5. Opole 2.11.2019
Jest chwil czasu na pisanie, to coś skrobnę. Robimy właśnie przelot z Opola do Łodzi, Kult Technika w okrojonym składzie, Pan Roman, Kajetan i Seba, plus ochrona, w składzie Cytrynowy i ja. Reszta dołączy na miejscu, w mieście Łodzi, w hotelu Hilton.
Ale po kolei.
Do Opla wystartowałem z Cytrynowym zaraz po godzinie czternastej. Cytrynowy jest obecnie moim ziomkiem z Nowej Huty, a w Kult Ochronie jest już rutyniarzem, siedem lat łapania, a w tym roku robi z nami bez mała całą trasę. Zna się na robocie jak trzeba i miło go mieć obok siebie. Zastąpił Bartka „Esa” z Jastrzębia, który dwa lata z rzędu łapał poważne kontuzje, i postanowił koszulkę Kult Ochroniarza powiesić na kołku. Nie ma co kusić losu, kiedy na chleb zarabia się przez cały rok, a z Kultem zabawa trwa kilkanaście koncertów jesienią.
Bartka, mojego przyjaciela, poznałem w Mielnie, na wakacjach, w latach dziewięćdziesiątych. Jego miłość do Kultu i Kazika, plus słuszny wzrost i inne walory zewnętrzne były podstawą do powołania go w nasze szeregi. Jego początki, niezbyt udane, już opisywałem w innych opowiadaniach, które znajdziecie na www.goomi.pl, więc zatrzymam się na jego kontuzji z zeszłego roku.
Bartek miał robić z nami całą trasę, i na pierwszy koncert do Gdyni jechał do nas ze Szwajcarii, gdzie pracował. Pierwsze sygnały, że coś nad nim wisi niedobrego, dały o sobie znać w Niemczech, gdzie zepsuł się jemu i koledze samochód, którym jechali do Jastrzębia. Jakimś cudem, na lawecie dotarli na miejsce, a Esu zdążył na ostatni pociąg relacji Katowice – Gdynia, który dowiózł go na koncert dosłownie w ostatniej chwili. I na tym koncercie, gdzieś w jego jednej trzeciej, złamał nogę, ściągając jakieś chucherko z fali. Jeśli dodam, że rok wcześniej w Katowicach, łapiąc swojego szwagra, zerwał więzadła w kolanie, to sami pomyślcie jakie fatum musi człowieka prześladować, żeby na przygodzie życia, ze swoim ukochanym zespołem, rok
po roku ulegać tak ciężkim kontuzjom.
I nie ma Bartka, jest Cytrynowy.
Do Opola dotarliśmy przed siedemnastą, a że hotel był przy dworcu, to mieliśmy czas i na obiad i na relaks przed robotą. Obiad w hotelowej restauracji miał szanse być udany. Każdy z nas miał na ten cel do przejedzenia, po siedem dyszek. Rzuciłem się więc na kaczkę, a precyzyjniej na jej kaczą pierś, choć Daro ostrzegał, że tak słabej kaczyny to on jeszcze nie jadł. Ale to co nie smakuje jednemu, nie znaczy, że nie posmakuje drugiemu. W tym przypadku ta reguła się niestety nie sprawdziła. Zupę zastąpiłem piwem lanym, bo w pracy, przed wyjazdem zjadłem sobie żurek, którego na święto pierwszego listopada nagotowałem wielki gar.
Praca w teleskopach i praca z Kultem, to okres łączenia dwóch prac i łapania dwóch srok za jeden ogon. Siedem dni w tygodniu, z powrotami o piątej rano, żeby zdążyć do roboty na dziesiątą, i wyjściami o czternastej, żeby zdążyć gdzieś w Polskę, na koncert o dwudziestej. Dobrze, że moi ukochani, oficjalna narzeczona Kasia i syn Tomek, są wyrozumiali i dają mi pełne wsparcie w tym czasie, bo bez tego musiał bym porzucić przygodę mojego życia.
Kaczkę dostałem przy drugim piwie, które zastępowało mi zupę. Niestety Daro miał rację, kaczka była zrobiona fatalnie. Bo piersi kacze robi się tak: nacinamy skórkę w romby, nie za głęboko, solimy i pieprzymy i kładziemy na delikatnie rozgrzanej patelni i powolutku podkręcamy ogień, palnik czy płytę. Zależy co tam na chałupie mamy. Po około siedmiu minutach wytapiana tłuszczu, piersiątko obracamy, opiekamy drugą stronę i dajemy do piekarnika. Kaczka po Opolsku była robiona w piecu takim tym, jak to w knajpach są, chyba konwertorowym, bez smażenia. I wyszła ta kaczyna sucha jak stary but. Do tego podano też suchy i podśmierdujący ryż, i macie pełen obraz źle nakarmionego ochroniarza. A źle nakarmiony ochroniarz to ochroniarz zły. A nie nakarmiony, bo Guma na tenże przykład, po godzinie czekania na swoją porcję kaczej piersi, dostał szału, zjebał kelnera i w wielkiej furii opuścił lokal. Nie wróżyło to Opolanom, którzy mieli być łapani na koncercie za dobrze.
Na szczęście mieliśmy ponad godzinkę na poleżenie, uspokojenie nerwów, wizytę w łazience i w bonusie NC+ w TV pokojowym, z meczem Cracovii w
ligowej rywalizacji.
Na salę, która mieści się przy opolskim amfiteatrze, którego deski wycierała latami Maryla Rodowicz, przywiózł nas Rysio, zespołowym busem. Skoro o Maryli wspomniałem, to jest anegdota, którą mi opowiedział jeden polski poeta zaprzyjaźniony. Może było to o naszej bogini? Pewności nie mam, ale Wam opiszę co i jak.
Do zespołu sławnej wokalistki, zatrudniono małomównego basistę. Szczupłego bardzo. I przy obiedzie, znana powiedziała, że chciała by schudnąć. Tak ze dwadzieścia pięć kilogramów. Na co małomówny popatrzył z uwagą i powiedział, że jest to do zrobienia. A jak? – zapytała ona. Musi sobie pani nogę upierdolić, rzekł wirtuoz czterech strun. Co było dalej, nikt nie wie. Ale chyba nie mamy na krajowej scenie wokalistki bez nogi?
Czas do koncertu upłynął w spokoju, co mogło wróżyć źle. I tak było.
Sala, jak na tak poważną formacją, jaką jest zespół Kult, grupa, która potrafi wypełnić Przystanek Pollandrock do ostatniego, milionowego miejsca, była malutka. Na pięćset może osób. Przypominało to bardziej najmniejszy koncert świata, a nie poważną trasę pomarańczową. Publiczność wydawała się poważna, zadbana jakoś bardziej od publiczności w innych miastach, co mogło rodzić niepokój. Koncert rozpoczął się jakoś niemrawo, i niemrawo przebiegał. Nie że było coś źle. Broń mnie Panie Boże. Wszystkie nutki były zagrane i zaśpiewane wzorowo. Publika była zadowolona, co można było wyczytać z ich zadowolonych twarzy. Za to my, obrona Kultu, byliśmy zagubieni jak pogujący w filharmonii na Piątej Symfonii Bethovena. W trakcie koncertu musieliśmy siedzieć, żeby nie zasłaniać sceny. Koledzy byli może i zadowoleni, ale ja siedzę w pracy większą część dniówki, więc tylko czekałem jak ktoś podejdzie i poprosi o teleskop.
Wtedy nagle, gdzieś w połowie koncertu, nadeszła ta chwila. Ten momen na który czekaliśmy ponad godzinę. Czas próby. On, wiek około cztery dychy, z niewielka nadwagą, ale jednak, wgramolił się komuś na plecy i popłynął. Królu złoty! Zbawco ty mój! Nareszcie!
Ale! Znosiło go na sektor Cytrynowego, co mnie lekko wpieniło. Musiałem wykazać się szybkością pantery i jak pantera ruszyłem do akcji. Wszystko wyglądało jak zwykle. Jak na zwolnionym filmie. Dziadzio pantera, czyli ja, podniósł zad i ruszył w stronę kolegi. W międzyczasie łupnęło mnie w krzyżu, kolanie i łokciu. Zacisnąłem zęby i chciałem przyspieszyć, ale zasiedziany organizm miał to w, no gdzieś. Koleś na moje szczęście surfował też jak wieloryb raczej, więc zdążyłem wepchnąć się przed Arkadiusza, wyciągnąć ręce i ściągnąć na ziemię, JEDYNEGO, tego dnia lotnika. Nogi mi drżały z podniecenia, włos jeżył się na przedramionach a serce waliło jakbym zjadł łopatę koksu. I to by było na tyle tego dnia.
Resztę sztuki poświęciłem na zabawy z dziećmi z mojego sektora i na podawaniu lub odbieraniu napojów wokaliście naszej szajki, podziwianiu gitarowych popisów Jabłka i łapaniu kontaktu wzrokowego w Jeżyną.
Po sztuce porozłaziliśmy się do spotkań w podgrupach. Wylądowałem u sekcji technicznej, która utrafiła mnie w holu, jak w obecności Glaza konsumowałem zasłużone piwo. Przenieśliśmy się więc na pokoje Kajetana i Romana. Tam zajęliśmy się ożywioną dyskusją o pszczelarstwie. A kiedy dołączył do nas Morawka, dyskusja nabrała kolorów. Bo Piotrek wie wszystko o wszystkim i wszystkich. Nasz encyklopedia taka. W międzyczasie przekazaliśmy naszą energię i trzy banie wódeczki Krzysiowi, który jechał do Warszawy, żeby przygrać Machalicy w TVN, bo wraz z Machalicą stanowią zespół muzyczny.
Około godziny drugiej w nocy powróciłem do swojego pokoju. Wstałem o czwartej, bo było gorąco jak w saunie, przewietrzyłem pokój i zabrałem się za kończenie lektury „Wisła w ogniu”. Bardzo mocna rzecz, polecam, Goomi.
Jak skończyłem, dalej nie mogłem usnąć, żeby sobie dospać, więc doszedłem do końca fejsbuka i to mnie rozłożyło jeszcze na godzinę. O siódmej z minutami było po zawodach, bo doszedł jeszcze głód nikotynowy i brak fajek na pokładzie. Wyskoczyłem więc na miasto i dupa, wszystko jeśli już miało być czynne, to od ósmej. Wróciłem do hotelu, Kazo już jadł śniadanie, ale dla mnie było za wcześnie, więc czekałem na ósmą, i kiedy wybiła, zakupiłem sobie w miejscowej Żabce to i owo. Po ósmej przed hotelem było już kilka osób z naszej bandy. Wojtek szedł na siłownie, a Ghoes z kimś tam do kościoła. Miałem się zabrać z grupą perkusisty, ale chciałem tez zobaczyć program w TVN o naszej koleżance Dorocie, która choruje, a której Kult Turyści wraz z Kultem zorganizowali w Tarnowie koncert, który ma być po jutrze. Miałem jeszcze czas na śniadanie, więc go wykorzystałem jak najowocniej.
Podczas programu, okazało się, że Kazo jest na łączach live z Warszawskim studiem stacji, i opowiada o koncercie co i jak. I o Al Kaidzie mówił, ale to już wiecie co i jak, mam nadzieję. Po programie, spakowaniu się, udałem się na miejsce naszego odjazdu. Nie wypadało się spóźnić, bo Pan Roman mógłby na mnie nie zaczekać.
Bo zasady nawet mnie obowiązują. Więc się ich trzymam. Jako tako.