1. Cork 29.09.2019

Wszystko miało się rozpocząć w Toruniu. Dwudziestego czwartego października dwa tysiące dziewiętnastego roku. Ale przez przypadek start nastąpił nie wiadomo dlaczego w Cork. Albo i wiadomo? W końcu korzystając z bliskości miejsca w którym spędzałem weekend, co podpowiedziała mi mapa Wysp Brytyjskich, i taniości lotów, wyjścia z sytuacji nie było innego, jak powiedzieć sobie krótko: lecimy z synem na koncert zespołu Kult do Irlandii. Kupiłem bilety, zapakowałem syna do samolotu w Luton i wczesnym sobotnim popołudniem stawiliśmy się w Irlandii. W sumie nigdy w niej nie byliśmy, to i podjęcie szybkiej decyzji było dziecinnie proste. Gorzej było z postanowieniem umiarkowania w piciu piwa, ale i to wyszło nam znakomicie.

Cork powitało nas po królewsku. Ulewą i silnym wiatrem. Na szczęście transfer z lotniska do Centrum Cork był dziecinnie prosty, a przystanek z którego mieliśmy dotrzeć do klubu w którym miał być koncert, był nieoddalony za bardzo. Mimo krótkiej trasy pieszej, którą pokonaliśmy sprawnie, deszcz nas trochę wychłostał. Na szczęście akcja „dostać się na bekstejdź” przebiegła błyskawicznie. Co prawda jej środkowa część nas wystraszyła, ale co tam. Nie dla nas jest alarmu strach.

Bo do klubu szło się po schodach. Klub był na piętrze pierwszym, a na drugim mieścił się kibel dla pań. No i ja to wejście do klubu przeoczyłem i ruszyłem na piętro kiblowe. Jak tylko postawiłem stopę na pierwszym stopniu prowadzącym na drugie piętro, zaczął wyć alarm.

– Tato! Coś ty znów narobił? – syn się przeraził, bo założył, że alarm uruchomiłem ja. I to jeszcze specjalnie.
– Nic! – odpowiedziałem mocno wystraszony – Wiejemy!

Zwialiśmy więc za najbliższe drzwi, które okazały się być tymi właściwymi. Do klubu. Alarm wył wszędzie, ale zachowaliśmy kamienne twarze, że to przecież nie przez nas. Na sali, a dokładniej, w jej części barowej, wpadliśmy na Wojcieszka i Kaziczka. Ci sprawiali wrażenie mocno przerażonych. Przywitaliśmy się szybko, bo chłopacy poszukiwali pilnie miejsca w którym mogli by zapalić. A na wyspach pali się tylko na polu. Albo na zewnątrz. Bo nigdy nie pytałem Brytyjczyków gdzie wychodzą z budynku. Więc znowu muszę na wyspy kiedyś wrócić, żeby rozwikłać tę zagadkę.

Tak jak rozwikłałem zagadkę alarmu, albo precyzyjniej rzecz ujmując, rozwikłał ją Kazo, przyznając się do tego, że on i Wojtek byli sprawcami uruchomienia syren w całym klubie. Próbując zapalić papierosy w części barowej, uruchomili czujnik dymu i stało się.

Potem idąc podłogą od której ledwo co się odklejaliśmy, bo tak była czymś uwalona, trafiliśmy na Kajetana, oraz zastępcę Seby, a także Dżola, Przystojnego Romana i tego od Nogawicy, nie, może od Malajkata, kurde, od jakiegoś śpiewającego aktora z którym tworzy swój zespół, Krzysia. Uściskom nie było końca, do chwili, kiedy okazało się, że Roman nie ogarnął tego co miał ogarnąć. Trudno. Ale za to pokazał nam gdzie jest garderoba, odpuściłem więc z całej duszy i serca Romkowi i poszliśmy dwa piętra wyżej. Tam stacjonował zespół i jego menadżment. Byli wszyscy, poza tymi którzy wyszli. Grudek, Jeżyna, Morawka, Ważniak, Zdunas, Gejsik, Glazo, i szefo PeWus. W garderobie było jak w garderobie i na zaproszenie wspólnej konsumpcji obiadu, grzecznie podziękowaliśmy i poszliśmy żreć miejscowe. I napić się świeżych browarów w kolorze czarnym. Poza tym byliśmy ustawieni z szefostwem Kult Turystów, Piotrem i Pawłem. Daleko nie mieliśmy, bo ulica miała wszystkiego ze cztery metry szerokości, a najbliższy pub wyglądający na miejscowy i oryginalny był naprzeciw klubu. Klub tez miał swój pub, ale wybraliśmy ten naprzeciw, żeby zaliczyć „chodzenie po mieście”.

Browary były pyszne, choć jak to czarne piwa, mulące. Po drugim postanowiliśmy sobie z pierworodnym na konsumpcję czegoś kulinarnie miejscowego. Padło na fisz end chips. Wtedy też wyszła, przy zamawianiu, moja niedoskonałość języka angielskiego, bo na pytanie, (będę tłumaczył na nasz, wykonany dialog):

– Gdzie siedzisz?

Odpowiedziałem kelnerce błyskawicznie, przepełniony dumą:

– Z Polski!

Ale po chwili się zreflektowałem, i powiedziałem, że jednak na zewnątrz.

Było drogo ale tłusto i dużo. Tak dużo, że to czego nie zjedliśmy, zjedli Kult Turyści. W międzyczasie Pierworodny, który bardzo dobrze posługuje się językiem angielskim, zapoznał młodych chłopaków z USA. Jakież było moje zdziwienie, kiedy chłopcy okazali się pilotami samolotów wojskowych. Chyba nawet F 16. Podczas rozmowy, w moim narzeczu angielskiego, zacząłem coś o Czarnobylu opowiadać, na co jeden pilot pomyślał, że jestem mieszkańcem tej uroczej miejscowości. Na szczęście Kult Turyści i załamany syn zaprzeczyli. A zresztą, po co? Jak powiedziałem, że jestem z Krakowa, soldier solidnie się zaskoczył, bo o takim czymś jak Kraków nie słyszał. Za to był trzy minuty od rozpętania trzeciej wojny światowej. Taka praca. Iran leciał zbombardować. Ale go zawrócił szef Tramp, bo mu żona humor przed obiadem popsuła. Tak mogło być.

Po czwartym piwie zadecydowaliśmy, że idziemy na sztukę. My z młodym moim, poszliśmy jeszcze do garderoby, gdzie trwala już rozgrzewka trębacza, moczenie patyków saksofonisty i inne cuda. Przed godziną zero, przedstawiciele naszego klanu, w osobach mnie i Pierworodnego, zajęli miejsca za stołem realizatora. Przy drugim kawałku zaczęło mnie nosić i ruszyłem pod scenę. „Przypadkiem” wylądowałem w pierwszym rzędzie. Akurat grali Pasażera, to i do tańca mnie porwało. Potem zająłem miejsce przed odsłuchami dla wokalisty i broniłem kartek z jego tekstami, które były zagrożone przesuwanymi przez publikę głośnikami.

W międzyczasie zrobiłem relację live dla Didiego. Po godzinie bez okładu miałem dość pierwszego rzędu. Miejscowi byli wielcy i ciężcy i mnie zgniatali o scenę jak jakiegoś zgniłego owoca albo ziemniaka. Udając, że robię im miejsce z szacunku, uciekłem sprawnie za scenę. Ale drzwi prowadzące na poziom sceny były zamknięte. Zlazłem więc na dół, gdzie natknąłem się na ochroniarza, który pilnował tylnego wyjścia z klubu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że ochroniarz nie mówi po polsku. Więc płynnie przeszliśmy na angielski, a kiedy zapytałem go skąd on jest oryginalnie, i okazało się, że z Rosji, to zaproponowałem rozmowę w języku Putina. Chłop zdębiał i postanowił spełniać wszystkie moje życzenia.

Najpierw postanowiłem więc zapalić. Pokazał mi gdzie mogę to zrobić. Potem poprosiłem, żeby wpuścił mnie za scenę i więcej próśb nie miałem. W żadnym znanym mi języku.

Z tyłu sceny miałem bardzo dobry wgląd na sztukę, bliskość garderoby z sokami i kanapkami, które pomimo wcześniej zjedzonej kolacji, kusiły strasznie. Zwłaszcza sok z czarnej porzeczki i kanapki z pastą jajeczną i tuńczykiem. Więc dałem się im skusić i pojedzony wróciłem na tyły, gdzie chwilami pracowałem jako obrońca sceniczny, czyli wypraszałem miejscową Polonię ze sceny. Grzecznie i z wielką jak na siebie klasą. Wystarczało ciepłe słowo i braterskie uściski. Inne formy, w tym przemoc, nie wchodziły w grę. Po skończonej sztuce, która jak zawsze była cudowna, a już na wyjeździe cudowna podwójnie, nadszedł czas na kluczowe decyzje co dalej z naszym wieczorem.

Samolot do Anglii mieliśmy z synem o szóstej rano. Ja chciałem znaleźć schronienie w suchym i ciepłym, ale syn zaoponował, bo połapał nas na browary z amerykańskim pilotem i jego kompanią. Jako dobry tata poszedłem za jego propozycją, ale szczęśliwie gnojka nie wpuścili do pubu bo nie miał AjDi, i mogłem realizować plan B.

A ten był taki, że zaparkujemy u Kult Turystów, ale kiedy okazało się, że grupa młodzieżowa Kult ma hotel koło lotniska, czyli jakieś 20 euro bliżej od fanów, plan B zamieniłem na plan C i zacząłem działać.

Wróciliśmy więc szybko spod pubu do klubu, żeby załapać się na darmowy transport do hotelu. Ale zespół już pojechał i zostaliśmy sami. Ale zaraz, zaraz, jak to sami? A technika? Roman i Krzysio? Ci schodzą z pokładu ostatni, niczym kapitan z tonącego statku.

Postanowiłem więc poczekać na nich, aż zapakują graty do auta. Pokazałem im się, poprosiłem o sygnał jak skończą i zdupcyłem, bo mnie plecy bolały. Niestety nie potrafię być nieużytecznym Goomim. Więc pomimo kontuzji, zabrałem się po kilkunastu minutach za pracę fizyczną, która dzięki dodatkowej parze moich własnych rąk, ruszyła kłusem. Zwieźiliśmy wszystko co chłopacy popakowali pod windę, a było tego trochę, i wtedy stało się bardzo złe zło. Zepsuła się winda. A tu gratów kupa, ciasna klatka schodowa i strome schody. Super.

Wykorzystując więc swoje umiejętności językowe, podpierając się fakami, przekonałem barmankę, że jeśli nie dostaniemy help, to będzie bed. I nagle z jakichś tajemnych drzwi wyszło kilkunastu chłopców o irlandzkim rodowodzie. W stosunku do mojej postaci, wydawali się wątli i w bicku, co szyderczo się uśmiechając sprawdziłem, też nie za bardzo teges. Ale to całe moje obściskiwanie tylko ich podkręciło. I to tak bardzo, że pierwszego, mega ciężkiego kejsa, znieśli razem z kejsem jeszcze cięższym, który stał na górze. Drugiej parze pomocników przekazałem, żeby jednak nosić pojedynczo skrzynki, bo jeszcze komuś zwieracze popuszczą. Posłuchali i szybko i sprawnie graty stały pod autem, na zewnątrz klubu. Zwożenie windą trwało by dużo dłużej.

Teraz tylko pozostało mi poprosić o darmowy transport dla mnie i Pierworodnego, i po kwadransie byliśmy pod hotelem. Tam przed wejściem trwało spotkanie części zespołu z fanami i polskim robotnikiem i jego kolegą reprezentującym Irlandię ale Północną. Spotkanie miało akcent lekko alkoholowy, a ja z synem, już od kilku godzin trwałem w czystości. Poprosiłem więc o klucz od pokoju Jarka, który nocuje z Jeżyną. U nich postanowiłem umościć sobie i synowi gniazdko, wykorzystując do tego wolne skrawki podłogi.

– Dwieście osiem! – powiedział Jarek, a ja mu jak zawsze uwierzyłem.

Niestety klucz nie chciał wejść do dziurki kiedy stanęliśmy pod dwieście osiem.

– Boże. Ty dzbanie. Nawet drzwi nie umiesz otworzyć. – podsumował mnie Pierworodny, zapominając, że wypad do Anglii i Irlandii ogarnąłem w kilka dni, jak jakiś przewodnik po Wielkiej Brytanii.

– Chyba twój stary nie umie, dziadu. – odparłem atak, po czym spojrzałem na wisior przy kluczu. A tam stało jak nic, dwieście sześć.

Do drzwi o tym numerze klucz o dziwo pasował. Weszliśmy więc sprawnie, skorzystaliśmy z łazienki i innych dobrodziejstw, po czym pokładaliśmy się na podłodze tak, żeby wracający gospodarze nas nie podeptali.

Muzycy wrócili na pokoje chwilę przed północą. Zawodowcy. Nie chcieli przed kolejnym koncertem w Dublinie osłabić swojej doskonałej formy fizycznej i psychicznej, oraz rozbudzić choroby alkoholowej. Jak jakiś znany muzyk z Polski, który lecąc kiedyś z Polski do Dublina, i przesiadając się w Londynie zgubił walizkę. Nie pamiętam jak on się nazywał, ale chyba był to Szopen, czy Wódecki może? Ehhh, nie mam pamięci do nazwisk.

Po zajęciu swoich pozycji na miejscach wyznaczonych przez los, trochę podyskutowaliśmy o życiu, nagłym a niespodziewanym stolcu na rzadko, muzyce, myjniach dla aut, bandyterce lokalnej, a na koniec obgadaliśmy kilka zespołów muzycznych krajowych, ( kto miał z soboty na niedzielę czkawkę, ten wie kogo) i z czystym polskim sumieniem poszliśmy spać około drugiej w nocy.

O czwartej rano opuściłem z synem naszych zbawców i ruszyliśmy via lotnisko w Cork, przez Stansted Air Port, autobusem, przez ćwierć Anglii do Leicester. Ku kolejnej przygodzie naszego smętnego życia. Ale tam już nie byłem Kult Ochroniarzem nawet w malutkiej części, więc szkoda liter na pierdoły. A działo się tam działo!

Zatem? Napiszę z czystym sumieniem:

I to by było na tyle!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.