S16. Ostatni gasi światło.

S16. Ostatni gasi światło.

 

I nadszedł czas prawdy.

Walka o utrzymanie w Seri B była niczym Hamletowskie „być albo nie być”. Znaleźliśmy się w drugiej czwórce, dzisiaj zwanej play out, czyli mówiąc po ludzku, kto przegrywa ten wypada z ligi. Los i wyniki z sezonu zasadniczego skojarzyły nas, w pierwszej części tego pleja, ze świdnicką Avią. Dobrze się w sumie złożyło, bo umieliśmy z nimi grać i mieliśmy wypracowaną nad nimi przewagę psychologiczną.

Każdy zespół miał swoje atuty. My mieliśmy lepsze koniska w osobach Archanioła Marka i Młodego Marka Siekierki, wielką jak na te czasy halę i tradycję klubową, za którą dalibyśmy się pokroić żywcem. I obiecano nam na dokładkę, że jak się utrzymamy w lidze, to drużyna przetrwa i zostanie zgłoszona do rozgrywek na kolejny sezon. To nam wystarczyło żebyśmy stali się bulterierami parkietu. Avianie mieli skład równy, bez wybijających się szczególnie koni, stosunkowo małą salę i tabuny wiernych kibiców, którzy żywiołowo zdzierali gardła za swoimi. Typowa małomiasteczkowa miłość po grób. Imponowało mi to okrutnie. Ale sentymenty i podziw zeszły na plan dalszy. Nadchodziła decydująca bitwa w ligowej wojnie.

Pierwsze mecze wypadło nam grać u nich. Dwa u nich, za tydzień dwa u nas i ewentualnie decydujący piąty znowu u nich. Takie rozdanie wyszło na podstawie miejsc w tabeli po zakończeniu rozgrywek przed play off. Jechaliśmy z jasnym zadaniem. Przynajmniej raz trzepnąć rywala na jego ziemi. Rywal też nie próżnował i próbował nas podejść. Plotki o rozwiązaniu sekcji siatkarskiej Hutnika docierały do wszystkich głośniej niż do nas. I te plotki postanowili nasi rywale podeprzeć suwenirem, żebyśmy za bardzo nie walczyli.

– Co wam zależy. I tak was rozwiążą. No, koledzy, macie. Czym chata bogata! – kusili nas przed zawodami.

– Co kurwa macie? Pogięło was? Nas nie rozwiążą. Nigdy! Spadajcie – honor nowohuckiego fanatyko- zawodnika nie przyjmował rozwiązań pozasportowych.

Za to takimi zagrywkami podnieśli nam rywale ciśnienie. Oj podnieśli.

Mobilizację rozpoczęliśmy w pokoju hotelowym.  Hotel był przylepiony do hali sportowej i można było z łóżka iść na wojnę.

– Kurwa, wiecie o co walczycie! O życie! Żeby nikt mi nie dał dupy – Anioł mobilizował nas zdecydowanie – Nikt! Walczymy! Raz trzeba u nich wygrać! Przynajmniej raz. Walczymy jeden za drugiego! Dawać kurwa! Do boju!

Nawet kibice wroga  nas musieli pod halą słyszeć, taki raban był u nas. Na mnie podziałała ta mobilizacja niezwykle mocno. Na parkiet wpadłem jak w amoku.

– Gdzie kurwa biegniesz, nasze boisko jest tutaj – Marek złapał mnie za rękę.

– Aha. No tak. Przecież. – powoli  łapałem kontakt z rzeczywistością.

Porozglądałem się po terenie. Łał! Ale ludzi. Telewizje ze dwie, radia ze trzy. I pełno ludzi. Napchani po sufit. Czuć było w powietrzu fajnymi zawodami. Od pierwszego seta sędziowie starali się kontrolować sytuację i oddać gospodarzowi co gospodarza. Razem z miedzą. Tylko dlaczego z naszą?

– Jaki kurwa aut!!! – nie wytrzymałem po akcji, kiedy liniowy podniósł patyk do góry, a ja zaplasowałem akurat w same widły boiska – ty kutasie!!!

I ruszyłem na drugą stronę wydrzeć mu sprawiedliwość z wnętrza jego gospodarskiego łba.

– Co ty kurwa pokazujesz? Pojebało cię?! – darłem się żeby przekrzyczeć kibiców, prosto w twarz sędziego liniowego niesprawiedliwego.

I dawaj go za mankiet. Główny zareagował z wyraźnym opóźnieniem. Widocznie jeszcze nie miał takiego nerwusa podczas zawodów.

– Fjuuuu !!! – gwizdek sprowadził mnie na ziemię i udałem się prosto pod słupek sędziego głównego.

– Czy pan zwariował panie Gomółka? To jest siatkówka! Nie jest pan na podwórku!

– Panie sędzio ale on kanci! – przyłożyłem w liniowego z całej siły.

– Ale co ja pokazałem? – zadał pytanie mając na  myśli swoją decyzję, która mi całkiem umknęła w ferworze walki. – Co ja pokazałem? Po co leci go pan bić?! Zwariował pan?

– No nie. Nie chciałem nikogo bić, wyjaśnić tylko chciałem – dukałem wystraszony.

– Pokazałem piłkę w boisku! Wracaj pan na parkiet! I bez takich mi tu, bo wywalę. A teraz żółta kartka!

Skończyło się bardzo spokojnie jak na taką sytuację w trakcie zawodów, napiętą do granic zdrowego rozsądku. Cały mecz był nerwowy. Każda sytuacja, każdy punkt, nawet przerwy dla trenerów.

– Czas! – Trener Marian chciał nas uspokoić i pokazał sędziemu, że kolejne trzydzieści sekund spędzimy przy ławce rezerwowych.

Zazwyczaj w takich sytuacjach zespół koncentruje się wokół trenera, a ten podpowiada, opieprza, ustala taktykę. U nas tak nie było. Jak trzeba było coś przekazać, robiły to Marki, w krótkich, wojskowych słowach. Trener tylko czasami coś taktycznie podpowiadał młodzieży. Na boisku Avii wszyscy byli tak nakręceni , że w przerwach każdy lazł w swoją stronę, żeby się uspokoić i nie wylecieć z emocjami w powietrze.

Jeden kibic chciał zabłysnąć przed swoją dziewczyną i tuląc ją do swojego boku, dogryzał mi nieustannie:

– Do trenera! Do trenera młody! Haha. Idź posłuchaj swojego trenerka. Hehe. –  nawijał mi prosto w twarz.

Raz i drugi nie zwracałem na to uwagi. Ale za trzecim razem nie wytrzymałem i wskoczyłem na poręcz oddzielającą mnie od miłego pana i wykrzyczałem mu prosto w oczy:

– Gówno cie obchodzi dla kogo jest przerwa gnoju! Zejdź tutaj to ci pokażę.

Chłopa zamurowało aż do bladości i dał mi spokój.

Ta sobota była nasza. Wygraliśmy! Może mecz nie był piękny, ale był zwycięski. Teraz to my będziemy mieć atut własnego boiska. Jest dobrze, a jutro może być jeszcze lepiej. W pokoju wygrzebałem dwa litry swojskiego winka, starszyzna pozwoliła uszczknąć po szklaneczce na lepsze spanie. Naprawdę było co świętować, byle z umiarem wielkim jak nigdy.

Ranek powitał nas wcześnie. Nie mogliśmy spać a zmęczenie i buzująca ciągle adrenalina dawały się mocno we znaki. Dla lepszego samopoczucia, część ekipy poszła rano na małe rozbieganie, żeby pobudzić ciało i umysł.

Pobudzenie nie wystarczyło, nie weszliśmy na stan wkurwu z soboty, a i zwycięska zaliczka nas chyba uśpiła, co skutkowało porażką w niedzielnych zawodach.

Nikt jednak nie lamentował, zrobiliśmy 50% planu i teraz spokojnie mogliśmy czekać na świdniczan na naszych hutniczych śmieciach, które dawały nam handicap wielki. Zgodnie z przypuszczeniami i znakami na niebie, ziemi, wodzie i w powietrzu, bez historii i zbędnych emocji pogoniliśmy Avię na swojej ziemi i utrzymaliśmy się w pierwszej lidze serii B.

Sobota na naszej hali pokazała, że u nas nie ma żartów. Na rozgrzewkę zmontowałem swoje ukochane kawałki muzyczne w zgrabnego secika. Proletaryat, Kult, puszczone przed meczem wprawiły nas w stan euforycznego zakręcenia. „Pasażer”, „ Młodzi wioślarze” wersja z „Mojego Wydafcy” i „Ziemi naszej  sól” dawały nam siłę i mobilizowały. Poziomy wszystkiego co odpowiadało za siłę, skoczność, koncentrację, zostały wywindowane na maksimum naszego talentu. Tak naładowani wznieśliśmy się na wyżyny naszych umiejętności i rozbiliśmy rywala w puch. Niedziela była już tylko dorzynaniem gości i można było świętować sukces i chuchać na zaczyn, który pozwalał patrzeć na siatkówkę w Krakowie z wielką nadzieją.

Po zakończeniu ligowej zabawy mieliśmy okres tak zwanego roztrenowania. Polegało to na zmniejszeniu obciążeń i jednostek treningowych. Pasowało mi to bardzo bo matura zbliżała się wielkimi krokami i trzeba było się z lekka ogarnąć i powrócić na szkolną ziemię.

Koledzy mieli więcej czasu i szukali sposobu na jego zagospodarowanie. Premie za mecze były już przebrzmiałą melodią i powstawała spora wyrwa w domowych budżetach. Jarek z Siekierką znaleźli sposób na dorobienie sobie i zostali pracownikami kortów tenisowych przy Hutniku. Chałtura fajna i przyjemna. Trzeba było przygotować korty do gry, rozliczyć graczy, wypić piwko w klubowej kawiarence, drugie piwo wypić, znowu przygotować i rozliczyć. Ja i koledzy z zespołu płacić nie musieliśmy za kort, więc często wpadaliśmy liznąć tenisa ziemnego. No i wypić zimne piwo oczywiście.

Okres roztrenowania przebiegał miło i luzacko. Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy z tego, że za naszymi plecami los jest już przesądzony. Specjalnie też nie zawracaliśmy sobie tym głowy, bo trudno nam było uwierzyć w plotki że nas nie zgłoszą do kolejnego sezonu rozgrywkowego. Hutnika, sekcję siatkówki grającą w serii B?

Wydawało się to niemożliwe.

Zakończenie uroczyste sezonu odbyło się jakoś pod koniec czerwca. Zaproszono trenerów sekcji juniorskich, całą naszą kapelę, nawet jakiś prezes się przewinął niechcący. Zakończenia sezonów były zawsze bogato podlewane. Tak nakazywała stara świecka sportowa tradycja. I nasza młodzież, ze mną na czele uczestniczyła w obchodach prężnie i z klasą. Ponieważ byliśmy jeszcze młodzi i grzeczni, to w klubie postanowiliśmy trzymać fason i po wygrzmoceniu po flaszce na głowę, takiej nie za dużej, półlitrowej, żeby móc ruszyć w miasto z animuszem, opuściliśmy gościnne progi klubu. Obraz zaczynał się lekko zacierać więc nie pamiętam gdzie wylądowaliśmy. Zbieraliśmy się gdzieś na dzielni. I grupami dopijaliśmy sezon.

Za to pewnego razu, w sezonie jeszcze, zimową porą, pewnie gdzieś w okolicach świąt albo raczej po ostatnich meczach pierwszej rundy sezonu zasadniczego, jak już dopiliśmy co mieliśmy dopić, postanowiliśmy ruszyć odważnie w miasto. Ale był w śród nas człowiek wielkiego serca i rozsądku, który postanowił jeszcze, a jakże, odwiedzić trenera. Dość mocno podlani poszliśmy do kołcza do jego mieszkania. Mieszkał on koło obiektów AWF w bloku zwieńczonym wieżyczkami. I jedna z tych wieżyczek należała tylko do niego. Musieliśmy ją zobaczyć od środka. Ekipa była zacna, sami miłośnicy zwiedzania mieszkań z wieżą. Trenerowi, naukowcowi z tytułem doktora, szczęka z lekka opadła na nasz widok. Ale robienie przez nas rodzinnej atmosfery w zespole nie pozwalało mu nas wyrzucić precz za drzwi. W końcu co klasa to klasa.

I oczywiście nie mogło zabraknąć tradycyjnego jak zawsze czym chata bogata. Wszystko było klasowe poza stanami alkoholu w barku. Trener widząc, że nie przyszliśmy rozmawiać o taktyce czy poezji o zabarwieniu sportowym, zaproponował po kieliszeczku. O tak!

Po kieliszeczku tak.

I wyciągnął z lodówki ……. spirytus! Prawdziwie „Gość w dom, Bóg w dom”. No kurde, gruby gracz pomyślałem. A taki niepozorny się wydawał. Jak pokonaliśmy pierwszą kolejkę, to zobaczyłem wszystkie gwiazdy sportowe końca lat osiemdziesiątych. Przed oczami zamajaczył Boniek, Fijas, Golec i cała złota drużyna siatkarska Hutnika Kraków. Kręciło mi się w głowie od sław, a w gardle paliło. Pod pozorem oddania moczu, obrałem azymut na kibel, gdzie podłączyłem się do kranu i zalewałem ogień w kiszkach. Największy kolega z naszej kompani postanowił zwiedzić doktorskie gniazdko. Udał się po drewnianych schodach na pięterko krokiem tańczącego niedźwiedzia z przesuniętym punktem ciężkości.

– Eee, złaźże! Gdzie leziesz? – poskramialiśmy kolegę bo kołcz się ze strachu nie śmiał.

– Co? Ja nie dam rady? Ja nie dam rady? – ryczał misio tańcząc na schodach i prąc na trzeszczącą barierkę z lakierowanej na wysoki połysk dębiny.

Wyjście po schodach stanowiło dla niego nie lada wyzwanie. Czując jednak, że zaczyna mnie łamać sen, bo jego wyjście strasznie się dłużyło, zacząłem zarządzać odwrót. Tym bardziej, że trener nie dysponował już niczym co mogło posiadać jakiekolwiek procenty i wizytę uważałem za zakończoną. Postanowiliśmy więc wyjść  i w tym momencie, kiedy już mieliśmy opuścić gościnne progi gospodarza Mariana, zorientowaliśmy się, że nasz największy towarzysz zaginął na kwadracie.

– Dziadu! Idziemy! – puściliśmy sygnał po mieszkaniu drąc się w niebogłosy.

– Idę! Zaraz idę. Poczekajcie na mnie!– coś tłukło się na pięterku i wrzeszczało wystraszone.

I to coś w końcu dotarło do schodów. Teraz zaczął się problem, bo nogi zaczęły odmawiać cosiowi posłuszeństwa. Sprawiały wręcz wrażenie jakby nie należały do korpusu właściciela. Ale od czego ma się przyjaciół? Pomogliśmy solidarnie. Schodzenie kilku schodków trwało wieczność. Wąsko było, ślisko było, a my nie byliśmy mali, więc co raz i dwa gubiliśmy klasyczną pozycję schodzenia z obciążeniem. Na szczęście poręcz był solidna bo dębowa, więc wytrzymała nasze parcie na siebie. Już w progu czuć było wielką ulgę jaka zapanowała u pana Mariana na kwadracie. Kamień spadł mu z serca po zamknięciu za nami drzwi.

Tylko dlaczego pierdyknął z wielkim hukiem o podłogę? Dziwne to było wrażenie, ale po chwili doszło do nas, że to jednak nie kamień z kołczowskiej piersi. To któryś z nas stracił kontakt z podłożem i wyłożył się jak długi. Spiritus movens zaczął działać z pełną mocą. W windzie największy z nas poszedł w stojącą kimę, co nikogo nie zdziwiło. Ale stało się dla nas małym obciążeniem a nawet dużym ciężarem. Nie mieliśmy jednak wyboru. Przyjaciela w biedzie nie można było zostawić. Na szczęście frend mieszkał stosunkowo niedaleko i to była chyba jedyna wartość dodatnia. I na szczęście nie jedyna.  Na polu było ślisko! Poranne opady śniegu zamarzły i dzięki temu, mogliśmy wziąć go pod pachy i wlec po lodzie. Chwała Panu Lodowemu na wysokościaciach.

Chyba inaczej nie dalibyśmy rady. Śpiący rycerz i jego zachwiani giermkowie musieli wyglądać prze komicznie. Upadki były, i walka była, i śmiech przez zamarzające łzy. Ale daliśmy radę. Pod drzwiami oparliśmy śpiocha, wykonaliśmy szybkie ding dong i zaczęliśmy uciekać.

– Jezusie Nazareński! Jak ty wyglądasz? – usłyszeliśmy tylko w oddali.

– Mama? Co mama tu robi? Bo ja idę z kolegami na miasto, a mama? Skond tu mama… – rozbudzony kolega nie czuł zbyt dokładnie swojego położenia na mapie miasta.

– Gdzie?! A ty gdzie?! Do domu! – Po klatce gonił nas głos zatroskanej pani mamy. – Do domu pijaku!!!

Wszystko się udało. W końcu nie ma to jak u mamy. Mama dostała syna a my zrzuciliśmy z siebie ciężar odpowiedzialności.

 

Ostatnia rzecz którą ugrałem sobie na nowohuckim parkiecie, była pierwsza klasa sportowa. Dzięki temu uczestniczyłem w walce o przyjęcie na Akademię Wychowania Fizycznego bez konieczności zdawania części egzaminów. Dokładnie części fizycznej. Oczywiście nie chodzi tutaj o fizykę jako fizykę , tylko o sprawdziany sportowe. Fikołki, biegania, i inne pierdoły z naciskiem na lekką atletykę. Tak więc słuszna to była dla mnie linia, bo przy tych fizycznych egzaminach można było kombinować z ocenami do woli. Mówiąc w skrócie robiono egzaminowanych w ciula po całości. Doświadczył tego mój kolega z technikum, Krzywy, który wziął sobie za kasę nie małą, lekcje z lekkiej atletyki u nauczycieli z AWF. A oni go w godzinie prawdy bez skrępowania oblali z tego, czego go kilka tygodni uczyli. Wcześniej był wspaniałym i pojętnym, jak młot do rzutu, uczniem, a na egzaminie okazał się słaby jak spadająca tyczka. Ale widocznie nas, klasy sportowej było w nadmiarze i tych bez sportowego cv trzeba było poodsiewać niczym ziarno od plew. Taka karma.

Dlaczego mi ten AWF przylazł do głowy? Widocznie miałem zamiar zostać wuefistą albo jakimś trenerem. Codzienny kontakt ze sportem roztaczał przede mną całkiem spory wachlarz możliwości. Poza tym Jarek Opach czekał na mnie, zawalając rok, bo stwierdził, że razem będzie nam raźniej. On zdał rok wcześniej, ale liga rządziła codziennością, więc nie pogodził tego ze studiami. W duecie mieliśmy przebrnąć przez ocean nauki i sportu i się zmagistrzyć na koniec.

Jeśli wspomniałem o części fizycznej to muszę też zaakcentować część umysłową. Składała się ona z testu, sześćdziesiąt pytań z chemii, biologii i fizyki. Pierwszych dwóch przedmiotów nie miałem od lat pięciu, więc byłem kompletnym zerem. Jak bohater kawałka Lady Pank,. Byłem nawet mniej niż zero. Z fizyki byłem dnem jeszcze większym, bo to co uczyło nas w technikum, wołało o pomstę do nieba. Ale przecież nikt mi nie kazał dopisywać sobie ocen do dziennika, więc pretensję mogę mieć tylko do siebie i Pani Fizyczki która olała nas, część tumańską klasy cieplutkim, newtonowskim moczem, z domieszką uryny kwantowej.

Ale wiara czyni cuda, przenosi góry i głupiemu zawsze lżej. Przynajmniej tak mi się wydawało. Na jakiejś sali czy auli, zebrał się kwiat usportowionej młodzieży, najsprawniejsi z najsprawniejszych. Piękni, młodzi, wysportowani, pachnący i uśmiechnięci.

I ja.

Z samego Hutnika było nas kilku zawodników. Moryciak koszykarz, Chrabota Krzysiek i inne ręczniki. Kto był po liceum ten miał spokój w czaszce. Kto był po technikum nie mógł czuć się bezpiecznie.

Rozdali testy. Nic specjalnego. A, B, C i D.  Jedno z czterech do zakreślenia. Ale na Boga ostoję naukowców, które?

Próbowałem udawać, że jestem nauczony, po tym jak okazało się, że nikt mi pomocnej dłoni, a raczej zestawu odpowiedzi nie poda na tacy. Trzeba było robić wrażenie i liczyć na cud. Ze wszystkich sześćdziesięciu pytań, dziesięć byłem w stanie poprawnie odznaczyć. W kolejnych dziesięciu coś mi świtało w głowie, ale mniej niż bardziej. Reszta to już była jakaś magia nie pojęta. Skoro nawet nie mogłem przeczytać poprawnie niektórych słów, to nie pozostawało mi nic innego jak tylko dokonać strzelania na oślep. I poszło jak z płatka, A, A, B, C, A, D, A, C, B, D.

Ha! Sekcja strzelecka czeka!

Podobnie działali koledzy moi, ci nie biologiczno, ani chemiczno-fizyczni. I wiecie co? Nie było to najmądrzejsze może, ale za to kurewsko skuteczne posunięcie. Siadło wszystkim. Akademio drżyj ! We wrześniu cię napocznę.

W połowie wakacji nadszedł czas powrotu do treningów. Tylko okazało się, że sekcji siatkówki w Hutniku Kraków już nie było. Nie było kasy, nie było chęci ze strony zarządu klubu do utrzymania sekcji piłki siatkowej. Postanowiono więc przekazać sekcję siatkarską Wawelowi Kraków, klubowi wojskowemu i zacząć zabawę w trzeciej lidze. Nie do wiary. A tyle nam obiecywano. No trudno. Pies was szmaciarze jebał.

Przekazywać to sobie mogliście, tłuki jebane, worek ziemniaków, pomyślałem gniewnie i zacząłem zastanawiać się co dalej z moją przygodą. Upadek na trzecioligowe dno i to w wojskowym klubie? Ja? Pacyfista anarchista, pijak i nie narkoman, miałem tam iść?

Raczej nie tak to widziałem. A przynajmniej nie wtedy. Bo przecież nigdy nie wolno mówić nigdy. A pan podchorąży zawsze zdąży! W swoim czasie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.