S17. Epoka wczesnego fryzjerstwa.
Hutnik lat 90-tych stawał się klubem jednosekcyjnym. Pomalutku, krok po kroku, kop po kopie na zielonej murawie, niszczono sekcje halowe kosztem piłkarskie potęgi. W sekcji piłkarskiej finansowego dna nie było.
Zrobiono więc, tak zwany, wspólny kocioł. Zasada jego działania była prosta jak jazda na rowerze. Wszystkie sekcje wypracowane pieniądze, zazwyczaj z transferów, wrzucały do jego środka. A kocioł ten miał spust skierowany głównie na sekcję piłkarską. I tam się wylewało. Halowcy łatali dziury, grali za damski chuj często, bo na piłkarzy, kupowanie meczy i pompowanie sztucznego balonu być musiało. Samo życie.
Piłkę nożną lubiłem, ba, kochałem nawet, więc wtedy jeszcze gotów byłem do poświęceń względem swojego portfela. Ot, dziecięce myślenie, samemu nie zeżreć, żeby inny nażarty jak mops chodził. Zresztą do dzisiaj mnie to prześladuje. Za dobry bywam, za dobry.
Tak więc wypluwał ten wspólny kocioł jednym lejem. Na zieloną część hutniczej planety. Skoro wypluwał to i futboliści zabierali, przeżerali i mieli jak u Pana Boga za hutniczym piecem. Ale też kopali się w I lidze, z Legiami, Wisłami, Zawiszami, Giekaesami i innymi. Lubiłem więc tam chodzić, bo i stadion był pięknie położony, rodzinna atmosfera panowała i wejściówkę jako zawodnik i członek klubu miałem gratisową.
Rodzinna atmosfera o której wspomniałem przejawiała się w wielu sytuacjach. Większość ludzi chodzących na stadion się znała, a to z osiedla, a to z pracy, a to z samego przyłażenia na mecze. Podczas zawodów piłkarskich na koronie stadionu organizowano spotkania różnorakie, a nawet imieniny czy urodziny odprawiano. Na wnoszoną wódeczkę patrzono na bramce wejściowej z przymrużeniem oka. Napierdalanek było stosunkowo mało, a i wybryki z wbieganiem na murawę nie pojawiały się zbyt często. Żeby ktoś wbiegł na murawę, to już musiało się kilka czynników złożyć do porządnej kupy. Alkohol, sędziowskie błędy, częste w tych fryzjerskich czasach, które jak potem pokazał czas i udowodniła prokuratura, nie brały się z kosmosu. Do tego sprawność fizyczna wbiegającego musiała być na wysokim poziomie, bo murawa zielona była grodzona płotem dość wysokim.
Podczas jednego z meczów, dwa rzędy poniżej mojej miejscówki, kręciła się taka właśnie imieninowa imprezka. Co raz to nowi goście dochodzili. Goździki solenizant dostał, buteleczka wódki, jedna, druga, trzecia się znalazła, ogóreczki na zakąskę były. Było i sto lat i sędzia chuj i inne, piękne w treści samej przyśpiewki. W tym czasie, na boisku sędzia robił co tylko mógł, żeby goście nie przegrali, kibice robili co mogli żeby jego wielbłądy przetrawić i za bardzo nie oszaleć. Ci trzeźwiejsi kończyli na wyzwiskach, trzeźwi na przekleństwach pod nosem a co poniektórzy już spali.
Ale u jednego z imieninowiczów, który większą część meczu spędził dupą do zawodów, bo był polewającym, nerwy zagrały siadanego na koń i poszedł na murawę zieloną niczym ułan na czołgi. Nawet nie widząc za bardzo meczowej żenady, doznał przestawienia klepek w mózgu i postanowił udać się na murawę i wyjaśnić u sędziego, dlaczego ma on taki słaby dzień. Odpowiednio uzbrojony, w reklamówkę ogórków kiszonych, zaatakował płot dzielący świat kibiców od świata zawodników. Jak on to zrobił będąc w stanie nieważkości tak wielkiej, że już samo stanie na nogach było dla niego nie lada wyzwaniem? Nie wiem i pewnie niewielu z obecnych tam wtedy wiedziało.
Szybko więc, jak na stopień posiadanego upojenia, wdrapał się na ogrodzenie i jeszcze szybciej z niego spadł, na swoje szczęście na właściwą, miękką stronę boiska, a nie na beton od strony trybun. Otrzepał się niezdarnie, złapał za siatę z ogórkami, którą zabrał na wyprawę boiskową i poszedł cwałem wprost na sędziego. Ten stał tyłem do atakującego i zanim zorientował się co się święci, przyjął na głowę jednego z serii ogórków, które wyskoczyły niczym kule z kałacha z dziurawej reklamówki. A było tych kul, znaczy ogórków, z dziesięć. Po ataku mózg atakującego zarządził odwrót, ale energii na drogę powrotną do nóg już nie miało co dostarczać, alkohol w żyłach odcinał prąd z członków i położyło chłopa jak zboże po wichurze, gdzieś w okolicach pola karnego gospodarzy.
Na koronie stadionu śmiech mieszał się ze łzami radości, przekleństwami na sędziego, na służby które ujarzmiały agresora, z hymnami pochwalnymi dla fantazji i odwagi ludzkiej. Zabawa była na sto dwa. Imieniny z cyklu tych niezapomnianych się odbyły. Dla wszystkich obecnych na stadionie też.
Konsumpcja alkoholowa była mocnym punktem większości zawodów na naszych nowohuckich arenach, szczególnie tych na polu, czy jak ktoś chce, na dworze, w ostatnich dekadach dwudziestego wieku. Dzięki tolerowaniu wnoszenia napojów wyskokowych przez organizatorów, frekwencja była zadowalająca a i publika w podzięce trzymała fason i wysoką kulturę spożycia. Widok którego nie mogę zapomnieć dotyczył zawodów żużlowych, świeżo reaktywowanej drużyny krakowskiej Wandy. Po latach posuchy, w roku 1993, po 28 latach, na ulicę Bulwarową powrócił warkot motocykli a w powietrzu unosił się zapach palonego etanolu. Stadion, którego zdecydowaną większość stanowiły trawiaste wały, wspaniale nadawał się do kibicowania w pozycji nawet leżącej. Po każdych zawodach trzy czwarte publiczności wstawały i szły do domu a pozostały ułamek leżał i czekał. A to na przebudzenie, a to na uzyskanie pełnej sprawności w nogach. Żużel wciągał. Mnie też.
Ze spotkań piłkarskich tego okresu pamiętam kilka meczy, które zapadły mi w pamięci z różnych względów.
Jeden z nich, to mecz Hutnika na wyjeździe, na Wiśle. Bramkę strzelił tam późniejszy gwiazdor ligi polskiej, niemieckiej i reprezentacji Orła Białego, wtedy kolega prawie, Tomasz Hajto. Tomek przyszedł do Hutnika z Makowa Podhalańskiego. W sumie mógł być też siatkarzem, bo wysoki był nieboże odpowiednio. Ale do piłki nadawał się lepiej bo był taki, jak by to powiedzieć, toporny w ruchach. Za to waleczny był strasznie i do tego silny. Piłkarze go za dobrze nie przyjęli, zawsze to jakieś zagrożenie dla starej gwardii było, a i Tomasz pyskaty był, jak to góral, wiec nie ma się co dziwić. W hotelach klubowych na starej Hucie mieszkając, trzymał się z halowcami bardziej. Zawsze grzecznie cześć powiedział, co słychać zapytał. Prawie jak nie piłkarz.
Oczywiście przesadzam, bo wtedy w Hutniku kopali i to z sukcesami : Waligóra, Koźmiński, Bukalski. Fajne i miłe chłopaki. Bardzo dobrzy piłkarze ( vice mistrzowie Olimpijscy z Barcelony przecież ) i grzeczni ludzie. Szkoda tylko, że pierwsza reprezentacja ich nie wykorzystała odpowiednio, bo nie musielibyśmy czekać na udziały polskiej reprezentacji w mistrzostwach świata tylu dekad.
A wracając do Hajty, nasz Tomasz na Wiśle oddał strzał rozpaczy w środek bramki, ale z siłą potężną. Niczym Kazio Putek w latach osiemdziesiątych. Putek miał taką siłę w nodze, że strzelał bramki z rzutów wolnych z połowy boiska. A nie daj Boże jak stojący w murze zawodnik przyjął strzał na ciało. Nie raz kończyło się to utratą przytomności trafionego, a nawet wizytą w szpitalu.
Po strzale Hajty bramkarz ani pierdnął, a Tomasz stał się posiadaczem butów piłkarskich ufundowanych przez dobroczyńcę i kibica Hutnika, niejakiego pana Mączkę. Po dwóch tygodniach wpadliśmy na siebie i gadaliśmy sobie o tym meczu i wspomniałem Tomkowi o nagrodzie. Nawet nie wiedział, że taki zaszczyt go spotkał i bardzo się ucieszył, że ktoś mu doniósł o tym na czas. Bo nagroda była nie byle jaka i żal by było jakby przepadła ze względu na mierną komunikację i kiepski przepływ informacji wśród zainteresowanych.
Ale wróćmy do ligowej szarzyzny.
Część meczy na hutniczych obiektach bywała bardzo przewidywalna. Dla mnie bardziej niż dla innych, bo jeden ze znanych mi notabli zdradzał swoją mową ciała i rozmowami przedmeczowymi emocje lub ich brak, w mających się właśnie rozegrać zawodach piłkarskich. Jak było wiadomo, że coś jest grane nie tylko na murawie to przed meczem mówił mi:
– A po co żeś przyszedł?
– No na mecz, nie?
– Eeee, na mecz. Jaki mecz? Będzie remis.
– Jak remis? No co ty?
– No remis, mówię.
I był remis. Zainteresowani jedni sprzedali zawodnika zainteresowanym drugim, drudzy jednym dali, poza kasą punkt i wszyscy byli szczęśliwi. A my na trybunach zrobieni zostaliśmy na szaro.
Innym razem to ja zaczepiłem znajomego który na zewnątrz wyraźnie się gotował:
– Coś taki wnerwiony ?
– Coś śmierdzi. Mówię ci, coś śmierdzi.
– E tam, przesadzasz. Pogoda fajna, drużyny w formie, będą fajne zawody.
– Nie będą. Śmierdzi. Mówię ci.
Powietrze było czyste i przejrzyste. Kombinat dymi jakby mniej, więc skąd to przeczucie u znajomego? Liga przecież ustawiona była już dawno, wyczuwało się więc kto poleci a kto nie. Nic tylko grać ,wygrywać i premie z murawy zgarniać. Mecz był typowy jak na standardy polskiej piłki ligowej. Typowa łupanka bez ładu, składu, pomysłu i chęci.
I nagle w drugiej połowie, ni z tego ni z owego, po wyrzucie piłki z autu, na wysokości pola karnego, bramkarz Hutnika dokonał wpiąstkowania tejże do… swojej bramki! Aha! Wyszło szydło z worka. Ktoś chciał dorobić kosztem kolegów i dorobił. To dlatego takie napięcie było w powietrzu. Z drugiej strony trzeba było mieć nie lada odwagę decydując się w pojedynkę na taki ruch, co jednak w tamtych czasach nie było takie trudne. W końcu fryzjer wszystko trzymał za grzywkę.
Przecież niejeden z nas pamięta ostatnią kolejkę ligową sezonu 92/93. To co wtedy wyprawiały drużyny Legii i ŁKS oraz ich przeciwnicy Wisła i Olimpia, przeszło do annałów światowego futbolu. Wyniki 6-0 i 7-1, żeby tylko mieć lepszy bilans bramkowy śmierdziały na odległość. Co prawda PZPN zareagował na ten wyczyn dość szybko i pozmieniał kolejność w tabeli ale niesmak pozostał i wszyscy wiedzieliśmy , że to tylko czubek góry lodowej.
Ryba psuje się od głowy ktoś mądrze zauważył i cuchnie okropnie. I w takim to smrodzie przyszło mi być świadkiem i uczestnikiem sportowego życia w tamtych latach. A że smród lubi się przyczepić i ciągnąć za człowiekiem zrozumiałem po latach. Ale o tym jeszcze będzie.