2. Toruń 24.10.2019
Jeśli ktoś myśli, że pisanie w trasie to bułka z dżemem, albo nie daj Bóg ze smalcem, ten nigdy nie był wegenaninem albo tarianinem. A ja właśnie tak myślałem i się grubo pomyliłem. Bo w trasie nie ma na nic czasu. Robota, przemieszczanie, zwiedzanie, spotykanie i inne takie tam.
Do Torunia wyskoczyłem w czwartek z rana. Jedyny pociąg, którym mogłem dotrzeć do miasta modłów i biznesu, startował z Dworca Głównego, zaraz po dziesiątej rano. I wlekł się, ci on, ponad pięć godzin, co nie pozostawiało zbyt wiele czasu na przed koncertowe przygotowania. Podróż minęła tym razem spokojnie. Połączyłem czytanie książki Marka Krajewskiego o Mocku, z przeglądaniem facebooka, słuchaniem muzyki i drzemaniem od czasu do czasu. W trakcie przelotu połapałem się też z mieszkającym w Toruniu Pochem, menadżerem Luxtorpedy, który na koncert Kultu nigdy nie ma ochoty wpaść, ale zeżreć coś wspólnie w Widelcu, zacnej mini restauracji, zawsze.
Za Toruniem przepadałem na samym początku swojej piętnastoletniej przygody z kultową ochroniarką. Było to dla mnie miejsce magiczne. Ale z biegiem czasu magia została pokonana przez czas i tyjących, z roku na rok, w trybie przyspieszonym, toruńskich odbiorców kultowej muzyki. Jak do tego dodamy hotel, co prawda bardzo fajny, ale dupy nie urywający, bo wicie rozumicie, czasem są perełki, to na dzień dzisiejszy, dla zmanierowanego już latami jazdy chłopca z Nowej Huty, wyprawa przez pół Polski nie jest już niczym nadzwyczajnym. Ale początki trasowe są zawsze trudne.
A jednak dreszczyk podniecenia, który poczułem na stacji Toruń Główny, przywrócił mi do organizmu, to co czuję co roku bardzo mocno. Zaczynam kolejną przygodę życia, z moim ukochanym zespołem Kult.
Do hotelu dotarabaniłem się sprawnie taksówką, chcąc przed robotą poleżeć i nabrać sił do pracy. Ale niestety, uruchomione przez adehadehe ciało nie chciało gnić w pokoju. Skorygowałem szybko plany, i udałem się do klubu Od Nowa. Akurat kończyła się próba i po kurtuazyjnym powitaniu ekipy, którą widziałem ostatnio bardzo dawno temu, bo ze trzy tygodnie wstecz, w Cork irlandzkim, z częścią techniczną udaliśmy się na obiad. Zespół wrócił do hotelu na drzemkę i inne takie tam.
W trakcie konsumpcji dołączył do nas Pocho i opowiedział co tam u niego i jego podopiecznych. Z informacji najważniejszych zapamiętałem, że Wielebny Litzenty przestał palić papierosy, co przy jego trzech paczkach wypalanych dziennie, jest sukcesem nie lada. Niech go Matka Boska Nienikotynowska wspiera więc w postanowieniu. Ajment.
Na godzinę przed sztuką przyjąłem jeszcze witaminę C i byłem gotowy do działania. Na tyle bardzo gotowy, że nawet suport jednoosobowo obstawiłem. Kiedy rozpoczął koncert Kult, byliśmy już w komplecie. Starzy wyjadacze: Guma i Daro, młody zdolny Pan Pancerny i mła. Zespół rozpoczął grać, a ja rozpocząłem przegląd publiki. Zawsze to robię. Po pierwsze, oceniam rodzaj klienta. Jego urodę, inteligencję na podstawie twarzy i stopień ewentualnego upojenia i możliwej agresji, która może się ujawnić w trakcie. Dzięki takiej psychoanalizie jestem przygotowany na ewentualne kłopoty ze strony klienta. Ocena przebiegła pozytywnie i tylko nic urodziwego na sali nie zaobserwowałem, co mnie lekko przygnębiło, bo to zawsze czas milej biegnie, jak widzisz w tłumie urodziwe dziewczęta i w chwilach wytchnienia możesz się otrzeć wzrokowo o piękno ludzkiego, no dobra, kobiecego tego tam.
Trudno, pomyślałem zaraz po złapaniu pierwszego klienta naszej trasy. W sumie przez cały koncert było ich na kopy. Nie jakoś niesamowicie wielu, ale w moim i Pancernego sektorze poczuliśmy, na własnych organizmach, ich ilość. W przypadku Torunia, po za ilością, doszła jakiś czas temu, dramatyczna jakość. Bardzo duża nadwaga, zwisające bębny brzuszne, i słuszny wzrost powodują szybki ubytek sił i chęci do pracy u łapaczy. Jeśli do tego dodam mało latających niewiast, a jeśli już lecą, to są zazwyczaj w tym mieście dość duże, i już macie obraz tego, jak ciężka jest nasza robota. Z pozytywów należy zaznaczyć, że w tym roku organizator, po raz pierwszy od lat, ustawił barierki w dużej odległości od sceny i dzięki temu warunki pracy były zawodowe.
Z technicznych szczegółów, dla statystyków, to złapaliśmy wszystkich poprawnie i bezpiecznie. No, może tam jednego się nie udało, ale żyje? Żyje. I dobrze. Z ciekawostek, opiszę jedno moje wybitne złapanie. Leciał w moją stronę kolo, taki pod trzy dychy. Nadspodziewanie lekki z wyglądu, ale mocno w swym locie niestabilny. Nawet powiedziałbym, że dość narowisty. I kiedy już miałem go złapać za głowę, albo za mankiet, klient się wymsknął, wyobracał i moja silna męska dłoń wylądowała na jego genitaliach. Mało tego. W trakcie spadania jego głowa była skierowana w stronę podłogi a nogi wskazywały klubowy sufit. Nie miałem więc wyboru i ścisnąłem go w kroku jak najmocniej, żeby się nie zabił. „Najwyżej wyrwę mu mosznę razem z fujarką, ale ocalę” pomyślałem i tak zrobiłem. Wyglądało to magicznie przez moment, ale było takie fuj nieprzyjemne, że postanowiłem po pracy sparzyć sobie dłoń wrzątkiem, ale chyba zapomniałem. Sum suma i sumarum, zlądowałem go bezpiecznie, do tego nic mu nie urwałem i może nawet puścił do mnie oko. A był ładniejszy niż wszystkie dziewczyny zebrane do kupy na sali. Przy czym zaznaczam dobitnie, mnie to nie ruszyło. Nie moja bajka.
Koncerty popołudniowe są wspaniałym miejscem do obserwacji międzyludzkich zachowań, szczególnie pod barierkami. Mamusiu, jaka tam jest wojna! Jak tam trzeba walczyć, jak mocno trzeba trzymać się barierek. Zapierać, wypierać, odpierać i jeszcze uważać na latających ci po łbie. Nie wszyscy z uczestników zdają sobie sprawę jak ciężka jest to rola. Rola stacza pierwszo szeregowego. Ci niekumaci, żądają od nas reakcji na to co ich boli, ale my, dopóki nie zaczną się lać po pyskach, nie reagujemy. Nie możemy, bo byśmy nie mieli czasu na łapanie. Ale jak już są rękoczyny, to ło kurwa mać, można na nas liczyć! W końcu nasz szef śpiewa, że swędzą nas ręce, no to musi być czasem jak w piosence. I jest, ale sporadycznie i oby w tym roku w ogóle obyło się bez agresji bezpośredniej.
Po sztuce zebrałem się błyskawicznie do hotelu, dzięki Dżolowi, naszemu wybitnemu świetlikowi. Dzięki temu w hotelowym barze, okąpany i pachnący stawiłem się błyskawicznie. Na wędrówki po starówce toruńskiej, nomen omen przepięknej, nie miałem sił. Zrobili to za mnie koledzy bramkarze i jednostka niezwykła, Kult Turyści. Ale na uzupełnienia płynów nie mogłem sobie nie pozwolić. W towarzystwie Dżola, potem Wojtka, Morawki, Kajetana i Krzysia, miło spędziłem sporą część nocy i po ustaleniu godziny wyjazdu z naszym Świetlikiem poszedłem, umęczon dniem, spać. Co prawda do drugiej w nocy budziły mnie hałasy pod oknem i nawet miałem interweniować za pomocą posłania solidnej wiązki barwnych przekleństw, ale poznałem po głosach, że to nasi, więc odpuściłem. Kolegów nie tykam.
Rano wyspany zrobiłem obwolucie, ejakulacie i ablacje, czyli w skrócie to i tamto w łazience, i poszedłem zjeść obfite śniadanie. Bo jak jest za darmo, to nie ma przebacz i trzeba. Spróbowałem podejść do tematu na lekko, czyli wędlinki, sałatki, twarożek, ale natury nie oszukasz i doryłem się jajecznią z bekonem po korek. Byłem gotowy do przelotu do Koszalina. A kiedy okazało się, o Boże Bezgranicznie Wielki, że hotel jest w Mielenku, tak w tym Mielenku koło Mielna i Unieścia, moich wakacyjnych stronach przez kilkanaście lat, do tego sto metrów od morza, z basenowym zapleczem, wiedziałem jedno. Będzie niebanalnie! Ale o tym za chwil kilka.
Toruniu! Danke szen i do następnego.
A o tym, jak sprawy się mają twarzą do publiki, znajdziecie u Jarka Ważnego, w jego dzienniczku: Po.Trasie.Pl, albo po trasie na facebooku , polecam bardzo!
Wasz Goomi.