S19. Piwna przygoda.

S19. Piwna przygoda.

 

Granie na poważnie rozpoczęło się tak naprawdę od półfinałowej rozgrywki w Rzeszowie. Trener Józef bał się trochę, że mu wyniku nie zrobimy w naszym zestawieniu personalnym i dokoptował do drużyny sławy nowohuckiej siatkówki, Wacława i Jurka Pawełka. Legendy polskiej siatkówki miały nam dać jakość i doświadczenie. I przytrzymać nas z daleka od używek płynnych.

O mój Boże, odpowiadało mi to bardzo. Jednym ruchem zdjęto ze mnie i Jarka presję jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Teraz cały ciężar zobowiązań był na karku zbliżających się do emerytury moich sławniejszych kolegów. Los jednak chciał inaczej. Podczas meczu w Rzeszowie, Wacek tak nieszczęśliwie skręcił nogę, że był to bodaj jego ostatni mecz w karierze. Szeregi więc z lekka się nam przerzedziły, ale dalej mieliśmy pakę na awans z palcem w dupie. Został Jerzyk i nawet to, że nie trenował z nami za często, nie miało wielkiego znaczenia. Jedliśmy z hutniczego pieca siatkarski chleb i rozumieliśmy się bez słów. Siatkówka na poziomie trzecie ligi była prosta. Rutyniarz był tam Bogiem a my jego aniołkami.

Finał finałów graliśmy w Opolu, z którego awansować do II ligi miały dwa zespoły. W zabawie uczestniczyliśmy my, gospodarz AZS Opole, nasi koledzy z Wawelu Kraków i ktoś tam jeszcze. W drugim dniu turnieju nadszedł czas derbów. Obydwie drużyny po zwycięstwach piątkowych były już w ogródku i witały się z gąską. Zwycięzca derbowego meczu zdobywał awans bez względu na niedzielne wyniki. Najlepszym rozwiązaniem dla małopolskich drużyn, miał być ich wspólny awans. Tego chcieliśmy i tak by się zapewne stało, gdybyśmy grali mecz przeciw sobie w ostatniej kolejce. Po prostu poustawialibyśmy się jak ta lala. Ale w przedostatniej kolejce takiej możliwości nie było a w siatkówce ktoś musi wygrać, bo ktoś kto ustalał przepisy zapomniał o remisach.

Zawody były szalenie emocjonujące i wyrównane. Cios za cios,  punkt za punkt, set za set. Znaliśmy się doskonale, wiec nikogo nie dziwiło, że po dwóch godzinach wynik brzmiał: 2-2 w setach.

W tie breaku, w jego środkowej części, źle stanąłem i podkręciłem solidnie staw skokowy. Padłem na deski i oczy zaszkliły mi się łzami. Nawet nie z bólu co z bezsilności. Teraz? Dlaczego właśnie teraz?

– Wstawaj Tomek! Wstawaj ! – Jurek Pawełek mobilizował mnie – wstawaj! Z tobą to wygramy!

– Nie dam rady. Ciągnie mnie kostka strasznie i już puchnie! – nie miałem zbyt dużej wiary w szybkie ozdrowienie.

– Wstawaj! Dasz radę! Wszystko jest załatwione! – patrzył mi w oczy głęboko.

Zahipnotyzowany wstałem, nie zdając sobie sprawy o co chodzi. A chodziło tylko o wykrzesanie resztek sił na końcówkę. Musieliśmy wygrać ten bratobójczy pojedynek. Nie było wyjścia. Mrożenie stawu chlorkiem pomogło, adrenalina buzowała i wróciłem błyskawicznie do walki.

12, 13, 14 i 15!

Jest! Mamy to!

Okocimski Brzesko w II lidze!

Nasi hutniczy a teraz wojskowi bracia byli podłamani, ale jeszcze nie wszystko było stracone. Wystarczyło im tylko wygrać w niedzielę i liczyć na nasze zwycięstwo . Wszystko wydawało się takie proste. W niedzielę, grając w pierwszej parze,  zrobiliśmy to co do nas należało, ale Wawel nie dał rady nakręconym gospodarzom z Opola. Co zrobić, sport bywa czasami bardzo okrutny. Okocimski szalał, my z Jarkiem też, ale trochę byliśmy przygaszeni po ostatnim meczu niedzielnym.

W drodze powrotnej do Krakowa poznałem uroki zwycięstwa na które tak długo w Brzesku czekano. Radość był ogromna. Wódka i piwo lały się strumieniami. Zmęczenie było straszne, ale adrenalina buzowała jak lawa w wulkanie i świętowaliśmy długo i solidnie. Zrobiliśmy coś wielkiego dla Brzeska, Okocimia, okolic i czułem to całym sobą. Był to mój pierwszy awans i jak się wkrótce okaże nie ostatni. Gomółka, specjalista od awansów z niższych lig. Tak po latach mogę o sobie powiedzieć.

Sukces sportowy wiązał się z ekstra gratyfikacją finansową oraz wyższymi apanażami w II lidze. Taki awans w pracy z solidnym bonusem. Wracałem po roku gry na przyzwoity poziom siatkarskiej zabawy. Rozliczenie finansowej gratyfikacji nastąpiło po hucznej zabawie w mieście piwa. Sponsor podjechał pod hotel przyzakładowy wczesnym rankiem.  Dał znać klaksonem ze trzy razy, a my znieśliśmy nasze skacowane ciała do jego BMW, model nowoczesny wtedy bardzo.

– No to ile chłopaki zarobiliście? – Padło pytanie z serii nie pamiętam ile obiecałem.

– No po tyle i tyle. Tak się umawialiśmy, nie? – nasza pamięć mimo kaca była niezawodna.

– Oczywiście. A to jeszcze to na dokładkę, za wspaniałą robotę! – wyciągnął bardzo gruby plik banknotów z którego niewiele ubyło po wypłaceniu premii.

– Dziękujemy i polecamy się! – było nam niezwykle miło.

– No. To biorę was na swoje utrzymanie w drugiej lidze też. Zostaniecie?  – Sponsor nas chciał utrzymywać a my niemieliśmy prawie nic na przeciw – Wawel nie wszedł to po co wracać do Krakowa?

– No tak ale studia przerwaliśmy, wojsko nas ścigać będzie – Trzeźwieliśmy szybko wizualizując zielone mundury na naszych ciałach.

– E tam. Kto by się wojskiem przejmował? Załatwi się wam coś na rolniczej. Chcecie studiować na rolniczej? – chlebodawca starał się nas ratować przed wojskiem dla dobra brzeskiej siatkówki – Aha. I piękny Marek tu przychodzi! Już jesteśmy dogadani!

Mareczek? Siekierka? Czwarty do brydża? Wspaniale.

– Fajnie, to załatwiajcie tę rolniczą. – Byliśmy zdecydowani i chętni, ale wiedzieliśmy też, że jak to w życiu bywa, nie wszystko zależy od nas.

Daliśmy losowi szansę i sprawy ruszyły z kopyta. Pierwsze spotkanie na Akademii  Rolniczej było jednocześnie przedostatnim przed egzaminami. Przyszliśmy ukierunkowani, przez naszych mocodawców, na konkretny wydział. Zootechnika. Nazwa kierunku dla absolwentów Technikum Budowlanego brzmiała tajemniczo. Ale do zoo lubiłem chodzić więc mi to nawet pasowało.

– Panowie witajcie!  Zgodnie z ustaleniami macie tuta pytania na wasz egzamin, ten, no. Powodzenia!- naukowa persona która nas ugościła zaczęła sprawy tłumaczyć szybko, żeby mieć to już za sobą.

Ale nie ze mną te numery Bruner.

– A odpowiedzi? – nie lubiłem marnować czasu swojego, a naukowców to już w szczególności.

– Odpowiedzi? – zatkało komuś kakało – Jakie odpowiedzi?

– Odpowiedzi na pytania egzaminacyjne psze pana.

– No ale jak to tak? I tak robię coś czego nigdy nie robiłem. A pan coś jeszcze insynuuje?  – Naukowiec nie   mógł uwierzyć w zaistniałą rzeczywistość.

– Gdzież bym śmiał! Zna pan pewnie odpowiedzi na te pytania? Prosimy! Da radę na jutro? Bo egzamin za tydzień a my mamy zgrupowanie. Ściągi trzeba by porobić, połapać to wszystko i w ogóle – błagałem niemal klęcząc na niby.

– Na jutro? – naukowiec był w szoku i bełkotał. – Odpowiedzi… Na jutro….

–  Tak! To będziemy o jedenastej! Do widzenia! – Załatwiliśmy sprawę pozytywnie i wycofaliśmy się sprintem.

– Do widzenia! – krzyczałem już w połowie korytarza – dzię ku je my!

– Ale pan … – drzwi i odległość wygłuszyły dobrze dalsze wywody profesora może i habilitowanego.

Odpowiedzi były przygotowane. Teraz tylko wystarczyło nie zaspać na egzamin. I nie pomylić się! Rany bomba, jakie to wszystko było skomplikowane.

Przed wejściem na salę egzaminacyjną miałem małe moralne zachwianie. Czy aby droga obrana jest słuszną drogą? Czy nie krzywdzę tych wszystkich którzy chcą być bardzo, bardzo weterynarzami i zapładniać krówki pchając im ręce w odbyt, leczyć pieski, kastrować kotki, obijać pieczęciami mięso ze świni i dzika, szczepić knury i pracować w Zoo? A może nawet być dziennikarzami, politykami, sprzedawcami, tancerkami w klubach gogo? Ściskało mnie w żołądku strasznie. Nie zasłużyłem na ten kierunek, nie mogę odbierać przecież chleba fanatykom zwierzyny w każdej postaci.

– I wiesz, jest jeden na jeden. Może dostaniemy się wszyscy – z głębokich myślenic wyrwał mnie szczebiot jakiegoś młodego kandydata na zwierzo-lekarza bez granic.

Boże jedyny, Panie Na Morzu i w Oborzu ! Wysłuchałeś modlitwy pokornego serca sługi swojego. Nie dasz nikogo skrzywdzić. Skoro Ty nie dasz, to i ja im pomogę, niewiernym. Egzamin miał trwać godzinę. Najlepsi z najlepszych czyli ja i Jaro, już po trzydziestu minutach byliśmy gotowi do opuszczenia gościnnych progów Akademii Rolniczej. Ale zostało jeszcze jedno ALE do wypełnienia. Kto Panu swemu obiecuje, ten nie może okazać się chu, huncwotem, o! I puściłem pomocną ściągę a umysły rozstąpiły się niczym Morze Czerwone przed inwazją wiedzy. Wszyscy napisali egzamin zadowalająco i wszyscy się dostali. Byłem chwilowo spełniony a Okocimski zadowolony. Wojskowy wyrok został odroczony.

Przygotowania do drugoligowego sezonu rozpoczęliśmy z początkiem sierpnia odwiedzinami Siekierki, który przyjechał negocjować swoje apanaże. Negocjację zakończył z sukcesami i mogliśmy w godzinach wczesno popołudniowych udać się na zasłużone oblewanie. Siedziało nam się miło do momentu kiedy nie trzeba było wstać i odprowadzić Marka na pekaes. Zadanie utrudniały nam jakieś błędy w grawitacji ziemskiej. Coś było nie tak, bo im więcej lat miał któryś z nasze trójki, tym trudniej było mu utrzymać kontakt z podłożem. Dziwnym trafem miejscowi trzymali się prosto.  Widać byli przyzwyczajeni albo nie pili od południa jak my. Dotarliśmy na dworzec po kilku wywrotkach i kiedy ja z Jarkiem zaczęliśmy łapać pion i wyglądać jak tubylcy, Siekierka popadał w coraz większą grawi dziurę. Zaczęliśmy go więc holować do autobusu. Jednego i drugiego, ale kierowcy na widok trzech słaniających muszkieterów zamykali drzwi i dawali w długą.

Halo, halo! To my! Zawodnicy drugoligowi. Miejscowi!

Halo! Słyszy nas ktoś, coś? – nadawaliśmy w podświadomości bo tylko tak się rozumieliśmy.

– Cześć panowie. A gdzie wy się tak nawaliliście? – Andrzej, nasz miejscowy rozgrywający wyrósł z podziemi jak pęd z ziemniaka.

– Nigdzieee, ee ! – odparłem ufając mu, że mi zaufa.

– Marek jeedziee, do doomuuuu. Będzie ee z naami grauł ! – przekazałem wiadomość dnia licząc na zrozumienie.

– Wiem, fajnie. Ale stańcie gdzieś z boku. Wszyscy na was patrzą, to małe miasto – Odkrywał przed nami gorzką prawdę o małych miastach.

– Doobrzee, yyee. Marek jedzieeeii ! – błagaliśmy o ratunek i szukaliśmy boku w którym moglibyśmy się skryć.

Marek nie błagał. Marek nie szukał. Marek nie żył. Dzięki Andrzejowi udało się oszukać kierowcę sposobem na chorego człowieka. Endrju upchnął zwłoki i kupił bilet z sutym napiwkiem. Kierowca uśmiechnął się pod nosem i obiecał dostarczyć ciało i duszę do Krakowa. A nas kolega odwiózł do hotelu. Spacer nie wchodził w rachubę. Na pewno tak było. Trzeba wierzyć.

 

Nasi koledzy spoza Brzeska byli dziwni. O ile Krzychu w trzeciej lidze łykał z nami browary chętnie i nie trzeba go było o to prosić, o tyle Wojtek nie łykał nic. U Krzycha raz nawet w Dębicy wylądowaliśmy i nas poniosło na bogato. Żona jego się nie cieszyła specjalnie mocno, jak wyliśmy późną nocą, że „ Oprócz błękitnego nieba nic nam w życiu nie potrzeba” i chcieliśmy wyrzucać nasz sprzęt sportowy przez okno. Na szczęście szła rano do pracy i modliła się o szczęśliwy powrót do pustego domu. No może nie do końca pustego, bo męża należało ustawić do pionu i kazać mu wybierać: koledzy i picie albo szczęśliwy związek i w nim gnicie.

Wojtek skrywał w sobie wielka tajemnicę. Tatulo jego był chory na alkoholizm i Wojtek postanowił, że nigdy prze nigdy nie weźmie alkoholu do ust. Człowiek obcując z chorym sam najlepiej zna problem.

Rok wytrzymał przy nas w celibacie alkoholowym. To znaczy w celibacie był on, bo my broń Boże nie znaliśmy takiego pojęcia. Jednak w drugiej lidze się złamał i bił rekordy konsumpcji. Jeden balecik kręciliśmy na hotelu i w miejscowych knajpach. Po sześciu piwach przychodził czas na wodę ognistą. Wszyscy jechali równo. Siekierka i ja straciliśmy z przemęczenia czucie w nogach I nie mogliśmy wrócić do hotelu, ale co to było dla Wojtka? Pestka. Złapał nas za ręce na wysokości bicepsów i odprowadził grzecznie do domu. Rano wstaliśmy otumanieni wrażeniami dnia poprzedniego i z wielkimi siniakami na rękach. Marek na lewej a ja na prawej. Miasto było małe, ale jakoś nikt nie donosił na nas trenerowi. Ale za to my byliśmy tylko ludźmi i sami sobie potrafiliśmy robić pod górę.

– Panowie a Wojtek gdzie? – Trener na porannym treningu przeszywał nas rentgenowskim wzrokiem.

– Nie wiemy. Pożegnaliśmy się w hotelu i poszliśmy spać. Wcześniej niż zwykle – to była nasza wersja poranna.

– Spać? Wcześniej? Tak? Cieeeekawe. A wy co tacy zmęczeni. Spaniem?

– E tam, wcale nie. Ale spało się źle, bo gorąco i coś stukało na browarze – łgaliśmy jak z nut.

– To dobrze. Jak nie jesteście zmęczeni to zrobimy dzisiaj wytrzymałość.

Na rany drzewa sandałowego. Jak tak można? Kto to widział. Panie, myśmy się popili, jeszcze w kiszkach larum grają a pan nas na poligon ślesz? Tak nie można. Robienie treningu wytrzymałościowego samo w sobie było niczym Męka Pańska, a opcja takiego treningu po balu to już prawdziwe piekło. Na nic zdały się płacze. Trener Józef  był twardy jak skała. Dobry trener, prawdziwy ojciec brzeskiej siatkówki, także dla nas chciał być tatą sprawiedliwym. Przesadziłeś wieczorem? To teraz wypacaj, bohaterze kuflowy.

Trening wlekł się okrutnie, żołądek nie raz i nie dwa podchodził do gardła. Nie ma co kryć, odstawaliśmy wyraźnie. Pewnie z powodu gorąca panującego na hali. Wojtek nie wiedzieć czemu nie dołączył do zabawy. Z czasem okazało się, że tego dnia nie miał prawa dołączyć. Pomyliły mu się, niebożęciu,  noclegownie i wylądował na progu piłkarskiego budynku przy stadionie, zamiast w naszym hotelu. Pomyłka lokalizacyjna wynosiła około jeden kilometr. Mieszkająca tam pani, ze strachu przed olbrzymem wezwał policję. Ci szczęśliwie rozpoznali w nim swojego siatkarskiego reprezentanta i nie zamknęli go na wytrzeźwiałce albo w areszcie, tylko oddali trenerowi. A ten zamknął go gdzieś w szatni na hali, żeby ten doszedł do siebie.  A tak się kolega zastrzegał, że jak nas zaprowadzi to już na miasto nie wraca. Widocznie nie dotrzymał obietnicy.

Do sezonu byliśmy przygotowanie solidnie. Drugiej ligi nie znaliśmy wcale, ale liczyliśmy na spokojne utrzymanie się w niej. Postanowiliśmy też poważnie podejść do rozgrywek ligowych i na przekór naszym rozrywkowym charakterom, postanowiliśmy nie łykać w weekendy ligowe. Weekendy były zarezerwowane do grania. Nie zawsze się to co prawda udawało, ale sytuacje takie bardzo ekstremalne pamiętam raptem dwie. A nie. Trzy.

No dobra, cztery.

Pierwsza wypadła podczas wesela mojego kolegi z technikum, Rafała. Fajnie się poskładało bo z Brzeska na miejsce ślubu miałem rzut piłką lekarską. Jakieś trzydzieści kilometrów. I do tego działka moich rodziców była w pobliżu domu weselnego, więc nocleg miałem opanowany. Wszystko było na miejscu niemalże. Po sobotnich zawodach zameldowałem się na imprezie. Weseliliśmy się jak trzeba. Co prawda ja troszkę słabiej, bo mecz mnie rano w niedzielę czekał, ale reszta znajomych nie miała takich problemów. Cieszyłem się, że nie uległem pokusie i namowom na ostrzejsze świętowanie i niespecjalnie zmęczony, a nawet wyspany wróciłem na miejsce sportowej pracy. Jak zobaczyłem kolegów to się przeraziłem. Kto tu był na weselu? Ja czy hotelowy alko-gang? Na szczęście wygraliśmy i się wszystkim upiekło i mogłem z czystym sumieniem wracać na poprawiny.

Druga sytuacja też miała miejsce podczas zawodów na okocimskiej ziemi. Trener już nie wiedział jak nas upilnować i na nasz pomysł nocowania w domu w Krakowie, bo coś tam coś tam, zareagował entuzjastycznie . Liczył na to, że matki, żony i kochanki nas przypilnują. Prawie wszystko się zgadzało, tylko zapomnieliśmy mu przekazać, że Anioł wpada do miasta Kraka na weekend i raczej w miasto ruszymy.  I w Krakowie ruszyliśmy na bingo. Nawet coś tam wygraliśmy i przez to tak mocno świętowaliśmy, że nas z bingo usunięto metodą siłową. Kilku ochroniarzy doprowadzało nas do pionu, bo sami nie dawaliśmy sobie rady. Ani z nimi ani z nami samymi.

Za to na mecz przybyliśmy zgodnie z zapewnieniami, prawie w formie i pewnie też zwyciężyliśmy.

Albo i nie?

Trzecia akcja była mega. Pojechaliśmy na zawody do Jaworzna. Jaworzno to był zespół chimeryczny. Co roku na sinusoidzie. Albo spadał bo był za słaby na I ligę, albo awansował bo był za silny na ligę II. A lał w tej naszej lidze wszystkich niemiłosiernie. Ale nas się, nie wiem czemu, obawiał.

Wyjazd był z kategorii wyjazdów niedalekich. Krakowska część zespołu dołączała się do reszty u siebie, na trasie. Sobotni mecz był jak na II ligę wspaniały. Wojtuś tłukł z lewego skrzydła, z drugiej linii, ile tylko fabryka dała. Jarek widział co na parkiecie piszczy i posyłał mu piękne wystawy na skrzydła. Po morderczej walce przegraliśmy . Wszyscy byli zdziwieni, że beniaminek jest taki silny i chwalili nas, poklepywali po placach, jak nigdy. W szatni okazało się że ktoś szczęśliwie ma urodziny, ewentualnie imieniny czy cokolwiek innego, co pozwoliło by strzelić tego biednego litra, co to komuś w torbie sportowej zalegał. W dodatku po takim meczu? Kierownictwu nie wypadało zabraniać nam wypić po łyku czystej.

Chętnych jednak wielu nie było, ale bohaterowie wieczoru, zasłużenie trzepnęli pod prysznicem po łyku i to nie jednym. Ktoś im pomagał, żeby nie popłynęli za daleko, ale oni nie mogli przestać . W Krakowie grupa krakowska wysiadała i grzecznie, jak nigdy, poszła spać. Rano czekała nas zbiórka znowu i wyjazd na rewanż. Na miejscu z którego mieliśmy odjechać, spotkaliśmy się przed czasem. Minuty mijały szybko, a autobusu z naszym zespołem nie było. Kolejna minuta, pięć, kwadrans, trzydzieści minut.

Jest! Uff. Kamień z serca.

W autobusie nastroje były minorowe a trener emitował bliżej nieokreślony wkurw na świat cały. Zawodnicy brzescy stroili dziwne miny. Na szczęście nastrój w autokarze się szybko polepszał, bo my krakowiacy wyglądaliśmy trzeźwo i dobrze jak nigdy. Na końcu autobusu drzemał Wojtek. Niech śpi konisko, niech śpi. Luli luli, chciałoby się mu śpiewać za wczoraj, luli luli la.

Mecz niedzielny też rozegraliśmy dobry. Nie chcieliśmy psuć wrażenia z soboty. Wojtek był  co prawda jakiś nieobecny, ale naparzał tak, że aż drwa z parkietu leciały. Jeszcze silniej niż dzień wcześniej. „Forma pierwszoligowa” napiszą gazety w poniedziałek. „Brzeski atakujący wyprzedził drugą ligę swoimi umiejętnościami”. Dla mnie był też gladiatorem takim jak znani mi z opowieści zawodnicy uprawiający siatkówkę we wcześniejszych latach. Ci którzy panowali nad swoimi organizmami podczas zawodów wbrew prawdziwym faktom i zdrowemu rozsądkowi. Zanim jednak to poczytaliśmy nazajutrz, w drodze powrotnej cała prawda wyszła z wora, niczym Wojats z szafy. Okazało się bowiem, że naszego najlepszego atakującego gdzieś w Brzesku poniosło. I to całkiem poważnie, bo aż do utraty tchu. Do tego stopnia stracił przyjaciel serdeczny głowę, że w godzinie odjazdu na Śląsk, spał sobie słodko. W szafie w hotelu. I trochę czasu zajęło jego odnalezienie i zapakowanie do pojazdu. Ale miał w sobie to coś, co mają tylko najwięksi. I powstał jak nikt. A Feniks i jego popiół mu do dzisiaj zazdroszczą.

Ostatnia akcja miała miejsce pod koniec sezonu, była już dla wszystkich ostrzeżeniem z serii: przeginacie, to raz ostatni. Więcej tolerancji nie będzie.

Miejscem akcji był Ozorków. Kolejna sobota i kolejna ligowa młócka. Po meczu zalegliśmy w hotelu kategorii czwartej. Do spania postanowiliśmy sobie pozwolić tylko po małym piwku, bo rano czekała nas druga część zawodów z Bzurą. Niestety nie wszystko poszło gładko i jednego kolegę rano nie mogło to małe piwo opuścić. Za nic nie chciało mu wyparować z czaszki, trzewia grały na inną melodię i robił się ogólny kocioł w jego organizmie. Stan zespołu wyglądał na drużyna minus jeden.

Pod halą gospodarzy kolega szukał rozpaczliwie ratunku w opróżnianiu organizmu z resztek dnia wczorajszego. Nie pomagało. Może ostra rozgrzewka? Nie pomagało. Może czas zagra dla niego? Nie zagrał.

Podczas rozgrzewki, trafienie w piłkę nad siatką okazało się niemożliwe. Nie mogliśmy uwierzyć w to co widzimy. Kapitan Nemo zagościł w naszych szeregach i był tak chory , że nawet rutyna nie mogła mu już pomóc.

– Trenerze chciałem zgłosić ,że jestem dzisiaj nieprzygotowany do gry – niedyspozycja pchnęła kolegę w akt daleko posuniętej desperacji.

– Jakie nieprzygotowany?! Chłopie co ty mi pier…….. – Kołcz Józef się wściekł nie na żarty.

– No nie przygotowany do zawodów – ostatkiem sił kolega wypalił się przed trenerem – Nie dam dzisiaj rady zagrać.

Mógł być to jeden z nas. Członek grupy krakowskiej. Studia porzuciliśmy z Jarkiem po miesiącu od rozpoczęcia, zootechnika nam najwyraźniej nie siadła. Obserwacje po mikroskopem nasienia byka czy nauka wzorów matematycznych kwiatów nie wciągnęła nas na tyle, żebyśmy mogli kontynuować edukację z pełną pasją. Młody dawał po dupie w trakcie sezonu i czas nasz mijał nieubłaganie. Wiedzieliśmy, że wyżej tego co zrobiliśmy do tej pory w Okocimiu, nie przeskoczymy.

Mimo walki niemrawej, jaką starał się stoczyć o nas, na kolejny sezon KS Okocimski, to Wawel miał teraz wszystkie lejce w swoich rękach. Bo nie dość, że awansował do drugiej ligi, to jeszcze był w stanie w miarę bezboleśnie rozwiązać nasz problem z zasadniczą służbą wojskową. A Okocimskiego zostawiliśmy po sezonie, na bezpiecznym miejscu w II lidze. Utrzymanego i zaadoptowanego w ligowym towarzystwie. Uznaliśmy swoją dwuletnią misję za zakończoną. Raczej z sukcesem.

Czas było wracać na stare krakowskie śmieci i tam budować coś nowego. Tym bardziej, że wojsko ścigało nieubłaganie a koledzy na nas czekali.

No to chlup! Zmieniamy klub!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.