ciągle kogoś jednak brakowało. I tak w koło Macieju. W końcu bladym świtem miałem drużynę zebraną w windzie.

– Tylko niech nikt się nie spóźni. Musimy być punktualnie! – mobilizowałem przyjaciół z parkietu.

Rozstaliśmy się śpiewająco i każdy poszedł prawie w swoją stronę. Od Adama miałem dziesięć minut do domu. Nawet się nie kładłem, ale sen mnie składał jak diabli. W końcu zagrałem mecz, zarwałem noc i jeszcze miałem za kilka godzin grać ponownie. Ratunku! Może kawa? Mocna, sypana, fumiasta. Cztery, nie pięć, sześć łyżeczek do półlitrowego kubka nasypałem. Nie mogłem usnąć, żeby nie spóźnić się i mimo wszystko wsiąść do autobusu. Wiedziałem że jak usnę w domu to nikt mnie nie będzie w stanie dobudzić. Jako główny rozprowadzający nie mogłem zawieść ekipy. Co prawda dużo nie wypiliśmy, ale myślenice typu: rany bomba, czy organizm się zregeneruje na tyle żeby podjąć walkę z wrogiem? – były.  Oraz najważniejsze: czy koledzy żyją i też dojdą do siebie albo chociaż do autobusu?

Jak wychodziliśmy to nastroje były szampańskie. Tylko czy aby nie za bardzo? Pilnowaliśmy się przecież. Na spotkanie pod Wandą, czy pod Pewexem na Strusia dotarli szczęśliwie wszyscy. Jednak czar szampańskich nastrojów pryskał wraz z unoszącym się coraz wyżej słońcem. Oczy bolały niemiłosiernie od światła dnia powszedniego. A nawet bardziej, bo to niedziela była. Ludzie spali po imprezach a my ruszaliśmy do roboty. Więc i ból był makabryczny. Do tego głowa, bebechy i inne członki dawały we znaki.

Kontuzja! Kontuzja! Chciało się zawyć nie jednemu. Ale, ale. Nie my, nie ma szans. Wódka nas nie pokona. I nie pokona Beldon z Katowic!

– Gomóła, co wy tacy zmęczeni? – czujne oko Marka Anioła wypatrzyło nasze średnie, delikatnie rzecz, biorąc, samopoczucie.

– To po meczu wczorajszym, ciężko było. Chyba jestem do tego chory – przytomnie się maskowałem i do tego kłamałem jak z siatkarskich nut.

– Taaaa. Na pewno – nie odpuszczał próbując uchwycić ze mną kontakt wzrokowy. W końcu razem, znaczy się ja, on i piękny Marek, balowaliśmy co tydzień bez mała. Może był zazdrosny,  że tym razem piłem z kim innym?

Uciekłem szybko na tył, i zanim autobus ruszył na dobre, spałem.

Na parkiecie katowickiego Beldonu, po raz pierwszy w sportowym życiu, doświadczyłem niebywałej męki na rozgrzewce. Skumulowało się wszystko. Wczorajszy mecz, impreza, alkohol i brak snu. Katusze piekielne mnie dopadły już na widok hali przeciwnika, dobrze że na miejscu wody było pod dostatkiem, bo suszyło mnie przeokrutnie. I nie tylko mnie. Wodę na szczęście donoszono już przed zawodami o punkty. I dobrze. Bo moglibyśmy umrzeć z pragnienia i dopiero byłby wstyd. Próbowaliśmy, walczyliśmy, krzyczeliśmy, serce żeśmy wkładali w te zawody. Ale nie szło nam. I jeszcze ta hala jakaś taka dziwna, i to słońce tego dnia piekielne, rażące okrutnie przez wielkie szyby z ekspozycji południowej. Podsumowaniem naszej słabości było czyjeś minięcie się z piłką na środku siatki, w akcji nazywanej atakiem z krótkiej . Kolega wylądował w sieci, niczym ryba, nie dotykając nawet piłki. Starszaków na takie zachowanie szlak trafił. Wyszło szydło z worka, cała nasza tajemnicza akcja nocna wypłynęła z wódczanym potem z ciał.

I smród niósł się mocnym echem po hali katowickiego Beldonu. Echem kurew rzucanych przez Marków. Niestety nie udało się powalczyć. Głupio wyszło.

Mea culpa bęc.

 

Do Warszawy miło się jechało. Rywal był w zasięgu naszych umiejętności, a do tego Legia była przez cały sportowy kraj znienawidzona, a Warszawa nielubiana za bardzo przez resztę społeczeństwa. Adrenalina nakręcała się więc sama. Ale u nas nie z powodu CWKS-u czy stolicy. W nas takie prymitywne podkłady się nie zawiązały. Kasa była do wyszarpania z desek warszawskiego klubu to primo. A sekundo, najważniejsze sekundo wtedy, to co nas tak pchało do stolicy, to był pierwszy w Polsce Mc Donalds! Taki prosto z Ameryki. Cudo światowej gastronomii, po której wyrobach koszykarze czarni jak czarna smoła i biali jak biała mąka, wznosili się na wyżyny niebiańskiego baskjetboła. Przenosili się w inny wymiar dzięki zasobom energii ukrytej w hamburgerach czy big mackach. Tak wtedy mogliśmy myśleć. Więc i my też tak chcieliśmy. Chcieliśmy się najeść do bólu, żeby skakać wyżej, biegać szybciej i atakować mocniej. Ale zanim nam to umożliwiono musieliśmy rozegrać mecz. Mecz może i był piękny. Może i wyrównany. Ale kto to dzisiaj pamięta? Pewnie niewielu. Ale sali do trenowania gimnastyki, jaki był na obiektach stołecznego klubu, z wielkim dołem wypełniony gąbkami, nie zapomnę nigdy. Wariowaliśmy jak dzieci które zobaczyły kosmiczny plac zabaw po raz pierwszy, i być może ostatni  w swym życiu. Taką, wydłużoną do granic możliwości zrobiliśmy sobie rozgrzewkę. Dobrze, że się nie pozabijaliśmy.

Po zawodach, na pytanie gdzie jedziemy na kolację, wszyscy zawyli, jak zgłodniałe wilki:

– Do Makdonalda!!!

Na szczęście o zdrowym żywieniu, w czasach przejściowych, nikt nie mówił. Kogo to obchodziło, skoro jeszcze kilka lat wcześniej zdarzało się, że nie zawsze szło co do gara włożyć. Dostępność jedzenia poprawiła się znacznie, ale cała zabawa polegała na tym, żeby się wreszcie nażreć do syta, nie zwracając uwagi na zdrowotne walory posiłków. A nażreć w Macu to wtedy była prawdziwa rozpusta. Było mega drogo, ale my sportowcy, kupowaliśmy po cztery zestawy. Opychaliśmy się chemią jak krowa sianem. Jak dizel ropą. Doznawaliśmy kulinarnego orgazmu.

 

Pierwszą poważną rzecz którą wyszarpałem, poza grą w pierwszej szóstce, była podwyżka. Spora podwyżka, bo moje apanaże wzrosły razy trzy. Zapylałem na treningach do ostatniego tchu, na boisku słupków nie podpierałem to i wypłaty chciałem mieć zbliżone do średniej zespołowej. Nie wdawałem się w zbędne dyskusje, tylko postawiłem swoją siatkarską przygodę na ostrzu noża. W końcu ktoś tam już się wykruszył przez pierwsze miesiące i ręce do grania były potrzebne. Nawet tak chude jak moje. Po treningu polazłem więc do pokoju trenersko-kierowniczego.

– Trenerze, nie będę już grał bo mam maturę. Muszę się zabrać za naukę – dyplomacja zawsze była moją mocną stroną, więc dyplomatycznie kłamałem jak z nut.

– Jak to? Przecież dajesz radę, grasz często w szóstce, nieźle zarabiasz. Tomek, naprawdę? – trener nie wierzył w to co usłyszał- Przemyśl to.

– Co ty gadasz? – Kazik kierownik był czujny. – Przyjdź jutro do mnie a tera spadaj na odnowę.

Z samego rana, zamiast do szkoły, polazłem do klubu rozmawiać o swojej finansowej przyszłości.

– Ile? – Kaziu wiedział dobrze, że nie ma co się certolić, jak można sprawnie i szybko temat załatwić.

– A ile mogę mieć? – graliśmy w expres pokera.

– 900 000 zł. Do ręki.

– To będę popołudniu. Do widzenia.

Nigdy już tak szybko nie ugrałem takiej podwyżki. Ale też potem startowało się z innego pułapu i co kolejne kartki wspomnień pokażą, był to pułap nie raz i nie dwa wirtualny.

Tymczasem tak uposażony czułem się już pełnoprawnym zawodnikiem seniorskiej drużyny siatkarskiej Hutnika Kraków. I fajnie mi z tym było. Mogłem skoncentrować się na pracy dla chwały swojego nowohuckiego klubu jeszcze mocniej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.