6. Łódź 3.11.2019

6. Łódź 3.11.2019

Droga Opole – Łódź powinna być dobra i wygodna. Ale chyba taka nie jest, bo mnie wytrzęsło jakbyśmy większą część trasy jechali wertepami.

Zanim to wytrzęsienie nastąpiło, rozłożyłem się w trzecim rzędzie jak basza, i szykowałem umęczone ciało do oglądania występu Krzysia w telewizji. Przed tą czynnością usłyszałem znajomy program w Antyradio, Gastrofazę. Tym razem było o serach. No to wysłałem mejla, że my w serach jesteśmy słabi i bierzemy się, a dokładniej Kajtek, za miód. I znowu Pan prowadzący przeczytał, pozdrowił i zaczęła się transmisja w TVN. Teraz to są takie czasy, że odpalasz kompa i masz wszystko live. Niestety, program się przeciągał niemiłosiernie, bo tych Machaliców jest strasznie dużo i zanim Krzysio wypluł spod palców pierwsze dźwięki, spałem jak niemowlę.

Po jakichś dwóch godzinach, demokratycznie ustalono postój na stacji. Nie brałem udziału w ustaleniach, bo spałem, a jak spałem, to mi wszystko skakało na nierównej drodze. Głowa, gdzie resztki mózgu odbijały się od skorupy czaszki, kiszki, w których czułem ogień kaczej pogardy z wczorajszego obiadu, oraz wszystkie stawy nogowe i rękowe. Dramat. Ale walczyłem jak miś w zimie i się nie wybudzałem bez potrzeby, przez co dałem kolegom w podróży chwilę wytchnienia od moich przemyśleń, które artykułuję non stop.

Przed Łodzią wybudziłem się i postanowiłem pisać pamiętniczek, co reszta pasażerów przyjęła z radością, ponieważ jak piszę to nie gadam. Co najwyżej zapytuję o to czy o tamto, żeby uwiarygodnić pewne fakty, jakby to kogoś interesowało, jak na przykład fakt, czy mam lat trzydzieści dwa czy trzydzieści cztery. A może więcej? Kiedyś się i tym zainteresuję.

Odkąd śpimy w Łodzi w hotelu Hilton, co jest galaktycznym przeskokiem, w stosunku do lokalizacji sprzed lat, kiedy nocowaliśmy, ochrona i technika, w noclegowniach kategorii niższej, mam problemy z terminami łódzkich koncertów. Bo zazwyczaj przyjeżdżam przed sztuką, albo zaraz po sztuce wyjeżdżam. A dlaczego tak jęczę nad tym faktem? Bo śpimy w Hiltonie u Paris.
A jak Paris, to basen, siłka, sauna, to wszystko na dwunastym piętrze, z widokiem na miasto. A nie, przesadziłem, na Łódź.

Do tego super pokoje, przejście na salę z hotelu, i tylko śniadania takie lichutkie, no ale Paris Hilton w dupce taka raczej licha, to i za tłustego nie ma się co spodziewać na start.
Tym razem dotarłem wcześniej, rok temu zresztą też, więc postanowiłem wycisnąć i tym razem z hotelowych przyjemności maksa. Siłownia i basen miałem zaplanowane od kilku miesięcy. Cała przyjemność rozpoczęła się w pokoju. Spałem z Dżolem, co oznaczało, że do koncertu będę sam na sam ze sobą, bo Dżolo już był na stanowisku pracy. Zacząłem więc od toastu, bo akurat znalazłem piwo w plecaku, które jakoś od wczoraj nosiłem, od zakończenia koncertu.

Wyzerowałem piwko szybko i poszliśmy z Cytrynowym pływać. Żeby nie nanieść bakterii i coli do basenu, wyszorowaliśmy się sumiennie i tu i tam, i ociekający wodą zderzyliśmy się z szarą rzeczywistością, tuż przed przeszklonymi drzwiami pływalni. Ktoś od panny Hiltonówny kazał zrobić przerwę technologiczną. I w tym momencie cały plan mi się zawalił. Tym bardziej, że obiecałem Kult Turystom łapanie non stop, bo miałem być zrelaksowany. Znając mniej więcej możliwości obiektu, ruszyłem na siłownię. A co się robi na siłowni? Kiedyś ćwiczyłem z zapałem, teraz po ludzku zrobiłem sobie kilka selfiaczków i zdjęć w lustrze. Siłownią mogłem więc z dumą odznaczyć, że zaliczona. W międzyczasie Arkadiusz wynalazł saunę, i to miała być ta część relaksacyjna. To wleźliśmy żeby być fit, git i na luzie. W saunie było jednak gorąco i lało się ze mnie wszystkimi porami w skórze. Szły toksyny jak gówno do Wisły w Warszawie. Czułem się jak złe wychodzi. Niestety długo nie wytrzymałem i całe zło nie wyszło. Trudno.

Po wszystkim poszedłem poleżeć a Aro miał skoczyć po napoje. I nie poszedł, bo w tivi leciał mecz siatkówki, a Aro lubi ten sport i zna Konarskiego, bo chodzili razem do szkoły. Ja też popatrzyłem z przyjemnością, bo raz , że sam byłem takim mini Konarskim, a dwa, grało Jastrzębie z Zaksą, czołówka ligi, a w Jastrzębiu gra Tomaszek Fornal, brat Jasia, syn Marka i Dorotki. Czyli bliskie znajomości pierwszego stopnia. Po drugim secie przyszła pora na obiad. To zlazłem sprawnie, bo już mi w brzuchu burczało jak rzadko kiedy.

Miały być hamburgery i coś wege.
Makarony, frytki z batatów i coś tam jeszcze. Niestety hamburger mi strasznie nie podszedł. Miał w sobie tyle słodkiego sosu i słodkich pikli, że podejrzewałem, ze ktoś nas chciał, tak po ludzku otruć! Inni nie mieli takich podejrzeń, więc nie chcąc umierać w garderobianej piwnicy, poleciałem do pokoju, jednocześnie prosząc Cytrynowego o pójście po wódkę, bo już mi się pić strasznie chciało. A praca zbliżała się szybko, i trzeba było przyjąć i wyzerować promile.

Hamburger szybko opuścił moje gościnne ciało, korzystając z pięknej hiltonowskiej muszli, w pięknej hiltonowskiej łazience. Po wszystkim, już kładłem się spać, żeby godzinę z okładem wykorzystać do regeneracji, kiedy nadszedł Cytryn i dostarczył to, o co go prosiłem. Ponieważ ochroniarze, a Kult Ochroniarze w szczególności, przed pracą nie piją, wygoniłem Arkadiusza precz do siebie i dwa mocne drinki strzeliłem w samotności, bo jak nikt nie widzi to się przecież nie liczy. Po wszystkim drzemałem. I pewnie bym się wydrzemał jak trzeba, ale znowu technicy coś ode mnie potrzebowali.

Więc poszedłem i okazało się, że chcą żebym im dał ptasie mleczko. To im dałem i przyszedł czas na suport. A w tym roku w Wytwórni grało WU-HAE, wersja trzydziesta szósta, z Bzykiem, liderem, kierownikiem, jedyną postacią z pierwszych wersji tego zespołu. Bałem się tego występu, bo przy WU-HAE się kiedyś szwendałem mocno, ale życie zweryfikowało możliwości i już dzisiaj tyle czasu nie mam na poboczne hobby. Jednak występ był bardziej niż poprawny, w końcu jak ma się przeboje w secie, to wiele nie trzeba. Wystarczy odegrać swoje i jest git. A do tego młodzież z Karolkiem na basie, dołożyła od siebie małe modyfikacje staroci i się udało. Publiczność była zadowolona, reagowała żywo i nowohucianie zostawili po sobie dobre wspomnienie. Tak trzymajcie chłopaki!

Kiedy nadszedł nasz ochroniarski czas, stanęliśmy pod sceną silni i zwarci. Nawet Kozi dostał dowołanie do naszej kadry, bo bez Koziego trasa, nawet z jego szczątkowa obecnością, nie była by trasą. Koncert w stosunku do występu opolskiego miał inny ciężar. Wyprzedana sala, ponad dwa tysiące ludzi na parkiecie, obiekt wielki i bardzo przestronny. Zespół ruszył od pierwszego taktu jak wściekły czołg. I nie zatrzymał się aż do końca. Energia biła od chłopaków, a szczególnie od wokalisty, jakbyśmy byli pod Studziankami w czterdziestym piątym, i stawali naprzeciw niemieckiej hołocie. Tak było ostro. A pod sceną? W fosie? Raczej spokojnie, chociaż ludzie latali chętnie i często. Nawet się dość mocno spociłem, bo momentami w moim sektorze było gorąco. Więc grzechów nie pamiętam, jakby nie Grande Finale, czyli Totalna Stabilizacja.

Jest w naszej ochronie taki świecki zwyczaj, że Daro śpiewa „Polskę” z Kazikiem, a Guma „Totalną stabilizację” z Jankiem Grudzińskim. Pod koniec koncertu łódzkiego, Guma niespodziewanie zapytał mnie, czy zaśpiewam z panem Jankiem. Na co ja, człowiek raczej skromny, wycofany, nie szukający poklasku, człowiek wielkiej tremy i niewierzący w swoje możliwości i umiejętności jakiekolwiek, opuściłem skromnie wzrok w wykładzinę, i odparłem, że jasne, że kurwa zaśpiewam. Ja bym nie zaśpiewał? Zapomniałem jednak, że tekstu dokładnie nie pamiętam, ale podpatrując chłopaków, zauważyłem , że Pan Janek śpiewa swoją kwestię krótko, a Guma to przeciąga. Więc, stwierdziłem, że powinno się udać. I ruszyłem na swój ostatni wspólny z Kultem występ na scenach świata.
Wszedłem na lajcie, jakbym to robił co dziennie i już w pierwszej zwrotce zobaczyłem w oczach Grudy strach. Poczuł, że Gumy ze mnie nie będzie. Ja, widząc jego przerażony wzrok, zrozumiałem, że chuj tam z tekstem, ale Gumy ze mnie faktycznie nie będzie. Postawiłem więc na ruch sceniczny i kontakt z publiką, starając się uratować jakoś twarz.

Zaraz po koncercie zarekwirowałem materiał Buletowi, człowiekowi który zarejestrował już kilkaset koncertów formacji Kazikowych, do dzis nie wiem po co, i jestem po kilku przesłuchaniach, jednak nie mnie oceniać co się odjaniepawliło. Jak to zmontuję , to na stronę wrzucę, sami sobie ocenicie. Wojtek ocenił mnie surowo ocenił, zjebał i niech to będzie wyjściem do oceny.

Po wszystkim ruszyłem na pokoje, bo chciałem się ogarnąć przed po koncertowym zebraniem, które czasami organizujemy sobie, żeby popaplać. Nie zdążyłem, bo jako posiadacz napoju wyskokowego, musiałem być jednym z pierwszych we wskazanym pokoju. Na zebraniu stawili się przedstawiciele wszystkich frakcji naszej watahy. Nawet doszło do telekonferencji z Teneryfą, bo Didula nie chciał czegoś przegapić. Przed północą okazało się, że wypiliśmy to co mieliśmy i należy wysłać najmłodszego po małe co nieco. Padło na Arkadiusza, a ten z młodzieńczą werwą wyrwał na stację benzynową. Reszta w oczekiwaniu na paliwo, dyskutowała, paliła przed hotelem i zawzięcie dyskutowała o wszystkim. Cytrynowemu troszkę zeszło, bo zmiana dnia, raporty i inne przeszkody, które opóźniały zakup, i grupa zaczęła się przetrzebiać. W końcu dotarł, ja pospieszałem, bo pobudkę miałem o piątej rano i chciałem na sen przyjąć szybko małe co nieco. Niestety, właściciel pokoju zebrań spowolnił i staliśmy z Cytrynowym przed jego pokojem jak ksiądz po kolędzie przed burdelem. Doszedł Daro ze swoim wkładem regeneracyjnym, ale odbił się od nas i wrócił do swojego pokoju. Ja zabrałem Arkadiusza do siebie, i po ciemku zrobiłem po drinku na lepsze spanie, tak dyskretnie, że Dżolo, mój współspacz, nawet nie drgnął. Po czym się pożegnaliśmy, dokonałem samookąpania i poszedłem spać.

O godzinie piątej rano obudził mnie Johnny Cash, śpiewająco! No, spokojnie, nie tak jak myślicie. On nie pracuje w hotelu w Łodzi u Hiltonówny. Może jak by żył, to kto wie, ale go nie ma z nami, i mam go jako budzik na telefonie. Oczywiście z utworem „Ring off Fire”, który nawet wykonywałem na Tenerce i nikt mnie nie zjebał, pomimo braku znajomości języka angielskiego na poziome piosenkarza amatora. I tekstu. Ale to inny świat. Szybko i niezwykle cicho, dokonałem porannej toalety, wypróżnień, dopakowań, ubrałem się i udałem na dworzec kolejowy Łódź Fabryczna, gdzie czekał na mnie pociąg do kolejnej przygody.

Przez Kraków Główny, robotę w www.teleskopy.pl, ruszyłem na Tarnów, gdzie miało się wydarzyć coś niesamowitego. A czy się wydarzyło, i czy dotarłem, już niebawem, w kolejnym odcinku „Od pupy strony, czyli…”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.