7. Tarnów 5.11.2019 poza trasowo, z miłości.

7. Tarnów 5.11.2019 poza trasowo, z miłości.

Na Tarnów pędziłem z Łodzi jakiejś tam, chyba Fabrycznej, przez robotę, bo musiałem swoje zrobić, od piątej rano. W recepcji, korzystając z nauk i wskazówek Tomusia Glazika, pobrałem śniadanie podróżne, które przysługuje tym, którzy muszą startować przed otwarciem jadalni hotelowej. Jak wspominałem już, Paris w dupie jest koścista, to i śniadanie otrzymałem dla niejadków. Dwa trójkąty kanapkowe, serek bezsmakowy, banan, gruszka, gnijąca brzoskwinia i woda mineralna, na szczęście lekko gazowana. Po tym „wypasie”, nie ruszając się za bardzo, zacząłem chudnąć w czasie snu.

Na Główny dotarłem o czasie, ale do roboty leciałem z wywieszonym jęzorem, plecakiem, walizką i telefonem w garści, bo miałem na łączach międzymiastową z Olsztyna. Cetnar dzwonił co tam w świecie piłki kopanej słychać. W pracy byłem spóźniony, o minutę i zaczęła się sraczka. A że roboty było od groma, ledwo o czternastej trzydzieści skończyłem.

Podmieniony przez TieRa, ruszyłem do domu po auto. Lało jak z koziej pupy, to zamówienie taryfy w trzech korpo się nie udało, i pojechałem tramwajem i autobusem. Wilgotność była duża, tłok straszny i zaczęło się lać ze mnie, jakbym był jeszcze w hiltonowskiej saunie. Czasu za dużo nie miałem, więc z wizyty w mieszkaniu nie skorzystałem, Kasiulka zniosła mi klucze, zapakowałem majdan do bagażnika, odpaliłem auto oraz gps, z metą na hali Gumniska w telefonie, i ruszyłem pomagać.

Bo jechałem na specjalny koncert tegorocznej trasy. Koncert który został zorganizowany w nieco ponad miesiąc, w celu pomocy naszej Kult Turystce Dorocie. Dorotka jest chora i potrzeba kupę kasy, żeby jej pomóc. Kult Turyści zaproponowali koncert charytatywny naszej uwielbionej grupy Kult, zespół się zgodził i ruszyły przygotowania, na które nie było zbyt dużo czasu. Ale pomimo wielu trudnościom, dzięki niezłomności wielu wspaniałych ludzi, wszystko się udało i pozostało mi tylko pomóc w łapaniu ludności Tarnowa i innych części świata.

Droga do Tarnowa, choć to autostrada, była makabrycznie ciężka. Lało, sporo ciężarówek gnało przed siebie, a za kierownicą siedziałem ja, człowiek umęczon jak żółw po maratonie. Szczęśliwie dojechałem na dwie godziny przed godziną zero i mogłem próbować złapać jakieś minimum sił.

Wychodziło to raczej średnio, ale jak już koncert ruszył, a zaraz przed nim Viola odczytała list od Doris, po czym Jamal się wzruszył i się Violi oświadczył przy wszystkich, pod czujnym okiem Kazimierza i zespołu, to dostałem takiej energii i wzruszenia, że poczułem się gotowy do działania na pełnych obrotach. Ku chwale Doroty i Kult Turystów.

Skład łapaczy na tę sztukę był składem autorskim nie wiadomo kogo, i był on mieszaniną rutyny z młodością. Rutyną, czyli dziadostwem w tej grupie byłem ja i Guma, a świeżość i polot wprowadzili Piotrek Polski, Kazio z Poznania, Rafał ze Szczekocin, a wszystko spiął klamrą rutyny i radości Pan Pancerny. Specjalnie na tę okazję zostaliśmy wyposażeni w koszulki, limited editions, Kult Turyści Ochrona, które prezentowały się godnie, ale ponieważ były białe, to uwypukliły wszystkie wady naszych odwłoków. Duże brzuchy, niemal kobiece piersi, a mnie na dodatek tak obcierało sutki, że jak te, pobudzone, stanęły mi dęba, to czułem się jak kobieta karmiąca.

Korzystając z tak znakomitego składu łapiącego, publiczność, a szczególnie Kult Turyści, dla których było to w końcu święto, pomimo kłopotów zdrowotnych Doris, dokonywali sporej ilości przelotów. I przeloty te były stylowo bardzo piękne, ba, niektóre prawdziwie wzorcowe, co ułatwiało nam pracę. Ponieważ byliśmy niezbyt zgrani, pchaliśmy się, a szczególnie młodsza część naszej szajki, grupami, żeby złapać surferów. Znajomych z twarzy ciał wyłapaliśmy na kopy. Latało kierownictwo, zastępcy kierowników, kierownicy prezesów, czyli większość Kult Turystycznej Alkaidy.

Zespół, pomimo grania bez jakiegokolwiek wynagrodzenia, dał z siebie wszystko co najlepsze. W końcu nie mogło być inaczej, w końcu to zawodowcy, a poza tym, bez mała przyjaciele swoich fanów. Ale łatwo nie było, bo raz, że to połowa trasy, poniedziałek, i jeszcze przelot przez połowę Polski w trudnych warunkach drogowych. Tym bardzie szacunek należy się wszystkim członkom, technice, kierowcom i menadżerowi. To był przepiękny gest z waszej strony!

Wspomnę jeszcze o perfekcyjnej organizacji koncertu. Jak na ludzi, którzy zrobili to po raz pierwszy, to ocena może być tylko jedna. Ósemka w skali szkolnej sześciostopniowej. Wszystko się zgadzało ponad stan. Od spraw technicznych, organizacyjnych i od strony zaplecza. W jedności siła! I niech ta jedność skumuluje się w celu jaki chcemy osiągnąć, niech zapewni środki na leczenie naszej koleżanki, a leczenie to, niech da efekt na który wszyscy czekamy. Ostateczne zwycięstwo nad chorobą.

Po sztuce zaczęto snuć plany na resztę nocy, które zakładały konsumpcję małego co nieco, opartego na napojach alkoholowych, i spotkania w gronie szerokim albo podgrupach. Ja marzyłem tylko o jednym. Jak najszybciej udać się do domu, do sypialni, do łóżka. Przytulić się do Oficjalnej Notorycznej Narzeczonej i regenerować. W końcu wtorek, środę i pół czwartku miałem spędzić w pracy, a że roboty jest jak dzików w lesie, trzeba być ogarniętym na maksa. Do tego chciałem w ognisku domowym podtrzymać kaganek ojcostwa, w końcu mam na pokładzie nastolatka i musimy ze sobą jak najwięcej rozmawiać, żeby nie utracić kontaktu i wspólnego zaufania.

Pożegnałem więc uściskiem dziadki wszelakie, odpaliłem diezla 1.9 w turbo, i po opuszczeniu Tarnowa, już na autostradzie A 4, ustawiłem tempo mat na 140 kilometrów na godzinę, i dzięki sprzyjającym okolicznościom przyrody, pognałem na Kraków Nową Hutę. Krótko po północy zaległem w barłogu u boku ukochanej, a co działo się dalej, to już jest nasza słodka tajemnica.

Byle do czwartku, byle do Warszawy! Ktoś musi pomścić to siedem do zera! I niech będę to właśnie ja! Ajment.

6. Łódź 3.11.2019

6. Łódź 3.11.2019

Droga Opole – Łódź powinna być dobra i wygodna. Ale chyba taka nie jest, bo mnie wytrzęsło jakbyśmy większą część trasy jechali wertepami.

Zanim to wytrzęsienie nastąpiło, rozłożyłem się w trzecim rzędzie jak basza, i szykowałem umęczone ciało do oglądania występu Krzysia w telewizji. Przed tą czynnością usłyszałem znajomy program w Antyradio, Gastrofazę. Tym razem było o serach. No to wysłałem mejla, że my w serach jesteśmy słabi i bierzemy się, a dokładniej Kajtek, za miód. I znowu Pan prowadzący przeczytał, pozdrowił i zaczęła się transmisja w TVN. Teraz to są takie czasy, że odpalasz kompa i masz wszystko live. Niestety, program się przeciągał niemiłosiernie, bo tych Machaliców jest strasznie dużo i zanim Krzysio wypluł spod palców pierwsze dźwięki, spałem jak niemowlę.

Po jakichś dwóch godzinach, demokratycznie ustalono postój na stacji. Nie brałem udziału w ustaleniach, bo spałem, a jak spałem, to mi wszystko skakało na nierównej drodze. Głowa, gdzie resztki mózgu odbijały się od skorupy czaszki, kiszki, w których czułem ogień kaczej pogardy z wczorajszego obiadu, oraz wszystkie stawy nogowe i rękowe. Dramat. Ale walczyłem jak miś w zimie i się nie wybudzałem bez potrzeby, przez co dałem kolegom w podróży chwilę wytchnienia od moich przemyśleń, które artykułuję non stop.

Przed Łodzią wybudziłem się i postanowiłem pisać pamiętniczek, co reszta pasażerów przyjęła z radością, ponieważ jak piszę to nie gadam. Co najwyżej zapytuję o to czy o tamto, żeby uwiarygodnić pewne fakty, jakby to kogoś interesowało, jak na przykład fakt, czy mam lat trzydzieści dwa czy trzydzieści cztery. A może więcej? Kiedyś się i tym zainteresuję.

Odkąd śpimy w Łodzi w hotelu Hilton, co jest galaktycznym przeskokiem, w stosunku do lokalizacji sprzed lat, kiedy nocowaliśmy, ochrona i technika, w noclegowniach kategorii niższej, mam problemy z terminami łódzkich koncertów. Bo zazwyczaj przyjeżdżam przed sztuką, albo zaraz po sztuce wyjeżdżam. A dlaczego tak jęczę nad tym faktem? Bo śpimy w Hiltonie u Paris.
A jak Paris, to basen, siłka, sauna, to wszystko na dwunastym piętrze, z widokiem na miasto. A nie, przesadziłem, na Łódź.

Do tego super pokoje, przejście na salę z hotelu, i tylko śniadania takie lichutkie, no ale Paris Hilton w dupce taka raczej licha, to i za tłustego nie ma się co spodziewać na start.
Tym razem dotarłem wcześniej, rok temu zresztą też, więc postanowiłem wycisnąć i tym razem z hotelowych przyjemności maksa. Siłownia i basen miałem zaplanowane od kilku miesięcy. Cała przyjemność rozpoczęła się w pokoju. Spałem z Dżolem, co oznaczało, że do koncertu będę sam na sam ze sobą, bo Dżolo już był na stanowisku pracy. Zacząłem więc od toastu, bo akurat znalazłem piwo w plecaku, które jakoś od wczoraj nosiłem, od zakończenia koncertu.

Wyzerowałem piwko szybko i poszliśmy z Cytrynowym pływać. Żeby nie nanieść bakterii i coli do basenu, wyszorowaliśmy się sumiennie i tu i tam, i ociekający wodą zderzyliśmy się z szarą rzeczywistością, tuż przed przeszklonymi drzwiami pływalni. Ktoś od panny Hiltonówny kazał zrobić przerwę technologiczną. I w tym momencie cały plan mi się zawalił. Tym bardziej, że obiecałem Kult Turystom łapanie non stop, bo miałem być zrelaksowany. Znając mniej więcej możliwości obiektu, ruszyłem na siłownię. A co się robi na siłowni? Kiedyś ćwiczyłem z zapałem, teraz po ludzku zrobiłem sobie kilka selfiaczków i zdjęć w lustrze. Siłownią mogłem więc z dumą odznaczyć, że zaliczona. W międzyczasie Arkadiusz wynalazł saunę, i to miała być ta część relaksacyjna. To wleźliśmy żeby być fit, git i na luzie. W saunie było jednak gorąco i lało się ze mnie wszystkimi porami w skórze. Szły toksyny jak gówno do Wisły w Warszawie. Czułem się jak złe wychodzi. Niestety długo nie wytrzymałem i całe zło nie wyszło. Trudno.

Po wszystkim poszedłem poleżeć a Aro miał skoczyć po napoje. I nie poszedł, bo w tivi leciał mecz siatkówki, a Aro lubi ten sport i zna Konarskiego, bo chodzili razem do szkoły. Ja też popatrzyłem z przyjemnością, bo raz , że sam byłem takim mini Konarskim, a dwa, grało Jastrzębie z Zaksą, czołówka ligi, a w Jastrzębiu gra Tomaszek Fornal, brat Jasia, syn Marka i Dorotki. Czyli bliskie znajomości pierwszego stopnia. Po drugim secie przyszła pora na obiad. To zlazłem sprawnie, bo już mi w brzuchu burczało jak rzadko kiedy.

Miały być hamburgery i coś wege.
Makarony, frytki z batatów i coś tam jeszcze. Niestety hamburger mi strasznie nie podszedł. Miał w sobie tyle słodkiego sosu i słodkich pikli, że podejrzewałem, ze ktoś nas chciał, tak po ludzku otruć! Inni nie mieli takich podejrzeń, więc nie chcąc umierać w garderobianej piwnicy, poleciałem do pokoju, jednocześnie prosząc Cytrynowego o pójście po wódkę, bo już mi się pić strasznie chciało. A praca zbliżała się szybko, i trzeba było przyjąć i wyzerować promile.

Hamburger szybko opuścił moje gościnne ciało, korzystając z pięknej hiltonowskiej muszli, w pięknej hiltonowskiej łazience. Po wszystkim, już kładłem się spać, żeby godzinę z okładem wykorzystać do regeneracji, kiedy nadszedł Cytryn i dostarczył to, o co go prosiłem. Ponieważ ochroniarze, a Kult Ochroniarze w szczególności, przed pracą nie piją, wygoniłem Arkadiusza precz do siebie i dwa mocne drinki strzeliłem w samotności, bo jak nikt nie widzi to się przecież nie liczy. Po wszystkim drzemałem. I pewnie bym się wydrzemał jak trzeba, ale znowu technicy coś ode mnie potrzebowali.

Więc poszedłem i okazało się, że chcą żebym im dał ptasie mleczko. To im dałem i przyszedł czas na suport. A w tym roku w Wytwórni grało WU-HAE, wersja trzydziesta szósta, z Bzykiem, liderem, kierownikiem, jedyną postacią z pierwszych wersji tego zespołu. Bałem się tego występu, bo przy WU-HAE się kiedyś szwendałem mocno, ale życie zweryfikowało możliwości i już dzisiaj tyle czasu nie mam na poboczne hobby. Jednak występ był bardziej niż poprawny, w końcu jak ma się przeboje w secie, to wiele nie trzeba. Wystarczy odegrać swoje i jest git. A do tego młodzież z Karolkiem na basie, dołożyła od siebie małe modyfikacje staroci i się udało. Publiczność była zadowolona, reagowała żywo i nowohucianie zostawili po sobie dobre wspomnienie. Tak trzymajcie chłopaki!

Kiedy nadszedł nasz ochroniarski czas, stanęliśmy pod sceną silni i zwarci. Nawet Kozi dostał dowołanie do naszej kadry, bo bez Koziego trasa, nawet z jego szczątkowa obecnością, nie była by trasą. Koncert w stosunku do występu opolskiego miał inny ciężar. Wyprzedana sala, ponad dwa tysiące ludzi na parkiecie, obiekt wielki i bardzo przestronny. Zespół ruszył od pierwszego taktu jak wściekły czołg. I nie zatrzymał się aż do końca. Energia biła od chłopaków, a szczególnie od wokalisty, jakbyśmy byli pod Studziankami w czterdziestym piątym, i stawali naprzeciw niemieckiej hołocie. Tak było ostro. A pod sceną? W fosie? Raczej spokojnie, chociaż ludzie latali chętnie i często. Nawet się dość mocno spociłem, bo momentami w moim sektorze było gorąco. Więc grzechów nie pamiętam, jakby nie Grande Finale, czyli Totalna Stabilizacja.

Jest w naszej ochronie taki świecki zwyczaj, że Daro śpiewa „Polskę” z Kazikiem, a Guma „Totalną stabilizację” z Jankiem Grudzińskim. Pod koniec koncertu łódzkiego, Guma niespodziewanie zapytał mnie, czy zaśpiewam z panem Jankiem. Na co ja, człowiek raczej skromny, wycofany, nie szukający poklasku, człowiek wielkiej tremy i niewierzący w swoje możliwości i umiejętności jakiekolwiek, opuściłem skromnie wzrok w wykładzinę, i odparłem, że jasne, że kurwa zaśpiewam. Ja bym nie zaśpiewał? Zapomniałem jednak, że tekstu dokładnie nie pamiętam, ale podpatrując chłopaków, zauważyłem , że Pan Janek śpiewa swoją kwestię krótko, a Guma to przeciąga. Więc, stwierdziłem, że powinno się udać. I ruszyłem na swój ostatni wspólny z Kultem występ na scenach świata.
Wszedłem na lajcie, jakbym to robił co dziennie i już w pierwszej zwrotce zobaczyłem w oczach Grudy strach. Poczuł, że Gumy ze mnie nie będzie. Ja, widząc jego przerażony wzrok, zrozumiałem, że chuj tam z tekstem, ale Gumy ze mnie faktycznie nie będzie. Postawiłem więc na ruch sceniczny i kontakt z publiką, starając się uratować jakoś twarz.

Zaraz po koncercie zarekwirowałem materiał Buletowi, człowiekowi który zarejestrował już kilkaset koncertów formacji Kazikowych, do dzis nie wiem po co, i jestem po kilku przesłuchaniach, jednak nie mnie oceniać co się odjaniepawliło. Jak to zmontuję , to na stronę wrzucę, sami sobie ocenicie. Wojtek ocenił mnie surowo ocenił, zjebał i niech to będzie wyjściem do oceny.

Po wszystkim ruszyłem na pokoje, bo chciałem się ogarnąć przed po koncertowym zebraniem, które czasami organizujemy sobie, żeby popaplać. Nie zdążyłem, bo jako posiadacz napoju wyskokowego, musiałem być jednym z pierwszych we wskazanym pokoju. Na zebraniu stawili się przedstawiciele wszystkich frakcji naszej watahy. Nawet doszło do telekonferencji z Teneryfą, bo Didula nie chciał czegoś przegapić. Przed północą okazało się, że wypiliśmy to co mieliśmy i należy wysłać najmłodszego po małe co nieco. Padło na Arkadiusza, a ten z młodzieńczą werwą wyrwał na stację benzynową. Reszta w oczekiwaniu na paliwo, dyskutowała, paliła przed hotelem i zawzięcie dyskutowała o wszystkim. Cytrynowemu troszkę zeszło, bo zmiana dnia, raporty i inne przeszkody, które opóźniały zakup, i grupa zaczęła się przetrzebiać. W końcu dotarł, ja pospieszałem, bo pobudkę miałem o piątej rano i chciałem na sen przyjąć szybko małe co nieco. Niestety, właściciel pokoju zebrań spowolnił i staliśmy z Cytrynowym przed jego pokojem jak ksiądz po kolędzie przed burdelem. Doszedł Daro ze swoim wkładem regeneracyjnym, ale odbił się od nas i wrócił do swojego pokoju. Ja zabrałem Arkadiusza do siebie, i po ciemku zrobiłem po drinku na lepsze spanie, tak dyskretnie, że Dżolo, mój współspacz, nawet nie drgnął. Po czym się pożegnaliśmy, dokonałem samookąpania i poszedłem spać.

O godzinie piątej rano obudził mnie Johnny Cash, śpiewająco! No, spokojnie, nie tak jak myślicie. On nie pracuje w hotelu w Łodzi u Hiltonówny. Może jak by żył, to kto wie, ale go nie ma z nami, i mam go jako budzik na telefonie. Oczywiście z utworem „Ring off Fire”, który nawet wykonywałem na Tenerce i nikt mnie nie zjebał, pomimo braku znajomości języka angielskiego na poziome piosenkarza amatora. I tekstu. Ale to inny świat. Szybko i niezwykle cicho, dokonałem porannej toalety, wypróżnień, dopakowań, ubrałem się i udałem na dworzec kolejowy Łódź Fabryczna, gdzie czekał na mnie pociąg do kolejnej przygody.

Przez Kraków Główny, robotę w www.teleskopy.pl, ruszyłem na Tarnów, gdzie miało się wydarzyć coś niesamowitego. A czy się wydarzyło, i czy dotarłem, już niebawem, w kolejnym odcinku „Od pupy strony, czyli…”

5. Opole 2.11.2019

5. Opole 2.11.2019

Jest chwil czasu na pisanie, to coś skrobnę. Robimy właśnie przelot z Opola do Łodzi, Kult Technika w okrojonym składzie, Pan Roman, Kajetan i Seba, plus ochrona, w składzie Cytrynowy i ja. Reszta dołączy na miejscu, w mieście Łodzi, w hotelu Hilton.

Ale po kolei.

Do Opla wystartowałem z Cytrynowym zaraz po godzinie czternastej. Cytrynowy jest obecnie moim ziomkiem z Nowej Huty, a w Kult Ochronie jest już rutyniarzem, siedem lat łapania, a w tym roku robi z nami bez mała całą trasę. Zna się na robocie jak trzeba i miło go mieć obok siebie. Zastąpił Bartka „Esa” z Jastrzębia, który dwa lata z rzędu łapał poważne kontuzje, i postanowił koszulkę Kult Ochroniarza powiesić na kołku. Nie ma co kusić losu, kiedy na chleb zarabia się przez cały rok, a z Kultem zabawa trwa kilkanaście koncertów jesienią.

Bartka, mojego przyjaciela, poznałem w Mielnie, na wakacjach, w latach dziewięćdziesiątych. Jego miłość do Kultu i Kazika, plus słuszny wzrost i inne walory zewnętrzne były podstawą do powołania go w nasze szeregi. Jego początki, niezbyt udane, już opisywałem w innych opowiadaniach, które znajdziecie na www.goomi.pl, więc zatrzymam się na jego kontuzji z zeszłego roku.

Bartek miał robić z nami całą trasę, i na pierwszy koncert do Gdyni jechał do nas ze Szwajcarii, gdzie pracował. Pierwsze sygnały, że coś nad nim wisi niedobrego, dały o sobie znać w Niemczech, gdzie zepsuł się jemu i koledze samochód, którym jechali do Jastrzębia. Jakimś cudem, na lawecie dotarli na miejsce, a Esu zdążył na ostatni pociąg relacji Katowice – Gdynia, który dowiózł go na koncert dosłownie w ostatniej chwili. I na tym koncercie, gdzieś w jego jednej trzeciej, złamał nogę, ściągając jakieś chucherko z fali. Jeśli dodam, że rok wcześniej w Katowicach, łapiąc swojego szwagra, zerwał więzadła w kolanie, to sami pomyślcie jakie fatum musi człowieka prześladować, żeby na przygodzie życia, ze swoim ukochanym zespołem, rok
po roku ulegać tak ciężkim kontuzjom.

I nie ma Bartka, jest Cytrynowy.

Do Opola dotarliśmy przed siedemnastą, a że hotel był przy dworcu, to mieliśmy czas i na obiad i na relaks przed robotą. Obiad w hotelowej restauracji miał szanse być udany. Każdy z nas miał na ten cel do przejedzenia, po siedem dyszek. Rzuciłem się więc na kaczkę, a precyzyjniej na jej kaczą pierś, choć Daro ostrzegał, że tak słabej kaczyny to on jeszcze nie jadł. Ale to co nie smakuje jednemu, nie znaczy, że nie posmakuje drugiemu. W tym przypadku ta reguła się niestety nie sprawdziła. Zupę zastąpiłem piwem lanym, bo w pracy, przed wyjazdem zjadłem sobie żurek, którego na święto pierwszego listopada nagotowałem wielki gar.

Praca w teleskopach i praca z Kultem, to okres łączenia dwóch prac i łapania dwóch srok za jeden ogon. Siedem dni w tygodniu, z powrotami o piątej rano, żeby zdążyć do roboty na dziesiątą, i wyjściami o czternastej, żeby zdążyć gdzieś w Polskę, na koncert o dwudziestej. Dobrze, że moi ukochani, oficjalna narzeczona Kasia i syn Tomek, są wyrozumiali i dają mi pełne wsparcie w tym czasie, bo bez tego musiał bym porzucić przygodę mojego życia.

Kaczkę dostałem przy drugim piwie, które zastępowało mi zupę. Niestety Daro miał rację, kaczka była zrobiona fatalnie. Bo piersi kacze robi się tak: nacinamy skórkę w romby, nie za głęboko, solimy i pieprzymy i kładziemy na delikatnie rozgrzanej patelni i powolutku podkręcamy ogień, palnik czy płytę. Zależy co tam na chałupie mamy. Po około siedmiu minutach wytapiana tłuszczu, piersiątko obracamy, opiekamy drugą stronę i dajemy do piekarnika. Kaczka po Opolsku była robiona w piecu takim tym, jak to w knajpach są, chyba konwertorowym, bez smażenia. I wyszła ta kaczyna sucha jak stary but. Do tego podano też suchy i podśmierdujący ryż, i macie pełen obraz źle nakarmionego ochroniarza. A źle nakarmiony ochroniarz to ochroniarz zły. A nie nakarmiony, bo Guma na tenże przykład, po godzinie czekania na swoją porcję kaczej piersi, dostał szału, zjebał kelnera i w wielkiej furii opuścił lokal. Nie wróżyło to Opolanom, którzy mieli być łapani na koncercie za dobrze.
Na szczęście mieliśmy ponad godzinkę na poleżenie, uspokojenie nerwów, wizytę w łazience i w bonusie NC+ w TV pokojowym, z meczem Cracovii w
ligowej rywalizacji.

Na salę, która mieści się przy opolskim amfiteatrze, którego deski wycierała latami Maryla Rodowicz, przywiózł nas Rysio, zespołowym busem. Skoro o Maryli wspomniałem, to jest anegdota, którą mi opowiedział jeden polski poeta zaprzyjaźniony. Może było to o naszej bogini? Pewności nie mam, ale Wam opiszę co i jak.

Do zespołu sławnej wokalistki, zatrudniono małomównego basistę. Szczupłego bardzo. I przy obiedzie, znana powiedziała, że chciała by schudnąć. Tak ze dwadzieścia pięć kilogramów. Na co małomówny popatrzył z uwagą i powiedział, że jest to do zrobienia. A jak? – zapytała ona. Musi sobie pani nogę upierdolić, rzekł wirtuoz czterech strun. Co było dalej, nikt nie wie. Ale chyba nie mamy na krajowej scenie wokalistki bez nogi?

Czas do koncertu upłynął w spokoju, co mogło wróżyć źle. I tak było.
Sala, jak na tak poważną formacją, jaką jest zespół Kult, grupa, która potrafi wypełnić Przystanek Pollandrock do ostatniego, milionowego miejsca, była malutka. Na pięćset może osób. Przypominało to bardziej najmniejszy koncert świata, a nie poważną trasę pomarańczową. Publiczność wydawała się poważna, zadbana jakoś bardziej od publiczności w innych miastach, co mogło rodzić niepokój. Koncert rozpoczął się jakoś niemrawo, i niemrawo przebiegał. Nie że było coś źle. Broń mnie Panie Boże. Wszystkie nutki były zagrane i zaśpiewane wzorowo. Publika była zadowolona, co można było wyczytać z ich zadowolonych twarzy. Za to my, obrona Kultu, byliśmy zagubieni jak pogujący w filharmonii na Piątej Symfonii Bethovena. W trakcie koncertu musieliśmy siedzieć, żeby nie zasłaniać sceny. Koledzy byli może i zadowoleni, ale ja siedzę w pracy większą część dniówki, więc tylko czekałem jak ktoś podejdzie i poprosi o teleskop.

Wtedy nagle, gdzieś w połowie koncertu, nadeszła ta chwila. Ten momen na który czekaliśmy ponad godzinę. Czas próby. On, wiek około cztery dychy, z niewielka nadwagą, ale jednak, wgramolił się komuś na plecy i popłynął. Królu złoty! Zbawco ty mój! Nareszcie!

Ale! Znosiło go na sektor Cytrynowego, co mnie lekko wpieniło. Musiałem wykazać się szybkością pantery i jak pantera ruszyłem do akcji. Wszystko wyglądało jak zwykle. Jak na zwolnionym filmie. Dziadzio pantera, czyli ja, podniósł zad i ruszył w stronę kolegi. W międzyczasie łupnęło mnie w krzyżu, kolanie i łokciu. Zacisnąłem zęby i chciałem przyspieszyć, ale zasiedziany organizm miał to w, no gdzieś. Koleś na moje szczęście surfował też jak wieloryb raczej, więc zdążyłem wepchnąć się przed Arkadiusza, wyciągnąć ręce i ściągnąć na ziemię, JEDYNEGO, tego dnia lotnika. Nogi mi drżały z podniecenia, włos jeżył się na przedramionach a serce waliło jakbym zjadł łopatę koksu. I to by było na tyle tego dnia.

Resztę sztuki poświęciłem na zabawy z dziećmi z mojego sektora i na podawaniu lub odbieraniu napojów wokaliście naszej szajki, podziwianiu gitarowych popisów Jabłka i łapaniu kontaktu wzrokowego w Jeżyną.
Po sztuce porozłaziliśmy się do spotkań w podgrupach. Wylądowałem u sekcji technicznej, która utrafiła mnie w holu, jak w obecności Glaza konsumowałem zasłużone piwo. Przenieśliśmy się więc na pokoje Kajetana i Romana. Tam zajęliśmy się ożywioną dyskusją o pszczelarstwie. A kiedy dołączył do nas Morawka, dyskusja nabrała kolorów. Bo Piotrek wie wszystko o wszystkim i wszystkich. Nasz encyklopedia taka. W międzyczasie przekazaliśmy naszą energię i trzy banie wódeczki Krzysiowi, który jechał do Warszawy, żeby przygrać Machalicy w TVN, bo wraz z Machalicą stanowią zespół muzyczny.

Około godziny drugiej w nocy powróciłem do swojego pokoju. Wstałem o czwartej, bo było gorąco jak w saunie, przewietrzyłem pokój i zabrałem się za kończenie lektury „Wisła w ogniu”. Bardzo mocna rzecz, polecam, Goomi.
Jak skończyłem, dalej nie mogłem usnąć, żeby sobie dospać, więc doszedłem do końca fejsbuka i to mnie rozłożyło jeszcze na godzinę. O siódmej z minutami było po zawodach, bo doszedł jeszcze głód nikotynowy i brak fajek na pokładzie. Wyskoczyłem więc na miasto i dupa, wszystko jeśli już miało być czynne, to od ósmej. Wróciłem do hotelu, Kazo już jadł śniadanie, ale dla mnie było za wcześnie, więc czekałem na ósmą, i kiedy wybiła, zakupiłem sobie w miejscowej Żabce to i owo. Po ósmej przed hotelem było już kilka osób z naszej bandy. Wojtek szedł na siłownie, a Ghoes z kimś tam do kościoła. Miałem się zabrać z grupą perkusisty, ale chciałem tez zobaczyć program w TVN o naszej koleżance Dorocie, która choruje, a której Kult Turyści wraz z Kultem zorganizowali w Tarnowie koncert, który ma być po jutrze. Miałem jeszcze czas na śniadanie, więc go wykorzystałem jak najowocniej.

Podczas programu, okazało się, że Kazo jest na łączach live z Warszawskim studiem stacji, i opowiada o koncercie co i jak. I o Al Kaidzie mówił, ale to już wiecie co i jak, mam nadzieję. Po programie, spakowaniu się, udałem się na miejsce naszego odjazdu. Nie wypadało się spóźnić, bo Pan Roman mógłby na mnie nie zaczekać.

Bo zasady nawet mnie obowiązują. Więc się ich trzymam. Jako tako.

4. Gdynia 25.10.2019

4. Gdynia 25.10.2019

Przelot busem na trasie Mielenko – Gdynia, trochę czasu trwa, więc żeby było milej zacząłem opowiadać różne kocopoły. Na siódmym kilometrze bus się zatrzymał i chciano mnie z niego wyrzucić. Koledzy…

Ponieważ towarzystwo nie było zbyt gadatliwe, a słuchać mnie to już w ogóle nie potrafiło, postanowiłem się w czymś zatopić. I wybrałem Anty Radio, które leciało w tle. Poprosiłem o podkręcenie volume i zrzucenie dźwięku na całego busa, ponieważ leciał program kulinarno muzyczny z wieprzem w tle, Pawła Lorocha, Gastrofaza. A dokładniej, z tym co się z takiego wieprza wpieprza. I po trzech godzinach słuchania już wiem, że wszystko. Zresztą wieprze oporządzałem na wsi, z dziadkiem Marianem, choć nie wszystko konsumowaliśmy, co wymieniono w audycji. Dziś, będąc mądrzejszym o wysłuchany program, zakładam, że było by inaczej.

Fajne opowieści od słuchaczy, przeplatane były dobra muzyką i wszystko się zgadzało. A najbardziej to, że przestałem, zasłuchany w prowadzącego, gadać. Ale potrzebowałem jakiegoś kontaktu międzyludzkiego, i pięć sekund po usłyszeniu adresu imejlowego do prowadzącego, postanowiłem sobie coś skrobnąć, z nadzieją, że usłyszymy to na antenie. Oczywiście ekipie busowej nic nie powiedziałem, żeby zaskok był większy. Ale minęła godzina i nic. Do tego Pan Roman zatrzymał pojazd na stacji, w celu dostarczenia do płuc nikotyny i nikt audycji już nie słuchał. Ale cierpliwi będą nurzać się w radiowym raju, jeśli tylko doczekają, jak mówi Antyradio.

Po kolejnym utworze muzycznym, prowadzący zaczął kontynuować program:
„ A teraz przeczytam wiadomość od Pana Goomiego, który obecnie podróżuje z ekipą na trasie zespołu Kult. Pan Goomi pisze nam tak:
Jedziemy z Koszalina do Gdyni, technika Kultu, jesteśmy w trasie pomarańczowej i Pana słuchamy. Z głodu Kajetan się ślini na myśl o schabowym z ziemniakami, a Pan Roman to by goloneczkę obrobił. Kiedyś był w Krakowie na rynku lokal z zajebistą golonką na sposób węgierski. Chodziliśmy tam z Kultem. Ale to było dobre! Niech schabowy będzie z nami!
Pisze nam Pan Goomi.
A ja pozdrawiam i przypominam, że zespół Kult rozpoczął dopiero trasę i zagra jeszcze w …
Tu wymienił wszystkie miasta jakie nam jeszcze pozostały, pozdrowił naszą szajkę i przeszedł do dalszych wiadomości”

W busiku zapanowało zdziwienie, zaskoczenie i kiedy umysły pasażerów przeanalizowały to co właśnie usłyszały, zapanowała radość i duma. Kajetan nawet mi pogratulował niespodziewanej akcji. Fajnie to wyszło! Jak diabli Panie Pawle.

Po takiej akcji nie pozostało już nic innego, jak tylko dostarczyć Pana Goomiego z kolegą Pancernym pod sam hotel. Godzina była piękna i świat Gdyni stał przed nami otworem. Oszalałem i zacząłem planować jak przeżyć do koncertu. Może te takie kule? No ten, jak mu tam? O bowling! A może spacer nad morze? Zobaczyć po raz trzydziesty ósmy Dar Pomorza, statek wojskowy Burza czy Grzmot, zjeść zupę rybną, strzelić browara i kupić pamiątkę? Albo skorzystać z zaproszenia Dżola i jechać na koncert Roksany Węgiel, u której Grzegorz został nadwornym świetlikiem?

Wszystko legło w gruzach po wejściu do pokoju. Bowling był jeszcze nie czynny i nikt nie chciał ze mną zagrać, wszystkie dary wodne widziałem pięć razy pod rząd przez ostatnie dwa lata, Roksany ze strony muzycznej i osobistej nie znam,więc odpaliłem tivi, i zaległem w barłogu. Ubogi wybór hotelowej telewizji pogrzebał i ten zamiar. Zostawiłem więc na jakimś anglojęzycznym programie informacyjnym i zabrałem się za kontynuację przygód nadinspektora Mocka. W połączeniu tego z drzemką, dostałem zastrzyku niebywałej regeneracji, co z kolei zaowocowało wyruszeniem na próbę zespołu Kult i decyzją o pozostaniu na miejscu koncertu do jego rozpoczęcia.

Decyzję podjąłem tym łatwiej, że odpowiednio wcześniej, mieli zjawić się serdeczni gdańscy znajomi, Madzia z Karolem i Karoliną, córką Karola. Z tej okazji wyskoczyłem do pobliskiego centrum handlowego i dokonałem zakupu Prosecco, które chodziło za mną od samego rana. Ten napój gazowany, podkręcony sokiem z czerwonego grapefruita, nauczył mnie pić Karol, rok wcześniej, kiedy, jeszcze z nieoficjalną Notoryczną Narzeczoną, bawiliśmy w gościnie u Karoli podczas dwudniowego popasu w trakcie trasy pomarańczowej w Trójmieście. Razem ze mną, częścią techniki i częścią zespołu, pozostał też Pan Kazimierz, przez którego Karola poznałem i polubiłem bardzo.
Niestety Madzia, żona Karola nie dotarła do nas, z powodów zdrowotnych, i tym sposobem wypiłem tego Prosecco, kilka gram więcej. Ale to przecież prawie nie alkohol, więc się takie coś nie liczy.

Czas do koncertowy mijał nam bardzo szybko i fajnie. Kazimierz opowiadał historie z życia, każy z nas też coś dorzucał od siebie, powspominaliśmy Teneryfę, na której mieliśmy przyjemność przebywać wspólnie, popaliliśmy papierosów, postudiowaliśmy prasę i witaliśmy kolejnych gości zespołu, którzy licznie przybywali na bekstejdż. Jeśli wspomnę, że pojawił się nawet Lechu Gnoiński, mój współziomek z Krakowa, dziennikarz, pisarz, wraz z kolegą radiowcem, Kamilem Wicikiem, to sami rozumiecie jakież było moje zaskoczenie.. Zaraz po nich doszła Olga Bieniek, sprawczyni wspaniałego filmu o Kulcie, z przyjaciółką a na koniec dotarła Marta, która sprawiła części Kult Ochrony, jak co roku, objazd do kultowej knajpy w Sopocie. Z takim towarzystwem było więc przemiło. Aż chciało się pod ich czujnym okiem harować pod sceną za dwóch.

Ponieważ w Gdyni koncert odbywa się w hali sportowej, to wszystko jest większe, nawet skład Kult Ochrony, która w tym roku wystąpiła, patrząc od lewej strony publiczności, w składzie: Guma, Goomi, Pan Pancerny, debiutant Kuba i Daro. Zawsze jest trochę strachu z naszej, rutyniarskiej strony, jak nam do pomocy staje świeżynka. Ale jak zawsze daliśmy radę. Bo przecież jedna osoba, która się prawie nie połamała, nie może obrazu naszej wspaniałej roboty popsuć. Gdynię, osobiście bardzo lubię. Przestrzeń, frekwencja ponad dwutysięczna, wspaniałe warunki do pracy, czyli profeska barierki, przestrzeń do łapania i zabawy. Jednym słowem, zawodowo. Roboty było tak w sam raz. Ani za dużo, ani za mało. Publiczność miła, kilkanaście twarzy znajomych i prawdziwa rodzynka na cieście: nielatający Pan Ptak, reprezentant Kult turystów, który to w tym roku będzie obecny na całej trasie. Jak usłyszałem w kuluarach, nie miał siły latać i prześledził sztukę siedząc wygodnie na trybunach. Paweł! W imieniu sekcji łapiącej zespołu Kult: DZIĘKUJEMY!

Jednak miałem też swoją Golgotę, którą przyjąłem zaskakująco nie nerwowo, zapewne z powodu przyjętego wcześniej kubeczka Prosecco z grapefruitem, oraz lewoskrętnej witaminy C. Otóż mój sektor obrał sobie za swoje rykowisko, taki średniego wzrostu, ale słusznej wagi, bez koszulkowiec. Teraz zamknijcie oczy, natrzyjcie swój korpus smalcem, nagrzejcie sobie pokój do plus trzydziestu stopni Celsjusza, i powiedźcie po nim dłońmi. Po karku, po klatce piersiowej, po plecach. Potem powąchajcie się pod nie mytymi pachami, i będziecie wiedzieli, mniej ale nie więcej, jak to jest. Bo my takie coś musimy bezpiecznie wylądować. A to wije się jak węgorz, wymyka z objęć jak meduza, oporuje jak osioł i jeszcze jest dumne jak paw, że lata goły do pasa. A fujjj. Madier fakier.

W trakcie roboty nadszedł tez ten moment, którego bardzo się obawiałem. Są takie utwory Kultu, które kojarzą mi się z Tatą. I ze śmiercią. I bałem się bardzo, jak ja je przeżyję. W trzeci dzień naszej trasy, koledzy zagrali „Zegarmistrza Światła” i niestety, oczy zaszły mi łzami i popuściłem. Ale nie opuściłem stanowiska pracy, czego nie mogę obiecać jak zagrają „ Komu bije dzwon”. Ten utwór wysłuchałem w najcięższych chwilach kilkaset razy. I wyłem przy nim jak bóbr. Więc zobaczymy jak to będzie. Z każdym dniem jest lepiej, ale nigdy już nie będzie tak samo. Bez Taty jest mi strasznie ciężko i smutno.

Należy w tym miejscu wymienić tez obecność prawdziwych Mistrzów w swej profesji, chłopaków z Poznania, z firmy Fotis, z którymi żeśmy nie raz i nie dwa, konie kradli po całej Polsce, i których obecność i wyposażenie we wszystko czego tylko potrzeba do szczęścia, jest nieoceniona. Brawo Wy!

Po wydarzeniu muzycznym, które przeciągnęło się do godziny, bez mała dwudziestej trzeciej, bez specjalnego napięcia, postanowiliśmy w tempie umiarkowanym, przenieść się do hotelu, gdzie po robocie przy sobocie, można było popuścić lejce spożycia. Ricardo zabrał zespół, Karol, taksówką, Kazika i Karoline, Marta Kult Ochronę i znowu zostałem z Panem Pancernym na sam koniec, jak dwa samotne palce w dupie. Na szczęście daleko nie było, i po dwudziestu minutach tłumaczenia oczekującym na autografy fanom niedobitkom, że Kazik już pojechał precz, wymianie spostrzeżeń z trasy z przedstawicielami Kult Turystów, Ricardo podjechał i ruszyliśmy, przez stację benzynową, do hotelu. A miałem jeszcze pomysł, żeby wyskoczyć na koncert Exploited, który organizował w Gdańsku Jasiu Krzeczowski, ale było już za późno i pogo bym nie zatańczył raczej.

Ponieważ startowałem na chatę skoro świt, o 6.18, to postanowiłem pożyć jak bractwo trzeźwości z naszej mistrzejowickiej parafii, na zero w alkomacie. Niestety, pod stacją przypomniałem sobie, że zyskałem godzinę na coś przyjemnego, ze względu na zmianę czasu z letniego na zimowy, i tym przyjemnym postanowiłem uczynić trzy piwa urozmaicone spritem. 
Pod hotelem trwało mini spotkanie towarzyskie Karola i Karoliny z częścią zespołu. Przyłączyłem się, a Pan Pancerny ruszył na spotkanie w gronie ochroniarskiej elity. Przy porywistym wietrze powspominaliśmy nasze wspólne koncerty z innymi około kazikowymi zespołami i po godzinie opuściłem towarzystwo wraz z liderem grupy. 
Spałem czujnie, żeby nie zaspać, i z minutowym opóźnieniem ruszyłem intersitem na południe kraju polskiego, do domu. Pendoliniuim pozwoliło mi też na zapisanie wspomnień z wyprawy, co zaowocowało odcinakami o Toruniu i Koszalinie. Pewnie i za Gdynię bym się zabrał, ale w Warszawie zajął miejsce obok mnie pacjent o niemiłym zapachu i wszystko zaczęło się sypać. Tak to bywa w transporcie publicznym. Czego nikomu nie życzę za często.

Wasz podróżnik – kronikarz Goomi.

3. Koszalin 25.10.2019

3. Koszalin 25.10.2019

Do Koszalina, ruszyliśmy z Dżolem najpierwsi. Jego osobowym Peżotem. Limuzyną. Bardzo lubię z nim jeździć. Jest zajebistym kierowcą. Jeździ szybo i bezpiecznie, jak mało kto. Auta ma wygodne, choć bywały wygodniejsze. I szybsze. Dżolo też nie łapie mandatów. Robiąc trzydzieści tysi rocznie. Dacie wiarę? Do tego mamy podobne poczucie humoru, podobne tematy nas interesują i wszystko się nam zgadza. Oczywiście, dla kurażu, bo jednak jazda jako pasażera mnie lekko stresuje, postanowiłem sobie, a było już po dziewiątej rano, zakupić dwa piwa tyskie w takich większych butelkach. Na odwagę. Pierwsze wyzerowałem, jak to mój syn mówi, prawie na raz. Drugie schowałem do schowka pasażera.

Pruliśmy przez Polskę naszą przepiękną jak błyskawica. Zatrzymywały nas tylko roboty drogowe i potrzeba korzystania z dobrodziejstw stacji benzynowych. Ponieważ sytuacja momentami zbliżała się do dwustu na godzinę, to i moje potrzeby, na takie przyjmowanie otaczającej mnie rzeczywistości, uległy lekkiej korekcie, i w okolicach godziny dwunastej z minutami, dozbroiłem się o ćwiartunię wiśniówki. W końcu moja robota zaczynała się około godziny dwudziestej, więc mogłem sobie pożyć w trochę innym trybie niżli ma to miejsce na codzienny codzień, kiedy to kierat jest jednowymiarowy, przewidywalny, szary bury i ponury. Co oczywiście nie jest prawdą, bo lubię to moje szare codzienne życie.

Wracamy jednak do teraz. Dżolo wyrzucił mnie koło dworca PKP – PKS Koszalin S.A., a sam ruszył działać na miejscu wieczornego koncertu. Bo tak na serio, ale nie mówcie o tym nikomu, to my, Kult Ochrona mamy najfajniejszą część tego koncertowego tortu. Czasowo mamy najmniejsze obciążenie, co przy odpowiedniej organizacji czasu, pozwala nam zaszaleć. Albo po prostu się ten tego, a potem wyspać.

Jako że byłem naładowany magnezem, który wprowadzam w domu przez moczenie stóp w misce z ciepłą woda i wymienionym specyfikiem, dodatkowo przyjmuję witaminę C, koniecznie lewoskrętną, przez co bywam nadenergiczny i mnie nosi, nawet w lewo. Tak właśnie było w Koszalinie. Do tego ćwiartuchna pękła i mamy mieszankę wybuchową prosto z Nowej Huty.

Ponieważ przez Koszalin dymałem do Mielna i Unieścia za młodości, to moja znajomość terenu był doskonała. Szybko zlokalizowałem miejsce odjazdu busa, i korzystając z kwadransa dla siebie, opróżniłem to co miałem do dna, zapaliłem czerwonego Marllborca, i po wszystkich tych przyjemnościach siedziałem w busiku do Unieścia jak sardynka w puszce. Nie za wygodnie, bo i komplet mieliśmy, no i byłem objuczony walizką, plecakiem, dwoma kurtkami i sobą. I weź tego człowieku nie pogub wszystkiego.

Najpierw planowałem ruszyć na hotel, żeby się zaoblakować, czyli posiedzieć w toalecie, dokonać inspekcji włości i następnie, to co bardziej smakowitsze skonsumować. Ale bus nie jechał przez miejsce noclegu, więc postanowiłem udać się do Unieścia i odwiedzić kolegę Adama, w domu wczasowym Interszyk, który był naszą bazą rodzinną w wakacje, kiedy to spędzaliśmy je na ojczyzny łonie, gdzie piach piaszczysty, morza szum, parawany i ludzi tłum. Kocham to i kiedyś wrócę, ale po sezonie, jak dziś.

W ogóle ten Koszalin to miał być już rok temu, dwa lata temu i nigdy nie wypalał. A było moim marzeniem żeby był ci on na trasie, bo raz, chciałem Adama zaprosić, i dwa Adama i Unieście odwiedzić. I stało się! Wylądowałem więc w Unieściu zgonie z moimi marzeniami. Korzystając z bliskości wszystkiego, poszliśmy na plażę pospacerować i się pojodować, do przystani podeszliśmy na rybę i rybną zupę i browary. Niestety, akurat kwestie żywienia sobie tego dnia połapałem raczej do dupy. Bo przez to hotelowe przejedzenie, nie dałem rady dorszowi. Bo i zupę podali mi niemal w wannie, a i porcja ryby była słuszna. Na szczęście nic się nie zmarnowało, bo Adam pokończył to, co ja nie przerobiłem.
Pojedzeni, pospacerowaliśmy z powrotem do ośrodka, gdzie pogawędziłem z szefową i udałem się w podróż łączoną, busowo taksówkową, do miejsca naszego zgrupowania. A dlaczego łączoną? Bo poza sezonem taksówka to w Unieściu rarytas. I musiałem busem podjechać do Mielna, z pięć kilometrów, a potem pozostałe trzy kilometry taryfą.

Hotel SPA Baltin był tym czego na trasie wyczekuję z utęsknieniem. Prawdziwym skwarkiem w smalcu! Pokój dostałem w części apartamentowej, z mini ogródkiem i osobną sypialnią, z wielkim łóżkiem, na którym mogłem spać ja, moja walizka i plecak. Ale jak spać, pomimo niewyspania, kiedy jest tak pięknie dookoła? Dołożyłem więc sobie dawkę witaminy C, ubrałem kąpielówki i ruszyłem ku przygodzie, a konkretnie w poszukiwaniu części basenowo rekreacyjnej. Tę miałem praktycznie pod drzwiami, więc po minucie taplałem się w mini basenie jak dziecko. Ponieważ pływanie nie jest moją mocną stroną, po pokonaniu kilku długości stylem na przemiennym, żabka w jedną i grzbiet w drugą stronę, ruszyłem na poszukiwanie innych atrakcji. I się nie zawiodłem, bo dżakuzi z widokiem na las i pole rolne, wypełnione gorącą wodą, co przy plus ośmiu stopniach na zewnątrz, dawało prawdziwą rozkosz umęczonemu dzień wcześniej ciału. Odnawiałem się i odradzałem jak w książce o odnowie i odradzaniu, jeśli ktoś już taką napisał.

Po takim odmoczeniu, postanowiłem się zdrzemnąć. Ale akurat dotarł po próbie zespół mój ukochany i zaczęły się nerwowe ruchy, bo każdy chciał połapać jak najwięcej. Największa atencją cieszył się spacer nad morze. Z pierwszą grupą nie ruszyłem, ale na propozycję wspólnego podreptania z menadżerem Piotrkiem, przełamałem się i ruszyliśmy. Było warto. Nie dość, że nasyciliśmy nasze zmysły przepięknymi okolicznościami przyrody, to jeszcze dostałem solidne wsparcie w temacie odejścia mojego Tatusia z tego łez padołu. Dziękuję Piotr. Bardzo mi to pomogło.

Na koncert ruszyliśmy na dwa pojazdy. Część zespołu plus część ochrony busem Rikarda, a druga część mini vanem menadżera. Mnie przypadło miejsce w mini. Do klubu dotarliśmy bezproblemowo, i tylko przebicie się wejściem głównym na zaplecze, z powodu posiadania w swojej grupie tego znanego wokalisty, Kazimierza syna Stanisława, mogło stanowić problem. Ale nie dla nas. Tylko ze trzy osoby zdążyły dokonać rozpoznania artysty, z twarzy albo sylwetki, ale tych spacyfikowaliśmy tonfami i jakoś poszło. ( Ciekawe kto w to uwierzył?).

Klub mi się strasznie podobał. Taka mini hala jakby, ale nawet pojemna, na kilka setek ludziny. Nawet garderoba o wymiarach większej toalety nie przeszkadzała. W końcu przyjechaliśmy tu tyrać, oraz nieść kaganek kultury i sztuki, a nie wylegiwać się w garderobie. Zresztą na to nie było nawet czasu, bo dotarliśmy na pięć minut, może dziesięć, przed naszym szołem. Więc szybko zająłem swoje stanowisko pracy, dupą do zespołu, a frontem do klienta. I wtedy doznałem jakiegoś olśnienia. Ludzie w okolicy nadmorskiej byli jacyś tacy inni niż ci z południa Polski. Trzymali linię osy, czyli wagowo na piątkę z plusem, z twarzy byli tacy mili, radośni, jak nie publika naszej ferajny. Szok! Do tego po wystartowaniu sztuki, nie było żadnych walk o stanie pod barierkami. Noż kurwa. Jak to tak?

Pierwsze trzy utwory pozostałem w pełnej gotowości, pod bronią. Niczym przyczajony tygrys, oślepły kret. Przy kolejnych trzech dokonałem samo rozbrojenia, odwołałem chwilowo mobilizację i doznałem kolejnego olśnienia! Ależ tu jest dużo pięknych dziewczyn! Oczywiście nie tak pięknych jak moja oficjalna Notoryczna Narzeczona, ale zaraz po niej, to normalnie liga światowa. Jakby nie zobowiązania narzeczeńskie, mój pod starczy wiek, początki zaćmy, podagra, nie trzymanie wiatrów podczas snu, to mógłbym się zakochać. Ale z powodów formalnych ,wymienionych wyżej, pozostaje mi tylko obserwacja. I dzięki tej obserwacji, wrodzonej czujności, wypatrzyłem pierwszą osobę, która sobie kurwa jej mać, wymyśliła latanie. Kto mógłby być tak bezczelny, żeby wyrywać z kopytami z marzeń koncertowych, wściekłą Kult Ochronę? No raczej ktoś zaprzyjaźniony. Bo innego byśmy rozerwali na strzępy. Albo raczej ja bym rozerwał, bo co inni mają w głowach to ja nie wiem. A siebie znam.

Pierwszym lotnikiem został nasz Ptaszek z Kult Turystów. Ale zanim synowie i córki rybaków podnieśli go do góry, ponad swoje głowy, to minęło z pięć minut. Bo nasi kochani KT, są gabarytowo ponad przeciętną. W zdecydowanej większości. Ale nie ma się co dziwić, bo będąc ciągle w trasie, jedząc hot dogi na stacjach, mak burgery w mak donaldach, kiełbasy z rusztu w przydrożnych grillach i zapijając to słodkimi napojami i ciepłą wódką, to ten efekt joja i dużego korpusu, musi być. Popatrzcie na nas, ochroniarzy. Jesteśmy nie lepsi.

No i po tym naszym Nielocie jakoś naszło i miejscowych na polatanie. I to poszło w stronę taką, jaka mi najbardziej odpowiada. Młode panny ruszyły górą! Na każde łapanie byłem najpierwszy, najszybszy, najchętniejszy. Jeśli istnieje po śmierci funkcja Archanioła Łapacza Młodych Panien, to ja chcę ją objąć. Jestem w tym niezły. Pierwsze sześć sztuk złapałem wzorcowo. Jak na filmie instruktażowym dla ochraniaczy podbarierkowych. Ale z siódmą wszystko się pogmatwało strasznie. Bo miała za krótką sukienkę, i w niektórych fazach swojego przelotu świeciła mi bielizną po oczach, co w przypadku początków posiadanej, prze zemnie, zaćmy, nie pomaga, a w fazie ściągania dziewczęcego odwłoku, wykonała jeszcze pół szpagat, i zamiast zostać złapaną w pasie, została złapana w kroku. Nożesz kurka wodna twoja mać. Po takich akcjach, mam wszystkiego dość . Będąc takim rutyniarzem, dać się nabrać na takie zwody? Nie do wiary. Ale nic. Pomieszałem pod sukienką, szukając miejsc bardziej chwytnych, i z pomocą wyczutego udźca łapanej, dokonałem sprowadzenia całości na poziom zero. Ale spaliłem się ze wstydu i mi ochota na łapanie w nieswoim sektorze przeszła. I w sumie to tej roboty już dużo nie było, poza kilkoma przelotami naszej znajomej Kult Turystki. Ale tu o bezpieczeństwo dbał Pan Pancerny. I tak to dociągnęliśmy do końca pracy.

Po koncercie zespół zebrał się błyskawicznie, nie bardzo niepokojony przez publikę i pozostało tylko ewakuować lidera Kazimierza. Akcję przeprowadziliśmy szybką, sprawną, przez scenę, z ulotnieniem się wyjściem bocznym. Takim sposobem pierwsza tura pojechała precz. Pozostała ochrona i technika. Teraz pozostało tylko zabić czas czymś przyjemnym. A ponieważ nieopodal była stacja Orlenu, ruszyłem kłusem w jej stronę i zakupiłem kanapkę z jajcem i sok grapefruitowy czerwony. No dobra. I zero siedem Wyborowej, której potajemną konsumpcję rozpocząłem w garderobie. Ale gdzie tam utrzymasz taki stan posiadania w tajemnicy długo? Sępy dopadły mnie szybko. Na szczęście menadżer nasz nie pije i jakoś udało mi się coś dowieźć do ośrodka SPA. W trakcie konsumpcji w garderobie odbyliśmy szereg dyskusji na tematy zawodowe, dotycząc naszej ekipy, jak i na tematy nie zawodowe, dotyczące w zdecydowanej większości sportu. Co nikogo nie powinno dziwić , bo tego dnia Leicester pojechał w Southampton miejscowych piłkarzy, dziewięć do zera. O czym doniósł mi zaraz po meczu syn, wielki fan Lisów.

Do pokojów tura druga dotarła koło pierwszej w nocy. W tym czasie tura muzyczna była już albo w łóżku, albo w trakcie zmiany rzeczywistości na inną, różnymi sposobami. Brać ochroniarska postanowiła zrobić sobie małe party w naszej, to jest mojej i Pancernego, twierdzy. A ponieważ dotleniając się w ogródku, który nam przynależał, zauważyłem sekcję gitarową w baletowej gotowości, zaprosiłem i ich na pokoje. Po czym wróciłem szybko do środka, bo na zewnątrz dawało gnojówką bardzo mocno. W końcu ośrodek był przy polach, więc takie niespodzianki były jakby w pakiecie. Co mnie byłemu wieśniakowi nie bardzo przeszkadzało. Sekcji nie doczekałem. Wypiłem co miałem swojego, wziąłem prysznic i ostatnie co zapamiętałem, przechodząc w stan snu pełnego, to wejście gitarzystów na salony.

Obudziłem się po szóstej. A w sumie to obudził mnie alarm telefonu, bo tak go sobie ustawiłem, chcąc zobaczyć wschód słońca nad modrym Bałtykiem. Ale coś mnie głowa bolała, pewnie się gnojowicy nawdychałem, więc alarm wyłączyłem i drzemałem dalej. Ale w głowie miałem przypomnienia, że o dziesiątej jadę z technikom do Gdyni, tutaj jest jednak SPA i morze blisko, i że trzeba się przełamać. Przełamania postanowiłem dokonać w basenie. Ruszyłem więc wartko, jak górski strumień. Wpadłem do baseniku jak kłoda, bo się poślizgnąłem na drabince i niczym ten olimpijczyk Phelps, popłynąłem przed siebie. Niestety po piątym nawrocie zaburczało mi w brzuchu, bo abulucjacje czy jakieś inne cholerstwo przypominały o opróżnieniu się z toksyn. Przyspieszyłem, bo bardzo nie chciałem zostawiać po sobie ani bakterii ani tym bardziej koli. Zdążyłem ledwo ledwo, bo mi coś w kolanie chrupnęło i nie mogłem nogi zgiąć. Ale kuśtykać też potrafię szybko i wszystko skończyło się jak trzeba. Zgodnie z zasadami higieny hotelowej, uwzględniając przy tym ośrodki SPA.

Pomimo kontuzji nieprzewidzianej pokuśtykałem na plażę. Długo nie zabawiłem, bo czas i kontuzja nagliły, a tu jeszcze trzeba było sprawdzić lokalną kuchnię i jej śniadania. Wszystko wyglądało zawodowo. Mnie skusiło stoisko warzywne. Niestety nie dla psa kiełbasa, bo ta część jadalni była przeznaczona dla pań z klubu panny Chodakowskiej, które w pocie czoła spalały tkankę tłuszczową na ośrodku i na pobliskiej plaży. Skoro więc tak się poświęcały, to i pasza nie mogła być nie fit, bo wszystko by się posypało jak domek z kart. Wziąłem więc podwójną porcję rukoli, która przysługiwała fitnesiarkom, a było tego cztery listki. I tymi czterema listkami odbijało mi się potem do późnego popołudnia, takie były france, te listki, intensywne. Może gnojówką podlane? Zapomniałem zapytać. Za to po zwróceniu mi uwagi, że korzystam z nie swojego sektora, przeniosłem się na stanowisko ludzi nie fit, i najadłem się za trzech. Bo było to wliczone w nocleg, więc popuściłem wodzę konsumpcji. Ale i tak jestem twardy, bo nie spróbowałem odkrytego przez Kazika tłuszczu w spreju. Ośrodek SPA zobowiązywał do bycia człowiekiem a nie świniom.

Punktualnie osiem po dziesiątej ekipa techniczna wsparta dwójką ochraniaczy i wizualizatorem scenicznym Majonezem, ruszyła ku kolejnej stacji naszej przygody, Gdyni.

Ale co tam się odjaniepawliło, to napiszę potem, bo mi Pendolino do Krakowa dojeżdża.

Koszalinie! Dzię ku je My! Oby do za rok!

2. Toruń 24.10.2019

2. Toruń 24.10.2019

Jeśli ktoś myśli, że pisanie w trasie to bułka z dżemem, albo nie daj Bóg ze smalcem, ten nigdy nie był wegenaninem albo tarianinem. A ja właśnie tak myślałem i się grubo pomyliłem. Bo w trasie nie ma na nic czasu. Robota, przemieszczanie, zwiedzanie, spotykanie i inne takie tam.

Do Torunia wyskoczyłem w czwartek z rana. Jedyny pociąg, którym mogłem dotrzeć do miasta modłów i biznesu, startował z Dworca Głównego, zaraz po dziesiątej rano. I wlekł się, ci on, ponad pięć godzin, co nie pozostawiało zbyt wiele czasu na przed koncertowe przygotowania. Podróż minęła tym razem spokojnie. Połączyłem czytanie książki Marka Krajewskiego o Mocku, z przeglądaniem facebooka, słuchaniem muzyki i drzemaniem od czasu do czasu. W trakcie przelotu połapałem się też z mieszkającym w Toruniu Pochem, menadżerem Luxtorpedy, który na koncert Kultu nigdy nie ma ochoty wpaść, ale zeżreć coś wspólnie w Widelcu, zacnej mini restauracji, zawsze.

Za Toruniem przepadałem na samym początku swojej piętnastoletniej przygody z kultową ochroniarką. Było to dla mnie miejsce magiczne. Ale z biegiem czasu magia została pokonana przez czas i tyjących, z roku na rok, w trybie przyspieszonym, toruńskich odbiorców kultowej muzyki. Jak do tego dodamy hotel, co prawda bardzo fajny, ale dupy nie urywający, bo wicie rozumicie, czasem są perełki, to na dzień dzisiejszy, dla zmanierowanego już latami jazdy chłopca z Nowej Huty, wyprawa przez pół Polski nie jest już niczym nadzwyczajnym. Ale początki trasowe są zawsze trudne.

A jednak dreszczyk podniecenia, który poczułem na stacji Toruń Główny, przywrócił mi do organizmu, to co czuję co roku bardzo mocno. Zaczynam kolejną przygodę życia, z moim ukochanym zespołem Kult.
Do hotelu dotarabaniłem się sprawnie taksówką, chcąc przed robotą poleżeć i nabrać sił do pracy. Ale niestety, uruchomione przez adehadehe ciało nie chciało gnić w pokoju. Skorygowałem szybko plany, i udałem się do klubu Od Nowa. Akurat kończyła się próba i po kurtuazyjnym powitaniu ekipy, którą widziałem ostatnio bardzo dawno temu, bo ze trzy tygodnie wstecz, w Cork irlandzkim, z częścią techniczną udaliśmy się na obiad. Zespół wrócił do hotelu na drzemkę i inne takie tam.

W trakcie konsumpcji dołączył do nas Pocho i opowiedział co tam u niego i jego podopiecznych. Z informacji najważniejszych zapamiętałem, że Wielebny Litzenty przestał palić papierosy, co przy jego trzech paczkach wypalanych dziennie, jest sukcesem nie lada. Niech go Matka Boska Nienikotynowska wspiera więc w postanowieniu. Ajment.

Na godzinę przed sztuką przyjąłem jeszcze witaminę C i byłem gotowy do działania. Na tyle bardzo gotowy, że nawet suport jednoosobowo obstawiłem. Kiedy rozpoczął koncert Kult, byliśmy już w komplecie. Starzy wyjadacze: Guma i Daro, młody zdolny Pan Pancerny i mła. Zespół rozpoczął grać, a ja rozpocząłem przegląd publiki. Zawsze to robię. Po pierwsze, oceniam rodzaj klienta. Jego urodę, inteligencję na podstawie twarzy i stopień ewentualnego upojenia i możliwej agresji, która może się ujawnić w trakcie. Dzięki takiej psychoanalizie jestem przygotowany na ewentualne kłopoty ze strony klienta. Ocena przebiegła pozytywnie i tylko nic urodziwego na sali nie zaobserwowałem, co mnie lekko przygnębiło, bo to zawsze czas milej biegnie, jak widzisz w tłumie urodziwe dziewczęta i w chwilach wytchnienia możesz się otrzeć wzrokowo o piękno ludzkiego, no dobra, kobiecego tego tam.

Trudno, pomyślałem zaraz po złapaniu pierwszego klienta naszej trasy. W sumie przez cały koncert było ich na kopy. Nie jakoś niesamowicie wielu, ale w moim i Pancernego sektorze poczuliśmy, na własnych organizmach, ich ilość. W przypadku Torunia, po za ilością, doszła jakiś czas temu, dramatyczna jakość. Bardzo duża nadwaga, zwisające bębny brzuszne, i słuszny wzrost powodują szybki ubytek sił i chęci do pracy u łapaczy. Jeśli do tego dodam mało latających niewiast, a jeśli już lecą, to są zazwyczaj w tym mieście dość duże, i już macie obraz tego, jak ciężka jest nasza robota. Z pozytywów należy zaznaczyć, że w tym roku organizator, po raz pierwszy od lat, ustawił barierki w dużej odległości od sceny i dzięki temu warunki pracy były zawodowe.

Z technicznych szczegółów, dla statystyków, to złapaliśmy wszystkich poprawnie i bezpiecznie. No, może tam jednego się nie udało, ale żyje? Żyje. I dobrze. Z ciekawostek, opiszę jedno moje wybitne złapanie. Leciał w moją stronę kolo, taki pod trzy dychy. Nadspodziewanie lekki z wyglądu, ale mocno w swym locie niestabilny. Nawet powiedziałbym, że dość narowisty. I kiedy już miałem go złapać za głowę, albo za mankiet, klient się wymsknął, wyobracał i moja silna męska dłoń wylądowała na jego genitaliach. Mało tego. W trakcie spadania jego głowa była skierowana w stronę podłogi a nogi wskazywały klubowy sufit. Nie miałem więc wyboru i ścisnąłem go w kroku jak najmocniej, żeby się nie zabił. „Najwyżej wyrwę mu mosznę razem z fujarką, ale ocalę” pomyślałem i tak zrobiłem. Wyglądało to magicznie przez moment, ale było takie fuj nieprzyjemne, że postanowiłem po pracy sparzyć sobie dłoń wrzątkiem, ale chyba zapomniałem. Sum suma i sumarum, zlądowałem go bezpiecznie, do tego nic mu nie urwałem i może nawet puścił do mnie oko. A był ładniejszy niż wszystkie dziewczyny zebrane do kupy na sali. Przy czym zaznaczam dobitnie, mnie to nie ruszyło. Nie moja bajka.

Koncerty popołudniowe są wspaniałym miejscem do obserwacji międzyludzkich zachowań, szczególnie pod barierkami. Mamusiu, jaka tam jest wojna! Jak tam trzeba walczyć, jak mocno trzeba trzymać się barierek. Zapierać, wypierać, odpierać i jeszcze uważać na latających ci po łbie. Nie wszyscy z uczestników zdają sobie sprawę jak ciężka jest to rola. Rola stacza pierwszo szeregowego. Ci niekumaci, żądają od nas reakcji na to co ich boli, ale my, dopóki nie zaczną się lać po pyskach, nie reagujemy. Nie możemy, bo byśmy nie mieli czasu na łapanie. Ale jak już są rękoczyny, to ło kurwa mać, można na nas liczyć! W końcu nasz szef śpiewa, że swędzą nas ręce, no to musi być czasem jak w piosence. I jest, ale sporadycznie i oby w tym roku w ogóle obyło się bez agresji bezpośredniej.

Po sztuce zebrałem się błyskawicznie do hotelu, dzięki Dżolowi, naszemu wybitnemu świetlikowi. Dzięki temu w hotelowym barze, okąpany i pachnący stawiłem się błyskawicznie. Na wędrówki po starówce toruńskiej, nomen omen przepięknej, nie miałem sił. Zrobili to za mnie koledzy bramkarze i jednostka niezwykła, Kult Turyści. Ale na uzupełnienia płynów nie mogłem sobie nie pozwolić. W towarzystwie Dżola, potem Wojtka, Morawki, Kajetana i Krzysia, miło spędziłem sporą część nocy i po ustaleniu godziny wyjazdu z naszym Świetlikiem poszedłem, umęczon dniem, spać. Co prawda do drugiej w nocy budziły mnie hałasy pod oknem i nawet miałem interweniować za pomocą posłania solidnej wiązki barwnych przekleństw, ale poznałem po głosach, że to nasi, więc odpuściłem. Kolegów nie tykam.

Rano wyspany zrobiłem obwolucie, ejakulacie i ablacje, czyli w skrócie to i tamto w łazience, i poszedłem zjeść obfite śniadanie. Bo jak jest za darmo, to nie ma przebacz i trzeba. Spróbowałem podejść do tematu na lekko, czyli wędlinki, sałatki, twarożek, ale natury nie oszukasz i doryłem się jajecznią z bekonem po korek. Byłem gotowy do przelotu do Koszalina. A kiedy okazało się, o Boże Bezgranicznie Wielki, że hotel jest w Mielenku, tak w tym Mielenku koło Mielna i Unieścia, moich wakacyjnych stronach przez kilkanaście lat, do tego sto metrów od morza, z basenowym zapleczem, wiedziałem jedno. Będzie niebanalnie! Ale o tym za chwil kilka.

Toruniu! Danke szen i do następnego.

A o tym, jak sprawy się mają twarzą do publiki, znajdziecie u Jarka Ważnego, w jego dzienniczku: Po.Trasie.Pl, albo po trasie na facebooku , polecam bardzo!

Wasz Goomi.

1. Cork 29.09.2019

Wszystko miało się rozpocząć w Toruniu. Dwudziestego czwartego października dwa tysiące dziewiętnastego roku. Ale przez przypadek start nastąpił nie wiadomo dlaczego w Cork. Albo i wiadomo? W końcu korzystając z bliskości miejsca w którym spędzałem weekend, co podpowiedziała mi mapa Wysp Brytyjskich, i taniości lotów, wyjścia z sytuacji nie było innego, jak powiedzieć sobie krótko: lecimy z synem na koncert zespołu Kult do Irlandii. Kupiłem bilety, zapakowałem syna do samolotu w Luton i wczesnym sobotnim popołudniem stawiliśmy się w Irlandii. W sumie nigdy w niej nie byliśmy, to i podjęcie szybkiej decyzji było dziecinnie proste. Gorzej było z postanowieniem umiarkowania w piciu piwa, ale i to wyszło nam znakomicie.

Cork powitało nas po królewsku. Ulewą i silnym wiatrem. Na szczęście transfer z lotniska do Centrum Cork był dziecinnie prosty, a przystanek z którego mieliśmy dotrzeć do klubu w którym miał być koncert, był nieoddalony za bardzo. Mimo krótkiej trasy pieszej, którą pokonaliśmy sprawnie, deszcz nas trochę wychłostał. Na szczęście akcja „dostać się na bekstejdź” przebiegła błyskawicznie. Co prawda jej środkowa część nas wystraszyła, ale co tam. Nie dla nas jest alarmu strach.

Bo do klubu szło się po schodach. Klub był na piętrze pierwszym, a na drugim mieścił się kibel dla pań. No i ja to wejście do klubu przeoczyłem i ruszyłem na piętro kiblowe. Jak tylko postawiłem stopę na pierwszym stopniu prowadzącym na drugie piętro, zaczął wyć alarm.

– Tato! Coś ty znów narobił? – syn się przeraził, bo założył, że alarm uruchomiłem ja. I to jeszcze specjalnie.
– Nic! – odpowiedziałem mocno wystraszony – Wiejemy!

Zwialiśmy więc za najbliższe drzwi, które okazały się być tymi właściwymi. Do klubu. Alarm wył wszędzie, ale zachowaliśmy kamienne twarze, że to przecież nie przez nas. Na sali, a dokładniej, w jej części barowej, wpadliśmy na Wojcieszka i Kaziczka. Ci sprawiali wrażenie mocno przerażonych. Przywitaliśmy się szybko, bo chłopacy poszukiwali pilnie miejsca w którym mogli by zapalić. A na wyspach pali się tylko na polu. Albo na zewnątrz. Bo nigdy nie pytałem Brytyjczyków gdzie wychodzą z budynku. Więc znowu muszę na wyspy kiedyś wrócić, żeby rozwikłać tę zagadkę.

Tak jak rozwikłałem zagadkę alarmu, albo precyzyjniej rzecz ujmując, rozwikłał ją Kazo, przyznając się do tego, że on i Wojtek byli sprawcami uruchomienia syren w całym klubie. Próbując zapalić papierosy w części barowej, uruchomili czujnik dymu i stało się.

Potem idąc podłogą od której ledwo co się odklejaliśmy, bo tak była czymś uwalona, trafiliśmy na Kajetana, oraz zastępcę Seby, a także Dżola, Przystojnego Romana i tego od Nogawicy, nie, może od Malajkata, kurde, od jakiegoś śpiewającego aktora z którym tworzy swój zespół, Krzysia. Uściskom nie było końca, do chwili, kiedy okazało się, że Roman nie ogarnął tego co miał ogarnąć. Trudno. Ale za to pokazał nam gdzie jest garderoba, odpuściłem więc z całej duszy i serca Romkowi i poszliśmy dwa piętra wyżej. Tam stacjonował zespół i jego menadżment. Byli wszyscy, poza tymi którzy wyszli. Grudek, Jeżyna, Morawka, Ważniak, Zdunas, Gejsik, Glazo, i szefo PeWus. W garderobie było jak w garderobie i na zaproszenie wspólnej konsumpcji obiadu, grzecznie podziękowaliśmy i poszliśmy żreć miejscowe. I napić się świeżych browarów w kolorze czarnym. Poza tym byliśmy ustawieni z szefostwem Kult Turystów, Piotrem i Pawłem. Daleko nie mieliśmy, bo ulica miała wszystkiego ze cztery metry szerokości, a najbliższy pub wyglądający na miejscowy i oryginalny był naprzeciw klubu. Klub tez miał swój pub, ale wybraliśmy ten naprzeciw, żeby zaliczyć „chodzenie po mieście”.

Browary były pyszne, choć jak to czarne piwa, mulące. Po drugim postanowiliśmy sobie z pierworodnym na konsumpcję czegoś kulinarnie miejscowego. Padło na fisz end chips. Wtedy też wyszła, przy zamawianiu, moja niedoskonałość języka angielskiego, bo na pytanie, (będę tłumaczył na nasz, wykonany dialog):

– Gdzie siedzisz?

Odpowiedziałem kelnerce błyskawicznie, przepełniony dumą:

– Z Polski!

Ale po chwili się zreflektowałem, i powiedziałem, że jednak na zewnątrz.

Było drogo ale tłusto i dużo. Tak dużo, że to czego nie zjedliśmy, zjedli Kult Turyści. W międzyczasie Pierworodny, który bardzo dobrze posługuje się językiem angielskim, zapoznał młodych chłopaków z USA. Jakież było moje zdziwienie, kiedy chłopcy okazali się pilotami samolotów wojskowych. Chyba nawet F 16. Podczas rozmowy, w moim narzeczu angielskiego, zacząłem coś o Czarnobylu opowiadać, na co jeden pilot pomyślał, że jestem mieszkańcem tej uroczej miejscowości. Na szczęście Kult Turyści i załamany syn zaprzeczyli. A zresztą, po co? Jak powiedziałem, że jestem z Krakowa, soldier solidnie się zaskoczył, bo o takim czymś jak Kraków nie słyszał. Za to był trzy minuty od rozpętania trzeciej wojny światowej. Taka praca. Iran leciał zbombardować. Ale go zawrócił szef Tramp, bo mu żona humor przed obiadem popsuła. Tak mogło być.

Po czwartym piwie zadecydowaliśmy, że idziemy na sztukę. My z młodym moim, poszliśmy jeszcze do garderoby, gdzie trwala już rozgrzewka trębacza, moczenie patyków saksofonisty i inne cuda. Przed godziną zero, przedstawiciele naszego klanu, w osobach mnie i Pierworodnego, zajęli miejsca za stołem realizatora. Przy drugim kawałku zaczęło mnie nosić i ruszyłem pod scenę. „Przypadkiem” wylądowałem w pierwszym rzędzie. Akurat grali Pasażera, to i do tańca mnie porwało. Potem zająłem miejsce przed odsłuchami dla wokalisty i broniłem kartek z jego tekstami, które były zagrożone przesuwanymi przez publikę głośnikami.

W międzyczasie zrobiłem relację live dla Didiego. Po godzinie bez okładu miałem dość pierwszego rzędu. Miejscowi byli wielcy i ciężcy i mnie zgniatali o scenę jak jakiegoś zgniłego owoca albo ziemniaka. Udając, że robię im miejsce z szacunku, uciekłem sprawnie za scenę. Ale drzwi prowadzące na poziom sceny były zamknięte. Zlazłem więc na dół, gdzie natknąłem się na ochroniarza, który pilnował tylnego wyjścia z klubu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że ochroniarz nie mówi po polsku. Więc płynnie przeszliśmy na angielski, a kiedy zapytałem go skąd on jest oryginalnie, i okazało się, że z Rosji, to zaproponowałem rozmowę w języku Putina. Chłop zdębiał i postanowił spełniać wszystkie moje życzenia.

Najpierw postanowiłem więc zapalić. Pokazał mi gdzie mogę to zrobić. Potem poprosiłem, żeby wpuścił mnie za scenę i więcej próśb nie miałem. W żadnym znanym mi języku.

Z tyłu sceny miałem bardzo dobry wgląd na sztukę, bliskość garderoby z sokami i kanapkami, które pomimo wcześniej zjedzonej kolacji, kusiły strasznie. Zwłaszcza sok z czarnej porzeczki i kanapki z pastą jajeczną i tuńczykiem. Więc dałem się im skusić i pojedzony wróciłem na tyły, gdzie chwilami pracowałem jako obrońca sceniczny, czyli wypraszałem miejscową Polonię ze sceny. Grzecznie i z wielką jak na siebie klasą. Wystarczało ciepłe słowo i braterskie uściski. Inne formy, w tym przemoc, nie wchodziły w grę. Po skończonej sztuce, która jak zawsze była cudowna, a już na wyjeździe cudowna podwójnie, nadszedł czas na kluczowe decyzje co dalej z naszym wieczorem.

Samolot do Anglii mieliśmy z synem o szóstej rano. Ja chciałem znaleźć schronienie w suchym i ciepłym, ale syn zaoponował, bo połapał nas na browary z amerykańskim pilotem i jego kompanią. Jako dobry tata poszedłem za jego propozycją, ale szczęśliwie gnojka nie wpuścili do pubu bo nie miał AjDi, i mogłem realizować plan B.

A ten był taki, że zaparkujemy u Kult Turystów, ale kiedy okazało się, że grupa młodzieżowa Kult ma hotel koło lotniska, czyli jakieś 20 euro bliżej od fanów, plan B zamieniłem na plan C i zacząłem działać.

Wróciliśmy więc szybko spod pubu do klubu, żeby załapać się na darmowy transport do hotelu. Ale zespół już pojechał i zostaliśmy sami. Ale zaraz, zaraz, jak to sami? A technika? Roman i Krzysio? Ci schodzą z pokładu ostatni, niczym kapitan z tonącego statku.

Postanowiłem więc poczekać na nich, aż zapakują graty do auta. Pokazałem im się, poprosiłem o sygnał jak skończą i zdupcyłem, bo mnie plecy bolały. Niestety nie potrafię być nieużytecznym Goomim. Więc pomimo kontuzji, zabrałem się po kilkunastu minutach za pracę fizyczną, która dzięki dodatkowej parze moich własnych rąk, ruszyła kłusem. Zwieźiliśmy wszystko co chłopacy popakowali pod windę, a było tego trochę, i wtedy stało się bardzo złe zło. Zepsuła się winda. A tu gratów kupa, ciasna klatka schodowa i strome schody. Super.

Wykorzystując więc swoje umiejętności językowe, podpierając się fakami, przekonałem barmankę, że jeśli nie dostaniemy help, to będzie bed. I nagle z jakichś tajemnych drzwi wyszło kilkunastu chłopców o irlandzkim rodowodzie. W stosunku do mojej postaci, wydawali się wątli i w bicku, co szyderczo się uśmiechając sprawdziłem, też nie za bardzo teges. Ale to całe moje obściskiwanie tylko ich podkręciło. I to tak bardzo, że pierwszego, mega ciężkiego kejsa, znieśli razem z kejsem jeszcze cięższym, który stał na górze. Drugiej parze pomocników przekazałem, żeby jednak nosić pojedynczo skrzynki, bo jeszcze komuś zwieracze popuszczą. Posłuchali i szybko i sprawnie graty stały pod autem, na zewnątrz klubu. Zwożenie windą trwało by dużo dłużej.

Teraz tylko pozostało mi poprosić o darmowy transport dla mnie i Pierworodnego, i po kwadransie byliśmy pod hotelem. Tam przed wejściem trwało spotkanie części zespołu z fanami i polskim robotnikiem i jego kolegą reprezentującym Irlandię ale Północną. Spotkanie miało akcent lekko alkoholowy, a ja z synem, już od kilku godzin trwałem w czystości. Poprosiłem więc o klucz od pokoju Jarka, który nocuje z Jeżyną. U nich postanowiłem umościć sobie i synowi gniazdko, wykorzystując do tego wolne skrawki podłogi.

– Dwieście osiem! – powiedział Jarek, a ja mu jak zawsze uwierzyłem.

Niestety klucz nie chciał wejść do dziurki kiedy stanęliśmy pod dwieście osiem.

– Boże. Ty dzbanie. Nawet drzwi nie umiesz otworzyć. – podsumował mnie Pierworodny, zapominając, że wypad do Anglii i Irlandii ogarnąłem w kilka dni, jak jakiś przewodnik po Wielkiej Brytanii.

– Chyba twój stary nie umie, dziadu. – odparłem atak, po czym spojrzałem na wisior przy kluczu. A tam stało jak nic, dwieście sześć.

Do drzwi o tym numerze klucz o dziwo pasował. Weszliśmy więc sprawnie, skorzystaliśmy z łazienki i innych dobrodziejstw, po czym pokładaliśmy się na podłodze tak, żeby wracający gospodarze nas nie podeptali.

Muzycy wrócili na pokoje chwilę przed północą. Zawodowcy. Nie chcieli przed kolejnym koncertem w Dublinie osłabić swojej doskonałej formy fizycznej i psychicznej, oraz rozbudzić choroby alkoholowej. Jak jakiś znany muzyk z Polski, który lecąc kiedyś z Polski do Dublina, i przesiadając się w Londynie zgubił walizkę. Nie pamiętam jak on się nazywał, ale chyba był to Szopen, czy Wódecki może? Ehhh, nie mam pamięci do nazwisk.

Po zajęciu swoich pozycji na miejscach wyznaczonych przez los, trochę podyskutowaliśmy o życiu, nagłym a niespodziewanym stolcu na rzadko, muzyce, myjniach dla aut, bandyterce lokalnej, a na koniec obgadaliśmy kilka zespołów muzycznych krajowych, ( kto miał z soboty na niedzielę czkawkę, ten wie kogo) i z czystym polskim sumieniem poszliśmy spać około drugiej w nocy.

O czwartej rano opuściłem z synem naszych zbawców i ruszyliśmy via lotnisko w Cork, przez Stansted Air Port, autobusem, przez ćwierć Anglii do Leicester. Ku kolejnej przygodzie naszego smętnego życia. Ale tam już nie byłem Kult Ochroniarzem nawet w malutkiej części, więc szkoda liter na pierdoły. A działo się tam działo!

Zatem? Napiszę z czystym sumieniem:

I to by było na tyle!

16. Jak Henry powrócił na łono.

16. Jak Henry powrócił na łono.

Jadwinia zakochała się w Henryku jak miała lat siedemnaście. W sumie to osiemnaście, rocznikowo. Henryk też zwrócił na nią uwagę przy pierwszym spotkaniu i mu coś w żołądku zabuzowało i postanowił działać.

„Może to ta jedyna?” – pomyślał i po miesiącu byli parą. Niestety nie mogli tego odznaczyć w mediach społecznościowych, bo za ich młodości takowych nie było. Nie było nawet internetów. Wszystko odbywało się analogowo. Ba, nawet analogowo wierzyli w Pana Boga i kościół katolicki. Henryk był jednak bardzo energicznym Henrykiem i zostawił Jadwinię jakoś przed jej egzaminem dojrzałości. Okrutne to być musiało, bo ona bardzo, ale to bardzo go pokochała. Miała za to na tyle oleum w głowie, że pomimo obiektywnych trudności, pozbierała się do kupy i nie tylko zdała ten egzamin ale i dostała się do szkoły dla lekarzy. A nie było to takie proste, bo proletariackie pochodzenie wymagało bycia lepszym od reszty kandydatów na medyków o siedem długości. I była. O osiem.

Henryk za to poszukiwał i porównywał. Wszystkie inne kandydatki na żonę okazywały się być tylko przelotną bryzą na jego sercu. Żadna nie miała „tego czegoś” i kiedy nasz bohater się w końcu ocknął, było już po obiedzie. A właściwie to została po nim, obiedzie, tylko herbata. Zimna, gorzka i z fusami. A lata leciały jak włosy z głowy i Henryk został sam jak palec w du. Jak palec został sam. Coś tam na siłę kombinował, dodawał i odejmował, ale po tym jak dowiedział się, że Jadwinia wyszła za Władysława, wszystkie wybory były jak chodzenie po cienkim lodzie.

Czemu więc ona to zrobiła? Skoro w jej serduszku Henryk wyrył się głęboką trzcionką, pozostawiając swoje znamię na całe życie? Znamię które było tak potężne, że nawet najlepszy ginekolog nie był w stanie go usunąć. Musiało coś w tym Henryku być takiego, czego najznakomitsi z najznakomitszych nie byli w stanie z Jadwini usunąć. Ale lata leciały, dziewczyna była trochę staroświecka, podobno nawet interesowała się jakimiś wierzeniami starodawnych Słowian i stwierdziła, że kobiety po dwudziestym piątym roku to nawet grabiami nikt nie tyknie. I zakochała się, tak bez serca w bankierze. A ksiądz to związał węzłem małżeńskim w świątyni i zabronił młodym rozwiązywać. Bo tak mówi pismo.

Całe szczęście bankier był lekko poprzestawiany życiowo i tak naszą bohaterką sterował, że ta nawet mając dyplom medyczny, musiała mieć priorytety poustawiane według jego zasad. Sami rozumiecie, że prasowanie bielizny czy skarpet, o parowaniu ich nie wspominając, było dla wykształconej dziewczyny co najmniej lekkim upokorzeniem. O wspólnym mieszkaniu z teściową nie wspomnę, bo teściowe są różne. Jak pory roku. Ciepłe, kolorowe, słoneczne albo lodowate, chłodem wyniosłe albo i szare, bure i ponure. Nawet odesłanie na „swoje”, teściowej wiele nie zmieniło. Bo Jadwinia by chciała dzieci a on by wolał bank.

Henryk pozostał sam. Kombinował więc jak koń pod górę. Bo miał nawet własne M, przed trzydziestką, co nawet wśród jego znajomych nie było chlebem powszednim, ale nie miał gospodyni co mu nie tylko mieszkanie ogarnie ale i serce odda. W zamian za serce jego, oczywiście. Bo wiara kościoła katolickiego była w nim duża, pomimo potknięć i upadków, po których zawsze jego Anioł Stróż ciągnął go za uszy ku górze. Bo nie miał kto. Rodzice mieszkali kilka osiedli dalej, więc nie wszystkie wywrotki syna widzieli.

Pewnego dnia coś się w galaktyce Drogi Mlecznej zaczęło przestawiać. Być może następowało przesuwanie osi ziemi, co nie pozostaje przecież bez wpływu na ludzi zamieszkujących planetę ziemię. Wtedy to Jadwiga powiedziała: DOŚĆ i nawiała ze śródmieścia, a jak tylko przekroczyła granicę Nowej Huty, serce ją zakuło, ciśnienie podskoczyło, a w każdym wysokim i chudym brunecie zaczęła zauważać Henryka.

„ Do Światowida praojca narodu polskiego i rusałek ” – pomyślała jadąc koło kina Świt na osiedlu Teatralnym, „skoczę do apteki bo coś ze mną nie tak”. Ale zamiast do apteki rzuciło ją do rodziców Heńka, a ci w trosce o przyszłość syna dali jej jego numer telefonu. Nie czekając długo, zadzwoniła, żeby wiedzieć na czym stoi. Henryk był zaskoczony, bo w codziennych wieczornych modlitwach wznoszonych na trzeźwo i po wypitku, pytał Boga dlaczego ona to zrobiła bez uprzedzenia go, nie dając mu szansy na poprawę, a skoro zrobiła, to może też odzrobić i męża zostawić, choć to nie po katolicku. Chociaż nie do końca, bo w życiu można wszystko unieważnić poza swoją śmiercią. I to Henio wiedział doskonale.

Po pierwszym spotkaniu wszystko było już jasne, a po drugim to gagatki  z łóżka przez dwa dni potrafiły nie wychodzić, w myśl zasady, że młodość ma swoje prawa i musi się wyszumieć. Z tego szumienia ona poczęła, urodziła, i szybko założyła przed ziemskim sądem sprawę o rozwód. Poszło szybko. Czasowo w okolicach niewiary świętego Tomasza, kilkanaście dni, nad którym Pan nasz Jezus się w końcu ulitował i pozwolił mu w ranach pogrzebać paluchami. W sądzie ziemskim niczym grzebać nie trzeba było. Wystarczyło tylko, żeby na górze była oliwa sprawiedliwa, czyli teczka z dokumentami jej.

Dla Henryka był to znak, że to ta jedyna i żeby wypełniły się jego marzenia poprosił Jadzię o uporządkowanie spraw kościelnych. I ona to zrobiła, pomimo tego, że Henryk okazał się trochę słabawym Henrykiem. A to popijał, a to o jakiejś depresji bredził, a to pieska nogą popchnął, roboty tracił, a to na przyszłych teściów poburczał. Ale gdzieś tam w głębi miał potencjał, o czym sam pewnie nie do końca zdawał sobie sprawę, ale ona to czuła i postanowiła wydobyć.

Sądy pierwszej ligi kościelnej, pod kapitanatem biskupa krakowskiego, sprawę rozpatrzyły i postanowiły, po wnikliwym sprawdzeniu WAR u  ze wszystkich kamer ziemskich i pozaziemskich, unieważnić ślub. I przesłały dokumenty do kurii katowickiej. A Katowice to już zagranica i sprawa utknęła jak węgiel na zapomnianej hałdzie.

Do tego wszystkiego Henryk został dziwkarzem i Jadwiga miała go dość. „Nie dość że głupek, pijak i agresywny buc, to jeszcze dziwkarz” myślała o Henryczku. Ten jednak dość szybko się zreflektował i postanowił budować swój związek na skale a nie na kupie niedomówień i wątpliwej jakości cemencie.

W międzyczasie, po rozwodzie świeckim, młodzi postanowili się połączyć przed naczelnikiem stanu cywilnego. Ale nie wyszło, bo Henryk jako termin wybrał długi weekend, pani go w urzędzie wyśmiała, ochrona pogoniła, zaliczka w domu weselnym przepadła i Henryk zgłupiał jeszcze bardziej. Choć wydawało się, że bardziej to już nie można. Oj, nie zbadane są pokłady ludzkich możliwości, co Henio udowadniał codziennie.

Ludzie po wsiach gadają, że mądrość przychodzi w wiekiem. On nie był tego sztandarowym przykładem, ale się starał. Bo czuł, że jak ona to zobaczy, to popędzi te Katowice i przed ołtarz go poprowadzi. Niby się starała, niby jakieś ruchy wykonywała ale nic to nie dawało. Za to ruchy niezależne wykonywały się same i nastały czasy papy Franciszka. Ten czując, że mu owce do domu nie wracają, zniósł drugą instancję unieważniającą małżeństwa. Katowicka kuria miała jednak swoją interpretację papieskich rozkazów i Jadwiga z Henrykiem dalej żyli w grzechu. Co prawda, Henryk zaproponował białe małżeństwo, czyli rok bez konsumpcji, na co Jadwiga zareagowała stanowczym:

– To ja się wyprowadzam do mamusi!

I tak to Henryk, stając na główce, raz na kwartał robił to, o co ona prosiła. Dobrze, że ona była tolerancyjna, bo tak rzadko to nawet dla świętego może być za mało.

Sprawy wskoczyły na wyższy level i nabrały prędkości, kiedy w rodzinie Henryka wystąpiła śmierć osoby bardzo mu bliskiej. Coś w nim się poprzestawiało. Zaczął moczyć nogi w wodzie z magnezem, pić witaminę c lewoskrętną chemiczną i jakoś tak dbać bardziej o siebie. Pomimo tego, że był jeszcze przed pięćdziesiątką.

Któregoś ranka zaraz po wschodzie słońca, wyskoczył z łoża przedmałżeńskiego i pobiegł do swojej parafii, do proboszcza. Jak wrócił, Jadwiga go nie poznała. Był blady, drapał się po brodzie, trzęsły mu się ręce, a nie pił już dwa dni, i szeptał sam do siebie:

– Jak tak można. Jak tak można. Tyle lat. Tyle lat czekania. Jak tak można.

Jadwiga podeszła do Henryka, przytuliła go i powiedziała, że dalej go kocha, co trochę go przywróciło do realnego świata.

–  Ubieraj się Jadziu. Jedziemy do kurii.

– Co? Zwariowałeś do reszty!

– Jadziu. Nie ma już drugiej instancji i ty to chyba już wolna jesteś. Nie musimy grzeszyć więcej.

– Oj tam. Poluzuj kalesony. Nie bluźnij.

– A ni mi to w głowie. Ubieraj się!

I ubrała się błyskawicznie i pojechali. Heniek był tak naładowany jakąś energią negatywną, że Jadwiga postanowiła pójść sama do księży. Bała się, że Henio, który ze dwa dni nie dotknął alkoholu, może mieć w sobie duże zdenerwowanie i narobi ich przyszłości kłopotów. Wysłała go więc na spacer uspokajający na planty, co okazało się zbawienne dla jego skołatanych nerwów. Sama zaś wykonała znak krzyża na swojej ubogaconej klatce piersiowej i ruszyła ku prawdzie.

Ta była banalna. Od dziesięciu lat mogła brać chłopa przed ołtarz, żeby ten jej poprzysięgał cuda niewidy i żeby mogli żyć jak Pan Bóg przykazał.

W Henryka wlała się radość tak wielka, że przy niedzielnej mszy świętej, po dziewiętnastu latach ruszył pojednać się z Bogiem. Nad wszystkim czuwał jego osobisty Anioł Stróż, który podprowadził go pod odpowiednią budkę ze spowiednikiem, który był młodą krwią w jego parafii. Do tego ksiądz miał okulary, był postawny jak Henryk, co sprawiało wrażenie człowieka inteligentnego i otwartego na nowinki nowego papieża. Wrażenie okazało się strzałem w dziesiątkę. Przy sakramencie nawet się Henryk popłakał, kiedy ksiądz mu powiedział, że mu odpuszcza. Z wrażenia nawet, albo bardziej z kłopotów z dłuższym klęczeniem na dwóch kolanach, Henio się osunął i walną głową w konfesjonał, na szczęście bez konsekwencji zdrowotnych. Bo Jezus już czekał, żeby Henryk przyjął go do swojego Henrykowego serduszka. Jak za dzieciaka.

Po tym wszystkim, napełniony boską mocą Henio, zaczął z kopyta przygotowywać wesele. Zaliczkował salę, szuka zespołu do przygrywania, ludzi liczy i selekcjonuje. To nic, że to dopiero za dwa lata. To nic. On ma czas. W końcu tyle lat czekał.

Trochę gorzej jest z Jadzią. Posmutniała troszkę, bo Henio ciągle w łasce uświecającej pozostaje. I przez sen chłopina mamrocze mamrocze, nie dając jej spać:

„ Nie kradnij. Nie zabijaj. Nie cudzołóż! Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!…”    

15. Początek naszego końca.

Początek naszego końca.

Zastanawialiście się kiedyś, w którym momencie rozpoczyna się początek naszego końca? Kiedy? Wtedy kiedy dowiemy się że mamy raka, białaczkę, nieuleczalną wadę serca, chore nerki? Kiedy pęknie nam kręgosłup albo urwie nogi i ręce? Nie. To wszystko jest do opanowania.

Początek naszego końca jest wtedy, kiedy przychodzimy na ten świat.

Jak mój Tata. To, że przeżył narodziny i pierwsze swoje miesiące i lata, już było cudem. Nie jakimś wielkim, ale było. Biedna wieś, rok 1942. Jesień. Udało się. Ale były i matki i dzieci, które tyle szczęścia nie miały. Ile ich było? Nie wiem, nawet ich nie liczyłem. Pamiętam Tato, jak kilka dni temu, po Twojej śmierci załatwialiśmy formalności i wszyscy młodzi lekarze i pracownicy biurowi, pytali zdziwieni:

– Przepraszam państwa. Miejsce urodzenia Mokra Wieś?

Chciałem krzyczeć: „tak kurwa! Co was tak dziwi? Co wy kurwa wiecie o życiu?”  Ale nie wypadało. Poza tym Mama zawsze mnie wyprzedzała i spokojnie i dumnie odpowiadała:

– Tak. Mokra Wieś. Wszystko się zgadza.

O dzieciństwie Tata dużo nie opowiadał, chyba, że wtedy kiedy chciał mnie i brata zmobilizować i pokazać jak nam jest w życiu prosto, łatwo i wygodnie. Że niczego nam nie brakuje, chociaż lata osiemdziesiąte wydawały się temu przeczyć, to pomimo braku czekolady, trzeciej pary spodni, butów do grania w siatkówkę, czy Bóg wie czego, byliśmy prawie w raju.

Nie tak jak on, który chodził do kościoła ponad pięć kilometrów, boso, a dopiero przed kościołem albo zakładał buty albo czekał, aż z wcześniejszej mszy świętej wyjdzie brat, który mu je przekaże. Żeby w świątyni wyglądać godnie. Żeby Pan Bóg mógł zobaczyć, że się starasz jak tylko możesz.

Potem to nie wiem jak było chronologicznie. Tata nie był jakimś wielkim opowiadaczem. Tego mi dzisiaj brakuje. Jak cholera. O tyle spraw chciałem Ciebie zapytać Tato. Żebyś mi wszystko opowiedział, bo teraz mam tyle lat, że już potrafię słuchać. Ale zawsze było coś ważniejszego, pilniejszego, coś co teraz jest niczym w porównaniu do tych chwil, które będę musiał przeżyć bez Ciebie.

Ale coś pamiętam, opowiadałeś. Było wojsko. Ochrona Pogranicza. W czasach najgorszej komuny prawdziwa służba w piekle. Pamiętam jak starszy stopniem skurwysyn Cię prześladował, bo byłeś wysoki. Jak Cię próbował upokarzać, ale Ty byłeś ponad tym. I nawet jak to opowiadałeś po latach, to nie miałeś do nikogo o to żalu. Nie czułem nigdy u Ciebie nienawiści do kogokolwiek. Nigdy.

Budowałeś drogi jako młody chłopak, pracując w takich warunkach, które ja znam co najwyżej z filmów. Aż wreszcie przyszła nadzieja, że powstająca Nowa Huta będzie Twoją przystanią. Że tam dadzą Ci szansę, a Ty tę szansę swoją pracowitością i zaangażowaniem wykorzystasz. I tak się stało. Skromny, pracowity jak nikt na świecie, doczekałeś się pierwszego garnituru, (o tak! Jaki Ty byłeś z tego dumny w swoich wspomnieniach. Nie musiałeś już pożyczać ubrań na specjalne okazje od starszych braci, którzy też przyjechali do Huty, żeby spełniać swoje marzenia). Dostałeś po latach mieszkanie. Oczywiście, nie byłbyś sobą, jakbyś nie wziął mniejszego, dwupokojowego zamiast tego, które wziąć mogłeś z jeszcze jednym dodatkowym pokojem. Bałeś się, że za duże, że nie znasz przyszłości, że jakby było ciężko, to mniejsze łatwiej utrzymać i takie tam. Zawsze myślałeś na kilka lat naprzód. Razem z mamą wyprzedzaliście nawet to, o czym ja bałem się pomyśleć. No tak. Nawet grobowiec sobie zbudowaliście. Grobowiec. I nie tylko dla siebie ale i dla innych. Może też dla nas. Wiesz, że odwlekaliśmy czas przepisania go na nas, bo bałem się, że to przyspieszy coś, o czym głośno nie mówiłem. Przyspieszy czyjąś śmierć.

Dziś wiem, że wszystko zaczyna się wtedy, kiedy przychodzimy na świat. Już wtedy.

Kolejny etap twojego życia obserwowałem dokładnie i wnikliwie. Bo byłeś dla mnie wzorem. Nawet jak nam nie było po drodze, umieliśmy się przeprosić i wyjaśnić sobie dlaczego mamy inne spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość.

Kombinat wysysał z Ciebie życie powoli. Praca na trzy zmiany, w soboty i niedziele. W pyle, zimnie, upale. Najpierw dała Ci chorobę zawodową stawów. Pewnie już wtedy Twoja kość udowa zaczynała umierać. Ale Ty nie odpuszczałeś. Czas wolny, urlopy, przeznaczałeś na pomoc dziadkom w Leszczynie i bratu Kubie w Mokrej Wsi. Zabierałeś nas często ze sobą i uczyłeś szacunku dla ludzi, ciężkiej pracy, zwierząt i przyrody. Uratowałeś mnie z ognia, jak się podpaliłem w suszarni u Kuby.

Po pracy zawsze mieliśmy ciepły obiad. Mama przygotowywała dzień wcześniej, a Ty obierałeś ziemniaki, grzałeś zupę i mięso i karmiłeś nas jak królów. Poza piątkami. Do dziś na widok makaronu z serem czy kopytek mam mdłości. No ale piątek miał być bez mięsa. A ja, jako sportowiec musiałem Tatusiu mięso, bo po godzinie od zjedzenia tego pieprzonego makaronu byłem głodny. To jechałem na hamburgery pod dworzec, bo zawsze mi dawałeś pieniądze na drobne wydatki.

Nigdy nie widziałeś jak gram. Bo sport mógłby dla Ciebie nie istnieć. Rozumiem. Chciałeś żebym umiał grać na akordeonie i żebym był inżynierem. W obydwu przypadkach dałem dupy, ale jak widzisz radzę sobie. Zawsze mnie wspierałeś i dalej wspierasz. Czuję to. Mam też coś, czego nikt mi nie odbierze. To podglądnąłem u Ciebie. Staram się jak mogę, żeby jak Ty, być dobrym człowiekiem. Bo to jest w życiu najważniejsze Tato. I choć czasem kładę się zły na siebie, że nie do końca mi się udało, to wstaję z nadzieją, że dostałem kolejną szansę, żebyś był ze mnie dumny.

Pierwsze rysy na Twoim ciele pokazały się, kiedy po dwóch latach (!) lekarze odkryli, że gnije ci panewka kości udowej. Operację przeszedłeś jak burza. Pamiętasz, jak mi opowiadałeś, że miałeś znieczulenie miejscowe i prosiłeś operujących Cię o odsłonięcie parawanu, żebyś mógł zobaczyć jak to się robi? Tato… Żarty z takich spraw? To tylko Ty umiałeś. Rehabilitację rozpocząłeś jak prawdziwy sportowiec obóz przygotowawczy. Kazali Ci wyjść po schodach dwa razy, tam i z powrotem, a Ty wychodziłeś trzy razy. Żeby szybciej wrócić do wnuków, na działkę, do Mamy, do nas.

Potem te cholerne biodra. Po pierwszej operacji, powiedziałeś że już nigdy więcej. Tyle Cie to bólu kosztowało. Ale jak poczułeś poprawę, byłeś gotowy na kolejne biodro. Ale Bóg nie pozwolił Ci przejść przez to za łatwo, bo pół roku po operacji pierwszego biodra, to operowano wypadło ci z panewki i i rwąc ledwo co zrośnięte mięśnie, spowodowało ból jakiego w życiu nie doznałeś. I to w piątek po południu, kiedy lekarze byli już ciałem i duchem poza pracą. Po operacji drugiego biodra wszystko zaczęło się psuć. Wszystko. Organizm nie nadążał z regeneracją, osłabione serce pracowało coraz słabiej, a woda zaczęła zbierać się w organizmie. Dzisiaj żałuję, że nie pogoniliśmy Ciebie do szybszej rehabilitacji. Może by to coś pomogło.

Pierwszego ratunku szukałeś jak każdy z nas. Albo inaczej. Jak większość z nas. Stojąc w kolejkach, albo szukając przez Mamusię specjalistów. Śmiałem się z tych Twoich wizyt przed chorobami, że miejsce zdrowym zajmujesz. Jaki ja jestem głupi, Tato. Po pierwszej wizycie w szpitalu Dietla Józefa, kiedy woda ustąpiła powinien być zrobiony kolejny krok. Ale lekarze kazali czekać. Czekać w kolejce.

Woda wróciła szybciej niż zwolniło się miejsce w szpitalu. Tego czasu może zabrakło a może nie. Tego nie dowiemy się nigdy. Za to zaczęła się nasza Golgota. Najpierw nie byłeś na pogrzebie brata Władka. Jeszcze wtedy łudziłem się, że może nie chciałeś. Ale po wieczornej rozmowie z Tobą, wiedziałem, że jest źle. Bardzo źle. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem strach w Twoich oczach Tato. Pierwszy raz.

Brat Jacek zadziałał błyskawicznie. Dzięki pomocy rodziny dostaliśmy się do najlepszych z najlepszych. Położyli Cię na Kopernika i rozpoczęła się ostatnia bitwa naszego wspólnego życia. A tu przecież wakacje. Jak Cię zostawić? Jak jechać odpoczywać, kiedy Ty Tato walczysz o życie. Lekarze nas uspokajali, że będzie dobrze. Ty nawet słyszeć nie chciałeś, ze mamy plany korygować.

  • Przecież jest Mama. – mówiłeś. – A jak Jacek wróci to Ty pojedziesz i ciągle będę miał opiekę.

Z Kopernika przewieźli Cię do Jana Pawła,  a w dzień naszego powrotu Ty byłeś operowany. Popłakałem się wchodząc do samolotu. Dobrze, że miałem ze sobą moich najbliższych, rodzinę i przyjaciół Kazików, bo bym chyba zwariował. Lot dłużył się niemiłosiernie, ale pierwszy telefon po wylądowaniu wlał nadzieję. Operacja się udała.

Gówno prawda. W nocy znowu walczyłeś wraz z lekarzami, bo był stan krytyczny po operacji. Po dwóch dniach wpuścili nas do Ciebie. Wyglądałeś cudownie. Świadomy, bystry i silny. To nic, że maszyny Ci pomagały, że wystawało z Ciebie kilka rur różnej średnicy. To nic. Ten etap wygrywałeś.

Wszystko zaczęło się psuć na dobre, jak przenieśli Cię z intensywnej terapii na tą sale dwuosobową. Myśleliśmy, że to dobrze, bo przestałeś liczyć ile osób odeszło do Boga. W trakcie Twojego leżenia tam, trzech pacjentów opuściło ziemski padół. Pamiętam Twoje smutne oczy, jak mi pokazywałeś wzrokiem tego pana obok Ciebie i szeptałeś: „Patrz synu, ten nie może umrzeć”.

W czwartek było źle. Karmiłem Cię zupą, potem próbowałem Ci włożyć zęby które Ci Kasia zrobiła przed laty, żebyś teraz w szpitalu kanapki mógł pogryźć. Nie umiałem. Zrobiliśmy to w sobotę. Jak ładnie wtedy wyglądałeś. I pytałeś Kasi, czy zdąży zrobić Ci na wesele Marcelinki nowe. Miała zdążyć…

W sobotę zginął Piorun. Pochowałem go na facebooku. W niedzielę wpadliśmy do Ciebie, jak zwykle po piętnastej. W godzinach odwiedzin. Z Tomusiem. Byliśmy kilkanaście minut, bo lekarz powiedział, że przegrywasz i stan jest krytyczny. Od dziewiątej rano czekałeś Tato na operację. Była niedziela i lekarz który miał dyżur walczył o inne ludzkie życie do godziny szesnastej trzydzieści. Po dziewiętnastej zawalczyli o Ciebie. Z całą siłą i swoimi umiejętnościami jaki mieli. Oni są Tatusiu najlepsi. Jak wychodziliśmy od Ciebie, Tomek się podłamał.

– Wczoraj Piorun, dzisiaj dziadek.

– Dziadek synku walczy. Będzie dobrze. – powiedziałem płacząc, bo cały czas wierzyłem.

W poniedziałek Piorunka odnaleźliśmy i zaraz pobiegłem Ci o tym powiedzieć.

W środę rano zadzwonili ze szpitala, że dzisiaj może być ostatni dzień Twojego życia. Rzuciliśmy wszystko i pobiegliśmy do Ciebie, żebyś nie odchodził. Dalej mieliśmy nadzieję. Czekaliśmy na cud. Bo tylko cud mógł zmienić bieg tragicznych dla nas wydarzeń.

Po pracy miałem jechać do Ciebie. Trzy razy szedłem na tramwaj który miał mnie dostarczyć pod szpital. Ale zmieniałem plany i postanowiłem, że pojadę do synka i Notorycznej Ukochanej, a co u Ciebie dowiem się o dwudziestej pierwszej i jak dalej będzie źle, to pojadę pobyć z Tobą.

Po dziewiętnastej siedziałem na przystanku i paliłem któregoś tam papierosa i słuchałem muzyki. Nagle ni z tego ni z owego, muzyka się wyłączyła. Nie odczytałem tego, choć dwie godziny wcześniej prosiłem Ciebie o znak. Znak, że jak powiesz koniec, to masz mnie poinformować. Tylko nie tak jak Twój najstarszy brat Józek, który zrzucił z szafy ciężką walizkę przed Ciocię Marysię. Bardziej subtelnie. Posłuchałeś. Włączyłem muzykę znowu i po chwili sama się wyłączyła. To był znak, że skończyłeś i idziesz do Boga. Dziś to wiem.

Miałem dużo znaków które przybliżały mnie do Twojego odejścia. Ignorowałem je jak mogłem, ale przeznaczeniu nie jesteśmy się w stanie przeciwstawić skutecznie. Nie mamy żadnej szansy Tato. Żadnej.

W czwartek załatwiliśmy z Mamą i Ciocią Ireną wszystko. Formalności w szpitalu, na cmentarzu i w zakładzie pogrzebowym. Szybko i sprawnie. Bo Ty nad tym czuwałeś. Nie było korków, wszędzie byliśmy o czasie. Tak łatwo w życiu nie ma, a w ten dzień było. Najgorsze przeżycie jakie nigdy mnie nie opuści, to ta chwila, kiedy wychodziłem ze szpitala z dwoma workami na śmieci, pełnymi Twoich rzeczy Tatusiu. Szedłem i wyłem. Widziałeś zresztą Tato sam.

Pogrzeb miałeś piękny. Przepiękny. Bo byłeś dobrym człowiekiem. Dobrym jak chleb Tato.

Teraz wreszcie odpocznij że sobie kochany, ale miej nas w swojej opiece. Dawaj nam siłę do życia, podnoś jak upadniemy i przypominaj codziennie, żebyśmy kochali się w każdej sekundzie naszego życia. Bo resztę spraw na ziemi załatwiłeś za swojego pięknego życia. Dziękujemy Ci, Tatusiu kochany.

Żyj z Bogiem, w Bogu i w nas. Na wieki wieków.

Do zobaczenia…      

14. O tym, jak żywego psa na fejsbuku pogrzebałem. Czyli słów kilka o niewiernym Tomaszu.

Było tak. W sobotę o 13,00 babcia zadzwoniła że Piorun zaginął na działce. A tam, znajdzie się. O 15,00 byliśmy z Notoryczną Kasią Narzeczoną u mojego ciężko chorego Taty w szpitalu. O 16,00 zadzwoniłem, a zapłakana teściowa, mówi, że psa dalej nie ma. A on chory. Od trzech lat trzustka, cukrzyca, ślepy, węch osłabiony, przygłuchawy, słaby i schorowany. Dalej niż 50 metrów od domu nie odchodził. A działka w szczerych polach, kilkanaście hektarów pól, nieużytków i 2 hektary kukurydzy.

Ruszyliśmy więc prosto od taty ze szpitala do Iwanowic. Schodziliśmy pola w promieniu 2 kilometrów, zjeździliśmy okoliczne wsie i około 19,00 z płaczem ruszyliśmy do domu. Wyliśmy do zdjęć, wspomnień i wszystkiego co nam psa przypominało. Syn płakał, Notoryczna Narzeczona poszła spać o 4 rano, a ja już o szóstej zarządziłem alert: Jedziemy znaleźć ciałko i pochować. Do tego babcia dała zdjęcie i apel na stronę Gminy Iwanowice, i nic. Cisza.

O siódmej rano w niedzielę, ruszyliśmy z Notoryczną w pola nieużytków i kukurydzy. Ni chuja. Pies, jak to psy mają umierając pewnie schował się w lisią norę, albo gdzieś tam wlazł i umarł. No bo był chory bardziej niż niejeden z nas. Ulewa jaka nam towarzyszyła ocierała nam łzy rozpaczy i o dziewiątej z minutami poddaliśmy się, ale z uczuciem dobrze spełnionego psiego obowiązku. Wyliśmy dalej ale mniej, bo nam było mokro i zimno. Po ustaniu deszczu na poszukiwania ruszyli schorowani teściowie i dalej nic.

Dziś rano pojechałem do taty do szpitala, który w nocy przeszedł kolejne dwie operacje ratujące życie. Stan jest krytyczny. Na wizytę nie było rano szans. Czekać – padło hasło od lekarza. Zostawiłem mamę i brata na posterunku przy tatusiu, a sam pojechałem pożegnać kolegę Hansa, który w wieku 46 lat, umarł z miłości do żony, która odeszła na raka kilka lat wcześniej.

Prosto z cmentarza w Wieliczce ruszyłem do taty, ale w międzyczasie zadzwoniła Notoryczna, że ktoś dzwonił i psa widziano trzy czy cztery wsie dalej. Nie wierzyliśmy za bardzo, ale musieliśmy to Piorunowi zrobić i zobaczyć tego znalezionego, powiedzieć, to nie ten i wracać, do pracy i do ciężko chorego taty. Jak już dojechaliśmy to pies okazał się TYM PSEM. Tym PIORUNEM. Naszym ukochanym przyjacielem, który ślepy i chory przeżył. Dzięki sile, woli i chęci przetrwania. Dokładniej opis szukania przez ludzi z wioski, której nazwa mi wyleciała, potem. Już wiem. To Celiny i jej wspaniali ludzie. Celiny to przypadek? Kochany Kaziku, nie sądzę:)

Szczęśliwy wróciłem do szpitala i pozwolono mi pójść do Taty, któremu wszystko opowiedziałem, bo wiem, że On mnie słyszał.

Kochany Tato. Walcz. To nic, że dzisiaj maszyny podtrzymują Cię przy życiu. To nic. Jesteś silny i zdeterminowany. I czekamy na Ciebie. My i Piorun, którego w naszej słabości i niewierze pochowałem fejsbukowo na psie wieki wieków amen. Ja, Twój syn, często działający impulsywnie i za szybko ferujący opinię, ale zawsze walczący i wierzący w to, że może być lepiej. I będzie! Cokolwiek by się nie działo! Do zobaczenia niedługo Tato, już bez tych maszyn i innych. Zupy Ci nagotowaliśmy takiej jak lubisz. Tylko wracaj. Wracaj szybko jak szybko wrócił nasz kochany Piorun. Tato!

ps. jak pięknie śmierdzę psem, to nie macie pojęcia!

   Osobne kilka zdań należą się całej akcji poniedziałkowej.

Wracając z pogrzebu Hansa do szpitala, żeby być przy tacie, miałem wszystkiego dość. Ale tak na spokoju oczywiście. Mijane ciężarówki mnie nie kusiły żeby zmierzyć się nimi czołowo, broń Panie Boże. Ba. Było nawet całkiem nienajgorzej bo poczułem głód. A to dobry znak, że chce się żyć. Padło na maka u Donalda, choć to co prawda nie zdrowo, ale za to kurewsko szybko.

W międzyczasie przychodziły esemesy i inne. W tym od Notorycznej Ukochanej. Niestety wyświetlała się tylko ich część. W tym taki:

„Rodzice szukają psa bo …”

Miło mi się zrobiło, bo to też i ich synek i nie odpuszczają. Całej wiadomości nie otwierałem, bo w stanie w jakim byłem, lepiej nie ryzykować niczego więcej poza paleniem czerwonych Marlboro z Teneryfy w miękkim opakowaniu. Koniecznie palcie, jak już musicie w miękkim, bo ten smak i aromat jest bajeczny. Obiecałem sobie też pomiędzy jednym a drugim buchem, że esemesy odczytam już na spokojnie, żrąc niezdrowe.

Oczywiście nie zrobiłem tego, bo jedzenie podano tak szybko, że nie zdążyłem uruchomić telefonu. Jednak w kieszeni na dupie zawirowało mi kolejne powiadomienie z mojego hujałeja.

„Zadzwoń jak będziesz mógł” – Notoryczna.

Mogłem, więc żując mięso w bułce nacisnąłem przycisk dzwoń.

– Stary! – bo i takich miłosnych określeń używa Ona. – Potrzebuję auto. Bo rodzice szukają dalej.

– Nie dam ci. Albo dam i pojadę do szpitala autobusem. Tylko po co jeszcze szukać? Niech Ewa da spokój już. – zadecydowałem, bo uważam się za osobę najmądrzejszą na świecie, samca Alfa, Beta i Zeta, decyzyjną i zawsze, ale to zawsze podejmującą najszybsze i najtrafniejsze decyzje w galaktyce. Co z małym mózgiem który posiadam w dużej głowie, często okazuje się błędem, ale o tym lepiej nie mówić bo się zamknę w sobie i ludzie stracą samca. Jak ja straciłem psa przyjaciela.

– Ty debilu! Czytałeś esemesa?!

– Kurwa mać. Czytałem. Dajcie mi już spokój!

– Nie wierzę… Przecież ktoś dzwonił, że widział Pioruna…

Wół w bułce na te słowa stanął mi w gębie okoniem.

– Co? Jak to kurwa dzwonił. Jadę do Ciebie. Czytałem tylko że szukają… Daj mi kwadrans.

Resztę niedojedzonego chciałem zabrać do samochodu, żeby dojeść po drodze, ale w ferworze walki wyjebałem wszystko do kosza, razem z telefonem. Dobrze, że kosz był pełen, bo telefon który zgubiłem w zeszły tygodniu cztery razy, mogłem wyjąć bez nurkowania w śmietniku.

Do Iwanowic jechaliśmy skrótami, żeby ominąć popołudniowe korki. Trasę znałem znakomicie i zgubiłem się tylko dwa razy.

– Debilu! Mapę sobie włącz!

– Sama se włącz. Ja KURWA kieruję!

W tej przyjaznej atmosferze czas mijał nam błyskawicznie. Oczywiście Notoryczna ukochana miała swój pomysł na poszukiwania, i zamiast jechać od razu tam gdzie psa widziano, kierowała mnie w punkty na których przylepiała ogłoszenia o dużej nagrodzie. Szlak mnie trafiał, bo tam mi tata umiera, a my szukamy dziury w całym. Przecież już cały fejsbuk płakał z nami, więc co można dać psu jeszcze? Za chwilę, okazało się że można. Dać mu z powrotem własny dom.

Jadąc do Celin, byliśmy czujni. We wszystkich wsiach na trasie pytaliśmy o Pioruna. Nawet dzieci które wychodziły ze szkoły. Jeden chłopczyk tak się przejął, że nawet zaczął rozemocjonawny opowiadać, że takiego psa widział. Pięć minut temu. Oczywiście mu nie uwierzyłem, bo nie byłbym sobą, ale gorąco podziękowałem i popędziliśmy dla świętego spokoju w te miejsca gdzie chłopczyk widział psa. Potem w tej właśnie wsie teściowie odebrali psa… Coś ze mną jest chyba nie tak.

Do Celin jechałem na wolnej pełnej piździe. Notoryczna grzebała w telefonie.

– Patrz na pole, nie grzeb teraz w komórce. Psa szukamy!

– Aha. No tak. – wreszcie zaczęła ze mną współpracować.

Do Celin wjechaliśmy od Sieciechowic, w sam środek wsi. Na krzyżówce pojechałem w prawo i przez otwarte okno darłem się w niebogłosy:

– Piorun! Piorun!

Jednocześnie nasłuchując naszego przyjaciela, ale mam dizla jedenastoletniego i słyszałem tylko wycie silnika na wysokich obrotach. Za to sylwetkę naszego psa widziałem wszędzie. W kamieniu, stosie desek i innych psach. Dobrze, że wizytę u okulisty mam pod koniec września, bo ze mną coraz gorzej. To nie był nasz pies. To była Gómimorgana.

– Jedź pod kościół. – zadecydowała Ona, co mnie oczywiście wkurwiło z lekka, bo sam to wymyśliłem wcześniej, tylko zapomniałem powiedzieć na głos.

– Echchch… – burknąłem pod nosem i wykonałem polecenie.

Pod kościołem kazałem jej wysiąść z auta i się drzeć tym jej falsetem, a sam ruszyłem z piskiem opon pod sklep. Nie. Bez pisku. Auto mamy za ciężkie a silnik jest wolno ssący, więc byłem bez szans na efektowny start . Ruszyłem więc dynamicznie, na tyle na ile, i podjechałem pod ten sklep, z którego nadeszła nadzieja telefoniczna. O trzynastej w prawie samo południe, poza sklepową było dwóch chłopków, którzy albo mieli przerwę w pracy, albo tej pracy akurat dzisiaj nie mieli ale akurat mieli kasę na piwo, lub przynajmniej wielkie chęci. „Poniedziałek” pomyślałem i zrozumiałem wszystko w mig. Przecież sam się na wsi wychowywałem i pamiętałem swoje poniedziałki pod sklepem.

Uchyliłem okno i zapytałem grzecznie.

– Dzień dobry. Szukam psa, wielkości połowy wilczura, czarny z biały krzyżem na klacie. Nie widzieliście takiego?

– Widzieliśmy! – odparła sklepowa. – To koleżanka dzwoniła do pana mamy. Ale ona już do Krakowa pojechała coś se załatwić czy co tam.

Wyskoczyłem szybko i stanąłem na miękkich nogach, bo nie wierzyłem w to co słyszę. Przecież Piorun miał być za słaby, żeby polami zrobić kilka kilometrów i wyskoczyć akurat do Celin. Jak to kurwa możliwe?

– Bo ona jechała do pracy rowerem, i tam – pokazała ręką gdzieś przed siebie – widziała takiego psa.

– Jakiego?

– No tego z Internetu. Jak pił wodę z kałuży. Przyjechała, sprawdziła w telefonie zdjęcie i zadzwoniła do mamy.

– Do teściowej. Dziękuję!

– Pokazać? – zza sklepowej, albo po nowoczesnemu, ekspedientki, wychylił się chłopak w moim wieku, w ubraniu mocno roboczym i upapranym.

– Co?

– No gdzie pies. Bo my tu byli i ona, ta co znalazła, nam powiedziała, żebymy poszli szukać to se coś zarobimy. Ale to daleko i Krzysiek porwał jej rower i pojechał. My do niego dzwonili i mówił, że to ten pies. Ale teraz nie odbiera. Pokazać?

– Pokazać! – zadecydowałem szybko.

Zamknąłem okno i ruszyliśmy w tę część Celin, w której byliśmy z Notoryczną kilka chwil wcześniej. Nawet wysiadłem wtedy z auta i darłem mordę, ale nic nawet nie zaskuczało. Mimo to zapierdalałem jak szalony bo miałem przeczucie. Że zdarzy się cud.

Zaparkowałem we wskazany miejscu a mój nowy kolega powiedział:

– Tu som nasi znajomi. Ja do nich pójdę i zapytom czy Krzyśka nie widzieli.

Wysiedliśmy i on poszedł zapytać a ja wołałem Piorunka idąc wzdłuż pola jebanej kukurydzy która mnie dzień wcześniej wyżęła do cna kilka kilometrów dalej. Ale w sumie to nie taka jebana jest, bo daje paszę i schronienie naszym braciom mniejszym. Wiec służy jak może. Kochana kukurydza.

Po kilkunastu metrach zobaczyłem rower w rowie.

– Ej! Kolego! Tu jest jakiś rower.

Kolega podszedł, popatrzył i stwierdził.

– To tego co on nim przyjechał. To on tego psa musi gonić po polach. Ino gdzie?

– Nie wiem. Dziękuję ci. Chodź, odwiozę cię do sklepu.

I popruliśmy z powrotem jak na skrzydłach. Wysadziłem go i zawołałem na Notoryczną która stała w oddali:

– Chodźże szybko! Wiem gdzie jest pies! Ruszaj się.

Osoba do której krzyczałem odwróciła się zniesmaczona. To nie była moja Kasia. Ja pierdolę. Zostaw ją na chwilę samą to się przepoczwarzy w kogoś innego. Co za jaja.

Odwróciłem się więc za siebie i Kasia stała dokładnie tam gdzie ją porzuciłem i patrzyła na mnie wzrokiem pełnym litości, myśląc pewnie w duchu „co za zjeb. A mogłam wyjść za ginekologa…”

Ruszyła w moją stronę, ale za wolno. Stanowczo za wolno w stosunku do moich emocji. Podjechałem więc po nią te dwanaście metrów i przez okno zapytałem:

– Masz kasę, bo ja mam tylko kartę.

– Mam.

– Daj mi pięć dych.

– Mam stówę.

– Dawaj. Rozmienię w sklepie.

I ruszyłem w kierunku sklepu po zapakowaniu przybranej matki psa, a mojej Narzeczonej. Wyskoczyłem z auta ściskając banknot w spoconej dłoni i mówiłem podekscytowany:

– Zapraszam na piwo. Bierzcie co chcecie! Albo nie. Ma pani rozmienić na pół?

– Mam – powiedziała uśmiechnięta ekspedientka na widok roztrzepanego chłopca w wieku średnim, o wzroście i wadze ponadprzeciętnej, którym byłem i jestem ja.

Rozmieniła sprawnie, ja jeszcze sprawniej podziękowałem nowemu koledze za pomoc, wskoczyłem do auta i znowu nie ruszyłem z piskiem opon, ale jak w nagłych przypadkach, dynamicznie. Wtedy odezwał się telefon Notorycznej, stary telefon, bo ten nowy co sobie kupiła miesiąc temu, żeby piękne zdjęcia na Tenerce sobie robić, zalała w niedzielny poranek w kukurydzy. A mówiłem jej:

-Zostaw telefon w aucie!

– Sam se zostaw. Jak się zgubię w kukurydzy to będę do ciebie dzwonić.

– To se dzwoń. Ja mój zostawiam w samochodzie.

Dzwoniła teściowa. Moja teściowa, czyli jej mama.

– Masz psa? Naszego psa? Pioruna?! – gadała do aparatu a ja nic nie słyszałem i jedynie mogłem się domyślać. – Żyje? Umęczony? Szczęśliwy? Boże jedyny! Dobra. Jedziemy do was! – zadecydowała za mnie, czego nienawidzę.

– Mamusia dzwoniła! Znalazł się Piorun. Jadą na działkę!

– Super! Dała coś chłopu który znalazł? – zapytałem bo chciałem żeby za wzorową pracę była godna nagroda.

– Dała. Miała stówę i tyle dała.

Za mało. Pomyślałem i zawróciłem sprawnie pod sklep. Kolejny raz. Dołożyć jeszcze to pięćdziesiąt co mi zostało.

Na działce Piorunek leżał w kuchni, umęczon jak Pącek pod Piłatem. Ale jak klęknąłm przy nim, poderwał się sprawnie i zaczął mnie całować. I Notoryczną też. Po czym spojrzał na mnie swoimi wielkimi ślepymi oczętami i zaczął zgłaszać jakieś psie pretensje w moją stronę. Albo podziękowania? Po czym zaczął charczeć i po chwili wyrzygał pół wiadra wody z kałuży, która ratowała mu życie, prosto na podłogę. Po raz pierwszy nie miałem do niego o to pretensji. I po raz pierwszy całowaliśmy się prosto w usta. Psi przyjaciel i jego ludzki tata.

Aha. Jak ktoś Piorunkowi pokaże tę całą moją akcję na fejsbuku, to zakurwię z laczka i poprawię z kopyta!

Trzymajcie się dobrze, kochajcie się cały czas i nie traćcie nadziei nigdy! Jak ja.

Czwarty jedzie z nimi

On potężniejszy jest od tamtych trzech

On niesie Ci miłość i wiarę

I miłość i wiarę, nadzieje dla Ciebie ma

Niesie Ci słońce i gwiazdy

On potężniejszy jest od tamtych trzech… *

*(fragment utworu, Kult „Czterej jeźdźcy”)