15. Katowice 23.11.2019

  1. Katowice 23.11.2019

Nie wiem którą godzinę przyjąć za godzinę rozpoczęcia akcji Spodek. Wybieram więc godzinę siódmą dwadzieścia pięć, w sobotę rano, bo wtedy położyłem się w swojej twierdzy na osiedlu Oświecenia, żeby łapać gotowość. Wstałem o ósmej dwadzieścia i półprzytomny ruszyłem do pracy, gdzie wstawiłem sobie zapałki w oczy, żeby nie przeoczyć klientów, którzy mogli mnie nawiedzić przez czekające mnie cztery godziny roboty. I dobrze zrobiłem bo….

Koło dwunastej przyszedł kolejny klient. Już przy wejściu uprzedził mnie, że nie ma o tym, co chce zakupić pojęcia, a do wydania raptem pięćset złotych. Za teleskop to niewiele, ale i dla takich klientów coś się znajduje. Po kwadransie gadania jak do koziej dupy, zaczynałem mieć go dość. Chłop słuchał bez zrozumienia, i jeszcze zaczął się spinać. Najbardziej na to, że proponowałem mu kupić coś za sześćset trzydzieści dziewięć złotych, bo po ubraniu, które miał na sobie na biednego nie wyglądał, i pomyślałem, że dołoży bo ma. W końcu udało mi się go przekonać i zabrałem się za paragonowanie zakupu. Wtedy mistrzunio spojrzał na mnie i na mój strój, który tego dnia składał się z bluzy z logiem zespołu Kult, i zapytał czy jestem fanem. Fanem? – odparłem pytając i dodałem szybko, że jestem robotnikiem jesiennym na tej trasie i dopiero co wróciłem z Wrocławia, a po robocie przy teleskopach i innych noktowizorach, ruszam na Katowice. To zmieniło jego podejście do mnie o sto siedemdziesiąt osiem stopni i zapytał, czy byłem w czwartek w na koncercie, bo on był, i jest szefem tego bajzlu dla którego „sprzedaliśmy swoje piosenki handlarzom i prostytutkom” ( to nie jego są słowa, tylko moje przemyślenia), i przemawiał w ten dzień ze sceny, i ma zdjęcie z moim szefem Kazikiem, i w ogóle to kocha Kult, i takie tam inne kocopoły smażył, goniąc koło mnie z komórką i pokazując foty. Grzecznie pogratulowałem, pochwaliłem, przytaknąłem, że tak, że chwilę byłem, a myślami byłem już w domu, w łóżku. Bo regeneracji potrzebowałem jak kania dżdżu, jak ryba wody, jak sportowiec środków dopingujących.

Przed czternastą leżałem w salonie, albo po nowohucku – w dużym pokoju, obok chorej Oficjalnej Notorycznej Narzeczonej, zapuściłem ligę angielską i nie mogłem usnąć, bo tam za szybko grają. Liga polska, która usypia mnie najlepiej, jeszcze nie ruszyła ze swoim galaktycznym produktem, więc po piętnastej zadzwoniłem do naszej nowej nadziei bramkarstwa koncertowego, Boćka, żeby się gotował na wyjazd. Marek dostał niespodziewane powołanie w czwartek, ponieważ wcześniej zgłoszeni ludzie nie podjęli rękawicy, a będący w gotowości zmiennicy musieliby do nas mknąć przez całą Polskę. Wszystko więc rozegrało się w ostatnich godzinach przed największym koncertem trasy. Ale Marek mając ponad dwa metry wzrostu, i grający kiedyś ze mną w siatkówkę, miał wszystkie potrzebne parametry psycho-fizyczne, do sprostania zadaniu. Choć nie powiem, miałem lekki niepokój w sobie, pamiętając pierwsze łapanie Esa z Jastrzębia w Spodku, który spalił pierwsze podejście jak złoto, i potrzeba było lat, żeby został naszym mocnym punktem pod sceną.

Z tyłu Spodka zaparkowaliśmy lekko przed siedemnastą. Byłem mocno rozbity niewyspaniem, wielkością koncertu, nowymi łapaczami w zespole, nieznaną kondycją starszych i muzyków po Wrocławiu, oraz tym, w jakim stanie zastanę Didiego. Bo kto nie wie co się w spodkowym hotelu wyprawia od wejścia pierwszego Kult Turysty, ten nigdy w piekle nie był. A z drugiej strony, zadaję sobie teraz na spokojnie to arcyważne pytanie, na ki chuj ja się tak wszystkim przejmuję? Przecież to bez sensu…
A może nie? Żeby dojść do swojego pokoju, musiałem przywitać się z co najmniej pięćdziesięcioma osobami, kolejne pięćdziesiąt mnie nie zauważyło, na szczęście, więc po kwadransie, a trasy jest na dwie minuty od wejścia do hotelu, do wejścia do pokoju na końcu korytarza, udało się i mogłem poleżeć na swoim miejscu, w małym i ciasnym, ale i przytulnym pokoiku. A ponieważ jako rutyniarz, wiem co mojemu organizmowi przed tak ciężką harówką potrzeba, to strzeliłem duszkiem dwie puchy tyskiego, nie dzieląc się ani łykiem z Boćkiem, bo bałem się, że nawet mały łyk i stres mogą wpłynąć negatywnie na jego pracę pod sceną. W końcu miał łapać u TEGO Kazika, którego szanował i podziwiał od lat młodzieńczych, kiedy to podczas spożywania niewyobrażalnych ilości alkoholu zasłuchiwaliśmy się w piosenki Kultu, KNŻetu, aż nie popadaliśmy z nadmiaru wrażeń.

Jak już wypiłem na uspokojenie dwie puchy, przypomniałem sobie o Didim. Złapałem szybko za telefon i namierzyłem go w innym pokoju. U Kult Turystów. Niebezpieczeństwo najebki było przeogromne. Stoły na dziedzińcu hotelu były zastawione alkoholami jak na weselu. Do wyboru, do koloru. Trunki proste w swej konstrukcji, jak wódka czysta, poprzez łyski wszelkiej maści i takie leżakowane, droższe, ale godne wielkiego spotkania Kult Turystów z całego świata oraz zespołu Kult i jego przybocznych. Zanim jednak pobiegłem wyciągnąć Didsona z paszczy lwa, odebrałem telefon, że moi goście są na liście i żebym przyszedł po opaski. Zdziwiłem się bardzo, bo rano wysyłałem listę gości ale na Kraków. I okazało się, że nasz dyrektor organizacyjny wpisał ich na Katowice. W ogóle to już od południa miałem smsy, że miejsca które oddali mi koledzy z zespołu, jednak wykorzystali sami i dla mnie nic już nie zostało. Dotyczyło to jednak Spodka a nie klubu Studio, i menago tak zamotał, że musiałem jeszcze podejść do techniki, żeby moi przyjaciele swym stoickim spokojem ukoili moje skołatane nerwy. Zacząłem się rozsypywać z nadmiaru wszelkiej maści niespodziewanych niespodzianek. Ale Didiego odnalazłem nie napoczętego przez alkohol.

W miarę szybko ewakuowaliśmy się więc do mnie do pokoju, w międzyczasie jednak wypalając przed hotelem po papierosie, gdzie na wizytę u mnie zapowiedział się lider grupy, bo usłyszał, że popatrzymy jak się Legia w Szczecinie z Pogonią kopie. W pokoju czekała na nas niemiła niespodzianka, na środku biurka stała sobie smacznie ledwo co napoczęta butelka wódki, którą to Guma, mój współspacz katowicki, przywiózł z Wrocławia, bo nie dali jej rady z kolegami opróżnić. Prawie niezauważenie schowałem ją do szuflady i odetchnąłem dumny z mojej błyskotliwości. Co nie Didilson? I kiedy doszła do nas dziewczyna Didiego, Ania i Kazik, lokal był czysty od zagrożeń. Chwilę popatrzyliśmy na zawody, które odbywały się pod dyktando popularnych „Śledzi” i czas było wyruszyć coś połapać.

Droga na halę wiedzie z hotelu przez dość długi i duży korytarz, tak duży, że można wjechać tam busem. Czas który zajęło mi pokonanie tego dystansu wystarczył, żebym przypomniał sobie, że od rana nic nie jadłem. Na szczęście spodkowa organizacja kulinarna stoi na wysokim poziomie, i przed pracą nażarłem się i na ciepło, i na kanapkowo i dobiłem ciastem. Po takim dotankowaniu organizmu mogłem pójść zabezpieczać suport. W sumie do teraz nie wiem, czy to jest nasz obowiązek, bo PeWu goni, czy nie, bo stara gwardia ma to w tyle. Ja chodzę, bo lubię posłuchać młodych wykonawców. Przy okazji wylewnie przywitałem się z szefem ochrony, przesympatycznym człowiekiem, z którym praca jest najczystszą przyjemnością na trasie. Posłuchałem suportu, oblazłem stanowisko pracy, przy okazji sprawdzając montaż barierek i łypiąc kontem oka na ludzi w pierwszym rzędzie, bo z nimi czasami jest największe zamieszanie. To chyba tutaj, albo nie, we Wrocławiu, dziewczyna koło dwudziestki przywołała mnie gestem dłoni, nie znoszącym sprzeciwu, żeby wywrzeszczeć mi do ucha: niech im pan powie, żeby się ogarnęli, bo mnie zgniatają. A za nią stało kilka setek bawiących się, napierających i latających po głowach innym, ludzi. Odparłem więc grzecznie, acz stanowczo, że chyba ją pojebało, i co najwyżej mogę ją ewakuować, co za zgodą klientki reklamującej uczyniłem.

Koncert rozpoczęliśmy, na życzenie organizatora, z malutkim poślizgiem, ale za to z wielkim ogniem. Zespół, technika i bramka, na wieść o najlepszej sprzedaży koncertu w Katowicach, była niezwykle skoncentrowana. Kult Ochrona w Spodku jest najliczniejsza i prezentuje się jak ci żołnierze papieża, Gwardia Papieska. Ochranialiśmy od lewej strony publiki patrząc, w składzie: Maciej Kazana, spodkowy bramkarz z Jaworzna, bez którego koncertu w Spodku sobie nie wyobrażam, Marek Bociek Bobrowski, nowicjusz z Nowej Huty, ja, z tej samej Huty, Cytryn, słoik, ale z Nowej Huty, Pan Pancerny z Polski centralnej, czyli z Tomaszowa! Mazowieckiego, Pan Polski z Irlandii, czyli Ursynowa pod Warszawą, oraz stare wygi, Kozi, Guma i Daro z Warszawy. Zespół nam podgrywał, a my łapaliśmy wszystko jak leci i to jeszcze z klasą. Jak zwykle prym wiedli w lataniu Kult Turyści oraz zaprzyjaźnieni z nimi goście, jak choćby Schab Wojciech z pod Tarnowa. Część z KT, inaczej Alka Ida, miała jakieś chusty na głowie, które miały nawiązywać do wywiadu jaki przeprowadził Kazimierz, porównując ich do Alka Idy. Czy I Dy? Nie znam się na tym za dobrze. I kiedy rozkręciłem się na dobre, bo fajnie ci z tyłu grali, wszystko się łapało, no dobra, prawie wszystko, bo ktoś tam się jednak wymsknął i runął, pod scenę wkroczył ON. Cały na biało i już napoczęty. Didula. Grali akurat Madryt, którego poniekąd współtwórcą jest Teneryfianin, i to go przygnało na przybijanie piątek z Kazikiem. Nawet go uniosłem w górę, ale jak poczułem alkohol od niego, to mu zacząłem zazdrościć i go postawiłem na glebie za karę, bo też bym się już napił. Ale Daro wyczuł, że może być didi szoł i zaczął mnie przekonywać, żeby Didiego jednak na scenę wrzucić, co ku uciesze całego Spodka uczyniliśmy.

Jakie to były tańce! Jaka lekkość w kroku, jaka elastyczność w kręgosłupie! Tak mają tylko południowcy, pomyślałem zazdrośnie o tańcach przyjaciela na scenie. W międzyczasie przybiegł do mnie szef ochrony, wystraszony tym, że jakiś drab scenę opanował i co robimy z tej okazji, czy dajemy żółtą kartkę i ostrzeżenie, czy od razu czerwoną z wyprowadzeniem z obiektu i wpierdolem profilaktycznym na zewnątrz. Uspokoiłem go, że to drab od nas i że on może więcej, po czym, bo kawałek miał się ku końcowi, podreptałem na kraj sceny, bo bałem się, żeby ziomek z wyspy jak wulkan gorącej, nie został do końca. I nie został, po „Madrycie” pięknie pożegnał publiczność głębokim ukłonem i poleciał dalej. Niestety nie w tę stronę co potrzeba, bo do baru. Ale to szydło wyszło z wora dopiero po koncercie.

Jedno wydarzenie jeszcze dobrze nie ostygło, a już miałem kolejny meldunek, od Ani D-skiej, że Ptaszydło lecąc, zgubił portfel i że trzeba by to ogłosić ze sceny. Doczekałem więc końca kolejnego utworu, po czym energicznym machaniem rękami wstrzymałem start kolejnego, i poprosiłem wokalistę o ogłoszenie, że Ptak z Kult turystów zgubił portfel. Lider ogłosił i kazał go odnieść w moje ręce, co stało się po upływie kilku minut. Publiczność po raz kolejny okazała się warta swojego zespołu! Klasa sama w sobie.

Jedną z najważniejszych osób, która zagościła tego dnia w Spodku była Doris. Nasza kultowa Wielka Wojowniczka, która pomimo ciężkiej walki z chorobą, musiała postawić pieczęć „zaliczone” i na tej trasie, a dokonała tego w Spodku, tym razem oglądając koncert, w towarzystwie najbliższych znajomych, z pod samej sceny. Jaka radość od niej biła, jaka siła! To dla niej Kult Turyści Dobrej Woli, pod dowództwem Ani D-Skiej, dokonali prawie niemożliwego, poprzez zorganizowanie specjalnego koncertu w Tarnowie, przez co ta trasa wyryła się w moim sercu wielkimi literami i pozostanie na zawsze najwspanialszą trasę ever i forever.

Po wszystkim miałem w głowie tylko jedno. Wiać do domu jak najszybciej. Albo jeszcze szybciej, bo jak Didiego zobaczyłem to wiedziałem, że im szybciej opuścimy siedlisko „szatana”, tym lepiej dla mnie, dla niego i dla Ani oraz moich domowników. Nawet się nie kąpałem. Narzuciłem tylko bluzę i flejtucha, Anię z Boćkiem wysłałem do pokoju Kazimierza, żeby odebrali walizkę, która była wielka jak pół naszej szafy w sypialni, a sam zabrałem wiotkiego w korpusie przyjaciela do samochodu. Ten w swoim zagubieniu wiedział co prawda gdzie jedzie i dlaczego, ale jednocześnie chciał dalej walczyć, żeby po chwili się poddać i usnąć w aucie. Wykorzystałem ten moment na pożegnanie katowickich gości, z ich osobą najważniejszą na czele, czyli z doktorem Lucjuszem.
Po kwadransie rżnęliśmy już na Kraków. Ku odpoczynkowi i ostatniemu koncertowi. Tym razem na swojej ziemi i po raz pierwszy od dziesięciu lat ze mną w roli Kult Ochroniarza a nie współorganizatora. No cóż. Jak się nie ma miedzi, to się w fosie siedzi.
Nieprawdzaż?

14. 22.11.2019 Wrocław

14. 22.11.2019 Wrocław

Tak naprawdę, to powinienem napisać jeszcze jeden rozdział, wcześniejszy. 21.11.2019 XXXXXX, gdzie w miejsce XXXXXX powinienem wstawić jedno z miast Polski południowej. Ale ponieważ było to przedsięwzięcie poza trasowe, trzymane w tak wielkiej tajemnicy, że nawet mnie, kultowego robotnika, kosztowało rozkminienie tej tajemnicy sporo wysiłku intelektualnego, żeby odkryć, co, gdzie i jak, że postanowiłem nie puścić pary spod palcy. Jak zespół zechce, to opowie. Ja, pomimo tego, że byłem, widziałem i nawet piwo wypiłem, zabieram tajemnicę tego wydarzenia do dysku przenośnego.

Wyjazd do Wrocławia planowałem długo i niezwykle starannie. Wszystko zależało od planów Didiego i Ani. I pod nich wszystko planowałem. Kiedy zapadła decyzja i pobycie w Krakowie, wiedziałem, że do Wrocławia pojadę swoim samochodem, popracuję przy sztuce i wrócę z gośćmi do domu. Dzień przed wyjazdem doszedł mi jeszcze jeden pasażer, Esu, czyli Bartosz z Jastrzębia. Nasz Kult Ochroniarz najbardziej pechowy, który dwa lata z rzędu łapał, a podczas łapania odniósł dwie bardzo poważne kontuzje, co wyeliminowało go z przygody życia, ale uprzedzę wypadki, zarzeka się, że za rok powróci i wszystkim nam pokarze, gdzie nieloty zimują.

Czwartek rozpocząłem od powinności robotniczych w teleskopach kropka peel, żeby o godzinie trzynastej z minutami odpalić Turana 1.9 TDI w kolorze srebrnym i ruszyć na zachód. Bartka odebrałem zaraz na początku Katowic i gnaliśmy przed siebie. Szybko ale bezpiecznie. Po drodze sprawdziliśmy jakość żurku w Taurusie, takiej sieci z jedzeniem, która słynie ze znakomitej golonki. Ale golonka przed pracą to nie dla nas zawodowców. W końcu trzeba jakoś wyglądać w jesieni życia, pracując w zespole młodzieżowym na pierwszej linii frontu.

Wszystko szło wspaniale i zgodnie z planem do bramek. I wjazdowych i wyjazdowych, na śląskiej części autostrady A4. Tam zaczęło już korkować się lekko i traciliśmy cenny czas. Zwłaszcza ja, bo chciałem przed pracą poleżeć regeneracyjnie w hotelu. I niewiele brakło, a bym nie poleżał, tylko gnał na złamanie karku na halę, bo korki jakimi powitał nas Wrocław były kosmiczne. Siedem kilometrów pokonaliśmy w minut czterdzieści pięć, co jest wynikiem nienajgorszym, ponieważ turlałem się bocznymi drogami. Do koncertu pozostała godzina, więc się regenerowałem na wszystkie dostępne sposoby. Na łożu, w toalecie, przy TV, z kawą i tabletkami. Więcej się wycisnąć nie dało.

Wychodząc do pracy, spotkałem Kazimierza z kolegami. Darkiem Szurlejem i jeszcze jednym ich przyjacielem, którego imienia zapomniałem. Kazik przekazał mi, że Didi zostanie we Wrocławiu, bo on, wokalista Kultu, ogarnął mu nocleg w hotelu. I dodał, że nie wie czy to dla mnie dobra czy zła wiadomość. Najpierw troszkę się zjeżyłem jak jeż, bo nie po to gnałem furę tyle kilometrów, żeby wracać bez Didiego i Ani. Tym bardziej, że wszystko było na chacie ogarnięte pod ich przyjazd a i ze mną było by łatwiej brata z Teneryfy upilnować od napojów wyskokowych. Ale szybko się zreflektowałem, bo Oficjalna Notoryczna Narzeczona była ciągle chora, ja musiałem pół dnia przepracować i w sumie sumarycznej poskładało się znakomicie. Scedowałem też na Kazimierza pilnowanie kolegi przed wszystkimi złymi alkoholami tego świata. Po czym zapakowałem Arka i Bartosza i ruszyłem na Orbitę.

Na Orbicie, ale nie okołoziemskiej, tylko wrocławskiej, dużej hali sportowej byliśmy migusiem. Bo z hotelu mieliśmy raptem dziesięć minut. Część zespołu już była na miejscu, technika też, więc podyskutowaliśmy troszkę o kwestiach technicznych, zażywając po troszkę tego i owego, czyli tytoniu, herbaty i zimnego obiadu, który mi przypadł w udziale. W międzyczasie dotarli państwo Didostwo, których wprowadziłem od dupy strony, wykorzystując swój dar przekonywania służb ochroniarskich miejscowych do swoich racji. Nastepnie dokonałem zmiany stroju z cywilnego na służbowy i udałem się posłuchać ziomków z Huty, czyli Wu-Hae, którzy jak zwykle, pomimo kolejnej zmiany w składzie, stanęli na wysokości zadania i rozruszali publiczność jak trzeba.

Sam koncert przeminął jakoś tak szybko i sprawnie, że nawet nie wiem kiedy te bite trzy godziny minęły. Ekscesów większych ani mniejszych nie pamiętam, a ludzi trochę latało. Pewnie to spokojne pracowanie wiązało się z solidnością naszej ekipy, którą ponad standard wzmocnili Kozi i Pan Pancerny. Z naszej strony królowała więc pewność, solidność i duża dawka dobrego humoru. Miałem nawet czas na śledzenie wyników ekstraklasy, rozmyślanie o powrocie do domu, i debiucie nowego ochroniarza w Spodku, a mojego przyjaciela, Marka Boćka Bimbra Bobrowskiego, którego powołaliśmy z dyrektorem Piotrkiem, dzień wcześniej, na największy koncert trasy. Wśród publiczności przewijali się, a jakżeby inaczej, Alka I Dowcy, czyli Kult Turyści, którzy rozgrzewali się przed koncertem w Spodku, gdzie co roku następuje ich kumulacja ilościowa i doświadczamy nalotów dywanowych.

Po wszystkim, zapakowałem ekipę do czołgu, tę z którą przybyłem do hali, plus Pancernego i zarządziłem odwrót na pokoje. Kilkadziesiąt metrów od hotelu zatrzymaliśmy pojazd na stacji Orlen w celu uzupełniania zapasów, głównie płynnych. Nawet i ja zakupiłem kilka piw, bo do startu na Kraków pozostały mi cztery i pół godziny. Postanowiłem bowiem ruszyć skoro świt, bo czułem w kościach kilkaset kilo złapanego żywca ludzkiego na koncercie. A i taka pora odjazdu pozwoliła Bartkowi przypomnieć sobie, jak to jest żyć na trasie, i jednocześnie mieć transport do Katowic o „ludzkiej” porze. Esa też to ucieszyło bardzo, i z emocji, przy kupowaniu wódki żołądkowej gorzkiej i hot doga, zrzucił kilka, chyba precyzyjniej dwa, piwa z półki. Żyliśmy więc jak zwykle! Rozrywkowo. Kiedy po chwili doturlał się bus z zespołem, którym powoził Daro, już nie tylko ochroniarz, ale i kierowca zespołowego busa, na stacji tętniło jak w ulu. Jakbym był sprzedawcom, to bym strzelał. Ale ci, których zmiana wypadła przy kultowej stonce, byli dzielni jak mało kto. Ja postanowiłem wiać. Kanapka z jakiem i cztery piwa wiały ze mną. Zapłacone!

W hotelu pomalutku zaczynały się przygotowania do nocnego picia. Wróć. Życia. A moje do kąpania i spania. Kiedy miałem już ściągać koszulkę, coś mnie tchnęło i okazało się, że tchnęło nie bez powodu. Nie było ze mną moich ukochanych trampek asics w kolorze niebieskim, które ukajają moje stopy, co przy cenie siedem stów za parę nie powinno dziwić. Takiej straty bym nie przebolał. Ponieważ uważam się za człowieka ogarniętego, uznałem, że buty zostawiłem w bagażniku. Szybko się ubrałem i ruszyłem na lekkim wścieku ku Turanowi. W bagażniku trampeczek nie było. Tytuł ogarniętego się zdewaluował, i zacząłem myśleć, trzymając w ręce puszkę zimnego, pysznego i jeszcze nie otwartego piwa, które już od pięciu minut miało łechtać moje wnętrzności swoim dobrem. Złapałem najpierw za telefon i wykręciłem do przyjaciela. Był nim Roman oczywiście, bo technika pierwsza na pokładzie i oczywiście ostatnia. Ale oni już wyjechali, w szatni nic nie widzieli i nie pozostało mi nic innego jak ruszyć do Orbity i odzyskać buciki. Gnałem na pamięć, odszukałem szatnię, a w niej, w samym roku pod ławeczką moje szczęście. Wszystko wróciło więc na prawidłowe tory.

Przed hotelem trwało w najlepsze popalanie tytoniu. Didi, Kazik, Darek. Przyłączyłem się na jednego, przypomniałem o wstrzemięźliwości od alkoholu i przygodnego seksu, i po pięciu minutach udałem do swojej kwatery, na której piętrze już było jak w ulu. Chłopcy szukali lokalu, który przyjmie ich w ilości sztuk kilkunastu. Ucieszyli się na mój widok i co poniektórzy zaczęli się pchać na moje salony. Ale Cytryn przytomnie i z wielkim taktem dokonał wyproszenia i ekipa poszła delektować się sobą oraz płynami z procentami. Podobnie zrobiłem ja i po delaktacyjnym opróżnieniu dwóch puszek Tyskiego, dwóch trójkątów kanapki z jajcem, wieczornej prasie, przeglądzie facebooka, zapadłem w półsen.

Koledzy obudzili mnie koło drugiej w nocy. Ale szybko i sprawnie zajęli pozycję „do snu!” i po kolejnych dziesięciu minutach zaczęli chrapać. Pospane, przeszło mi przez myśl, ale niepotrzebnie, bo zapadłem się w sobie. Na kolejne trzydzieści minut, bo Bartek chciał skorzystać z toalety, ale nie mógł do niej trafić, napierając kilkanaście sekund na okno. Pomogłem, podałem poduszkę, bo kolega śpiąc na ziemi nie miał za wygodnie. Znowu odpłynąłem i na dziesięć minut przed pobudką byłem na nogach. Ogarnąłem się sprawnie, zbudziłem jastrzębianina i poszedłem grzać auto. Po drodze spotkałem Kajetana i Morwę, ale oni mnie nie spotkali, bo zajęci byli próbą ulokowania Kajtka u Romana, bo stanowią oni parę hotelową, ale bez karty szanse powodzenia były niewielkie, bo Roman już spał na tyle mocno, że walenia w drzwi nie słyszał.

Bartek zlał w momencie, kiedy ja stałem pod drzwiami do hotelu, do tego pojawił się Morawka, który jak troskliwy ojciec, wszystkiego musiał dopilnować, więc nam pobłogosławił, chwilę się powachał, czy może nie ruszyć z nami nocą na wschód, ale ostatecznie zrezygnował i popędziliśmy sami. Ja za kierownicą, Esu z tyłu, gdzie po kilkunastu sekundach spał na siedząco. Przez to spanie ominęła go jedyna przygoda na wylocie z Wrocławia, gdzie w korku na wylotówce na autostradę, był wypadek i zakorkowało się. Nie wszyscy stojący mieli na tyle cierpliwości, żeby ocenić sytuację prawidłowo, co przyniosło efektowną zawiesinę auta typu Mustang. Bo młodzi chłopcy z Mustanga chcieli już i teraz przeć na przód, więc postanowili zjechać przez trawnik i wysoki krawężnik. I się zawiesili. Nic im nie pomagała. Ani pchanie, ani gazowanie na cały silnik. Gazowanie spowodowało nawet takie zadymienie wnętrza pojazdu, że nawet kierowca musiał wiać. Moja cierpliwośc została nagrodzona i po chwili odnalazłem łagodny przejazd, który otworzył mi drogę do domu.

Bartka wyrzuciłem w Katowicach, koło dworca, a sam ruszyłem z kawą w dłoni i dobra muzyką na pokładzie do naszego gniazdka. Bo tam miała się rozpocząć największa akcja tej trasy. Katowicki Spodek.

13. Poznań 16.11.2019

13. Poznań 16.11.2019

Drogę na Poznań odbywałem w komforcie. Prawie pełnym, bo u szefa Pewusa nie można popijać browarów, których picie podczas podróży sprawia, że droga mija szybko i radośnie, zwłaszcza pracownikom fizycznym o nieokreślonym ilorazie inteligencji, dwa, leciał jazz, którego podstawę, i jednocześnie instrument wiodący stanowiła trąbka. Broń Boże, że ja mam coś do jazzu, trąbki i tym podobnych. Ale chciałem wykorzystać podróż na pisanie, a przy tym popierdywaniu ni jak się nie dało.

Ekipę naszego czołgu stanowili: Janek, Marusia, Grigorij, Tomuś i Hermaszewski. Wróć. To nie ta historia. Przecież jechaliśmy autem, ba, limuzyną, więc i skład był inny. Czyli od przodu: Dyrektor numer jeden, Pewu. Obok niego mękoła, maruda, nudziarz, bajkopisarz i wszędzie wtykający swoje dwanaście groszy matoł, czyli ja. Drugi rząd, trębacz, broń Boże nic do trębaczy nie mam, Kultu, młodziutki Zdun Jan. Po jego prawej Ania, kierowniczka, dyrektorka, sprzedawczyni, jedynego w swoim rodzaju sklepu trasowego Kultu. I na kanapie na samym końcu, w pozycji leżącej transportował się z nami drugi Dyrektor numer jeden, piosenkarz, wokalista, autor tekstów, muzyki, światowej klasy saksofonista, aktor, mąż, ojciec i dziadek, Kazimnierz.

Jakość podróży podniosła się wielce po zmianie rodzaju odtwarzanej muzyki. Co prawda przenieśliśmy się do Maroka, ale dzięki jazgotowi jaki mi zaserwowano, zrozumiałem dlaczego można węże, model kobra, ujarzmić, czyli zaczarować, ogłupić, inaczej mówiąc poddać hipnozie. Sam byłem bliski wicia się po aucie jak węgorz. Uratowały mnie telefony od przyjaciela, jak mogę teraz nazwać nawiązywane z Piotrkiem rozmowy telefoniczne. Po nich wszytko było już tylko lepiej. Muzyka wskoczyła na odpowiednie tory i dojechaliśmy pod poznański hotel szczęśliwi, uśmiechnięci i gotowi do ciężkiej pracy, jaka nas czekała. Aha, najlepiej pisze się przy muzyce reggae, czyli rege.

Poznań. Ojczyzna Kult Turystów z całego świata, ze stolicą w Kultowej, lokalu którego wystrój świadczy o wielkiej miłości i szacunku do zespołu Kazika. Koncerty w tym mieście są też sygnałem dla nas, robotników fizycznych, że lekko nie będzie. W końcu Kultu Turyści uwielbiają latać, a jeśli do tego na koncercie gości ich duże grono, to mają ułatwione startowanie i korzystają z tego bez ograniczeń. W Poznaniu łączą też siły z bywalcami Kultowej, więc odbywają się też naloty dywanowe.

Wyprzedzę teraz chronologię wydarzeń, i w tym miejscu napiszę kilka słów o lotach na poznańskim koncercie.

Najwięcej lata Antonowów, czyli ciężkich i wielkich samolotów transportowych. Szczególnie ten z napisem Kazio na burcie, lata często i jest zawsze przeładowany. Wylądować go musimy zazwyczaj dwuosobowo. Z jednostek niewiele mniejszych latał, skromnie tym razem An Ptak, An Schab, myśliwce Ciesielski, Ciesielska, o której przelotach nad swoim kawałkiem nieba marzy Guma, i inni, których nawet wymieniał nie będę, bo bym do śmierci nie zdarzył. Oraz trafiały się też jednostki noł nejmowe, które otaczaliśmy też należytym wsparciem, jak swoich.

Poznań, to po Warszawie i Katowicach miasto, które gromadzi największą liczbę gości na zapleczu. Z gości tych lider wyłapuje czasem perły i dając im mikrofon, wypuszcza je przed wieprze, jako współwokalistów wybranych przez siebie utworów. W Poznaniu taką perłą jest Jagódka, która w utworze ” Kochaj mnie a będę twoją” wyśpiewuje w refrenach wskazaną partię wokalną.

Ale zanim pojawiła się na deskach scenicznych obok Kazika, przyprawiła co wrażliwszą część naszej bandy, tak, tak, mamy też kilku wrażliwych mężczyzn w grupie, o palpitacje, migotanie komór i skok ciśnienia poza normy dopuszczalne u osób zdrowych. Otóż, podczas próbowania swojej części, Jagódce odebrało głos. Pierwszy o mało co nie wykorkował Guma. Taki wrażliwy! Choć słyszałem też, że mógł wykorkować z innych powodów, a nie z przewrażliwienia, bo dzień wcześniej go podobno poniosło. I tą chwilą chciał zagrać jak wytrawny pokerzysta. Ale ja w to nie wierzę.

Po przepłukaniu gardła wodą niegazowaną, nasza nadzieja polskiej wokalizy, podjęła próbę numer dwa. I znowu sytuacja się powtórzyła. Robiło się niebezpiecznie. Pierwszy spanikowałem ja, i rwąć sobie włosy z głowy, pomimo nakrycia jej czapką, ale w stresie tak bywa, że robimy rzeczy niemożliwe, zacząłem biegać przed sceną, krzyczałem w niebo głosy, ” Zmiana! Zmiana! Guma wchodzisz!”. Bo Guma jest wszechstronny i jeśli nasz gość by nie mógł, Grzenio zamieniłby się w wokalistkę, bo był czas żeby mu brodę zgolić, w sukienkę przebrać i rzucić w paszczę lwom. A on by tym lwom jesień epoki przedlodowcowej zrobił. Z paszczy.

Jagoda na mój atak paniki zareagowała spokojem godnym profesjonalistki i powiedziała, że na koncercie będzie dobrze. Jeszcze profesjonalnej zareagował Grzesio, który zaproponował wokalistce terapię lekami Janka Grudzińskiego, albo jako alternatywę, leczenie w pokoju odosobnień, w którym chciał przeprowadzić jakąś pionierską terapię, o której wstydził się opowiedzieć, na co wszyscy wybuchnęli śmiechem, gość się zawstydził, a ja do dziś nie wiem o co kaman.

Po próbie połączonej z niezłym obiadem, wróciliśmy na pokoje z zespołem, żywo dyskutując o wielu ważnych z naszego punktu widzenia sprawach. Z punktu widzenia lidera, sprawy te były tak mało istotne, że miał nas dość. Ale Jeżyna z pod Cieszyna, powiedział mu żeby zaczął jeździć z zespołem albo bramką, bo go życie ziemskie omija szerokim łukiem. Lider decyzji nie podjął, chyba się wacha.

Po dwóch godzinach byliśmy z powrotem na miejscu pracy. Akurat skończył grać support, więc nawet nie popatrzyłem co w trawie piszczy. Z gości był Premio Lembio, czy jakoś tak, wokalista i gitarzysta Kabaretu Platforma. Maggie, żona Glaza z córką, i pewnie ktoś od Ghoesa, bo to w końcu na jego terenie odbywały się zawody muzyczne i jako gospodarz, Tomo dostał najwięcej wejściówek. Stan osobowy uzupełniła Kasia, żona Seby, którą widzieć jest mi zawsze niezwykle miło.

Z piętnasto minutowym opóźnieniem ruszyła maszyna po szynach ospale, a na jej czele stało sześciu bramkarzy. Bo ekipę podstawową czteroosobową uzupełnili Pancerny i Kozi. W niektórych miastach zwiększamy stan posiadania naszej siły ognia z czterech osobników do sześciu. Ma to związek z liczbą klienteli, wielkością sali oraz przewidywaną ilością i jakością lataczy.

O tym, kto i jak i pod jaką marką latał, wspomniałem powyżej. Z innych zapamiętanych wydarzeń, na które nie żal mojego i waszego czasu, wspomnę o udanym występie Jagody, potem Gumy, Darka i oczywiście moim, wraz z Księciuniem. Z tym, że teraz już nie będzie tak słodko, że nas dmucha Kołodko, bo skoro dostałem palec, to czas wziąć całą rękę i udoskonalić nasz szoł. Oczywiście nie będziemy po scenie popierdalać jak motorki, nie przebierzemy się za mózgów masturbację, czy Onanów. Na to nie liczcie. Przy Totalnej trzeba się skupić i słuchać uważnie, bo kompilacja i wybór słownictwa jest kierowana dla słuchacza mądrego, oczytanego, i inteligentnego.

Po przeczytaniu tego co napisałem wyżej, oświeciło mnie dlaczego ja z tej piosenki nic nie rozumiem. Nieważne. Przedyskutujemy z Panem Jankiem sprawę i już. Widzę bowiem rezerwy w naszym wykonie i moim rozumieniu tekstu Xsięciunia.

Sporym zaskoczeniem była też niespodziewana i niezapowiadana kontrola płynów, jaką przeprowadził na mnie lider. Otóż pod koniec koncertu podszedłem do krawędzi sceny, żeby sprawdzić w telefonie wynik meczu eliminacyjnego naszej piłkarskiej reprezentacji, i przy okazji uzupełnić płyny. I kiedy piłem, zawisła nade mną postać Kazimierza, która zapytała mnie, co mam w butelce. Zgodnie z prawdą odparłem, że wodę. Na co zdziwiona sylwetka się zdziwiła, skrzywiła i odeszła. A że czasem wiesz jakbym myślał przez ciebie, wysłałem umyślnego w poszukiwaniu coli zero. Bo chyba o to biegało. Test zdałem celująco.

Do hotelu spieszyło się wszystkim. Część mniejsza planowała zajęcia w pokojach, część większa ruszała na podbój Kultowej. Po kwadransie, okąpany, spryskany wodą toaletową z Tenerki, w towarzystwie Cytryna, Darka i Koziego ruszyłem i ja.

Liczba zgromadzonych w średniej wielkości salce, niestety przechodniej, przez którą przebiegał główny szlak komunikacyjny w te i we wte, była jak zawsze ogromna. Kult Turyści znani i nieznani, plus gapie oraz my, małpy z cyrku, stanowiliśmy jedną wielką ludzką masę, w której poruszanie się stanowiło nie lada wyzwanie. Zwłaszcza dla osób o gabarytach rzadko spotykanych. Wysokich, grubych i niegramotnych. Na szczęście z takich ofiar Bożego planu byłem rodzynkiem. Pozostali, ci kompaktowi, żwawi i częściowo podlani, poruszali się zgrabnie i szybko niczym węgorze w akwarium. Dla wieloryba nie było tam miejsca.

Jeśli do tego dodam, że w setliście był Zegarmistrz od purpurowego światła, który nawiązuje do śmierci, i uroniłem z tej okazji łzę do tatusia na koncercie, to może łatwiej będzie wszystkim zrozumieć moją decyzję o szybkiej ewakuacji. To wszystko jest jeszcze za świeże, żeby uśmiech często gościł na mej twarzy. Nie daję jeszcze rady, choć jest dużo lepiej niż kilkanaście dni temu. Między innymi dzięki waszemu, Kultowemu wsparciu. Dziękuję.

Podczas mojego krótkiego pobytu w Kultowej, jeden z Kult Turystów, powiedział mi, w przypływie szczerości, że po obejrzeniu filmu ludzie przestali latać w moim sektorze. Z obawy o swoje życie. Szanuję! I podziwiam oglądanie filmu ze zrozumieniem. Jesteście wielcy.

Po wypiciu dwóch piw postanowiłem pójść spać. Przekazałem Sebie wzrokowo, że idę, głosowo Cytrynowi, że czekam w pokoju i po angielsku, z powodu ludzi masy, opuściłem gościnne mury Kultowej. Chwilę się wahałem, bo z kilkoma osobami chciałem pogadać, ale po otrzymaniu informacji, że wracam z Pawłem Ptasznikiem tym samym pociągiem, relację z tego co chciałem wiedzieć miałem zapewnioną.

Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie zajrzał do pokoju techniki, żeby poduszkę pod głową poprawić, kołdrę na odkryte ciałko naciągnąć, czy w końcu dopić to co nie dopite. I się nie zawiodłem, bo załapałem się na dopijanie. Było fajnie, rodzinnie i przyjacielsko. Do momentu kiedy po pokoju pan Bóg zaczął kule nosić. To był znak z niebios żeby zmówić pacierz i pójść spać.

Spałem snem sprawiedliwego do siódmej. I wiedziałem, że to będzie bardzo dobry dzień, bo z sąsiedniego łoża dochodziło chrapanie Cytryna. Mogliśmy więc w komplecie zbierać się w drogę do domu. Ale najpierw było śniadanie, równie radosne jak nasza trasa.

Konsumowaliśmy w czteroosobowym gronie. My, Wojtek i Piotr dyrektor. Propozycje hotelowej restauracji były smaczne, świeże i dobrze robiły nam na poziom rozmów o życiu. Do chwili pojawienia się Krzysia. Wypatrzyliśmy go jak odprowadzał kogoś do wyjścia. Nie wiem kogo, bo sobie jeszcze okularów, które przepisał mi okulista, nie sprawiłem. Dopiero jak Kris był bliżej, dostrzegłem na jego twarzy szczęście, a w sylwetce wyłapałem niezbyt stabilny krok. Zapraszałem go nawet dość głośno, żeby się do nas dosiadł, ale nie usłyszał bo myślami musiał być w innej rzeczywistości.

Jednak po chwili szedł w naszym kierunku, nie za bardzo zdając sobie z tego sprawę, ale dwa metry przed naszym stołem wrócił do świata realnego. Zapytał czy może się dosiąść, pochylił tors w ukłonie, co spowodowało przechylenie niesionego przez niego talerza, z którego coś mu spadło i potoczyło się pod stolik jakiegoś małżeństwa. Nasz technik położył talerz obok mnie, a sam rzucił się na glebę, w poszukiwaniu części swojego śniadania. Poprzestawiał troszkę gości i szybko powrócił, niosąc w ręce wielką rzodkiew, która wraz z bułką na talerzu była jego śniadaniem. Zatkało nas. Takiej diety jeszcze nie widzieliśmy, i jakby tego było mało, po zjedzeniu połowy rzodkwi, gryzie bułki, najważniejszy posiłek dnia został przez Krzysia zakończony.

Przyjęte kalorie pozwoliły mu księżycowym krokiem przedostać się do holu, i złożyć ciało do snu na znajdującej się tam sofie. Krokomierz wyliczyłby pokonany dystans na około pięć metrów. Nowy dzień wystartował dla Krzysia z kopyta.

Dla nas też, bo siedem minut później pędziliśmy tramwajem na dworzec. A po kolejnych dwudziestu minutach, pociąg wiózł nas do domów. W towarzystwie Pawła Ptaka i towarzyszącej mu Kult Turystki Partycji, którzy tak jak i my marzyli o zasłużonej regeneracji w domowych pieleszach, po niesamowitym tygodniu w kultowych oparach.

Bo ostatnie słowo dopiero przed nami! A do tego potrzeba sił.

11. Warszawa. Kino Wisła, premiera filmu Kult. 13.11.2019

11. Warszawa. Kino Wisła, premiera filmu Kult. 13.11.2019

Jest piątek, dwa dni po premierze, która miała miejsce w stolicy. Zaraz ruszamy do Nowej Rudy, po naszemu do Ciemnej Dupy, bo jest daleko i dojazd straszny. Całe szczęście, Jolo jedzie przez Kraków, to mnie i Cytryna zgarnie. Lepiej być nie mogło. Jest więc czas na pisanie i piwo. Małe. Dobra, cztery małe i drugie śniadanie.

Uroczysta premiera filmu dla zespołu i współpracowników, została zaplanowana na środę trzynastego listopada. Dla ludzi pracy sprawa skomplikowana, ale dzięki późnej godzinie, dwudziesta trzydzieści, i szybkiemu transportowi na trasie Kraków Główny – Warszawa Centralna, postanowiłem pojechać. Tym bardziej, że swoją obecność uzależniłem od obecności Didiego, a ten jak na złość dotarł i to z Teneryfy. Nie miałem więc wyjścia.

Liczyłem na towarzystwo kogoś z mojego gospodarstwa domowego na premierze, ale Oficjalna Notoryczna Narzeczona była chora, a syn nie chciał odwoływać korepetycji z majcy. Młody ma w technikum matematykę rozszerzoną i musi zdrowo spinać półkule mózgowe, żeby zdawać do kolejnej klasy.

To pojechałem sam, jedno z zaproszeń oddając Bzykowi, naszemu starmu koledze z Kult Ochrony. Chciałem zabrać na premierę jego żonę, ale Bzyk stanowczo stwierdził, że chyba mnie pogięło. Ale i tak przyszli razem, bo dostali jedno zaproszenie od dyrektora Piotra.

Na premierę ściągnęła śmietanka warszawska i my. Kult załoga. Był Robert Mazurek, Wiesław Weiss, Adaś Toczko, kucharz Karol Okrasa, Paweł Zagumny, Kędzior, Państwo Zacierostwo, Karol z małżonką Madzią, nasi gdańscy przyjaciele, państwo Radzimscy, starzy muzycy Kultu, z Jackiem Szymoniakiem, i inni. Rodziny, znajomi bliscy i dalsi, byle żony, obecne i koleżanki. Byli twórcy filmu z całą ekipą, sponsorzy, patroni. I mama Kazika, której złożyłem pokłon po seansie. Sama śmietana. I ja, nowohucianin od urodzenia. Czułem się jak ryba w nowohuckim zalewie. Pogadałem z Zagumnym, pogroziłem Mazurkowi, który opuścił koncert warszawski, przeszukałem Kędziora, bo bezpieczeństwo przede wszystkim, i po tych wszystkich grzecznościach zasiadłem na sali, cięgle nie mogąc wyjść z podziwu nad elegancją moich kolegów muzyków. I Didiego. Didi przyszedł we fraku, Morwa w garniaku i białej koszuli, Kazik w muszce, reszta w gustownych garniturach i marynarkach.

Film obejrzałem z wypiekami na twarzy. Momentami czułem się jakbym był w pracy i zaraz mnie wciągnie ekran. I jeszcze jedno. Jestem. Jestem w kilku ujęciach, w tym w jednym w żywiole pracy. Niestety, ujęcie to postawiło mnie w strasznym świetle. Opiszę to z pozycji widza.

Otóż mamy taką scenę, jak pracownik kultowej Kult Ochrony łapie klienta przy barierkach. Wszystko idzie nie tak. Lotnik wypada mu z rąk, szczęśliwie lądując pupą na stopniu barierek. Próba postawienia słuchacza do pionu też jest raczej taka nieudolna. Patrząc na to chłodnym okiem, robotnik Kultu to jakiś amator. Mało tego, to ja. I nie ma szans żebym udawał, że to ktoś inny. Biorę więc to na klatę pijąc trzecie piwo, bo do dziś nie mogę dojść do siebie. Moje wyobrażenia o sobie, jako wzorcowi profesjonalizmu legło w gruzach filmu o moich idolach.

Podsumowywując obraz, jestem oczarowany. Ale jako fanatyk mam zaburzony obraz zespołu Kult i wszystkiego co z nim związane. Dlatego sami obejrzyjcie to koniecznie i dzielcie się wrażeniami. Tymi na tak i tymi na nie, bo i takie są.

Po wszystkim był bankiet. Darmowe piwo i wino kusiły bateriami wypełnionych kieliszków i kufli. Mnie nie, bo musiałem wrócić do pracy. Jakbym się zmobilizował i zwiał po angielsku, mogłem jechać tym o dwudziestej trzeciej dziesięć. Tylko że się nie dało, bo za dużo było znajomych, to raz, a dwa Didula ogarnął mi nocleg, albo precyzyjniej pobyty nocny u Morwy. Poza tym mam dożywotni nocleg u państwa Bzyków, koło stacji nc+, tyle że w garderobie i na stojąco. Przy czym biorąc pod uwagę ceny noclegów w stolnicy, mogę śmiało powiedzieć, że złapałem Pana Boga za rogi.

Wybrałem morawcową stancję, o czym on chyba nie do końca wiedział. Za nim do niego dotarliśmy, część ekipy opróżniła małe co nieco z grubszego alko, w czym prym wiedli, mało znani Jeżyna z Cieszyna i jego brat bliźniak, Jarosław po matce Puzon. O jednym brodatym nie wspomnę, bo on ruszył z nami na Morwowisko.

Pierwotny plan zakładał kolację w okolicy kina. Późną kolację. Ale była już pierwsza w nocy i na Żoliborzu szynkarze pozamykali wszystko. W małych zapyziałych miejscowościach jest to standardem. Nie to co u nas w Krakowie. Szybko się więc zorganizowaliśmy, bo zajęło nam to lekko ponad godzinę, i po drugiej w nocy byliśmy na Mokotowie.

Że jest niebanalnie, okazało się po wyjściu brodatego, który jechał już z pod kina do domu swojego, ale nie był w stanie podać swojego adresu, a w międzyczasie do jego taksówki wbił Morowy i zarządził jechać tam, gdzie adres jest znany. Za nimi podążała karawana pozostałych dwóch taksówek, a w jednej z nich ja, Didi i Anula.

Zaparkowaliśmy pod klatką i udaliśmy się do bazy. Poza człowiekiem brodą, który stanął pomiędzy dwoma atutami na parkingu i postanowił oddać mocz. I tyle. Jak już oddał, wlazł za nami do mieszkania i w tym czasie pojawił się sąsiad z pierwszego piętra, z awanturą, że jakiś brodacz uszkodził mu auto. Chciał nawet wzywać policję, a przecież policja to my i mu przeszło. Potem było już spokojnie. Ktoś tańczył, ktoś spijał resztki, ktoś usnął na stole.

O czwartej z minutami pożegnałem gospodarza i gości i udałem się autobusem nocnym na dworzec, a z dworca na kolejny dworzec, z dwugodzinną drzemką w pociągu, po czym przepracowałem godzin dziewięć i nieprzytomny ale szczęśliwy dotarłem do swojego mieszkania. Do swoich ukochanych.

Nie minęła dłuższa chwila, a ja już dojeżdżam z Jolem i Cytrynem do Nowej Rudej. Albo Rudy. Na pierwszy w historii koncert grupy Kult w tym miejscu na pomarańczowej trasie.

A jak się to udało, dowiecie się niebawem. Za dwadzieścia minut będziemy na miejscowej hali OSiRu. Kończę, bo muszę się koncentrować i ustalić strategię na wieczór. Nocleg w SPA zobowiązuje!

Trzymajcie się bracia i siostry! Do następnego napisanego.

12. Nowa Ruda 15.11.2019

12. Nowa Ruda 15.11.2019

Do Nowej Rudy, Rudej, wybierz właściwe, miejscowości pod granicą z Czechami, dotarliśmy sprawnie i bezpiecznie. Jolo umie to robić doskonale. Miejsce naszej wieczornej pracy znajdowało się w kompleksie sportowym, w skład którego wchodziły : basen, boisko piłkarskie pełnowymiarowe z trybuną niewielką po jednej stronie, która była przyklejona do hali, a nawet do hali i sali, bo ktoś w Rudej miał kiedyś rozmach i stworzył naprawdę godne warunki do uprawiania sportu.

Jak dojechaliśmy na miejsce, akurat trwał turniej piłkarski chłopców z rocznika dwa tauseny pięć. Byli młodzi piłkarze z Legii, Gwarka Zabrze, Ukrainy i siedmiu innych klubów, których nie zidentyfikowałem. Popatrzyłem chwilkę, i zaznaczę od razu, że młodzież kopała naprawdę ciekawie, po czym wykonałem rozpoznanie placu boju.

Hala lata swoje miała, ale była zadbana, czysta i pot w nią jeszcze nie wlazł, dzięki czemu było rześko i świeżo. Takie samo było też powitanie jakie zgotowali mi nasi techniczni, którzy jak zwykle byli nie przygotowani do podjęcia wyższych działań w tematach rekreacyjno-regeneracyjnych. Dziadzieją niestety, choć z drugiej strony to dobrze, bo co za dużo to nie zdrowo, a ze strony trzeciej, mają mnie. A ja przewidując przewidywalne zabrałem kompielówki dla wszystkich. Co koło godziny trzeciej nad ranem się na mnie i na moim wspołspaczu zemści, bo przetrenowany Sebulani, tak się naładuje energią idącą z pływania, że nas pobudzi w środku nocy.

Ale za nim to nastąpi, a nie ma co wyprzedzać faktów, zapraszam państwa na obiad. Do konsumpcji zaproponowano nam domową klasykę, w skład której wchodziły: pierogi ruskie, schab pieczony, pieczony karczek, fragmenty kurczaków pieczone, dwie surówki, kalafior gotowany, ziemniaki zdrowo masłem okraszone, jakieś kluski, i dla chętnych zupa. Wszystko znakomite, i nawet żałowałem, że zjadłem tylko jeden kopiaty talerz miksu miesno warzywnego, ale sami wiecie, trzeba w tej robocie jakoś wyglądać. A jak mi brzuch wydyma, to wyglądam jak łajza, a nie ochroniarz zespołu o którym film zrobiono. Poza tym zależało mi na jak najlepszej prezentacji, bo Guma stwierdził, że dzisiaj znowu oddelegowywuje mnie do zastępstwa w temacie śpiewania „Totalnej stabilizacji”.

Jak pamiętacie mój pierwszy występ w tym utworze, w Łodzi, był kiepskawy, i nawet ogłosiłem go, w internetowych czeluściach, ostatnim występem w szeregach grupy Kult, Goomiego z Nowej Huty. I była to decyzja pochopna. Ale czego można się spodziewać po człowieku, który żywego psa umie pochować na fejsbuku? Podpowiem wam, niekonsekwencji, delikatnie rzecz ujmując.

Chwilę się zastanawiałem, nie powiem, ale przeprowadzona analiza za i przeciw, kazała mi jeszcze raz podjąć wokalną rękawicę. Czasu miałem sporo, tekst ściągnąłem z internetu, i zacząłem go w głowie porządkować. Zresztą, ja ten tekst znałem, w końcu Kultu słucham ze trzydzieści lat, tylko moja znajomość była, rzekł bym kolokwialnie, nieuporządkowana.

Wiedziałem, że jest masturbacja, agresja, mózg, alienacja, męki stacja, frustracja, inflacja i manipulacja, ale w jakiej kolejności, to niech mnie Onan, grecki bóg trzepania tego i owego, kopnie w kostkę, nie pamiętałem. Czas grał więc na moją korzyść.

Tymczasem na próbie wykonano nową wersję tłuszczu. Znaczy ” Tłuszczy”, bo Guma, który jest zakochany w płycie ” Poligono industrial, zawierającej ten utwór, zwrócił Kazikowi uwagę, że w wykonaniu na żywo tej piosenki, brakuje głosu drugiego, czy nawet trzeciego, który wspiera głos prowadzący, wyśpiewując inny tekst, na co lider zarządził modyfikację wykonu, zgodnie z Gumowymi sugestiami.

Po wszystkim ruszyliśmy do hotelu, który był za górami, za lasami, za siedemdziesięcioma ośmioma zakrętami. W skrócie rzecz ujmując, daleko. Przekładając na przykład na przelicznik czasowy odległości, wyszło ponad trzydzieści minut. Ponieważ mieliśmy osobowy nadstan w busie, na siedzeniu obok kierowcy, kierowca, co nie dziwne chyba, Ricardo posadził znanego wokalistę, w celu odwracania uwagi podczas ewentualnej kontroli drogowej. Znowu wypadło na Kazika. Inni wokaliści będący na pokładzie nie wchodzili w grę.

Odległość, jaką musieliśmy pokonać, zrekompensował mi ośrodek noclegowy, którym okazał się wiekowy dwór, urządzony w stylu raczej retro. Było miło i klimatycznie. Godzinkę z okładem wykorzystaliśmy więc na polegiwanie, kąpiel i taktyczno – techniczne przygotowania do łapania, po czym punktualnie o wyznaczonej godzinie ruszyliśmy do roboty.

Po dotarciu na miejsce koncertu, grupa siłowa naszej szajki została wezwana na rozmowę, którą poprowadził nasz menager. Dotyczyła ona stosunku miejscowej firmy ochroniarskiej, a szczególnie jej szefa, dla którego nasza czwórka była ością w gardle. Otóż miejscowy generał Ferreira nie wyobrażał sobie nas jako robotników podscenicznych. Doszło do nawet do ostrej wymiany zdań, a na szali postawiono sztukę.

Ostatecznie stanęliśmy na swoich stanowiskach, wcześniej serdecznie witając się z miejscową grupą ochroniarską, od której bił jednak chłód. Dla równowagi we mnie buzował taki nerw, że jakby padło ze sceny słowo atak, to poszedłbym nagi na czołgi.

Przez pierwsze dziesięć kawałków czułem na nas przygniatający wzrok miejscowego bossa służb porządkowych. A na naszym froncie nie działo się nic. Takie wielkie nic jak z Krakowa do Los Angeles. Cytryn chodził jak lew w klatce, Daro i Guma pilnie kontrolowali swoje strefy, a ja nerwowo podrygiwałem, nie mogąc znaleźć rytmu do wygrywanych przez nasz zespół utworów. Dodatkowo non stop powtarzałem sobie „Totalną stabilizację”, według klucza Księcia Warszawskiego, FKU, co najpierw sprowadzało mnie do salonu teleskopy w Krakowie, bo FKU, to skrót od faktura Kraków upees, aż w końcu zakodowałem sobie: frustracja, kolejna, uczuć. I miałem piosenkę połapaną.

Miejscowi dalej nie aktywowali swojego lotnictwa, za to dość ostro tańczyli, ale zgodnie z zasadami tańca pogo. W końcu coś, co ochronie daje chleb, drgnęło. Wyłapałem w trzecim rzędzie dwóch chłopców, którzy na parkiecie pili w ukryciu piwo. Z nudów zareagowałem, wzywając jednego z nich na rozmowę wychowawczą przy barierkach, gdzie pouczyłem go, że jeśli miejscowe harty go zaobserwują, to może zostać usunięty z hali przemocą. Obiecał poprawę i w ramach pokuty wyzerował puszkę i do końca ani mu było w głowie popijanie na moich oczach.

Wreszcie coś nadleciało. Wystartowałem wartko, jak górski strumień, i szybko tego pożałowałem, bo mi się po raz kolejny łękotka w prawym kolanie przestawiła. Ale spojnie wyłapałem kogoś, pomimo tego, że chrupanie słyszałem w całym sobie. W sumie lotów było około dziesięciu, i wszystkie zostały wylądowane wzorowo. Choć przy jednym przelocie, osoby podające lecącego dokonały tak zwanego wyrzutu, co spowodowało u mnie ruchy nerwowe, a po całej akcji ruszyłem do jednego z rzucających i go solidnie okrzyczałem, wydalając całą frustrację z siebie, która zrodziła u mnie agresję.

Okrzyczany spłonął rumieńcem wstydu, aż mi się go zrobiło żal. Przywołałem go więc jeszcze raz, gestem nie pozwalającym na jakikolwiek sprzeciw, wytłumaczyłem jak bym sobie życzył żeby wyglądała nasza współpraca, po czym przybiłem z nim piątkę, pogłaskałem po ojcowsku po głowie i zrobiło się znowu normalnie.

A normalnie by nie było jakbyśmy miejsce przy fosie odpuścili miejscowym bodyguardom. Klienci naszej sztuki sprawiali bowiem wrażenie publiki niezwykle wystraszonej, a ich zabawa była taka stłumiona. Zauważył to po sztuce nawet Jasio Zdun. Moje obserwacje nie były więc fantasmagorią.

Z obowiązków dodatkowych, Grzegorz wykonał „Tluszczę” jako dośpiewywacz trzeciogłosowy, co wyniosło ten utwór na poziom do tej pory nie spotkany na naszej trasie. Wyszło to mega mega zajebiście. Do tego zagrał na gicie w „Lewe low”, Daro wsparł „Polskę” drugim wokalem i nadszedł czas na duet Grudziński – Gomółka. Dostałem ostatnią szansę. Ale nie wszyscy o tym wiedzieli.

Po wejściu na scenę, wpadłem na lidera grupy, który zaskoczony wypalił do mnie: „znowu ty?”, na co ja dostałem tremy. Do tego zanim znalazłem swój mikrofon, muzycy ruszyli i w ostatniej chwili wbiłem się ze swoim wokalem. Tym razem zaeksperymentowałem ze śpiewaniem ze stoperami, które mam jak stoję na pozycji łapacza. Stanąłem przed odsłuchem Wojtka i nic nie słyszałem. Wojtuś delikatnie mnie przestawił przed monitory Kazika, do tego usłyszałem, że na przodach też jest mój głos, i spokojnie, bez wygłupów odśpiewałem swoją kwestię. Chyba było dużo lepiej niż za pierwszym razem. Pomógł mi w tym też Seba, który podczas kontaktu wzrokowego, pokazał mi żebym zmienił chwyt mikrofonu, co przełożyło się błyskawicznie na lepszy efekt wokalny z przodu sceny.

Po zawodach muzycznych podzieliliśmy się środkami transportu tak, żeby służby drogowe nie miały atutu, w postaci zbyt dużej ilości pasażerów na pokładach naszych limuzyn. Mnie przypadło miejsce w aucie Tomka Ghoesa, który sprawnie, przy dźwiękach Skun Anasie, dowiózł nas do celu. Reszta bandy przyjechała pół godziny po nas.

Planów jakichś wielkich, na zajęcia po koncertowe, nie mieliśmy. Jednak zaopatrzenie naszego, to jest mojego i Arka, pokoju było zachęcające do aktywności. W końcu prowadząc sportowy tryb życia w stolnicy, wlekliśmy za sobą, przez pół Polski, i bez mała przez tydzień, litr płynów wyskokowych, w postaci dwóch półlitrowych butelek wódki wyborowej. Miałem ochotę na stworzenie na bazie tego płynu napoju, który wymieszany z sokiem z grapefruita, nastroi mnie dobrze przed snem. Niestety, plan się nie udał, bo stacja benzynowa w okolicy, nie dysponowała taką fanaberią. Nawet sok pomarańczowy był niedostępny. Miałem już zaniechać konsumpcji alko, bo konfiguracje z innymi płynami, jak na przykład z sokiem wiśniowym, mi po prostu nie pasowały smakowo. Sytuację uratował barek na korytarzu, proponując herbatę. A herbata jako tak zwana popita, nadawała się idealnie do pary z czystą. Leżąc więc w wygodnych łożach, patrząc na cokolwiek w tv, rozsmakowywaliśmy się w tym czym chata była bogata.

Po kilku kubkach, czy szklankach, oczywiście zalanych po około trzydzieści gram czystego płynu, nawiedził nas Jarek, operator puzonu. Jego gospodarstwo hotelowe nie posiadało bowiem pasty do zębów, a ja jako narzeczony pani od leczenia zębów, jawiłem się jako wybawiciel i nadzieja na otrzymanie higieny w paszczy. Odbiór środka higieny połączyliśmy z kilkoma kurtuazyjnymi kolejkami. Tak zakończyła się długa historia pierwszej butelki. Jarosław podziękował, udał się do towarzysza Jeżyny, a nasz plan spokojnego wypicia drugiej legendarnej flaszki legł w gruzach. Nastąpił bowiem nalot pozostałej części Kult Ochrony, wspartej technicznym Sebiksem. Jak by tego było mało, pojawił się Morawka i pokój zaczął trzeszczeć w szwach, a szybkość z jaką butelka została opróżniona, nie był godzien jej historii dotarcia do hotelo dworku.

Rozochocone towarzystwo, pomimo braku płynów, ani myślało iść precz. Padł nawet pomysł na palenie przy oknie, co zawetowaliśmy jako gospodarze błyskawicznie i zaproponowaliśmy palenie na świeżym powietrzu, co dla mieszkańców smogo miast jest atrakcją nie lada. Zejście z naszego piętra drugiego, musiało, chcąc nie chcąc, odbyć się przez piętro pierwsze. I ta prawidłowość okazała się zrządzeniem losu. Na tymże piętrze pierwszym dostrzegliśmy uchylone drzwi do pokoju pozostałej części techniki scenicznej Kultu. Inspekcja nie mogła się nie odbyć. Mogli się zamykać.

Po wejściu na salony kolegów, objawił się widok którego nie byliśmy godni. Stół w saloniku zdobiła litrowa flacha łychy. Wszyscy, jak jeden mąż, zapomnieli o paleniu i zabrali się za konsumpcję. Ale my z Arkadiuszem nie. Rutyna i doświadczenie nabyte w wielu bojach, podpowiadały nam, że ci co mieszają, dzień kolejny spędzą z głowy bólem wielkim, a wnętrznościami ich szarpać będzie anioł zwrotów treści wszelakich. Więc po angielsku się wycofaliśmy, czego nawet nikt nie zauważył, albo po prostu dano nam milcząca zgodę na ucieczkę. W końcu co to jest litr łychy? Im mniej pijących, tym szansa na doprowadzenie się do stanu upodlenia wzrasta.

Pokój zabarykadowaliśmy poprzez zamknięcie go na klucz i o godzinie około drugiej spaliśmy snem spokojnym.

Nie za długo, bo po trzeciej obudziło nas łomotanie do drzwi. Natarczywe, głośne i nie powalające dłużej udawać, że go nie słyszymy. Otwarłem wrota naszej twierdzy, a za nimi stali Daro, oraz, w co do dziś nie mogę uwierzyć, Seba. Tak. Ten poukładany, zdroworozsądkowy monitorowiec. Nocny nalot musiał więc mieć poważne podstawy. Ale czy za takie można uznać chęć pokazania mi spiącego na szezlongu, czy jak tam się zwie taka ławeczka na hotelowych korytarzach, człowieka Brodę? Uważam, że niekoniecznie. Tym bardziej, że człowiek Broda został przetransferowany do swojego łoża, rozebrany do bielizny i okryty w celu uzyskania jak najlepszego komfortu podczas snu. Jedyna ciekawostka jaka mnie naszła i trochę złagodziła nocny nalot, był fakt, że koleś był niemal identyczny, jak osoba która upoiła się do nieprzytomności po premierze filmowej u Morawki. Przypadek? Bliźniak? Sobowtór? A może ktoś mnie śledził? Muszę te zagadkę rozwiązać jak najszybciej.

Tak wytrąceni z objęć Sennoseusza, kolejne dwie godziny przegadaliśmy o sporcie, z naciskiem na siatkówkę, a ilość osób, które z Cytrynem wspólnie kojarzymy, ich występowanie w naszym życiu, ich pogmatfane koleje losu, fakty z ich życia, mogłyby stanowić podwaliny pod książkę o tym, kim ludzie są naprawdę, a na kogo się kreują, licząc na to, że swoją legendę można budować na przekłamaniu faktów faktycznych.

O szóstej poskładało nas z wrażenia, a o ósmej pięćdziesiąt pozbywałem się toksyn w saunie, którą dysponował hotel. Jak widzicie sami, lekko nie ma. Chcąc być fit, nie da się żreć kit. Albo zabawa albo zbawienie i dobre samopoczucie.

W moim przypadku wyboru nie było żadnego. Albowiem po śniadaniu ruszyliśmy na Poznań, a mnie tym razem przypadło miejsce pasażera w aucie kierownictwa naszego zespołu. A tam miejsca na błędy nie ma najmniejszego. Dyrekcja jest bowiem jak ojciec. Surowa, wymagająca i nawet od święta sprawiedliwa.

Ale o tym może będzie kiedy indziej. Albo i nie.

Do zoo w Poznaniu!

17. Jak zostałem członkiem. Zorganizowanej grupy przestępczej.

Praca w Bel-Polu zaczynała mnie uwierać. Wszystko się pierdoliło. Sławek Shuty został pisarzem, a ja utknąłem na stanowisku sprzedawcy drzwi i paneli podłogowych. I co z tego że kierowniczym i z dobrą pensją? Kiedy do domu przychodziłem tak mocno sfrustrowany, że moi ukochani musieli uciekać przede mną w sobotnie popołudnia tam gdzie pieprz nie rośnie, czyli na działkę kochanych teściów.

Na początku roku 2008 kontaktu do mnie szukał Jasiek, były bramkarz z Night Clubu 66, który wykorzystując zdolności i wykształcenie swojej mamy, postanowił założyć biuro tłumaczeń. Wszystko rozrastało się w tempie ekspresowym i ludzie byli potrzebni na już. Pół roku zajęło mi analizowanie plusów ujemnych i minusów dodatnich, zanim podjąłem decyzję o skierowaniu swojej kariery pracowniczej na inne tory.

Analiza była długa, podlewana procentami i walką z myślami „co dalej chłopie”. Aż któregoś weekendu obudziłem się w pustym mieszkaniu zlany potem, bo miałem koszmarne wspominkowe sny, które przypomniały mi jak w salonie na ulicy Dobrego Pasterza dwa razy uniknąłem śmierci. Pierwszy raz na moje życie zapolowała paleta podłogi panelowej o wadze sześciuset kilo.

Stałem sobie pod stosem, wysokim na trzy palety, podłóg i paliłem dyskutując z magazynierami, wspaniałymi chłopakami, o robocie. Kiedy wypaliłem, wróciłem do swoich obowiązków sprzedawcy-kierownika. Po jakichś dwu minutach jeden z magazynierów przybiegł spocony i nie mogący się poprawnie wysłowić.

– Tomek. Ja cię. Ja cię. Tomek.

– Co się dzieje? Stało się coś?

– Tomek, Tomek nie uwierzysz. Te palety przy których stałeś, te palety…

– Co te palety? Przyjechało nie to co miało przyjechać czy co kurwa? – pozwoliłem sobie na męskie zaakcentowanie zdania, bo nikogo na salonie nie było poza sprzedawcami.

– Nie!

– No to co?

– Jedna z palet pod którymi stałeś się zsunęłą.

– Zsunęłą? Sama? I co? Duże starty?

– Zsunęła się w to miejsce na którym stałeś…

Zbladłem. Poderwałem się po chwili na równe nogi i pobiegłem zobaczyć co i jak. Papieros który zgasiłem butem w miejscu w którym kilka chwil wcześniej paliłem został zmiażdżony. Na śmierć. A mogłem to być ja…

Drugi raz był bardzie efektowny, bo śmierć chciał mnie zabrać do krainy umarłych albo bardzo ciężko rannych, na moich oczach. Sanawa Bicz.

Wokół naszego firmowego, wysokiego na dwa piętra, parter z wielkim magazynem i piętro biurowe, baraku rosły wielkie stare topole. Którejś soboty, już na fajrant, około godziny dwunastej w samo południe, nadciągnęła straszna nawałnica. Najpierw deszcz lunął ogromny. Tak mocno lało, że woda zaczęła się wlewać przez szczeliny w dachu. Pobiegłem wiec na piętro pozamykać okna w biurach, bo kadra nie sprzedawców miała soboty wolne. Oczywiście okna pozostawiali pootwierane, żeby w poniedziałek mieć wywietrzone biura, i nie brali pod uwagę okoliczności innych niż swoja wygoda. A natura ma to w dupie i wtedy pokazała to z całą swoją ogromną siłą.

Jak zamykałem okna, zerwał się wiatr. A tam wiatr. Piździło jak na dworcu w Kielcach co wtorek. I kiedy zamykałem ostatnie okno, z pobliskiego drzewa oderwał się wielki konar i jak zestrzelony szybowiec zaczął pikować w moją stronę. Zdążyłem domknąć klamką okno, odwróciłem się, a wszystko było jak na zwolnionym filmie, i odbiegłem na metr i siedem centymetrów, a wtedy konar szybowiec pierdolnął w okno tłukąc szybę i wyłamując futrynę okna. Szkło z rozbitej szyby obsypało mnie jak konfetti zwycięzcę Bitwy na głosy, wbijając się swoimi drobinami w prawe ramię, a konar, wielkości mojego uda zawisł kilkadziesiąt centymetrów od mojego odwłoku i pustej jak zawsze głowy. Dobrze, że oddałem mocz pół godziny wcześniej bo bym nie utrzymał z przerażenia. Choć i tak byłem mokry jak diabli, to nikt by nawet nie zauważył.

Te wspomnienia przyspieszyły moją decyzję o zmianie profilu zawodowego na cokolwiek. „Do trzech razy sztuka nie zadziała w moim przypadku, wiec ratuj się kto może” postanowiłem i kilka dni później dałem zaskoczonej szefowej, która pofatygowała się wraz z dyrektorami z dalekiej Świdnicy, wypowiedzenie.

Po prostu chciałem żyć i tyle.

Kilka dni później rozpocząłem najkrótszą pracę swojego życia, która zaprowadziła mnie przed oblicze prokuratury i wysokiego sądu. Takich jaj nie wymyślił by najlepszy scenarzysta. A ja to po prostu przeżyłem.

Zmian potrzebowałem z kilku powodów. Towarzystwo belpolostwo mnie mierziło strasznie. Najpierw urodził się problem z pracownikami, których jakość w czasach jakiej takiej prosperity Rzeczypospolitej spadła, i szukało się jako tako rozgarniętych ludzi jak igły w morzu siana, a jak do tego dodam, że miałem pod sobą między innymi alkoholiczkę i mężczyznę z chorobą psychiczną, to sam się sobie dziwię, że mogłem w takim towarzystwie pracować. Całe szczęście był Darek na sprzedaży, super ziomek z Nowej Huty, wspaniała ekipa magazynierów, a i chory nie ukrywał przede mną swoich problemów i wszystko było pod jaką taką kontrolą.  Gorzej było z dziewczyną chorą na alkoholowe nadużycie.

My alkoholicy to potrafimy się kryć z naszą chorobą jak nikt inny. Dopóki nie zaczniemy przeginać. W moim przypadku, bagaż doświadczenia jaki niosłem na swoim garbie, zdobyty podczas przygody sportowej, plus doświadczenie życiowe i wyciągane odpowiednie wnioski, w pracy zawodowej działały. Już nie mówię nawet o picu w pracy, ale nawet o przychodzeniu w stanie ograniczonej świeżości. Trzeba było trzymać poziom podczas pracy z ludźmi. Niestety w domu zdarzało mi się odreagowywać robotnicze stresy i to było mega słabe.

Dziewczę, które z nami pracowało, to była już kobieta tuż przed okresem przekwitania, z bagażem dwójki dzieci i jeśli mnie pamięć nie myli, z rozwodem w życiowym ciwi. Jako sprzedawca była nawet ogarnięta, może trochę wolno działała, ale dzięki temu unikała większych wpadek. Czyli ogólnie wszystko się zgadzało, ale wadę miała jedną i w przypadku sprzedawcy trochę słabą. Pachniała/śmierdziała ( wybrać można odpowiednie) czosnkiem. Z tego powodu nasze rozmowy ograniczałem do maksymalnego minimum, bo mnie zapach czosnku i palonych papierosów, zmieszany i wypuszczany paszczą zniechęcał do konwersacji. Jeśli teraz dodam do tego jeszcze smród trawionego alkoholu, bo szydło z wora wyszło, to sami sobie wyobraźcie jak wątpliwej przyjemności był to pracownik.

Finansowo nie mogła narzekać. Podstawa może nie powalała na kolana, ale w sumie z premią można było wyrwać miesięcznie niezłą pensję. Ale to finanse powodowały, że dziewczyna ciągle szukała czegoś lepszego i w końcu znalazła. Trafiła jakiegoś kolesia, zwolniła się i pojechała z nim do Irlandii chyba. Tam miało być eldorado na miarę jej potrzeb. Szkoda tylko, że zapomniała o wszystkim poinformować dzieci, które dzwoniły do salonu, miesiąc po jej rezygnacji z pracy, bo chciały się dowiedzieć kiedy mama wróci do domu. Niewiarygodne. Jak i to co z nią było nie halo, odkryliśmy podczas sprzątania pracowniczej szatni. Po odsunięciu regałów, zza ich czeluści wysypały się opróżnione z alkoholu buteleczki zwane małpkami. Kobieta wysmoliła w trakcie swojej kilkumiesięcznej kariery kilka litrów wódy! Ciekawe ile przy tym czosnku zeżarła? A to wszystko przecież kosztuje…

W jej miejsce poszukiwaliśmy kogoś na sprzedaż detaliczną. Ja selekcjonowałem wstępnie, a następnie kierownik odpowiadający za cały Kraków dokonywał zaklepania i kandydat stawał się sprzedawcą. Ten jeden jedyny, wyselekcjonowany jak ziemniak na frytki w Maku, od samego początku, kiedy otrzymał angaż, zaczął dawać po dupie. Podczas rozmów wszystko było w jak najlepszym porządku, a jego praca w podobnej branży zadecydowała o jego „być” na naszym okręcie. Od poniedziałku.

Zaczął jakoś tak, że zadzwonił tego dnia z informacją, że mu dziadek umarł, więc dałem mu dzień na ogarnięcie, bo rozumiałem jak człowiek może się czuć w takiej sytuacji. We wtorek dalej nie był gotowy, bo ogarniał pogrzeb. Zjawił się więc z końcem tygodnia, spóźniony o dobre dwie godziny, bo zapomniał na którą ma być w pracy. Szok po pogrzebowy pomyślałem, ale kiedy wziął mnie na bok i jak starego kumpla zaczął się radzić co ma zrobić, bo dostał dom po dziadku i musi zapłacić duży podatek, zacząłem się go bać, tym bardziej, że rozmowa zmierzała do tego, żebym mu kasę pożyczył. Przeprosiłem go serdecznie i kazałem zabrać swoje problemy do domu i zająć się przystosowaniem do działań sprzedażowych.

Zrozumiał i po trzydziestu minutach szkolenia poprosił o przerwę śniadaniową. Trwała ona ze czterdzieści minut i wprowadziła naszego magika w stan innej świadomości. W jakim on świecie się znalazł, zrozumiałem kiedy zaczął do mnie głośno artykułować, że klient wynosi nie zapłacone drzwi ze sklepu. Poprosiłem go o spokój, bo klient zapłacił i wynosił drzwi przez sklep a nie przez magazyn. Magik nie odpuszczał i wybiegł za klientem, a ja polazłem na magazyn, żeby uspokoić swoje sto procent pewności, że wszystko gra. Kierownik magazynu Darek potwierdził że jest ok., ale i zasygnalizował, że koleś jest jakiś lewy i chyba uzależniony od wysokoprocentowego alkoholu, bo jak wrócił z przerwy, to za paletami, w części magazynowej pochłonął pół litra jak kompot. Nie wierzyłem w to co usłyszałem, ale jak zobaczyłem flaszkę osuszoną do ostatniej kropli, a po chwili najebanego jak działo nowego pracownika w salonie, nie miałem wyjścia i porosiłem swojego kiera o natychmiastowe usunięcie wrzoda z dupy. To była najkrótsza kariera zawodowa jaką ktoś przeżył na moich oczach.

I jak ja miałem być normalny w takim środowisku?

Próbowałem sobie to zrekompensować finansowo, bo sprzedaż hulała jak trzeba, a ja od sprzedaży miałem płacone gratyfikacje pieniężne. Ale progi premiowe jakie miałem ustawione wyrabiałem w połowie miesiąca. Niestety nikt z centrali nie potrafił podjąć decyzji, a szefowa całą jesienią przebywała w Grecji na urlopie, bo w naszym pięknym kraju miała alergię na jakieś pyłki. A dyrekcja, pod postacią dwóch młodych wilków, zainteresowana była bardziej pracownicami na szkoleniach, wprowadzaniem nowego towaru za finansowe małe co nieco na boczku, ustawianiem kariery, niekoniecznie w firmie szefów, ich dzieciom i innymi mniej lub bardziej ważnymi sprawami. A ja byłem w finansowej dwunastnicy, a mogłem być już dużo dalej.

Gwoździem do mojej belpolowskiej trumny okazał się jeden ze sprzedawców, który wmówił nam, że ma raka. Jestem człowiekiem wrażliwym na krzywdę innych i na trasie jesiennej z Kultem, podczas grania „Zegarmistrza światła purpurowego” zdarzało mi się za Darka pochlipywać. Czy on tego raka miał czy nie miał, nie wiem do dziś, ale że postanowił firmę na kilkanaście koła wydymać, dowiedziałem się wczesną wiosną, bo jego kombinacje z kreatywnym fakturowaniem towaru nie mogły trwać w nieskończoność.

Brak wsparcia od najbliższego szefostwa, które, co okazało się po moim opuszczeniu zakładu, przygotowywało się do przejścia na swoje, pracownik kutas, problemy ze znalezieniem kogokolwiek normalnego do pracy i kompletne niedocenienie mnie finansowo, przelało czarę goryczy i postanowiłem skorzystać z propozycji pracy w Biurze Tłumaczeń Symultanka. Tam miało być Eldorado na jakie chciałem zasługiwać, a wyszło jak wyszło. Mega do dupy.

Ale co nas nie zabije to nas nie zabije, bo życie jest za piękne żeby się poddawać. Trzeba tylko wyciągać odpowiednie wnioski i żyć. Jakby nie było jutra.

Pracę w Symultance rozpocząłem jakoś w dzień matki. Co prawda wcześniej na ulicy Balickiej byłem ze dwa dni, jeszcze jako belpolowiec, żeby powąchać co i jak. Rozmach jaki zastałem na miejscu, plus godna miesięczna kwota , wysokości najlepszego miesiąca w poprzedniej pracy, ale miesiąc w miesiąc mająca być wypłacana, kilka znajomych twarzy dających jaką taką gwarancję spokojnego wprowadzenia w tematykę pracy biura tłumaczeń, gwarancja legalności przedsięwzięcia, którą dawali zatrudnieni tam tłumacze przysięgli i wypalenie w sklepie z materiałami wykończenia wnętrz, pozwoliły mi podjąć decyzję na tak.

Jednak nie wszystko jest złotem, nawet jeśli się jako tako świeci. Pierwsze objawy, że mogłem postąpić zbyt pochopnie podejmując decyzję o zmianie ścieżki kariery zawodowej nadchodziły od strony najbardziej przyziemnych spraw. Primo, miałem godzinę w jedną i godzinę w drugą stronę do roboty, co przy kwadransie tam i z powrotem do Bel – Polu, uciskało, a pracowałem dziennie po dziesięć godzin. Weekendy miały być wolne, ale po tygodniu okazało się, że w soboty i nawet w niedziele kierownictwo, a na takim szczeblu zostałem zatrudniony, spotyka się też. Po dwóch tygodniach i mnie kazano się stawić na takich dodatkowych godzinkach, w sumie to wuj wie po co. Akurat tę sprawę chciałem rozstrzygnąć na swoją korzyść, bo z takim zapierdolem, sześć dni w tygodniu o życiu rodzinnym nie mogło być mowy, a i godzinowo wychodziło to do dupy bardzo, bo co z tego, że zarabiałem lepiej, skoro kosztowało mnie to czasowo nieporównywalnie więcej , jeśli idzie o godzinowy pobyt w pracy.

Po trzech tygodniach moje rozterki się pogłębiły jak Rów Marjański, dalej nie wiedziałem co mam konkretnie robić, bo wszystko pędziło jak koń bez głowy, do tego ktoś mi wysłał wiadomość, że firma rok wcześniej miała w jednym z oddziałów nalot policji, że niby to co robi jest nielegalne, ale skoro po roku nikt tej Hydrze łba nie ukręcił, to trochę się uspokoiłem i nawet podjąłem strategiczną decyzję o zakupie liczarki do banknotów. Był to sygnał ode mnie w firmowy świat, że powalczę o rozwój firmy i spróbuję uporządkować siebie w jej strukturach.

Młodszym czytelnikom wyjaśnię czym zajmowała się firma. Otóż, na początku dwudziestego wieku, do Polski płynęły szerokim strumieniem używane samochody z zachodniej europy i żeby je w naszym pięknym kraju zarejestrować, trzeba było u tłumacza przysięgłego przetłumaczyć dokumenty z języków zachodnich na polszczyznę. A tłumaczenia było tam jak kot napłakał, bo wszystkie informacje były szablonowe i jedynie jakieś wpisy w dowodach  wymagały znajomości języka na poziomie ponad gimnazjalnym. Ale wyszkolony tłumacz musiał do tego być, bo nie po to się na studiach męczył jak Jezus na drodze krzyżowej, żeby byle kto miał brać za niego ten lekki kawałek chleba z masłem, szynką i pomidorem.

No i Jasiek zrobił kombinat tłumaczeń na cały kraj. Może i nie wszystko tam hulało zgodnie z przepisami jakie obowiązują podmioty gospodarcze w naszym kraju, ale żeby zrobić raban na cały kraj za coś, co nawet przy Amber Gold nie stało? Tak mogło stać się jedynie w przypadku ataku na jakiś tam odłam kasty, za który uważali się i pewnie uważają, tłumacze przysięgli, a nie grabieży na zwykłych ludziach. Bo w przypadku Symultanki okazało się, że po usprawnieniu machiny tłumaczeń, można, przy odpowiednim zaangażowaniu, zjadać największy i najsmaczniejszy kawałek tortu, bez lizania kogoś po stopach. Klient dostał szybko i tanio, tłumacz stracił dużo i za nic, i trzeba było zrobić potężny raban.

Nawet nie zdążyłem się przystosować do jakichkolwiek zadań kierowniczo-robotniczych, kiedy po czterech tygodniach mojej przygody, w piątek,  z samego rana do Symultanki wparowały oddziały policji, pod kierownictwem panów walczących z przestępczością zorganizowaną. Coś chyba wisiało w powietrzu, bo tego dnia frekwencja robotników nie była  zaduża, ale może to przez piątek tak się stało? Ja przylazłem jak zwykle, bo jako świeżynka nie miałem wyboru. Prawa do urlopu nie nabyłem jeszcze, a spóźnianie się do roboty nie jest w moim stylu. Tak oto zostałem najwyższym rangą pracownikiem firmy, pod kuratelą którego policjanci zabezpieczali dokumenty, komputery i nawet moje oczko w głowie, liczarkę do banknotów.

Ludzi którzy tego dnia przyszli do pracy spisano, za kierownictwem wydano polecenia zatrzymania lub dowolnego zgłoszenia się na wskazane komisariaty. Pierwsze osoby wylądowały w aresztach. Sam z siebie strachu nie czułem, bo moja wiedza na temat działalności firmy była jeszcze wtedy taka sobie i nie zdawałem sobie sprawy jak wielki atak przypuszczono na firmę. A okazja była znakomita, żeby upierdolić bandę dzieciaków za nic. Bo uskładało się nas przestępców ponad osiemdziesiąt osób, a w takim Amber Goldzie winne okazały się tylko trzy osoby. Za to średnia na dwie grupy wyszła ponad czterdzieści osób na organizację. Da się zrobić statystyki? Da!

Cały dzień zszedł mi na pilnowanie zabezpieczanego sprzętu, podpisywanie protokołów i objazdy innych krakowskich punktów, z czego odnalazł się nawet taki, którego super grupa od przestępczości zorganizowanej nie zauważyła. Z całego kraju spływały meldunki o przejmowaniu punktów Symultanki. Po wszystkim polazłem do domu, nie zdając sobie sprawy co za dwa dni się wydarzy.

A było tak. Mój najbliższy współpracownik, opoka firmy od samego początku, dostał sygnał żeby stawić się na komendę, albo będą na niego polować. Skontaktował się więc ze mną i poprosił, żebyśmy pojechali razem, bo czuł, że może to być wycieczka w jedną stronę. Umówiliśmy się na niedzielę, bo wymiar sprawiedliwości pracuje jak monopolowy, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Na ulicy Mogilskiej stawiliśmy się zaraz po godzinie dziewiątej. Kolegę zabrali na przesłuchanie, które trwało i trwało i trwało. Zdążyłem zjeść śniadanie w kantynie, poumawiać się na wieczorny finał Mistrzostw Europy 2008, którego jeden z meczy, naszej repry i Austrii widziałem na żywo, i kiedy już miałem dość siedzenia bezczynnego, policjanci dostali od prokuratury rozkaz przesłuchania mnie, bo i ja zostałem podciągnięty pod udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Przemaglowano mnie ekspresowo i po trzech godzinach wspólnego zastanawiania się z funkcjonariuszami którzy rozpracowywali Symultankę, na jakiej podstawie, skoro ledwo co robotę zacząłem, jestem zorganizowanym bandytą, kazano mi czekać na decyzję z góry. Kolegę zabrano do aresztu, a moje „oglądnę czy nie oglądnę finał” ważyło się przez kolejne dwie godziny. Łaska prokuratury była wielka. Tym razem mi się upiekło. Ale byłem tak zmaglowany, że z finału nie pamiętam nic.

Kolejne kilkanaście dni meldowałem się na Mogilskiej, bo okazało się, że przygotowania organów były niekompletne i o kilku oddziałach nikt nic nie wiedział. A do mnie dochodziły informacje, że robotnicy chcą kasy, pomimo tego, że płacone mieli tygodniówki i jakichś zaległości wielkich nie było, pomimo tego postanowili sobie wyrównać stratę w pasywach firmy. Ogałacania firmy wolałem uniknąć, nie wiem czy wierząc w to, że sprawa się wkrótce wyjaśni i ruszymy z kopyta, czy bardziej z wkurwu na hołotę, która nie kumała jak się sprawy mają.

W międzyczasie dostałem zarzuty, z artykułu 258 kodeksu karnego, zakaz opuszczania kraju, meldowanie się raz w tygodniu na komendzie i straciłem właśnie robotę. Zostałem z gołą dupą na lodzie i świeżo podpisanym kredytem na najbliższe trzydzieści lat. Ależ chciało się żyć!

Spinki z wymiarem sprawiedliwości, pod wszystkimi postaciami, były nieustające. Moim punktem meldunkowym był oddział policji na os. Złotej Jesieni. Jako dziewica w sprawie dozoru, udałem się pełen pokory na pierwsze meldowanie, pokazać że jestem. Grzecznie stanąłem w kolejce do okienka, i kiedy po kilkunastu minutach usłyszałem smutne „Czego?” i tylko kurwy zabrakło w zdaniu, pewnie z grzeczności do petenta, odparłem:

– Dzień dobry. Nazywam się Tomasz Gomółka i mam dozór. Przyszedłem i się zgłaszam.

Cisza i wzrok spode łba nie wróżyły, że się zaprzyjaźnię z panem policjantem z dyżurki. Po kilku minutach w okienku pojawił się w okienku zeszyt i instrukcja słowna. Krótka i rzeczowa.

– Tu się podpisać.

– Dziękuję. Pożyczy mi pan długopis?

– A co to jest? Instytucja charytatywna? – wydarł się na mnie obrońca sprawiedliwości i już mnie tym kupił.

– A co ja kurwa, bandytą jestem? Jeszcze mi nikt kurwa niczego nie udowodnił! Ma pan problem z pożyczeniem długopisu? Bez łaski! – podjąłem rękawicę i odwróciłem się na kolanie i wyszedłem poirytowany.

Do najbliższego kiosku, gdzie zakupiłem pięć długopisów.

Znowu stanąłem w kolejce i powtórzyłem jak mantra:

–  Dzień dobry. Nazywam się Tomasz Gomółka i mam dozór. Przyszedłem i się zgłaszam.

Z drugiej strony było tylko milczenie i wyraz twarzy sugerujący mega wkurw. Osobnik podał mi zeszyt, gdzie złożyłem swój autograf, czytelnie, żeby nie dać mu powodów do kolejnego ataku. Pomimo tego dalej patrzył na mnie spode łba, na co ja położyłem na blacie wszystkie długopisy i powiedziałem:

– Prezent dla krakowskiej policji od nowohucian.

Chłop się zdziwił, zaskoczył i jak odchodziłem, darł mordę:

– Zabieraj to? Co to jest?

„Gówno” myślałem w myślach, „Gówno, zjedz je równo”

Latem, jak to latem, pojechałem z rodziną do Unieścia, jak co roku od lat kilkunastu, wcześniej składając wniosek o możliwość zameldowania się w komendzie w Koszalinie. Pani prokurator oczywiście nie poszła mi na rękę i musiałem dymać w połowie urlopu przez cały kraj, żeby jaj nie było, czyli jakiegoś aresztu. Dzięki temu miałem kilkadziesiąt godzin na myślenie i wymyśliłem. Prokuratorka staje się moim wrogiem numer jeden. Nie mogłem doczekać się następnego spotkania.

Bez pracy nie ma kołaczy. Zostałem więc z gołą dupą i rodziną na utrzymaniu. Na szczęście pomocną dłoń wyciągnął do mnie brat i jego wspólnik, a mój przyjaciel Borys. Zatrudnili mnie w swoim zakładzie pracy, nie byle jakim, bo był to Night Club. Coś tam próbowałem robić, ale ciągle szukałem roboty na stałe w mniej rozpraszającym życie środowisku.

Koło roku dwa tysiące dziewiątego zostałem wezwany do prokuratury na przesłuchanie. Baba mnie tak wyżęła, że po kilkugodzinnym przesłuchaniu wróciłem do domu. Podczas tego spotkania podziękowałem jej za urozmaicenie urlopu i kilka razy zadałem pytanie dla mnie kluczowe:

– A co ja tutaj psze pani kurator robię?

– Niech pan nie udaje. Był pan w grupie!

– W jakiej dupie, yyy, grupie? Przez cztery tygodnie chodziłem do pracy, jak każdy. Mam umowę, zapłacone składki. Jaka dupa, yyy, grupa???

– Mamy pana zdjęcia z niedzielnych zebrań kierownictwa.

– No i? Odrabiałem dwa dni wolnego, które wziąłem żeby pojechać do Wiednia na Mistrzostwa Europy. Dlatego byłem dwa razy w niedzielę w pracy.

– Na spotkaniach! Na spotkaniach kierownictwa. Niech pan z siebie nie robi idioty.

– No tak. Wystarczy, że pani to robi…

W mózgu pani prokurator musiała się otworzyć jakaś klapka chyba wtedy, bo podczas naszych spotkań w sądzie chciała we mnie poszukać sobie wsparcia dla swojej tezy o mega grupie. Ale ja miałem to gdzieś.

W dwa tysiące czternastym roku naszej ery zaczęła się prawdziwa zabawa. Zabawa w (o)Sąd. Miałem już wybranego adwokata do obrony mojej godności osobistej, i do momentu rozpoczęcia rozpraw, korzystałem z jego pomocy. I pewnie korzystał bym dalej, gdyby nie bieda i matematyka. Okazało się bowiem, ze sprawa Symultanki jest jedną z największych spraw jakie wydarzyły się w Krakowie w ostatnich latach, liczba oskarżonych jest imponująca jak mało kiedy, i kroi się kilkadziesiąt rozpraw, co najmniej. Dostałem oczywiście odpowiednią zniżkę, ale proste działanie matematyczne mnie rozłożyło na łopatki.

Jeśli udział w jednej rozprawie ma kosztować mnie trzysta złotych, rozpraw niech będzie sześćdziesiąt, to muszę wyskoczyć z osiemnastu koła! Takich jak ja jest ponad osiemdziesięciu, czyli robi się piękna kwota, ponad półtorej miliona! A jeden z kolegów, już popłynął wtedy ponad dwadzieścia tysięcy, czystych, nieopodatkowanych pieniędzy i dostał za to nic, czyli przesiedział w areszcie swoje. Wiwat sądy! Wiwat sprawiedliwość.

Nie bardzo chciałem stawać naprzeciw hydry zmutowanej samotnie, więc po ustaleniach, wraz z adwokatem, złożyliśmy pismo o obrońcę z urzędu. Po kilku miesiącach otrzymałem pismo, że dwa lata temu miałem majątek jak półKulczyk, i ogólnie mam się pocałować w dupę. To wystarczyło, żebym podjął decyzję o SAMODZIELNEJ OBRONIE SWOJEJ GODNOŚCI OSOBISTEJ.

I wysłałem tez pisemko do prokuratury, co o tym sądzę. ( Kopia oryginału poniżej)

KRAKÓW 03.03.2014

Sąd Okręgowy w Krakowie

Dotyczy sygn. akt X XXX/XX z dnia 4.02.2014

Po przeczytaniu Państwa uzasadnienia do zarządzenia w sprawie przyznania obrońcy z urzędu, śmiem stwierdzić, że uzasadnienie o nie przyznaniu mi obrońcy z urzędu, zastosowane w Państwa piśmie jest co najmniej skandaliczne. Tylko przez grzeczność postaram się nie używać mocniejszych sformułowań.

Przypomnę tylko Państwu że nasza przygoda rozpoczęła się w roku 2008.  Od 6 lat, zdaniem prokuratury, ciążą na mnie zarzuty udziału w zorganizowanej grupie przestępczej. Mało tego, po 20 kilku dniach pracy, zostałem zaliczony w poczet kierownictwa tej organizacji. Nie wiem czy to miało na celu połechtanie mojej próżności, czy po prostu przygotowanie mnie do wysupłania dużej kwoty pieniężnej w celu oczyszczenia się z zarzutów.

Czemu więc oświecone, wykształcone głowy odrzucają mój wniosek? Bo zarabiam 2000 zł ( zazwyczaj sporo mniej ) miesięcznie, jestem właścicielem mieszkania ( tego jeszcze nie wiecie, jak wnioskuję z pisma ) współwłaścicielem drugiego mieszkania ( tutaj już coś Państwu świta ale jak udowodnię poniżej nie do końca), kupionego na kredyt za franki szwajcarskie które zorganizowana grupa przestępcza bankowa ( której do dzisiaj włos z głowy nie spadł) wywindowała po 6 miesiącach celowego działania franka do kwoty, która powoduje, że mieszkanie jest warte 50 % kredytu. W tym przypadku mogę się uznać za głupka i frajera. Dałem się oszwabić w „Państwie prawa”. Mea culpa. Kolejny kwiatek do sądowniczego kożucha dotyczy oszczędności. Sic, 6 lat od zebrania twardego materiału dowodowego, wspomniane wyżej oszustwo kredytowe, 5 lat kryzysu, w którym 6 miesięcy spędziłem na bezrobociu, a Państwo mówicie o moich oszczędnościach ?! Gratuluję wspaniałego samopoczucia. Informuję zatem ze za oszczędności zakupiłem auto, które po 4 latach jest warte  15 000 zł i służy do tego, żeby moje dziecko mogło bezpiecznie być zawożone do i przywożone ze szkoły. Ponieważ Państwo nie jesteście w stanie w mieście Krakowie zapewnić swoim obywatelom minimum bezpieczeństwa, posiadanie samochodu jest niezbędne i proszę zapomnieć, że będę się zastanawiał nad jego sprzedażą, żeby za 10 000 zł oczyścić się z tak niewiarygodnych i absurdalnych zarzutów.

Do zobaczenia na sali sądowej.

Nie pozdrawiam

Tomasz Gomółka

Na pierwsza rozprawę poszedłem stremowany, ale mimo wszystko bojowy. Oczywiście wystroiłem się na tę okazję odpowiednio, bo nie ma niczego lepszego niż dobre samopoczucie. Jako katol, wystroiłem się w koszulkę Luxtorpedy z Maryjką Zawsze Dziewicą, nałożyłem na klatę różaniec i okryłem to wszystko bluzą. Też Luxów i też z Maryją. Wśród pań i panów w sukienkach, „bandytów” w garniturach i garsonkach, wyglądałem jakbym się z choinki urwał. I o to mi chodziło. Ta sprawa to nie była moja bajka, choć miałem w niej grać jedną z głównych ról. Pani prokurator parsknęła na mój widok, ja odwdzięczyłem się wilczym pomrukiwaniem i było bosko. Wojna trwała w najlepsze.

Największym problemem w tym całym zamieszaniu było wygospodarowanie czasu na osobiste stawiennictwa się na rozprawach. Jako robotnik w sklepie, musiałem brać urlopy, żeby być w sądzie. Po kilku żenujących spektaklach nabrałem rutyny, i ustalałem z panią sędziną, kiedy mam być, bo będzie o mnie gadane. Szła mi na rękę, choć na którejś z rozpraw doprowadziłem ją do szewskiej pasji. Długo nie mogłem nauczyć się odpowiedniego słownictwa, co nie dziwi, byłem naturszczykiem amatorem adwokatem, i zamiast wysoki sądzie, zwracałem się do sądu na pani, choć najchętniej przeszedł bym na ty, bo jej wysokość była, na oko, młodsza ode mnie. Do poprawności sądowej przywołała mnie możliwa kara finansowa, którą chciano mi wlepić, więc się spinałem w sobie, koncentrowałem odpowiednio, i sąd, pomimo tego, że był niższy ode mnie, został najwyższym.

Rozprawy były, albo ich nie było, chociaż większość z nas przychodziła na wskazane terminy. A to sąd się pochorował, a to prokuratura, a to obrońca z urzędu nie dotarł a miał być i bez niego maszyna nie mogła zadziałać. Zaobserwowałem też, że na naszych spotkaniach, adwokatów zastępują ich praktykanci, zainteresowani bardziej grzebaniem po Onecie, niż robotą. Zwracałem więc im uwagę na niestosowne zachowanie, i na piątej rozprawie siedziałem już sam, bo chyba byłem nie miły. Lody zaczęły się przełamywać w okresach mojej aktywności, zwłaszcza podczas zadawania pytań oskarżonym, jeśli ci zgodzili się na to, żeby im pytania zadawać. Byłem, modne słowo będzie, kurewsko merytoryczny i wprowadzałem chaos w procesie. Teza z góry założona pokrywała się pajęczyną pęknięć, jeśli chodzi o moją osobę.

W końcu nadeszła godzina zero, i miałem stanąć przed obliczem naszej najwyższej. Sześć albo siedem lat po tym, jak zostałem członkiem. Zorganizowanym. Przygotowywałem się sumiennie. Konsultowałem ruchy u oryginalnego adwokata, przyjaciela rodziny, czytałem swoje zeznania z pierwszego w życiu przesłuchania przez prokuratorkę i czerwieniłem się ze wstydu. Faktycznie wyglądałem jak człon w tych zeznaniach, ale szybko połapałem się w tym, że miały one miejsce rok po zamknięciu biur, a moja wiedza była wtedy o kilka poziomów do potęgi entej większa. Musiałem to tylko udowodnić. Postanowiłem więc odwołać swoje poprzednie zeznania i złożyć je na świeżo. Sąd się wkurwił, bo dodawało mu to roboty, ale z zaciśniętymi zębami maglował mnie jak juniora. I to wystarczyło, żebym zaczął się wkurwiać i gubić. I wtedy nastąpił cud nad cudy. Adwokaci innych oskarżonych zaczęli mnie wspierać, wykazywać błędy proceduralne, błędy w spisywaniu moich zeznać, przekręcaniu znaczeniu zdań. Poczułem wtedy taką jedność ze mną z ich strony, że do dzisiaj na samą myśl o tym, łza mi się w oku kręci. Zaczęliśmy grać w jednej drużynie.

Lata leciały, rozpraw było już ponad setkę i zbliżał się Grand Finale, ale nadchodziły kolejne wakacje. Najwyższy sąd chciał w wakacje zakończyć zabawę, ale na ogłoszenie terminów rozpraw w lipcu, odezwał się głos rozsądku pod postacią prawie siedemdziesięcioletniej Pani Adwokat.

– Wysoki sądzie! – rozpoczęła z klasą jakiej ja dopiero się uczyłem. – Ja od czterdziestu lat mam w lipcu urlop i składam wniosek o nie wyznaczania terminów posiedzeń w miesiącu lipcu.

– Dobrze pani mecenas. W lipcu się nie spotykamy.

Siedzący obok mnie młody wilk adwokatury, bąknął pod nosem z wielce skwaszoną miną:

– A ja mam w sierpniu kurde.

To mi wystarczyło.

– To weź i zgłoś.

– Taaa. Sam se zgłoś. – odparł dalej skwaszony.

A mnie nie trzeba było dwa razy powtarzać więc podniosłem rękę jak w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Wysoki sąd zauważył.

– Tak panie Gomółka.

– A ja jako obrońca Tomasza Gomółki, Tomasz Gomółka, mam urlop od lat dwudziestu w sierpniu i wnioskuję o nie wyznaczanie terminów na miesiąc sierpień.

– Dobrze. Zatem najbliższe spotkanie wyznaczam na wrzesień.

Czułem się jak u siebie i zaczynałem żałować, że na prawo nie poszedłem, tylko siatkówka i picie i muzyka były mi w głowie. Pewnie bym teraz sądów bronił, a może i Sharksów i Judegangów.

W końcu w tym wrześniu żeśmy się zaczęli spotykać, ale odczytać wyroku sądu nie szło, bo co rusz kogoś brakowało z tych, którzy być powinni. Aż w końcu zebrał się komplet i ogłoszono co następuje. W wielkim skrócie podam tylko, że wszystkie wyroki zostały utrzymane, poza jednym łajzom, któremu obniżono proponowaną karę, do minimalnego minimum, czyli pół roku w zawieszeniu na rok. Ciekawe czy wiecie komu?

Część z osądzonych pogodziła się z wynikiem i postanowiła olać sprawę, bo miała już dość, po dziesięciu latach kopania się z koniem i postanowiła przeżyć zawiasy i oczekiwać na zatarcie wyroku, pozostali się postanowili odwołać, i liczyć na cud. Najmniej zadowoleni byli ci, którzy mieli obrońców z urzędu, bo jako przegrani dostali wyrok i jeszcze muszą kasę zapłacić jako pokonani.

Dla mnie podjęcie decyzji było najmniej istotne i pewnie bym sprawę już olał ostatecznie, ale skoro jestem niewinny, o czym przypomniał mi zawodowy adwokat, przyjaciel rodziny, to czemu o to nie powalczyć? Złożyłem więc pismo do sądu drugiej instancji, w ostatniej chwili, o godzinie dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt ostatniego możliwego dnia i biję się dalej.

I wiecie co? Jest ciekawie, bo jak się okazało, skazały nas pisiory a odwołujemy się u platfusów, a ci mogą po złości odwrócić konia ogonem.

I tylko gdzie jest w tym wszystkim sprawiedliwość? No jak to gdzie?

W DUPIE! 😉

Ściskam. Członek.

5. Wanda i Banda, czyli II liga w Nowej Hucie.

Po każdym sukcesie, a w przypadku mojej siatkarskiej przygody w nowohuckiej Wandzie, takim był awans do II ligi, przychodziła nadzieja na lepsze. Na lepsze pieniądze, lepsze wyniki, lepsze wszystko. W temacie Wandy marzyliśmy o ciepłej hali, regularnych wypłatach i sowitych premiach za wygrane mecze.

Drużynę wzmocniono nie byle jak, bo dwoma środkowymi z pierwszoligowym doświadczeniem, których sprowadzono z sąsiedniego Brzeska. Rafał i Krzysiek. Zdrowe, wielkie chłopaki ze sporymi umiejętnościami i dużym doświadczeniem. Wypłaty i premie też się, co prawda do czasu, zgadzały. Pozostało tylko ciepło – a raczej jego notoryczny brak, które w przypadku sportów halowych jest niezwykle istotne.

Sekcja nasza opierała się na środkach które zapewniał jej prezes i sponsor Bogusław. Klub miał ogarnąć zaplecze, sprzęt oraz kasę na sędziów, takie minimum do codziennego funkcjonowania. I starał się jak mógł. Raczej gorzej niż lepiej. Jak wspominałem wyżej, jednym z naszych marzeń była ciepła sala sportowa. Jeśli trenowanie i granie na poziomie trzecioligowym, w hali, na której jest około dziesięciu stopni Celsjusza, byłem w stanie zrozumieć, to kontynuowanie takich standardów poziom wyżej wyglądało co najmniej słabo. Żeby nie powiedzieć chujowo. Zdarzały się sytuacje, że rywale czy sędziowie kazali mierzyć temperaturę na obiekcie, bo przepisy jasno stanowiły, że poniżej pewnej temperatury gra jest niemożliwa. To pocierało się termometr i zaklinało rzeczywistość, wiedząc, że taka akcja jest słaba i żenująca.

Wanda to był specyficzny klub jak nie wiem co.

Nie wiem czy to po awansie, czy może rok wcześniej, chyba dzięki pieniądzom z miasta, wyremontowano sieć ciepłowniczą na obiekcie i kupiono nowy piec. Miało być wszystko na poziomie. I było by, gdyby nie to, że pilnujący hali chłopki – roztropki, napaliły w piecu na maksa, zapominając o poodkręcaniu zaworów. Po napaleniu poszli, jak co drugi dzień, w gaz, tak do spodu i piec rozerwało. Wróciliśmy więc do korzeni. Albo precyzyjniej, do krainy, bez mała, lodu.

Poza nami siatkarzami, Wanda posiadała sekcje żużlową, piłki nożnej chłopaków i może kobiet, była sekcja ping-ponga, którą zarządzał Albercik – miłośnik kauczukowej piłeczki i jeszcze większy miłośnik odbijających tę piłeczkę dziewcząt, a dla nas kierowca wesołego autobusy którym pruliśmy po Polsce południowej.

Najciężej było utrzymać żużel. Znaczy sekcję żużlową. Kraków nie posiada jakichś wielkich tradycji w tym sporcie, ot w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych jeżdżono w kółko, ale zaprzestano, bo wyników nie było. W 1993 roku dzięki zapaleńcom, motory zaburczały przy ulicy Bulwarowej, ale poziom był taki sobie. Bo nie było nigdy na tyle kasy, żeby dokulać do czołówki krajowej. Nie powiem, było bardzo fajnie, bo sam miałem, po reaktywacji, przyjemność bywać na stadionie i przy drinku, leżąc na trawie wdychać metanol i podziwiać częściej kraksy niż pasjonujące wyścigi, co jednak w niczym mi nie przeszkadzało. Stadion Wandy był jednym z niewielu obiektów w mieście, na którym piło się do spodu, pomimo zakazów i nakazów. Kulturalni kibice chodzili, więc organizatorzy przymykali oko na spożywanie na sportowym stadionie płynów wyskokowych.

I tak jak w Wawelu otarłem się o Roberta Korzeniowskiego, tak w Wandzie otarłem się o „czarny sport”. Z tym pierwszym byliśmy kolegami klubowymi, często korzystając wspólnie z klubowej sauny i innych udogodnień. Robert,  był niesłychanie spokojnym, życzliwym chłopakiem. Żadna tam gwiazda. Olimpijczyk, Mistrz Świata, Europy, Polski i diabli wiedzą czego. Trochę darliśmy za jego plecami łacha z dyscypliny chód sportowy, ale na co dzień byliśmy pełni podziwu dla jego wyczynów i normalności. Prawdziwy Mistrz. Szkoda tylko, że w życiu prywatnym mu się obie stopy od podłoża oderwały, ale co zrobisz? Każdy sobie coś tam skrobie.

Tej normalności nie mieli żużlowcy, których znałem. Byli kosmitami na swoich błyszczących motorach. Coś jak u Wańki Wstańki & Ludojades:

Dobry wieczór! WSK – wiejski sprzęt kaskaderski!

Ref. Wiejscy motocykliści
Na swych błyszczących maszynach
Wiejscy motocykliści
Na swych błyszczących maszynach

Rumiani chłopcy na motorach
Sworne dziewuchy podoczepiane
Rumiani chłopcy na motorach
Nowa kultura prosto z pola

Wańka Wstańka i Ludojades

Szczególnie ci dwaj, którzy z powodu nie wypłacanych gaż postanowili zastrajkować. Tylko nie tak byle jak. Oni to zrobili z przytupem. Postanowili wziąć klubowe władze głodem. Ale to było medialne! Ale to było odważne! Ale to było pionierskie! Dla tych którzy czytali, oglądali i byli w chuj daleko od tematu. Nawet nas robili w bambolo. Jak trenowaliśmy, to byli przykuci kajdankami do kaloryfera. Dawaliśmy im wsparcie słowem, bo sami zaczynaliśmy mieć opóźnienia w wypłatach i ogólnie było nie fajnie. Aż zapadał zmrok, hala pustoszała, a nasze gagatki wracały do życia na pełen bak. Były dziewczyny za pieniądze, było KFC, było alko. Było słabo, słabiej aż nagle nastąpiło wielkie BUM!

To był Sylwester 2001. Chłopaków poniosło. I to nie z głodu. Z nadmiaru adrenaliny, wódeczki, po której wypiciu udali się na pole, pod stadion. A może pili na głodnego? Tego nie wiem.  Jak już na to pole wyleźli, oczom ich ukazał się zaparkowany przy obiekcie autokar. Motor, autobus, jeden ciul jeśli masz ochotę pojeździć. Włamali się więc do niego, tego autobusu, odpalili go i zaczęli jeździć po placu, na którym pojazd był zaparkowany. Tak im to szło opornie, że zatarli silnik. Rano ktoś odkrył, że coś dziwnego stało się tej przełomowej nocy. Jak połapano wszystkie sznurki, kolegów żu(ż)lowcó przycisnęła policja i polegli na pierwszym wirażu. Klub miał po przesłuchaniu sznurki od maszyny startowej w ręce i za obopólną zgodą rozwiązano kontrakty, zakopując wszystkie brudy pod nowohucki śnieg. Chłopcy motorowcy zrzekli się wszystkiego o co walczyli, spakowali manatki i kręcąc się w lewo odeszli w siną dal.

Żuzel żużlem, motory motorami a na naszej wyziębionej hali sprawy miały się średnio, bo i średnio nam się powodziło w lidze. Postanowiono więc zmienić trenera i na ulicy Odmogile pojawił się legendarny trener, prawdziwy specjalista od piłki plasowanej, Jerzy Piowowar. To był największy z największych, pod którego batutą miałem przyjemność poruszać się krokiem odstawno – dostawnym, przekładanką, plasować, bronić i przyjmować. Popularny Piana był mistrzem spokoju. Nie krzyczał, nie kurwował, nie obrażał się z byle powodu. Zaufaliśmy mu bezgranicznie i po ciężkiej walce zachowaliśmy miejsce w drugoligowej stawce. 

I wtedy to, po raz pierwszy, po ostatniej piłce sezonu miałem siatkówki dość. Byłem fizycznie i psychicznie wykończony. Praca, siatkówka i rodzina, której skład powiększył się do cyfry trzy, wysysały ze mnie życie. Trzeba było pozmieniać priorytety i rodzinę postawić na szczycie góry. Reszta miała być tylko dodatkiem do osiągnięcia nirwany.

Pierwszą decyzją była rezygnacja z gry w Wandzie. W sumie, to chciałem już dać sobie spokój z siatkówką na wieki wieków. Nie było z tego finansowych bodźców, a sama przyjemność z grania i trenowania już nie napędzała z równą mocą. Chciałem więcej czasu spędzać z synem i to był argument za rezygnacją z półzawodowej zabawy w sport. Tym bardziej, że i Wanda kulała finansowo i nie wszystko co grając w niej zarobiłem, otrzymałem. Chciałem, chciałem, chciałem a wyszło jak wyszło. Sportu tak szybko się nie porzuca. Co wkrótce miało się okazać prawdą.

10. Warszawa III 9.11.2019

10. Warszawa III 9.11.2019

Sobota była najbardziej napięta programowo. Na szczęście tak wszystko czasowo połapałem, żeby mieć siły na łapanko koncertowe.

Najpierw odwiedziłem nowy salon teleskopów.pl. Od centrum jest kawałek, bo to aż na Gocławiu, ale przy pętli tramwajowej, więc jest dobry dojazd. Zwizytowałem sklep z przyległościami, coś sprzedałem, coś wypisałem i ruszyłem do centrum. A że przelot tramwajowy miałem szybki, to jeszcze zrobiłem zakupy, poleżałem i uderzyłem na proszony obiad do Gumy i Pani Małżonki.

Tam też dostałem się migusiem, bo tramwaj linii dziesięć, łączy nasz hotel z królestwem Państwa Gum. A tam czekała na mnie kacza pierś zrobiona jak Pan Guma przykazał. W opolskiej restauracji powinni się zastanowić, czy nie zatrudnić Pana Grzegorza jako specjalistę od spraw kaczych. Wyszło by to wszystkim na zdrowie. Posiłek uzupełniliśmy dwoma butelkami wina czerwonego z Chile, w myśl odwiecznej zasady kaczka lubi pływać, pogadaliśmy chwilkę i rozeszliśmy się na zasłużony odpoczynek. Państwo Gumowie mieli blisko, a i ja daleko nie miałem. Drogę do swojego łóżka urozmaicałem sobie oglądaniem zawodów sportowych piłkarskich. W wydaniu polskim. Krakowskie Pasy mierzyły się w Płocku z miejscową Wisłą. Widowisko było w sam raz do spania. Mało co nie usnąłem w swoim siedzisku i nie przejechałem swojego przystanku.

W pokoju dałem zawodnikom jeszcze jedną szansę, a nawet mega szansę, bo dla poprawy odbioru zawodów strzeliłem sobie drinka. Poziom się nie podniósł, więc po kilku minutach drugiej połowy błogo chrapałem chrapem wzmocnionym kaczą piersią i alko.

Zegar telefonu obudził mnie moim ukochanym „Ring on Fire” i rozpoczęliśmy z Arkiem pakowanie ubrań roboczych, po czym ruszyliśmy troszkę wcześniej do Stodoły, gdzie spodziewałem się sporej grupy znajomych. I się nie zawiodłem, bo poza Mazurkiem dopisali wszyscy. Zacierostwo wiecznie młode, Ania Staszewska z wnuczkami, też jakby czas się jej nie imał wyglądała. Do tego towarzystwa doszlusował jedyny prokurator mojego życia, z którym nawet dzieliłem łóżko na Kościuszkowskim, Jaro Duś z narzeczoną i synem, oraz najkolorowsza para jaka kiedykolwiek nosiła koszulki Kult Ochrony, czyli Bzyk z żoną Agą.

Pierwszą zjebkę tego dnia dostałem już koło południa od Bzyka. Że nie dzwonię, a jestem w stolnicy, no to co ja sobie myślę. Wyjaśniliśmy wszystko na miejscu, bo wiedziałem, że Bzyk będzie, więc nie chciałem tracić piniendzy na telefony. Druga nadeszła niespodziewanie, bo Guma zaczął rozpamiętywać wczorajszą pracę i dostało mi się za opuszczenie stanowiska pracy w celu ratowania, w ilościach nie adekwatnych do ilości ofiar, Natalii. Grzesio czuł, że został w fosie sam na cały jeden kawałek, podczas trwającego koncertu, na co ja odparowałem, że nie było mnie kilkunastu, góra, sekund. Nawet lekko się wściekłem i podniosłem głos, co spowodowało niemałe poruszenie w garderobie. Po kilku minutach, jeszcze raz, ale już sam na sam, przegadaliśmy sprawę i wyjaśniliśmy sobie co i jak.

Ale ze mnie już wszystko zeszło. Cała energia i chęć do życia. Wyjąłem więc darmowy bilet do darmowych Łazienek, poszedłem do kibla, i tam, wpatrując się w niego, liczyłem na cud. A ten ni zbuja nie nastąpił. Przyczyn tego było wiele. Raz, Pan Bóg, nie miał tego dnia dla mnie czasu, dwa, wcześniejsze zjebki mnie uwierały, trzy po koncercie miałem pojechać do Bzyków na rekonesans nowego mieszkania, a sił nie miałem w sobie za wiele, żeby po nocach się szlajać, i po czwarte. Tak! To po czwarte przelało czarę goryczy, która brzdęk brzdękła i popadłem w taką depresję, że myślałem, iż już po mnie.

Otóż, drodzy Państwo, przed moją wysportowaną sylwetką, ryjkiem w ryjek, stanęła ONA. ONA stała przy samych barierkach. Jak koncert wystartował była smutna. Po chwili też troszkę zła. No bo ludzie na nią wpadali, dotykali jej niechcący, a nawet ktoś nad nią przeleciał. A lotników tego dnia za wielu nie było. Miała więc szczęście jak nikt nigdy w Warszawie. Około czwartego kawałka postanowiłem się przełamać. Przestałem podpierać scenę, nogi ustawiłem w pozycji: Do Tańca!, i już miałem ruszyć, bo „Pasażera” mi zespół przygrywał, a ten kawałek mnie zawsze bierze, kiedy spojrzałem na NIĄ. Ja pinkolę, ta stała jak kołek, dalej smutna. To mnie dobiło i do końca koncertu byłem jak ONA. Smutny całym sobą.

Pierwszy moją nieswojość zobaczył Cytryn, potem Dario, któremu powiedziałem o smutnej babie, a ten chciał zrobić mi dobrze i zaczął rozweselać babę. Tylko, że nie tę co trzeba. I to było najśmieszniejsze tego dnia. A jak w końcu zakumał smutaskę, to stwierdził, że ona taka jest bo ma podkowę z ust w odwrócone u. Pewnie ma do dziś i będzie mieć tak do końca świata i tydzień dłużej.

Po koncercie chciałem szybko ruszyć do Bzykowa, ale rozliczenia przejazdów u szefa Pewusa mnie troszkę przytrzymały. Dzięki temu publika rozlazła się i czas oczekiwania na taksówkę uległ skróceniu. Czekając na swojego uberukraińca, obserwowaliśmy ostatnich fanów opuszczających klub. Ci najostatni byli już mocno umęczeni i nie mogli chodzić, tak się utańczyli i upodlili. Jeden z takich miał do tego problemy ze wzrokiem i uczepił się mojego ramienia, żeby jechać razem ze mną na dyskotekę. Kiedy mu klarowałem, że mnie z kimś pomylił, w co on nie uwierzył, zaproponowałem mu wpierdol. To go ocuciło i odstąpił ode mnie dość żwawo, jak na wcześniejsze kłopoty z poruszaniem, które wykazywał.

Gospodarstwo Państwa Bzyków jest piękne. Mam tam nawet swój kącik do spania. W garderobie na stojąco. Gospodyni wydała z kuchni flaki, na co byłem bardzo kontent, bo flaki i piwo od razu podniosły moje morale i nabrałem szybko sił do rozmów i wspomnień. Syn gospodarzy Tomasz też zaszczycił nas swoją obecnością i wspominkom nie było końca. Ale wszystko co piękne kiedyś się kończy i o koło godziny drugiej w nocy, zostałem przetransportowany limuzyną Tico do siebie. Pod hotelem złapaliśmy na gorącym uczynku Glaza, Krzysia i ich kolegę. Chłopcy palili na polu papierosy! I Glazo był w klapkach bez skarpetek, takich papuciach basenowych, których jest miłośnikiem. Żeby nie było, że ja taki święty, zajarałem z nimi, pożegnaliśmy Bzyków i poszliśmy spać.

Bo po spaniu jest wstawanie i powrót do domu. Do rodziny. A jak jeszcze wspomnę, że jedenasty jest dniem wolnym od pracy zawodowej, to sami sobie wyobraźcie, jaki byłem szczęśliwy. Chciałem wszystko odespać, odreagować i nabrać sił na kolejne wyjazdy.

Bo jeszcze pięć razy się widzimy! Ostatnie pięć. Więc niech będzie najlepiej! Ole!

9. Warszawa II 8.11.2019

9. Warszawa II 8.11.2019

Akcja Warszawa Sold Out Dwa rozpoczęła się dla mnie bardzo rano, bo przebudziłem się o godzinie zaraz po czwartej. Burczało mi bowiem w brzuchu, co było sygnałem, że wczorajszy obiad skonsumowany w Stodole na zimno, nie przyjął się w organizmie za dobrze. Po godzinie męczarni, z obcym w brzuchu, uderzyłem do toalety, żeby dokonać wypróżniacji, i po spojrzeniu na to co ze mnie wyszło, włosy stanęły mi dęba. Stabilizacji stolca nie było, co nie wróżyło za dobrze. Przestraszony kłopotami żołądkowymi wróciłem do łoża małżeńskiego, którego równą połową zajmował Cytryn, radośnie pochrapując. Poczytałem troszkę, coś tam popisałem, i równo o godzinie ósmej trzy udałem się na śniadanie, bo kłopoty kłopotami, ale jeśli śniadanie wliczone jest w pobyt, to nie ma się co oszczędzać.

Po wejściu na część śniadaniową hotelu, zapomniałem o wszystkich kłopotach, azaliż gdyż, moi kochani chłopcy z Lao Che, już konsumowali poranny posiłek. Uściskom nie było końca, zwłaszcza z częścią której w nocy nie widziałem. W sumie, to nasze listopadowe spotkania stają się pomalutku tradycją, jak i wysyłanie zespołu dalej w świat, na kolejne koncerty. Schodzę bowiem policzyć, czy jest komplet, załatwiam Sebastianowi, ich kierowcy, otwarcie bram, potem idę zapłacić za parking, bo zawsze zapominają, po czym wychodzą głównymi drzwiami i macham im jak oszalały. To z radości, że widziałem ich choć przez chwilę, pomimo braku kilku członków, Pracziego, Dimona i Skutera. No nic. Z Praczim się zobaczymy i policzymy za te opłaty parkingowe od busa z przyczepką. Tanio nie było.

Pożegnawszy machaniem dziadki nie takie maleńkie, wróciłem na kawkę, którą wypiłem w towarzystwie Cytryna, bo ten w międzyczasie zszedł jeść, bo mieliśmy plan. I żeby ten plan zrealizować, musieliśmy wystartować na miasto przed godzina dziesiątą. Bazą tego planu była wizyta w więzieniu, a obecnie muzeum, na ulicy Rakowieckiej. Katowni polskich patriotów od zaborów, poprzez drugą wojnę światową, aż po czasy komunizmu. Ten punkt programu mieliśmy zabukowany na godzinę trzynastą. Poza tym obowiązkowo musiałem pójść do sklepu brytyjskiego, a resztę zaimprowizowaliśmy. Ze względu na bliskość obiektów, ruszyliśmy do Łazienek i pod Sejm. Pogoda była taka sobie, ale przynajmniej nie padało i robiąc kółko kilkunastokilometrowe, powróciliśmy do hotelu. A ponieważ mieliśmy pół godzinki na leżakowanie, do tego coś, co kupiłem w sklepie z wyspiarskimi produktami, oraz zakupiony do celów eksperymentalnych Dżin, który miał uleczyć moje prawe kolano, postanowiliśmy działać. Wyszło po dwa drinki i ruszyliśmy do więzienia.

Więzienie zrobiło na nas piorunujące wrażenie, wysłuchaliśmy z uwagą przewodnika, Pana Majora, ściskając z szacunku dla umęczonych i zamordowanych czapki w dłoni. Kto nie był niech idzie, jest to pozycja obowiązkowa dla każdego, kogo interesuje straszna przeszłość naszego kraju. Wkrótce muzeum się rozwinie w kierunku intermedialnym i ta surowość która jest teraz, ulegnie zatarciu, więc spieszcie się, a jak teraz nie zdążycie, to idźcie choćby za sto lat.

Z muzeum do Stodoły jest niedaleko, więc poszliśmy na obiad, który dla naszej kultowej bandy był ustalony na godzinę piętnastą. Szliśmy z mocnym postanowieniem, że jak będzie licho albo nie za smacznie, to uderzymy żreć za swoje, do Szwejka. Na golonkę, kotlety i inne takie fitnesowe smakołyki. Ale tym razem było dobrze. Nawet mięso, które było takie samo jak dzień wcześniej, ale podane w innym sosie, uznaliśmy za wystarczające do nabrania sił przed robotą. Po czym zostawiliśmy zespół, który pracę zaczyna od próby, i udaliśmy się spacerem do naszej noclegowni. Tam przy książkach, muzyce, Cytryn puścił muzykę poważną, która nas wyciszyła przed łapaniem, dalszym eksperymencie z dżinem i tym co do dżinu kupiłem, a na koniec drzemce, dokonaliśmy takiej regeneracji, że idąc do Stodoły bronić, czułem się nieziemsko zregenerowany.

Piątkowi gości których pamiętam, to znakomity reżyser filmów niezwykłych, które każdy powinien obejrzeć przynajmniej trzy razy, Łukasz Jedynasty z małżonką Zuzką, Marcin Meller z jakiejś telewizji, albo tej gazety z gołymi paniami i artykułami dla panów, Arturo Tylmanowski z mężem Kędziorem, i innych nie pamiętam. A chłopaki oczywiście nie stanowią małżeństwa, to tylko głupi żart, się rozumie, który powstał przez to, że przyszli razem. No to mają.

Piątkowy suport przypadł nowohuckim ziomkom z Nowej Huty. Ciekawe czy wiecie o kogo chodzi. Piszcie odpowiedzi w komentarzach. Wśród prawidłowych odpowiedzi wylosuję nowa płytę. Chłopaki dali radę, a nawet zagrali odważniej niż wcześniej w Łodzi. To co będzie we Wrocławiu? Jak ktoś się tam wybiera niech ich nie prześpi, bo będzie wstyd.
Tak naładowany, a nie wspomniałem jeszcze, że Roman zorganizował wreszcie darmowe bilety do darmowych Łazienek, i pomio tego, że już w nich byłem, postanowiłem je od niego przyjąć, co wyniosło mnie z radości na kolejny poziom. Łazienki w łazience, to jest to!

Ruszyło punktualnie, względem wyznaczonego zespołowi czasu rozpoczęcia koncertu. Przy drugim kawałku poczułem w sobie jakąś taką radość z roboty, że zacząłem się uśmiechać i tańczyć nawet. Ludzi latała cała masa, ale nie dość, że latali technicznie nienagannie, to jeszcze ludzie z pierwszych rzędów współpracowali z nami jak nigdy. Słuchali naszych wskazówek, nie sapali się z powodu tego, że ktoś im po głowach dupami, nogami, glanami i innymi częściami włosy wyciera. Nic z tego. Roboty mieliśmy wszyscy po pachy. My środkowi łapacze, czyli Cytryn i ja, po dwie pachy roboty, skrajni, Guma i Darek, po jednej pasze roboty.

Z rzeczy nietypowych odjaniepawliły się dwie takie.

Pierwsza, która mnie przeraziła, to lot człowieka z głową przestawioną o sto osiemdziesiąt stopni. Wypatrzyłem go jak był jeszcze daleko od barierek, czyli swojego bezpiecznego lądowiska. Najpierw zobaczyłem koszulkę z aktualnej trasy, tę, co na niej psy rwą Polskę na pół, czyli jej przód. Głowa która z niej wystawała była cała we włosach. Ale cała. Tak jakby yeti leciało, nawet oczu nie widziałem. Cieszyłem się na złapanie takiego dziwaka i nawet liczyłem na wspólne foto, z cyklu ja i yeti, co na fejsie zrobiło by mi nie lada robotę. I kiedy tak się rozmarzyłem, odwłok się odwrócił i zobaczyłem tył koszulki, ten z datami. I dostałem przerażenia. Włosy stanęły mi na głowie, mosznie i przedramionach. Z pleców wystawała głowa. O ja jebię, zakląłem w duchu, łeb mu ukręcili, leci trup. Ale trup żył. Mało tego darł japę, członki mu się ruszały i wyglądał jak żywy, tylko mocno zdeformowany. Jak miałem go w rękach czasu na myślenie nie było, złapałem więc to co nadleciało i postawiłem na ziemi. Wtedy cała naga prawda wyszła na jaw. Lotnik miał, tak po prostu, koszulkę tyłem na przód, co przez co ja odebrałem go jako zdeformowane monstrum koncertowe. Odsyłając go precz, zmówiłem zdrowaśkę Maryjkę za prawidłowe ubieranie odzienia, zwłaszcza w kategorii przód i tył.

A potem to nam Natalia odpadła. Po raz trzeci za mojej pracy w ochronie.
Natalia jest Kult Turystką od lat. Przemieszczanie się za grupą podstarzałych muzyków, ( no dobrze, dobrze, już się sekcja wydęta nie spina, wraz z gitarzystą, wam jeszcze troszkę brakuje. Jakbym był dziewczyną sam bym za Wami ruszył, pasi?) wraz z innymi psychofanami, zwanymi przez wokalistę Alka Idą, ( Ida to dziewczyna Alka? Ciekawie mnie naszło spostrzeżenie, muszę grzebnąć w tym głębiej) jest jej pasją. Przemieszcza się po kraju Orła Białego i Europie.
Lata temu za największego psychofana uważałem siebie. I dalej uważam. W końcu ilu z wielbicieli Kultu zostało jego pracownikami? A za młodu i ja się turlałem po kraju, a kiedyś to lekko nie było, do tego w Krakowie opuściłem góra dwa koncerty, od połowy lat osiemdziesiątych do dziś, więc podobnie jak moi młodsi koledzy nadaję się na kozetkę u równie szurniętego psychiatry. Do tego jestem szczęśliwym posiadaczem komórki rodzinnej, którą tworzą z Oficjalną Notoryczną Narzeczoną i synem Tomaszem Juniorem, którzy muszą się mną dzielić się z muzykami wyżej wymienionego zespołu od zawsze. O tatuażu, naszywkach i innych nie wspomnę.

Przy jakiej takiej równowadze trzyma mnie Pan Doktor Przemysław, który ma taką kolekcję wydawnictw Kazimierza, jakiej nie posiada sam wokalista. Czyli suma summarum nie jest ze mną tak źle!

Natalia podczas drugiej Warszawy Sold Out postanowiła, jak zwykle sobie polatać. Nie ma w tym niczego złego. Absolutnie. Nawet moje jęki na lotników są bardziej efektem starzenia organizmu niźli jakichś innych chorób. Choć niektórzy lekko zbastowali, zwłaszcza w moim sektorze, bo jak mówi Oficjalna Notoryczna, żem ich wystraszył. A ona się zna.

Wejście Natki na falę odbyło się w sektorze Darka, którego to sektora w tym momencie nie kontrolowałem, bo od jakiejś dłuższej chwili, loty zostały zawieszone, z przyczyn nam nie znanych, więc zapuszczałem jarząbka w inne części sali, żeby porównać urodę miejscowej słoikowatości z inną częścią naszego kraju. Wnioskami się nie podzielę, niech to będzie moją słodką tajemnicą, jak to wypadło w moim mózgu.
Nagle w lewej części Stodoły, publiczność zaczęła nerwowo się zachowywać. Objawiało się to podnoszeniem rąk w geście „pomocy” „tutaj” „ ja pierdolę ktoś umiera”, oraz łapaniem się za głowę, oraz próbowaniem podnoszenia ofiary. Pierwszy na stanowisku przy barierkach był Cytryn, Darek i na końcu, ale w sekundach mierzonych, dotarłem i ja. Ludzie kogoś podnosili z parkietu, ale ten ktoś się podnieść za bardzo nie dawał, bo umysł przestał kontrolować ciało, przez co to ciało opuszczone zamieniło się w węgorza i bezwiednie wiło wśród pomocnych rąk, niczym węgorz w szuwarach.

W końcu trzy albo cztery osoby, wykorzystując kończyny człowieka węgorza, dotachałay go pod barierki. Węgorz był nam znany. Natalia. Znowu ją odcięło! – pomyślałem w myślach, bo nie pierwszy raz widziałem ją w takim stanie, a przynajmniej trzeci. Z trudem przekopyrtaliśmy ją na naszą stronę królestwa i migusiem została wyniesiona na pole. Chociaż odbyło się to wszystko w Warszawie, to zachodzi poważne podejrzenie, że Natalię wytachano na dwór. Ja dynię, gorzej nie mogła trafić. Trudno, nic na to nie mogłem poradzić.

Zamieszanie pod sceniczne odbyło się jakoś tak szybko, że z zespołu nikt nie zorientował się w sytuacji, która była podbramkowa i szoł trwał goł on. Zostaliśmy z Gumą sami, przy czym w pewnym momencie to Guma został sam, bo ja wyskoczyłem podpowiedzieć co robić, bo bałem się, że nasi z Czeńciuniem mogą się pogubić. Nie było mnie wszystkiego całe kilkanaście sekund, co na drugi dzień miało mieć dla mnie bolesne konsekwencje. Ale to jutro.
Służby ratujące ludzkie zdrowie dotarły szybo, i po chwili robiliśmy w komplecie. Do końca zwarci, skoncentrowani i gotowi na wszystko. Dzięki tej przerwie cały set, który trwa bez mała trzy godziny, śmignął jak z bicza w końskie dupsko strzelił. Można było planować czas na po sztuce.

Ponieważ w sobotę rano miałem odwiedzić centralę teleskopów.pl , na końcu świata, czyli aż na Gocławiu, to postanowiłem utrzymać się w formie psychicznej i nie nadużywać niczego. Było ciężko, bo znowu nie wygasiłem adrenaliny na czas i poszedłem z kolędą do Seby, naszego monitorowca. Wpadł Krzysio, Glazo i zaczęliśmy smolić kocopoły i oglądać darmowe bilety do darmowych Łazienek, co to je przyniósł przystojny Roman. Tak się tym biletom nie mogłem napatrzeć, że jak już wylądowałem na łożu, u boku Cytryna, wziąłem się jeszcze za czytanie książki.
I weź tu się człowieku wyśpij, jak wszędzie cię kultura atakuje i pochrapywania. Ale co tam, sam się w to wpakowałem, więc nie ma co narzekać.

Nad ranem na chwilę mnie odcięło i mogłem już tylko śnić o wspaniale wykonanej robocie oraz ostatnim koncercie, po którym pozostanie mi już tylko podróż na bazę, do moich ukochanych, za którymi zaczynam tęsknić zaraz po opuszczeniu klatki schodowej bloku w którym mieszkam. Choć oni tacy szczęśliwi, że tyran zostawia chatę samopas, że chyba nie mam co się zamartwiać. A niech i im będzie dobrze. Niech Kult będzie z nimi!

Na zawsze.

8. Warszawa I 7.11.2019

8. Warszawa I 7.11.2019

Jak to w środku tygodnia, a czwartek jest takim trochę dalszym środkiem tygodnia, do roboty w Kult Ochronie ruszyłem z roboty w teleskopach. Po ustaleniu z kierownictwem Kultu, do stolicy przedostaliśmy się z Arkiem Pendolino nem. W sumie innej możliwości nie było, jeśli miałem połączyć dwie prace. I jeszcze złapać chwilkę oddechu w hotelu. W Wawie śpimy niedaleko klubu Stodoła, warunki są godne, więc wszystko się zgadza.

Przejazd wykorzystałem na pisanie wspomnień z trasy, z poprzedniego tygodnia, troszkę poczytałem lekturę, której analizę zlecił mi kolega Poeta Świetlicki Marcin, a która to lektura, Volkera Kutschera, zatytułowana” Śliska Sprawa”, jest bliźniaczym, stylowo i czasowo, wyrobem zbliżonym do dokonań naszego pisarza, Marka Krajewskiego. Podobno nasz pisarz wzoruje się na obcym pisarzu i są z tego tytułu zgrzyty. Przeczytam, to się odniosę, co do jakości obu panów. Na razie nie ma co strzępić klawiatury. Dwie godziny podróży minęły jak ćwiarteczka wiśni, którą dostałem na drogę w prezencie. I ani się obejrzałem, ani poczułem, jak byliśmy na miejscu.

Przed hotelową instalacją, dokonaliśmy zakupów na wieczór, żeby po pracy nie latać po mieście w poszukiwaniu płynów regeneracyjnych. Po czym stanęliśmy, w recepcji, do meldunku. O ile ja dostałem przydziałowa jedyneczkę z łożem małżeńskim, o tyle Cytryn nie figurował na liście naszej ekipy. Mało tego, nawet jego dopisanie w celu uzyskania własnego M, nie wchodziło w rachubę, bo nie było już wolnych pokoi. Wszystko opanowali goście i zespół Lao Che, z którym się przyjaźnię na stopie prywatnej, i ich pobyt koncertowy w stolicy oraz nocleg w tym samym obiekcie bardzo mnie ucieszył. Liczyłem na to, że po naszych zajęciach spotkamy się i może nawet dokonamy jakiejś małej konsumpcji czegokolwiek.

Wróćmy do recepcji i naszego meldunku. Ponieważ w łóżku małżeńskim mieszczą się dwie osoby, przygarnąłem kolegę, pomimo niechęci pani na recepcji, każąc jej także wyjaśnić sprawę z naszym menedżmentem. Zresztą sam też do kierownika napisałem, a on szybko oddzwonił i obiecał sprawę wyjaśnić. A wyjaśniać nie było czego, skoro pokoi było brak. Więc po kolejnym telefonie, potwierdziłem chęć współdzielenia pokoju z Arkadiuszem, ale pod warunkiem, że nasz pokój będzie na śniadaniu liczony 1 + 1. I teraz sobie właśnie razem polegujemy, pracujemy i słuchamy muzyki, czekając na Stodołę II.

Do pracy wyszliśmy wcześniej, bo strasznie chciałem szybko zobaczyć się z kolegami z techniki, za którymi się strasznie stęskniłem, a do tego Roman jako miejscowy, miał stanąć na wysokości zadania. I oczywiście, czego w najczarniejszych snach się nie spodziewałem, nie stanął. Dzięki temu wszystko było takie nijakie, ale do czasu. Pewnie chcielibyście zapytać co to za zadanie, więc spieszę donieść, że Roman miał załatwić darmowy wstęp do darmowych Łazienek. I nawet to mu tym razem nie wyszło. Ale dziś też jest dzień Romku!

Stodolniane koncerty łączą się z dużą ilością gości na zapleczu sceny. W tym roku jest tak duże zapotrzebowanie, że ochroniarze, jako szósty gatunek grupy, ci poza stoliczni oczywiście, dostali po jednej wejściówce na trzy dni. O losie słodki, jak tak można. No nic, ja swoją wykorzystałem na zaproszenie Rozalki, dziewczynki którą poznałem na wakacjach na Teneryfie. Tak pracowitego i ogarniętego dzieciaka nie znam. W nagrodę za to, zaprosiłem ją trzy miesiące temu na koncert kultu w Warszawie, a ten wypadł w czwartek i Rozi pasowało. Więc połapałem wszystko z jej rodzicami i spełniłem swoją obietnicę, a dziecięce marzenie, o byciu VIP gościem, co stało się jawą. Ze strony innych byli, między innymi, Olga od filmu o Kulcie, synowa Kazika z córkami i swoja mamą, Mrufka – syn Zaciera, chyba żona Jarka Ważniaka, ale bałem się podejść i przywitać, bo Jarek po siłowniach wyglądem i mową ciała nie zachęca do obściskiwania się z jego ukochaną. Rozumiem doskonale. 
Jako suport zagrał band Janusza Staszewskiego. Do przedostatniego kawałka było nieźle, ale pod koniec się wszystko trochę rozlazło i każdy grał raczej sobie, a trębaczowi to chyba trochę zabrakło pary, albo mu ktoś nuty podprowadził. Ostatecznie oceniając, było przyzwoicie, co publika doceniła brawami.

A potem to nadszedł już nasz czas. I czas Kultu, który na swoich śmieciach jest skoncentrowany potrójnie. No, może panu Jankowi było trudniej , ale wysyłanie wiadomości po próbie, niejednemu potrafi skomplikować życie, przez co nie udało mu się zejść do zera przed występem, co z kolei w mojej subiektywnej ocenie wyszło wszystkim na plus, bo Jasio zagrał jak z nut. Bez usterek, pomyłek, i innych muzycznych niuansów. Jak zawodowy zawodowiec. Podobnie jak my, ludzie fosy, którzy w czteroosobowym zestawie, od lewej: Daro, Cytryn, ja i Guma, plus delikatne wsparcie kolegów ochroniarzy ze Stodoły, odstawiliśmy tak profesjonalną robotę, że aż nie mogę w to uwierzyć do teraz.

Wyszliśmy niesamowicie skoncentrowani i mocno wierzący w swoje umiejętności. Wyglądaliśmy wszyscy jak Gołota z genotypem Bruca Lee i urodą Agaty Wróbel. Bo w Warszawie zawsze było ciężko, a stanie w czteroosobowym składzie, wymaga profesjonalizmu mistrzów klasztoru Schaolin. Lotnicy ruszyli gdzieś od trzeciego kawałka, byli raczej myśliwcami niż bombowcami, i wszystko było w najlepszym porządku. Aż nie nadleciał Antonow. Antonow leciał bez koszulki, i już miał u nas przechlapane. Bo my oślizgłych typów nie poważamy. Na szczęście Aen nie zdążył się zapocić na ślisko i złapaliśmy go bezpiecznie, po czym Cytryn zapytał go grzecznie czy ma koszulkę, i po otrzymaniu potwierdzenia, kazał mu się ubrać w podskokach, na co Antonow coś tam zaczął się do nas sapać. Nie minęły dwie piosenki ,a Antonow znowu nadlatywał. Nie bez trudu, tym razem ja go sprowadziłem na ziemię, po czym An coś zaczął do mnie bełkotać, zionąc niemiłosiernie smrodem z wnętrza swojego najgłębszego ja. Był to bukiet niestrawionego piwa i zapach z końca dwunastnicy. Mało nie oddałem obiadu do fosy. Kiedy wydawało się, że Antonow poleciał zatankować i będzie chwila spokoju, przed barierkami doszło do jakiegoś spięcia pomiędzy publicznością. Zanim zdążyłem ocenić sytuację, szedł dumnie w moją stronę jakiś koleś z uniesioną nad głową ręką, pokazujący wszystkim obraźliwy gest środkowym palcem, zwany fak ju. Kazałem mu podejść do barierek w celu wyjaśnienia zamieszania, bo kompletnie nie wiedziałem o co kaman, spojrzałem też na Darka i Cytrynowego, bo zło miało miejsce w ich sektorze, a ci pokazali mimiką twarzy, niczym sędziowie VAR, że należy się delikwentowi czerwona kartka, na co zareagowałem błyskawicznie, wyjąłem klienta z publiki, w międzyczasie wezwałem Czeczena, nasze wsparcie ochroniarskie z ramienia Stodoły, gestem lewej ręki, i po postawieniu łobuza w fosie zakomunikowałem mu najgrzeczniej jak umiałem, że ma wypierdalać. Na to on z pokorą przyjął karę i w towarzystwie miłego Czeczechusia opuścił lokal. Nawet przez chwilę bałem się, żeby nasz kolega ze stodolnianej bramki go nie zakopał, ale wrócił za szybko, żeby tak zrobić. No chyba, że dół z wapnem już był gotowy i go tylko tam zepchnął. Ale co poza obiektem się dzieje, to nie moja sprawa.

Na chwilę się uspokoiło, koncert miał się ku końcowi, ale Antonow odzyskał wigor. Tym razem, po wylądowaniu, okazał się trzeźwiejszy niż podczas wcześniejszych lotów, i nawet mi podziękował za pomoc. Po kolejnych piętnastu minutach byliśmy kolegami i nawet dostałem zaproszenie do niego do pracy, do jednostki wojskowej, na kawę dnia następnego. Bo Aen był żołnierzem i chciał mi przyszpanować, drąc mi się do ucha: Piąta Brygada Komandosów Bosych, rocznik siedem cztery! Na co ja mało się gumą nie zakrztusiłem i wydarłem mu się w twarz: Czerwone Berety! Rocznik siedem trzy! Kolo wybałuszył gały, że ja taki stary jestem, a nie wyglądam, do tego te berety go zaskoczyły, bo to jednostka elitarna, oddał mi więc pokłon, a ja przypomniałem sobie, że z czerwonymi beretami to kojarzy mi się tylko moja mamusia, bo taki nosiła. Ale na dokładne tłumaczenia nie było czasu, bo był hałas i inne obowiązki. Znowu więc zostałem samcem alfa, generałem dywizji, czy w ostateczności kierownikiem zmiany na stacji benzynowej w oczach obcych mi ludzi.

Po robocie uderzyliśmy, przez Żabkę do hotelu, bo na włóczęgę po knajpach jesteśmy z Cytrynem za leniwi. Nawet na to, żeby się po pracy opić jesteśmy za leniwi, więc sami pomyślcie, jakie nasze życie jest nędzne. Ale! Około północy wróciło ze swojej roboty w Palladium Lao. Połapałem się więc z Rysiem na papieroska przed hotelem, po czym poszliśmy zwizytować pokój Wieży i Maćka. Rysio poszedł odpoczywać, a ja zostałem jeszcze u kolegów na przyjacielskiej lampce wina białego i takim dziwnym papierosie. Koledzy opowiedzieli mi o swojej podróży do Pragi, ja im poopowiadałem o Wiśle w ogniu i moich bramkarskich przygodach w szeregach Kult Ochrony, po czym, w okolicy godziny drugiej poszedłem do siebie spać.

W końcu przede mną był kolejny ciężki dzień, z wyprzedanym do ostatniego biletu koncertem numer dwa. O rozprężeniu zwieraczy nie było więc mowy. Czujność, trzeźwość koncentracja, powiedziałem sobie po wieczornym pacierzu i poszedłem spać, śniąc o tym co było, co jest i co ma być. Oby więc nam się! Do kolejnego!

671Aktywność