2. Natalia w Brooklynie.

2. Natalia w Brooklynie.

 

Jeśli napisałem w rozdziale wcześniejszym, że wiek XXI rozpoczął się dla mnie nieszczególnie, to okres ten dotyczył co najwyżej kilku, czy kilkunastu dni. Po czym wszystko, jak to u mnie bywa najczęściej, ruszyło ostro z kopyta. A najwspanialsze dla mnie zrodziło się już w drugiej połowie roku 2000, prosto z Dupy. Ukochanej i umiłowanej do granic możliwości Dupy. El.

 

Ta historia zaczyna się na JFK
Zanim mnie posłuchasz na razie się nie śmiej.
Żenujące przesłuchanie przez robota z ambasady
W Łomży nie ma teraz żadnej roboty.

Na Greenpoincie jest już siostra i kilka koleżanek
Trochę jej pomogą, bo trudno jest samej
Zdobyć pracę na samym początku
Potem wszystko wraca do porządku.

Najpierw popatrz proszę tu jest Naszoł Avenue
Niedaleko stąd, w dwupiętrowym domu
Mieszka Łukasz Bułka z Nowego Dziennika
Tu jest jak w domu, chociaż to Ameryka.

Pierwszą pracę miała w restauracji na Bronxie
Bała się wracać po nocy pociągiem.
Poza tym łapał ją za pupę szef, jak to u Włochów
Znalazła coś innego, rzuciła ją bez żalu.

O! Greenpoint, Greenpoint jest wielki na wieki
Największa atrakcja światowej turystyki
Turyści tu spędzają przeciętnie osiem lat
Mimo, że jeszcze gdzieś indziej jest piękny
świat.

Maspeth na Quinsie, albo cuda na Jackowie
Też jest cudownie, i tego mi nie powiesz
Ale ona jednak na to miejsce trafiła
I tutaj chyba będzie żyła.

Natalia, Natalia, Natalia w Bruklinie
Ona nigdy, nigdy w naszej pamięci nie zginie.
O tak, o tak!
O! Natalia, Natalia, Natalia w Bruklinie
Ona nigdy, nigdy w naszej pamięci nie zginie.*

*( El Dupa „Natalia w Brooklynie część 1”)

 

Jak ja to usłyszałem w Antyradio, po prostu i po ludzku zwariowałem na całego. To było to. Przecież może i na Brooklynie gdzieś pracował mój brat, może znał Natalię i Grinpoint zwiedził i na Naszoł Awenju był. Kawałek który rozpierdolił mnie po całości. Był i jest znakomity i do tego siadł mi w tęsknocie, którą czułem do brata będącego gdzieś tam w Nowym Jorku, za wielką wodą. Aż mnie ciary do teraz przechodzą.

Brat jako pracownik Zakładów Tytoniowych imieniem „Raka Płuc” dostał wizę do USA i korzystając z obecności w Ameryce naszego sąsiada , pana Jurka, ruszył po dolary. Jak wracał, pomieszkiwaliśmy razem i razem mieliśmy moc przygód a najbardziej zapamiętałem tę:

Rodzice nie skąpili. Mieszkanie na osiedlu Oświecenia doposażyli mi  w garaż oddalony o dwie klatki o mojego wejścia. Do tego mogłem korzystać z Seata Cordoby koloru zielonego często i gęsto, czego nie nadużywałem za bardzo, bo wolałem nadużywać piwo, a te nadużycia nie szły niestety w parze. Z auta korzystał za to chętnie brat, jak wracał na ojczyzny łono, na tę Hutę naszą kwieciem umajoną  rozmaitem, posrebrzaną siwizną, pozłacaną żytem.

Stop. Poniosło mnie.

Pojazd rodziców parkowaliśmy więc w moim garażu. Jednego popołudnia brat zawiózł rodziców do cioci Ireny na Piaski i wrócił do naszego gniazda. Miał wrócić po rodziców około 23,00, więc zostawił auto pod garażem, zaniechując wjazd autem do środka. Ja też wróciłem na chatę po swoim siatkarskim meczu, a że w niedzielę nie graliśmy, to kupiłem sobie kilka puszek piwa dla uzyskania relaksu i regeneracji. Wieczorem zasiedliśmy przed odbiornikiem TV i oddaliśmy się we władanie polskiej ekstraklasie, której fanatykami jesteśmy, niestety, po dziś dzień.

Gdzieś w przerwie oglądanego meczu, od strony północnego balkonu, a mój lokal ma dwa balkony, a tak naprawdę balkoniki, usłyszeliśmy krzyki jak pod Grunwaldem. Poszliśmy popatrzeć. Pijąc piwo spoglądałem z piątego piętra na dwie ganiające się, kilkudziesięcioosobowe grupy. Na moim osiedlu mieszkali kibice piłkarscy, których nazywano „Żydami” a na osiedlu obok mieszkali kibice o wdzięcznej nazwie „Psy”. No i te „Psy” goniły „Żydów” a „Żydy” „Psów”. Ponieważ byłem podpity a do tego miałem i mam inklinacje do bycia „sygnalistą” postanowiłem zareagować, zanim będzie za późno.

997

– Halo, komenda miejska Policji w Krakowie.

– Dzień dobry. Na osiedlu Oświecenia ganiają się dwie bandy bandytów z kijami.

– I co z tego?

– Gówno. Dzwonię za nim nie będzie za późno. Niech pan zadysponuje radiowóz na sygnale i ich pogoni. Tyle.

– Bo co? Nie będzie mi pan rozkazywał. Piiiiiiii – piiies się rozłączył.

Trudno, pomyślałem i wróciliśmy z bratem unurzać się w rozkoszy polskiego futbolu. I nawet zaczął padać ulewnie deszcz, jakby z żalu, że to oglądamy. Około 22.00 brat wyszedł, żeby pojechać po rodziców. Jak szybko wyszedł, tak jeszcze szybciej wrócił. Ponieważ byłem już po sześciu piwach, to nie czułem zbyt precyzyjnie czasu i myślałem, że już miasto objechał. Nie objechał.

– Stary! Ale kurwa jaja. Szybę nam w aucie wybili!

– Co ty pierdolisz? Kiedy? – przeraziłem się nie na żarty, bo auto było nowe,  trzyletnie, salonowe, zielone a do tego nie poważałem wandalizmu ani trochę.

– Nie wiem. Chyba przed chwilą. Radiowóz jest pod blokiem, leje jak cholera, pozalewa ludziom auta. Chodź.

Wybiegliśmy przed blok od strony garaży, bo mój blok ma dwie strony jak każdy blok, ale dwa wyjścia jak nie każdy blok. Lało jak z cebra. Widok był makabryczny. Kilkanaście aut miało wybite tylne szyb i woda wlewała się do ich wnętrz. Gdzieś w tej ulewie trzy metry przed naszym autem stał radiowóz.

– Ja popatrzę które auta znam i pójdę do sąsiadów, a ty idź pogadaj z policją czy możemy wjechać do garażu – Jacek zarządził sprawnie.

O! To była misja dla mnie. Dyplomata to przecież moje drugie imię.

Nucąc pod nosem:

„Хоп со слишком песня интересна,
Вoт сo всем успехом всё известна,
Расскажу я вам ребята, свою дельность дипломата,
Вoт какие были там дела.”*

*(Kult, „Dyplomata”)

Pobiegłem do poloneza. No do auta nie do tańca. Otwarłem drzwi tylne, dygnąłem skromnie i moknąc w ulewie grzbietem, bo łeb wsadziłem do pojazdu, zapytałem tak:

– Dzień dobry. Czy możemy wjechać do garażu? O tutaj stoi nasze auto. Zalewa nas – powiedziałem i wskazałem na Seacika z robitą szybą.

– Nie – burknął gość na tylnym fotelu – Jedź dalej – zakomenderował kierowcy i odjechali na koniec bloku.

Stałem więc samotnie jak ten cieć, lało po mnie jak po burej suce i na dodatek auto dalej zalewał deszcz a mnie było jeszcze gorzej, bo zalewała mnie gorąca jak lawa krew.

Podbiegłem za policyjnym autem jak łania. Skocznie i niezwykle dynamicznie. Łącząc bieg z niespotykaną gdziekolwiek w Hucie gracją. Byłem gotowy do walki ze całym złem tego świata. Szarpnąłem tym razem za drzwi z przodu, od strony  pasażera i bardzo grzecznie zapytałem:

– Panowie, kurwa wasza mać! Co wy odpierdalacie? Auto mi zalewa.

– Proszę odejść. Wiemy co robimy – powiedział pasażer, który tak jak i kierowca ubrany był w mundur burka, czyli policjanta niższego szczebla.

– Gówno wiecie. Macie spisać protokół z naszego auta bo my z bratem jesteśmy i nie ma tu kurwa nikogo więcej. NIKOGO! – wykrzyczałem i piredolnąłem  drzwiami z impetem. Chociaż w sumie polonezy tak się zamykało, więc mogło to nie zostać odebrane jako niegrzeczność z mojej strony.

Brat zlokalizował jednego sąsiada, Rafała, ten drugiego i informacja o nieszczęściu poszła w blok. My staliśmy dwie minuty pod otwartym garażem i brat mnie rugał.

– Po co się drzesz? Jeszcze pijany. Uspokój się.

– Co kurwa uspokój – wyciszałem się – co kurwa uspokój?

Polonez wycofał w nasz rejon. Dopadłem do niego ponownie. Teraz znowu szarpnąłem za drzwi tylne. Wsadziłem głowę do środka i oniemiałem. Może ja byłem pijany ale pies cywil też! Co za zbieg okoliczności. Swój swego zawsze wywącha. Zostawiłem go i dawaj do mundurowych, jak najlepszy donosiciel.

– Wasz kolega jest pijany! Proszę dać alkomat. On jest pijany.  Alkomat! Już!

Cisza. Cisza jak makiem zasiał zapanowała, a tylko krople deszczu stukające w dach policyjnego poloneza przypominały nam o szarej nowohuckiej rzeczywistości. Zostawiłem ich więc w tej deszczowej ciszy i wróciłem do brata.

– Mamy czekać. Ale ten koleś z tyłu, ten bez munduru, jest pijany.

– Jak pijany? Ty jesteś pijany.

– On też – powiedziałem a z poloneza, prawie polonezem, na miękkich nogach przypłynął funkcjonariusz.

– Proszę wjechać do środka– zadysponował nareszcie coś przełomowego.

– Mogę usiąść? – zapytał i usiadł w szybich potłuczynach naszego auta.

– Panowie. Przepraszam. Jestem cywilnym pracownikiem policji. Byłem na urodzinach żony, kiedy mnie wezwano. Wypiłem trochę, przyjechał radiowóz i mnie tutaj przywieźli. Robię protokół. Nie powinno mnie tutaj być, ale nikt poza mną nie odebrał ani nie zgłosił się do pracy.

– To dlaczego nie podjechałeś najpierw do nas jak prosiłem? – zapytałem.

– Nie wiem. Przepraszam.

– Ja też przepraszam. Zróbmy swoje i idziemy do domu.

Zrobiliśmy. A kiedy skończyliśmy, policji na osiedlu było jak psów w schronisku. Zjechali się z całego miasta. Kilka godzin za późno.

Kilka tygodni później chciano zaprosić brata do białego domku na przesłuchanie w sprawie samochodowej. Brat ich wyśmiał i dał namiar na mnie. Polazłem i okazało się, że cywilnego pałkera chcą zwolnić i ja miałem napisać na niego donos. To napisałem. Przy samej pani komendant. Donos na krakowską policję. Za wszystko.

 

Jesień jak to jesień. Przełom. Coraz ciemniej, zimniej. Szaro buro i ponuro. A w moje życie, właśnie wlała się nadzieja. Nadzieja na wspólne życie z kimś.

– Drrryn. Drrryn. – dryndolił telefon to odebrałem – Halo?

– Tu mama. Dzwoniła Kaśka, dałam jej twój numer.

– Jaka Kaśka? – zapytałem, bo osiemdziesiąt jeden procent moich byłych dziewcząt to były Kaśki.

– No TA.

– TA? No co ty? Co chciała? – oniemiałem. Bo TA Kaśka mnie zostawiła i wyszła za innego precz.

– Przecież ci mówię. Telefon chciała to jej dałam. Nie wiedziała, że już u nas nie mieszkasz.

– Dobra. Dzięki.

Osłupiałem. Oniemiałem. Oszalałem. I w takich stanach czekałem aż zadzwoni. Zadzwoniła. Przyszła. I za jakiś czas została. Do dziś.

Notoryczna narzeczona.

 

Ale zanim została, żyłem jeszcze przez pół roku jak pyłek na wietrze, jak pączek w maśle, jak mucha na gów… Stop.

Żyłem se spoko.

W internetach wyczytałem, że moja nowa miłość muzyczna El Dupsko, z Kazimierzem, a jakże, Staszewskim aka Kabura Stachura, zagra w Zakopanem. Nie mogło mnie zabraknąć. Urwałem się więc z roboty dwie godziny przed końcem, obiecując wszystkim, że jutro na dziesiątą wrócę. W jakimkolwiek stanie, ale wrócę.

Na dworcu zakupiłem bilet, chyba na Szwagropol i już przy wsiadaniu czekała mnie miła niespodzianka, bo powoził autobusem jakiś znajomy kierowca. Miejscówkę miałem z tego powodu leżącą. Na rano z powrotem, czyli do domu, od piątej rano miała też na mnie czekać. Wszystko układało się więc per fe kcy jnie!

Do klubu miałem siedem minut, doszedłem w trzy.

– Bilet poproszę – w kasjerze poznałem Pewusa.

– 200 złotych – wypalił.

Jaki dwieście? Bilety miały być po złotych piętnaście i nagle zrobiły się po dwieście? Świat oszalał. Może to przez halny,  pomyślałem.

– Żartowałem! – Piotrek wstał dynamicznie, wyściskał mnie i wpuścił, być mogło, że i za free.

Podczas tej magicznej nocy poznałem Yrego. Doktora przekochanego, twórcę mojej Dupy El kochanej. Z Kaburą zamknąłem Pstrąga, siedząc i dyskutując przy barze, o wszystkim mniej lub bardziej istotnym, do czwartej rano, po czym z pieśnią na ustach wróciłem z zaprzyjaźnionym kierowcą do Krakowa.

Ależ chciało się żyć! Ależ chciało się żyć! Jak zawsze!

1. Ligowa i nie tylko. Cofka.

1. Ligowa i nie tylko. Cofka.

 

Wiek XXI rozpoczął się dla mnie niespecjalnie specjalnie. Raz, że nie pamiętam gdzie spędziłem sylwestra, tak, tego niezwykle ważnego, jak mi się wydawało sylwestra. Dwa. Miała być katastrofa informatyczna, a jej nie było, nic a nic, co w sumie wyszło mi na zdrowie, bo mieszkałem na swoim i w tym okresie jakiekolwiek katastrofy były mi nie na miejscu. Trzy. Mieszkałem na swoim i musiałem się samodzielnie utrzymywać, co spowodowało ograniczenie do minimum wszelkiego rodzaju rozrywek, poza koncertami oczywiście, a to spowodowało, że do siatkówki zacząłem podchodzić bardziej na serio. Tak mi się przynajmniej wydawało. Ale to na serio to było bardziej w stronę na trzeźwo, bo na serio to było zawsze, ale i na pijano, nie raz i nie dwa, się niestety zdarzyło.

Poza tym na dziesiątą dymałem na drugi koniec Krakowa, na ulicę Dauna do roboty, a po robocie pędziłem na kolejny koniec miasta, do Bronowic, na trening i wracałem na trzeci koniec miasta, do domu, na osiedle Oświecenia.  Wyjebany byłem po takim dniu nieźle. Ale na duchu podtrzymywało mnie to, że w domu czekała na mnie obiadokolacja, którą samodzielnie musiałem sobie zrobić. Więc w sumie nie czekała, ale precyzyjniej rzecz ujmując, była w planach. Pieniędzy za dużo w moim gospodarstwie domowym nie było, bo w Wawelu graliśmy za damski chuj, co już nie raz podkreślałem, więc jedzenie na mieście odpadało, do mamy już siły podejść nie miałem, więc gotowałem sobie sam.

Dzięki temu przybrałem na masie kilka kilo i z chłopca zrobiłem się tłuścioszkiem. Nie takim jak teraz, ale +6 kilo, no dobra, może +8, w siatkówce robi różnicę i to sporą. Nigdy nie skakałem wysoko, więc teraz było jeszcze gorzej. Za to poczułem się lepiej jako człowiek i nie zawracałem sobie głowy takimi pierdołami jak skoczność czy dynamika. Ważniejsza była moja kuchnia. Chciałbym napisać molekularna, ale takiej wtedy nie znano. To może zbilansowana? No ni chuja. Też ją odkryłem niedawno i jeszcze nie zastosowałem do końca, pomimo podagry. Zrównoważona? Zdrowa? Wegańska? Nie. Nie. Nie.

Swojska! Tak, moja kuchnia była swojska i nieskomplikowana. Najczęściej w jej skład wchodziły:  frytki (dużo!), pół kurczaka (ograniczałem się, dlatego tylko pół) i sześć piw (nawodnienie!). Wszystko przygotowywałem szybko, bo w kuchni miałem piekarnik, u Potasa w robocie kupiłem frytkownicę w dobrej cenie, a piwo brałem ze sklepu. Byłem królem życia! Naprawdę.

Czasami moje menu wzbogacały kotlety schabowe, szynki pieczone i inne (schab i inne mięsiwa dostawałem z Leszczyny od dziadka Mariana i wujka Staszka, zdrowe i ekologiczne!).  Kiedy pomieszkiwał ze mną brat, który akurat nie tyrał w USA, jedliśmy jakieś dziwne, ale smaczne kotlety mielone z grubo siekanych piersi kurczaka. I piwo. Koniecznie. Dla nawodnienia.

Tak upasiony mogłem brać się z życiem zawodowym i sportowym za bary, z czego wniknął awans sportowy Wawelu Kraków do I ligi Serii B. Niespodziewany, nieoczekiwany, zaskakujący, sensacyjny i jakby go nie nazywać, zrobiony w ośmioosobowym składzie plus trener. I ten awans jak to każdy awans, niósł nadzieje i niepewność.

Ale najpierw była radość. W klubie zorganizowano nam bankiet na bogatości. Stoły uginały się od jedzenia, butelki różnorakich napitków uśmiechały się do nas kusząco, przyprawiając nas o ból głowy bo reprezentowały te napitki wszystkie kalibry. Od piwa beczkowego, butelkowanego, wina, wódki po whiskey. Jak na ludzi sukcesu przystało, zanim rzuciliśmy wszytki siły na zastawione stoły, wysłuchaliśmy przemówień wszystkich możnych gości. Od prezesa klubu, sekcji, hali, magazynku sportowego do trenera. Jako zasłużonemu zawodnikowi, klub ufundował mi taki plastikowy rozdrabniacz do orzechów. Mama się bardzo ucieszyła, ja raczej średnio, bo klub wisiał mi sporo kasy a wartość tego suweniru ni jak nie przystawała do wartości zaległości.

Ale chuj tam. Postanowiłem się bawić na całego. Rzuciłem się na stół z jedzeniem jakby miało mi zabraknąć. Napakowałem sobie szynki, schabu pieczonego, salcesonu i kiełbasy. Ledwo dotaszczyłem to do stołu. A jak usiadłem, to dostałem plaskacza w kark.

– Pojebało cię? – w ten ojcowski sposób próbował do mnie dotrzeć Bobi – Co ty kurwa jesz? Idź to odnieś i weź sobie ŁOSOSIA! Wiesz jak wygląda łosoś?

– Tak. Nie wiem. To ryba, no nie?

– Ryba. A co? Przecież nie świnia. To najzdrowsze jedzenie jakie tu jest. Złoto mórz i oceanów – coś w ten deseń mi powiedział i już nie miałem szansy się nawpierdalać po swojemu. Tym bardziej, że siedzieliśmy koło siebie i Robo, żebym nie zawalił sprawy poszedł pokazać mi tego łososia i pilnował, aż nałożę sobie kopiato.

Miał rację. Łosoś wyszedł pierwszy. Potem się najebaliśmy i kolejnych miejsc odnośnie wyjścia nie pamiętam.  Raczej byliśmy z Bobim i kolegami z drużyny na szarym końcu wychodzących.

 

*

 

Okres roztrenowania i zobowiązań kontraktowych, które obowiązywały tylko w jedną stronę, miał kres z końcem czerwca albo maja. W tym czasie prezes sekcji Adamu z trenerem Riszardem knuli. Knuli co to by chcieli mieć a na co było ich stać. Mieliśmy się wzmocnić znacznie, bo nie dość, że było nas mało, to do tego na grę poziom wyżej byliśmy w tym składzie węgla i papy, podobno, za ciency. Myślałem też, ze skład nam się nie uszczupli, a co najwyżej dołożą nam ze dwa konie, dwa kucyki i będziemy ten wózek ciągnąć pod górę razem. Nie wszyscy jednak tak myśleli.

– Trenerze, kiedy będą wypłacone zaległości? Mieszkanie urządzam, Jarek chce pralkę zmienić a Potas ma kolejne dziecko – jak już, to walczyłem o siano dla wszystkich.

– Tomuś, będzie. Naprawdę. Prezes jest po rozmowach ze sponsorami i jest nadzieja. Najpierw zaległości a potem jedziemy dalej.

– Nadzieja to jest od początku sezonu. Zrobiliśmy wam wynik jakiego nikt się nie spodziewał, macie argumenty a my chcemy tylko kasy za robotę. Rysiu, weź bądź z nami.

I Rysiu był. Był z nami, z prezesem ze wszystkimi. Ale nasze drogi nie szły tym samym torem. Najpierw zaczęto kontraktować nowych. Potem wypłacać kasę zaległą tym, którzy mieli zostać na kolejny sezon, a na szarym końcu zostaliśmy my. Czyli  ja i Potas.

– Chłopaki, trzeba się zastanowić co z wami. Wiecie, to pierwsza liga, nie przelewki. Trzeba trenować dwa razy dziennie. A wy macie przecież pracę.

– Super. To trenujcie. Ja z pracy nie zrezygnuję, jeszcze mnie nie pojebało.  Gdzie kasa za ten sezon? Tak jak za trzy poprzednie zostanie tylko na papierze? Nie róbcie jaj – zaczynałem się niecierpliwić a precyzyjniej rzecz biorąc, zdrowo wkurwiać.

– No nie, co wy. Na jakim papierze. Ale na razie nie mamy. To co będziecie trenować dwa razy dziennie?

I takim to sposobem okazało się, że jesteśmy, a ja na pewno, bo nie miałem tego efektownego pierdolnięcia przy ataku, za chujowi na reprezentowanie WKS Wawel w I lidze w Serii B. Oczywiście, znając dobrze prozę życia, z pracy zrezygnować nie mogłem. W grę wchodziło tylko łączenie roboty i treningów. Musiałem się utrzymać samodzielnie. Nie mogłem dać dupy.

I kurwa nie dałem.

O naszych zawirowaniach dowiedział się piszący o sporcie do Przeglądu Sportowego kolega redaktor. Trafił mnie na telefonie u kolegi. Miało być coś o siatkówce w Wawelu pisane. Więc wylałem gorzkie żale pełnym wiadrem pomyj. O wszystkim, co tylko miało związek z moimi niewypłaconymi  pieniędzmi. Rano odebrałem telefon od prezesa.

– Tomek, tak nie wolno. Nie sra się we własne gniazdo. A ja pieniądze dla ciebie mam.

– Znakomicie. Czyli mogę odebrać na wieczornym treningu?

– No tak. Ale z tym wywiadem to mógłbyś coś zrobić. Co?

– Pomyślimy. Do wieczora.

I tak utaplany w gównie, ale jeszcze siedząc we własnym gnieździe, postanowiłem wszystko odszczekać, a dokładniej zablokować. Skoro kasa miała zostać wyrównana, postanowiłem pobłogosławić sekcję piłki siatkowej Wawelu na nowy sezon i zamilknąć.

Zadzwoniłem do redaktora i poprosiłem o niecytowanie moich oskarżeń rzucanych na klub. Wojna nie była nikomu potrzebna. Siatkówka w Krakowie miała szansę powrócić na właściwe tory. Za to teraz trzymałem kciuki, usuwając się dyskretnie w cień. Wieczorem odebrałem siano, kartę i byłem wolnym człowiekiem. No bez jaj. Wystarczy po prostu: wolnym siatkarzem.

Kur jeszcze trzy razy nie zapiał tego czasu, kiedy odezwał się do mnie nowohucki klub sportowy Wanda Kraków sekcja piłki siatkowej. Z propozycją podjęcia współpracy, a dokładniej, w pomocy w wywalczeniu awansu do drugiej ligi. Oczywiście miałem tego dokonać nie za darmo.

Sportowo miałem na rok zdegradować się do pozycji siatkarza wioskowego, ale finansowo miało być fajnie i co najważniejsze regularnie. I mogłem spokojnie łączyć sport z pracą. A to był dla mnie priorytet, żeby w tych pojebanych czasach trzymać dwie sroki za ogon.

Kluby trzecioligowe. Temat rzeka. Pasja, zamiłowanie i nierzadko prężni sponsorzy, którzy ściągani przez swoich znajomych siatkarzy, inwestowali niemałe pieniądze w marzenia o awansach. Niestety, najczęściej nic z tego nie wynikało, bo popełniano za dużo grzechów zaniechania.

Był sobie taki klub, gdzieś na Pomorzu, wschodnim albo i zachodnim, a może i na samym wybrzeżu, który miał sponsora bogatego, zespół liczny i bojowy, ale co roku niespełniony sportowo. Chłopcy byli w czołówce i witali się z gąską, nie raz i nie dwa, ale kropki nad j postawić nie umieli. W sumie to nie ma się co dziwić, skoro jeden z ich wyjazdów finałowych wyglądał mniej albo więcej tak:

 

Spuszczeni ze smyczy młodzi ludzi, zostawiający w domach żony, dziadki i inne takie tam, głupieli i zapominali o nadrzędnym celu, jakim był wynik sportowy. Do tego mając ojca łatę w postaci zamożnego sponsora, głupieli wszyscy na potęgę do sześcianu razy sto. Bo jakiego innego wzoru można użyć, kiedy sponsor wynajmuje hotel najlepszy w mieście, a wieczorem dla sportowej grupy zamawia panie lekkiego obyczaju? Żeby tego było za mało, kiedy hotel nie zgodził się na goszczenie cór Koryntu, mecenas zamówił taksówki i zmienili chłopcy hotel na bardziej tolerancyjny chędożeniu. Zabawa była przednia a wyniku znowu zabrakło.

Na szczęście byłem już mądrzejszy i priorytety miałem poustawiane prawidłowo. Ale dalej byłem kawalerem poszukującym na gwałt, tfu co za słownictwo jest w tym polskim języku, powinienem się wybatożyć z tego powodu chyba, narzeczonej i docelowo żony. Byłem już na to gotów, zgodnie z obietnicą daną sobie, że w wieku lat dwudziestu ośmiu założę komórkę rodzinną. Miałem mieszkanie, siebie do oddania i poszukiwałem drugiej połowy do udziału w opłatach za lokal i wspólnego dryfowania przez życie aż po jego kres.

Siatkówki, taj jak jazdy na rowerze nie zapomina się, wiec byłem gotowy na wyzwanie. Pierwszy mecz graliśmy na wyjeździe w Tarnowie. Jechaliśmy po swoje a dostaliśmy taki wpierdol, że zgłupiałem po całości. Nie wiem czy koledzy myśleli, że wygra się samo, przy mojej pomocy tylko? Że przeciwnik uklęknie i przeprosi, że żyje jak mnie zobaczy? Nie. Nic takiego nie nastąpiło. Ciemna zimna hala, piłki jak kamienie, trochę chęci u gospodarzy i polegliśmy na dzień dobry. Ale co tam! Liga dopiero wystartowała, więc korzystając z wyjazdu dyrekcja postanowiła rozpocząć sezon na bogato. Zamiast biczować się w autokarze, najlepiej bez ogrzewania, pojechaliśmy, zbaczając z trasy ze trzydzieści kilometrów, na bankiet do fajnego lokalu na trasie Brzesko-Nowy Sącz. Lokal był zamknięty dla nas, wódka była zmrożona do białości a bufet z ciepłymi daniami był obfity jak na najlepszym z wesel na których byłem. Niewiarygodne.

Dałem się ponieść. Do  samego końca. Poleciałem na dno. Zmęczenie plus ocean wódki odebrały mi pamięć w momencie wsiadania do autobusu. Na szczęście obudziłem się rano w swoim mieszkaniu. U siebie. Na nieszczęście śpiąc na przedpokoju z głową obok zwrotu jedzenia z kolacji. Paw był wielki jak pół mnie. Umarłem na cały dzień z żalu. Nie tak to miało wyglądać.

Na poniedziałkowym treningu dowiedziałem się, że do domu doszedłem samodzielnie, śledzony przez młodszego kolegę, który nawet wyszedł za mną po schodach pod moje drzwi, i kiedy usłyszał jak upadam z hukiem na swoim, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku udał się do siebie. Nie było mi do śmiechu. Po treningu polazłem do sponsora.

– Szefie, sorry. Ale tak się nie da. Albo się bawimy w picie albo robimy wynik.

– Spokojnie Tomek, to dopiero początek ligi. Mamy być gotowi na wiosnę.

– Żeby być gotowym na wiosnę to musimy zapierdalać już dzisiaj. Nie widzę tego inaczej. Albo robimy to na takich zasadach albo daję sobie spokój.

– Spokojnie. Pogadam z trenerem.

– Tu nie ma co gadać z trenerem. Jeśli w sezonie mają być takie imprezy, to tylko przy wyjątkowych okolicznościach i nie do spodu. Trzeba się szanować – jako doświadczony alkoholik musiałem grać w otwarte karty.

– No dobrze. Ale wigilia być musi.

– To będzie. I awans też!

Akcja, reakcja i realizacja. Do końca sezonu było już spokojnie. Prawie spokojnie. Przed nami z dnia na dzień wyrastał jeden, wielki i konkretny cel do zrealizowania. AWANS. I temu wszystko było podporządkowane. W końcu Wanda miała specjalistę od awansów.

Pana Gumisia.

 

M21. End-dur.

M21. End-dur.

 

Szanowni Państwo.

W przypadku znajomości z ludźmi znanymi, artystami, ważne jest utrzymywanie odpowiedniego dystansu i nie narzucanie się zbyt często. Wytrzymałem więc pełne dwa tygodnie od spotkania w Pubie U Fishera, i ruszyłem do Jastrzębia Zdroju na koncert Kultu. Musiałem czuwać nad odpowiednim rozwojem mojej znajomości z Kazikiem i Pewusem. A tak na serio, to chciałem skorzystać z okazji, że Kult gra w mieście moich przyjaciół i mając wolny czas i stosunkowo niedaleką odległość postanowiłem się rozerwać co nieco. W końcu miałem tam, za granicą, na Śląsku, przyjaciół, bazę noclegową i czułem się jak u siebie w domu.

Pierwszy raz pojechałem w śląskie odwiedziny przy okazji urodzin Wacława. Zabrałem ze sobą koleżankę do towarzystwa. Dojechaliśmy sprawnie, wykorzystując moc i siłę PKS-u. Osiedle mojego przyjaciela odnalazłem bez problemu. Wielkie jak na Kościuszkowskim bloki sprawiły, że czułem się jak u siebie na dzielni. Niestety, pod klatką przypomniałem sobie, że ja tak naprawdę nie pamiętam jak Esu ma na imię i głupio mi się zrobiło, że nawet nie wiem co mam domofonowemu głosowi odpowiedzieć jak zapyta. Raz kozie śmierć, pomyślałem i nacisnąłem guzik pod numerem zapisanym na kartce. Liczyłem że Esu odbierze, wstydu nie będzie a ja przypadkiem dowiem się jak mu ojciec dali na chrzcie. Oczywiście, odebrał tato przyjaciela i usłyszałem w głośniczku:

– Słucham.

– Dzień dobry. Ja do Bartka. Kolega z Krakowa.

– Tu żaden Bartek nie mieszka – padło zdecydowanie i połączenie zostało zerwane.

– No co ty? Nie wiesz jak twój kolega ma na imię? – koleżanka, z którą kiedyś nawet chodziłem ( co za zwrot. A co, miałem się z nią czołgać?) zaczęła się irytować lekko.

– No wiem. Esu, znaczy Bartek. Może numer nie ten? – sprawdziłem ponownie zdenerwowany.

Numer na kartce odpowiadał numerowi który wciskałem. Postanowiłem spróbować jeszcze raz. Tym razem ktoś nacisnął bez gadania spust u siebie i weszliśmy do blokowego molocha. Pięter to miało ze dwanaście, klatek z sześć a we windzie guziczków pięć. Noż kurwa, jak to? Co to? Winda do piątego tylko jedzie? Ale jajca. Szczęśliwie kolega mieszkał na piątym. Ale po wciśnięciu przycisku z numerem pięć, wylądowaliśmy po kilkunastu chwilach na piętrze jedenastym. Prawdziwy zachód, ten mój Śląsk kochany. Jak tu żyć? Wylazłem z windy i odkryłem, że dźwig zatrzymuje się na półpiętrach. Genialne w swej skomplikowatości, nie ma co.

Teraz tylko wystarczyło w labiryncie korytarzy, pięter i pół pięter odnaleźć drzwi z wiadomym numerem i już. Zapukałem a może nawet zadzwoniłem. Otworzył nam wielki jak dąb mężczyzna.

– Dzień dobry panu. Ja do Bartka. Tomek z Krakowa – przywitałem się serdecznie.

– Dzień dobry. Bartek z Jastrzębia! – przywitał się się Bartek który nie był Esem.

Miałem już tego dość. Pewnie pomyliłem klatki, bloki albo nawet miasta. Tak kończą się wódczane znajomości wakacyjne. Co za żenada.

A może nie?

– Tata, daj spokój – usłyszałem zza pleców kolosa znajomy głos– wchodźcie.

Ulżyło mi bardzo, a jednocześnie zgłupiałem do reszty. O co w tym wszystkim chodzi. Okazało się ze Esu to Bartosz a nie Bartek i popełniłem wielkie fo paus. Szczęśliwie poczucie humoru w górniczej krainie było na poziomie wielkim i po wyprostowaniu imion, nazwisk i innych pseudonimów, można było udać się na miejsce docelowe do jubilata Wacława.

Tam lało się bogato i jadło się bogato i było wszystko in perfekter ordnung. Jednak wszystko co piękne kiedyś się opije, i nad ranem trzeba było wracać do mieszkania rodziców Bartosza. Tylko jak to wykonać kiedy nogi słabo niosą, zmysł równowagi nie działa za dobrze a kilometr do przejścia jest. Taksówka? Nie. Spacer. Koniecznie spacer. W końcu Jastrzębie to Zdrój, więc inaczej być nie mogło. Choć zapewne o trzeciej nad ranem taksówka to był produkt niedostępny w tamtych czasach w tym zdroju, i dlatego musieliśmy po prostu leźć z buta.

Na szczęście mieliśmy koleżankę, która stała się dla nas opoką i prawdziwą Matką Polką. A był to miesiąc luty. Mróz na minusie, z dychę do tyłu albo lepiej. Do tego wiatr mocno wiejący i potęgujący uczucie zimna do sześcianu. Mnie i Esowi to nie przeszkadzało, wicie rozumiecie, bo byliśmy pijani bardzo, ale dziewczę marzło. Dobrze, że miałem w kurtce odpinany kaptur który dałem naszej opoce. Jakoś takoś, za nogą noga, pod blok doszliśmy nawet sprawnie. I kiedy już byliśmy w ogródku i witaliśmy się z gąską, ta zaczęła uciekać. A nawet zdupcać na potęgę.

– Ale który to klucz? – pytała ona mając w ręku pęk kilkunastu kluczy które Esu przekazał jej drżącymi z zimna albo nietrzeźwości rękoma.

– Żółty – odpowiedział gospodarz.

– Żółte są trzy – przekazywała ona.

– To ten najbardziej żółty – pomagał jak mógł on.

Nie wtrącałem się. Do czasu. Ale kiedy zacząłem spać na stojąco a zimno przeniknęło pod ubranie, instynkt zadziałał.

– Ratunku! Zamarzniemy! Ratunku! Otwórzcie nam! – krzyczałem do domofonu, naciskając wszystkie możliwe przyciski licząc na cud albo zwykłą ludzką litość.

– Wypierdalać pijaki! I to już! – ze skrzynki domofonowej wydobył się głos męski nie anielski, stosunkowo szybko reagujący na moje skomlenie.

Bartosza aż odrzuciło na dwa metry od wejścia. Mimo tego, że był czynnym uczestnikiem polskiej ligi chuliganów i jego ekipa była w czołówce tejże ligi , taki brak kultury u jego sąsiadów go poraził niczym prąd.

– Ja ci kurwa dam wypie…. – zamilkł, zlustrował okolicę i wybuchnął śmiechem – to nie ta klatka! Następna.

Zdębieliśmy. Kilkanaście minut bezsensownej walki z wiatrakami? Wódko, pozwól żyć. A ty mrozie nie mroź już nas biednych. Poszliśmy dalej. Kolejna klatka, kolejna nadzieja. Numery na domofonie przypominały już bardziej liczby widziane na mieszkaniu państwa Kutów. Jednak sytuacja z kluczami trwała w nieskończone. Nie pasował żółty pierwszy, żółty drugi, trzeci, niebieski, srebrny i pięć złotych. Daj babie klucz a zamarzniesz na śmierć.

– Ja już nie mogę. Nie mam siły – powiedziała ona i oddała klucze bujającemu się na boki ze zmęczenia koledze – To bez sensu.

Ten przejął plik zdecydowanie, przyłożył go do oczu, na odległość kilku centymetrów i stwierdził pewnie:

– To nie te klucze – Po czym zagrzebał w kurtce i podał niewieście plik kluczy sześć razy mniejszy. Ręce nam opadły, szczęki nam opadły, ale nadzieja wróciła. To było to. Po trzydziestu bez mała minutach, na przerażającym śląskim mrozie, dostaliśmy się do klatki. Przemrożeni, wycieńczeni, umarli.

Rano wiedziałem, że ten nasz powrót to nie był sen, niestety, bo jakimś dziwnym trafem czułem że żyję. Życie szczególnie pulsowało mi z prawej strony głowy. Coś dziwnego stało się z moim uchem. Pobiegłem do łazienki i zdębiałem. Prawe ucho było wielkie jak u słonia. Wielkie i czerwone. Niespotykane u normalnych ludzi.

– Cześć, żyjesz? – Esu drapał się po lewym uchu.

-Żyje, żyję ale słabo. A co ty masz takie dziwne ucho? – zdębiałem bo czułem jakbym się w lustrze przeglądał.

Okazało się, że nasz nocny spacer i walka z wejściem zaowocowały odmrożeniem uszu. Ponieważ ja szedłem z prawej a on z lewej strony dziewczyny, to uszy wystawione na odkryty teren przyjęły zimno na chłodno i zachorowały. Jak na pierwszą wizytę, kolejne zapowiadały się arcy ciekawie.

 

Do Jastrzębia lubiłem jeździć bardzo. Ba, do dzisiaj czasami wpadam. Jak tylko Kult, KNŻ, Buldog grały gdzieś w pobliżu i miałem czas, to korzystałem z bazy wypadowej. Nie zapominajmy też, że Jastrzębie było i jest miejscem zamieszkania Falona, założyciela i lidera Psów Wojny. Z okien mieszkania rodziców Esa podziwiałem w latach dziewięćdziesiątych jego balkon z wymalowanym na ścianie portretem Sida Viciousa, basisty Sex Pistols. Chodziłem też na piwo do pobliskiego baru, żeby poczuć klimat „Ballady o barze Relax”. Ech te śląskie miasta, knajpy, osiedla i ludzie. Prawdziwy kosmos, gdzie obok biblii musi być „Przerwana dekada” Edwarda Gierka, jedynego prawdzi- wego, ich zdaniem, dobroczyńcy. Kraina młodych emerytów i barów które wypełniają od rana. Polubiłem tą naszą zagranicę mocno.

Dlatego w dwa tygodnie po poznaniu Kazika, Wieteski i Ireneusza ruszyłem na koncert do mojego zaprzyjaźnionego miasta. Już po drodze knułem jak dostać się na back stage, żeby poobcować z moimi nowymi kolegami. Zalogowałem się u Esa i ruszyliśmy naładowani pozytywnie chmielem, na stadion miejscowego GKS-u Jastrzębie. Na koronie pokręciliśmy się troszkę i po kilku chwilach postanowiłem podziałać na własną rękę. Tak zawsze jest najlepiej. Jednostka ma zawsze większe szanse przeniknąć na strzeżony teren niepostrzeżenie.

Z grubsza określiłem gdzie może znajdować się garderoba. Teraz tylko należało się przebić, znaleźć zespół i liczyć na to że jeszcze mnie pamiętają i nie wydadzą na zgubny los uzbrojonej po zęby ochronie. Kręciłem się chwilę w okolicy budynku klubowego, patrząc z niewielkiej odległości na ochroniarza pilnującego głównego wejścia. Czas do koncertu zbliżał się nieubłaganie, więc trzeba było jakoś zaryzykować i działać. Tylko jak? Co tu wymyślić? Jaką bajerę sklecić żeby być wiarygodnym i przebić się do środka? Tysiące pomysłów kotłowały się w pustej głowie, tylko żaden nie wydawał się być na tyle błyskotliwy, aby szanse powodzenia były wystarczające do odniesienia sukcesu. No nic. Nie ma co sobie komplikować życia, w myśl maksymy: kto nie próbuje ten nic nie ugra. Dziarskim krokiem podszedłem pod wejście na zaplecze i uderzyłem z grubej rury:

– Kult już przyjechał?

– Tak są w garderobie, szatnia chyba numer 5.

– Ok. Dzięki – i wszedłem jak do siebie.

Bez żadnego: gdzie masz identyfikator, opaskę, podpaskę, cokolwiek. Dwadzieścia minut myślenia nad taktyką, techniką, gadką a tu taka niespodzianka. Nie do wiary. Widocznie Ślązacy są porządni i nikt nie wchodzi tam gdzie wchodzić nie powinien, a skoro ktoś jednak wchodzi, to wchodzi bo ma powód i już. Polazłem więc ośmielony do granic swoich skromnych możliwości. Im bliżej garderoby Kultu byłem, tym nogi bardziej mi miękły. Przecież na pewno mnie nie pamiętają. Wracam. Przed drzwiami wykonałem zawrót o tyle stopni ile trzeba, żeby zwiać w podskokach, i w tym momencie drzwi się otwarły i stanął w nich Jeżyk.

– Górni? A co ty tutaj robisz?

Górni? Jaki kurwa Górni? No nic. Przyjąłem na klatę pokręcenie z poplątaniem mojego nicka, ksywki, przezwiska.

– Na koncert przyjechałem. Chciałem się tylko przywitać.

– Wchodź chłopie! – Jerzyk najszybciej jak mógł wskazał mi kierunek do garderobo szatni.

W niej odbywało się zamieszanie małe, bo zespół zbierał się na koncert. Przywitałem się i przedstawiłem tym, których jeszcze osobiście nie poznałem. Po kilku chwilach już siedziałem z piwem w ręce i gadałem z Wietechą, Kazikiem o wszystkim co nas spotkało od ostatniego spotkania. W szczególności o odejściu Janusza Grudzińskiego, któremu jak się okazało pojechało sodówką po głowie i oszalał. Odszedł z Kultu i postanowił ruszyć w Europę, żeby złapać oddech i dystans do rzeczywistości. To pewnie z tej wyprawy przywiózł podagrę i depresję. Za kilka lat obiema mnie zarazi.

Zespół powoli ruszał pod scenę, został tylko nowy, było nie było, nabytek, zamiennik Grudy, Jacek, Kazik i ja. Kazik rozpoczął rozpracowywanie nowego członka Kultu.

– Masz już Your Eyes? – zapytał Jacka, a w jego głosie już czuć było, że zna odpowiedź.

– A Your Eyes. Nie no jeszcze nie mam, bo cos tam coś tam – padła spodziewana odpowiedź.

– Ale już dawno miałeś mieć przesłuchane – wyczułem wyraźnie zdenerwowanie lidera.

– W tym tygodniu, obiecuję, że w tym tygodniu posłucham. A ty co porabiasz Gómi? – odwrócił kota ogonem z gracją niespotykaną, wykorzystując moją obecność wśród nich – Bo ja to zajmuje się konserwacją zabytków. A teraz mamy taki środek, wiecie, którym można usuwać napisy z pomników. Kazik słyszałeś o tym?

Bajerę miał koleś zdrową. Zagadał nas w sekundzie i pociągnął do samego koncertu. Słuchaliśmy go. Ja bo wypadało, a Kazik bo nie chciał zaognić sytuacji przy gościu. Ale czuć było jakiś ferment w powietrzu. Koncert był jak to koncert. Kultu. Świetny jak zawsze. Do tego plener i to wysłuchany w całości nie w ścisku przedscenicznym, tylko z boku sceny w luźności wielkiej i najbliższym kontakcie z Kultowymi idolami. Po raz pierwszy poczułem się jak bym był częścią Kultu. Otwarły się pewne granice, złamały bariery, coś poszło do przodu o lata świetlne. Kult Kazika zaakceptował wariata w całej postaci. A zespół zyskał oddanego fanatyka. Na najbliższe kilkanaście lat. Co najmniej.

 

Wiek dwudziesty dotoczył się do kresu swoich dni. Nadchodziło nowe. Jakie ono będzie?  Komu przyniesie spełnienie? Komu święty spokój? Komu radość i szczęście? Miłość? A może wojnę i głód?  Spokojnie. Przeżyliśmy komunę bo mieliśmy sport i muzykę to przeżyjemy i XXI wiek. A przynajmniej jego część. Byłem spokojny, bo byłem gotowy. W końcu ja już wiedziałem, bo Dezerter przepowiedział co nas czeka.

XXI wiek – skryta okupacja
XXI wiek – degeneracja
XXI wiek – wiek bezprawia i głodu
XXI wiek – zagłada narodów

XXI wiek!

XXI wiek – obozy koncentracyjne
XXI wiek – kominy krematoryjne
XXI wiek – politycy i szydercy
XXI wiek – praworządni mordercy

XXI wiek!*

*(Dezerter „ XXI wiek”)

 

I tego się trzymałem mocno, bo zapowiadało się arcyciekawe kilkadziesiąt kolejnych lat! Lat o jakich nawet nie marzyłem.

No to co? Do zobaczenia w drugiej części!

M20. Kul(t)de moll

M20. Kul(t)de moll

 

Pierwsze juwenalia na które się wybrałem, na początku lat 90 tych, miały miejsce na miasteczku studenckim AGH. Polazłem tam nie tylko z przyjemności, ale też z obowiązku. Po prawdzie studentem jeszcze nie byłem, ale obowiązek był, bo grał Kult. A może i KNŻ grał na drugi dzień? Mogło tak być. Bo wtedy było po prostu mocno inaczej.

Scena była zlokalizowana pomiędzy akademikami. Wjazd na koncerty juwenaliowe, na początku ostatniej dekady XX wieku był darmowy. Zabawa toczyła się żwawo, niczym nieograniczona. Klasa i kultura bawiących się wtedy osób stała na wysokim poziomie. Było miło i bezpiecznie, Odbiorcy żakowskich zabaw koncentrowali się głównie na przeżywaniu muzyki i to był ich podstawowy, obok picia na umór, cel. To przyciągało miłośników chlania i grania na żywo, wśród których byłem i ja.

Kazik odkąd sięgam pamięcią, występował w Krakowie od początku mojego juwenaliowania. Z Kultem i z KNŻ. W początkowej fazie lat dziewięćdziesiątych, dzień po dniu. Prawdziwa uczta dla Kazofanatyka. I nawet powroty na piechotę kilkunastokilometrowe, z miasteczka AGH do Nowej Huty, nie były mnie w stanie zatrzymać w domowych pieleszach i odwieść od zabawy. Na taksówkę nie było mnie stać i warianty powrotu pozostawały dwa. Nogi własne albo poranne autobusy. W czasach technikum opcja pierwsza była wykorzystywana najczęściej, bo było jak było, czyli biednie. Potem już w portfelu przybyło, dzięki zawodowemu uprawianiu sportu i zabawa trwała do rana. Do pierwszych promieni majowego słońca. Inna sprawa,  że przez jakiś czas byłem jako student zobligowany do uczestnictwa. I korzystałem z tego garściami.

Ale wszystko co piękne musi się kiedyś skończyć. Początkiem końca darmowego stanu rzeczy stało się biletowanie koncertów juwenaliowych. Zabawę przeniesiono na boisko mineralne TS Wisła. Teren był ogrodzony a wstęp biletowany. Pierwsze imprezy to były opłaty symboliczne bardzo, ale były i to z lekka przerzedziło towarzystwo. Zrobiło się więc luźniej i bardziej przejrzyście. Zaczęło też występować zjawisko obfitości opadów, które towarzyszyło plenerowym występom Kultu w Krakowie, przez kolejnych kilka lat. Odbiorcy sztuki granej zaczęli przeważać nad osobnikami, dla których nie ważne było kto i co gra, byle było głośno i pełno w plastiku.

Coroczne spotkania z Kultem na świeżym powietrzu wpisałem w swój dożywotni kalendarz. Nawet jak pomagałem dziadkowi w prowadzeniu gospodarstwa rolnego, hektary trzy ze sadem, to na czas juwenaliów brałem wolne na żądanie, wsiadałem w małego fiata 125 p. i jechałem do miasta Krakowa się bawić. Ładunek energii który zabierałem w sobie po takim koncercie, wystarczał mi na kilka miesięcy ciężkiej pracy w polu, sadzie, przy gnoju i innych rolniczych zajęciach. Następnie trzeba było tylko ten ładunek podtrzymać za pomocą nośników z muzyką, dostępnych w danym czasokresie i można było tyrać.

Pod sam koniec dwudziestego wieku wszystko szło już w trybie ekspresowym. Zakończyłem pracę w Hucie imienia Tadka Sendzimira i zająłem się prowadzeniem mojemu chlebodawcy salonu z materiałami wykończeniowymi do mieszkań. Handel zaczął otwierać mi nowe horyzonty, a ja co tylko mogłem adoptowałem na swoje potrzeby. Salonik w którym pracowałem, pewnego pięknego dnia został wyposażony w Internet, który dostarczała Telekomunikacja Polska. Z tej okazji czasami pozwalałem sobie na surfing po kablu.  Nie pytajcie co wpisałem w wyszukiwarce po raz pierwszy. To jest jasne jak czarne słońce.

Kult.

Mieliło to wszystko okrutnie. Samo połączenie trwało, wydawać się mogło, w nieskończoność. Transfer musiał być dramatyczny, więc i czasu na głupoty się nie traciło. Szybkie wejście, przeszukanie i jest. Błyskawicznie okazało się, że ten mój Kult ma swoją stronę internetową. Mało tego ma swoje FORUM! I to forum okazało się bazą dla ludzi zjednoczonych wokół zespołu. A przynajmniej tak mi się początkowo wydawało. Większość tematów kręciła się tam wokół zespołu naszego ulubionego. Mało tego. W początkach forum muzycy tam od czasu do czasu pisywali. A nawet kilka lat później też byli obecni. Wszystko to trwało do czasu.

Poza muzykami, Kult Forum pozwalało poznać wiele osób o podobnych zainteresowaniach. Pod koniec dwudziestego wieku niewiele osób miało dostęp do Internetu. Nie był on chlebem naszym powszednim. Grup wspólnych zainteresowań też nie było tak wiele jak teraz. Ludzie zbierali się do sieciowej kupy, między innymi, przy zespołach muzycznych. Dla mnie było to głównie miejsce do poznawania zespołu i przechwytywania wszystkich około zespołowych wiadomości. Pożerałem je z wypiekami na twarzy. To miała być świątynia, w moim mniemaniu, takiej elity zjednoczonej wokół Kultu, żyjącej Kultem, myślącej non stop o Kulcie. I czekającej na Kult w lodówce.

Nie wszyscy jednak tak myśleli i prawda o tym wyszła niczym szydło z worka, podczas spotkania forumowego w Krakowie, przed którymś juwenaliowym koncertem zespołu na Ku.

Nie wiem dlaczego Kraków wybrano na centrum wydarzeń, ale zapewne duże znaczenie miało w tym przypadku stosunkowo dobre skomunikowanie miasta królów z resztą kraju, popularność krakowskich pubów i wysokie zdolności organizacyjne naszych krakowskich pKracych. Nie za bardzo dzisiaj pamiętam kto nas wtedy nawiedził ani kto z ramienia miasta naszego stawał w roli gospodarza . Stawiam na pKracego, wtedy krakowskiego guru formowego. Zapewne on pamięta osoby które przybyły. Ja zapamiętałem tylko długie dyskusje przy piwie o muzyce i ten moment, kiedy zbliżał się wielkimi krokami koncert i już trzeba było wyjść, wyjść szybko, żeby nie uronić ani jednego dźwięku, ani momentu koncertu nie przegapić. Zbierać się szybko. Już i teraz. I nie zwlekać.

I wtedy to okazało się, że to nie zespół jest tutaj fundamentem, a ludzie na forum piszący. Większa część z obecnych była spełniona, bo mogła się spotkać twarzą w twarz i pogadać, napić piwa, posiedzieć. Zaskoczenie dla mnie było ogromne. Coś się przestawiło w kierunku niezbyt zgodnym z moim wyobrażeniem. Moje priorytety były inne. Zespół Kult był podstawą wszystkiego. Fundamentem i prawdziwą świętością.

Z tego też powodu musiałem biec na koncert. Nie było wyjścia. Kilka osób zdecydowało się pójść, bo czuli podobnie jak ja, że to koncert ma być finalną częścią spotkania, klamrą spinającą naszą internetową znajomość.  Chyba też wtedy doszło do pierwszego posłuchania za bębnami Tomka Ghoesa. Dziesiątki wysłuchanych koncertów ze Szczotą za garami i nagle nadeszła zmiana. Szczota odszedł niespodziewanie, a maszyna musiała przecież jechać dalej. Tryb wymieniono i poszło. Jazda naprzód. Ale to pierwsze posłuchanie nowego perkusisty było dziwne. To był jednak inny styl. Taki bardziej poukładany. Bębnione było jak w zegarku. Trzeba było się zatem przestawić i dostosować do gry nowego pałkera. Udało się. Zaakceptowałem go. Dla dobra nas obu.

Forum Kultu wchłonęło mnie na długie lata. Było miejscem planowania, organizowania i działania. Przenosiło pomysły z cyberprzestrzeni do świata realnego. Szybko, sprawnie, konkretnie. Dzięki internetowi i trochę przypadkowi wszystko stało się dużo łatwiejsze. Pomimo tej pierwszej z lekka rozczarowującej akcji, wdepnąłem w kult forum na maksa. Uczyłem się z nim żyć i maksymalnie go wykorzystywać. Czerpać korzyści, zdobywać cenne informację i poznawać wspaniałych ludzi. Jednak wszystko co piękne ma i swój koniec. W następnym wieku forum mnie zmieli, przetrawi i wysra na śmietnik e-historii. Wcześniej pokopie  Kazika i przegna zespół precz, pokazując swoją siłę zza monitora. Ale to się stanie za kilkanaście lat.  Przy którejś tam kolejnej zmianie forumowiczów.

 

 

Po zagłębieniu się w strony www oraz teksty piosenek Kultu, na własnym organizmie przekonałem się, że można mieć też troszeczkę kataru niekoniecznie z przeziębienia.  Jeśli wiesz o czym ja mówię. Wystraszony jak uczeń szkoły podstawowej zameldowałem o tym komputerowi. Ten wiadomość przyjął i wrzucił na stronę forum Kultu. I stało się to co miało się stać. ON odpisał. Odpisał na to młodzieńcze odkrycie. Potem odpisywał jeszcze czasami i czuć było w tym jakiś miąch taki. Taki dziwny jak podczas pierwszego zauroczenia. Mrowienie pod palcami. Pewnie każdy komu odpisywał miał to samo i czuł się wyjątkowy.

Na internetowych stronach zespołów Kazikowych, nowy menager Kultu, niejaki Piotr Wieteska, współtwórca mojej muzycznej miłości, przedstawiał plany grupy z odpowiednim wyprzedzeniem. Można było precyzyjnie ustawiać akcje koncertowe. Jedna z nich wypadła zaraz po forumowym zauroczeniu. Wyczytałem, że na hali Wisły zagra Kazik Na Żywo.  Wybrałem się więc odpowiednio wcześniej, żeby poskomleć pod drzwiami, pokręcić się gdzieś i niby przypadkiem i z ukrycia podejrzeć swojego kolegę z forum, a jednocześnie idola z prasy, radia i telewizji. I pewnie plan niespotkania by się udał doskonale gdyby nie to, że byłem tam w dniu swoich urodzin i tupetu mi tego dnia nie brakowało. Pierwsze wbicie próbowałem zrobić głównym wejściem, na bezczelna.

– Gdzie? – wielki jak ja plus jeszcze pół mnie ochroniarz nie pozostawiał złudzeń, że nie tędy droga.

– Na koncert – odparłem zgodnie z najprawdziwszą prawdą.

– Wpuszczamy za dwie godziny. Uciekaj stąd – pozamiatał mnie profesjonalnie.

Nic z tego chyba dzisiaj nie będzie, tak mi się wydawało i skierowałem swoje kroki do restauracji przy hali. Zakupiłem sobie piwo i wizualizowałem jak zespół Kazika Na Żywo pije moje zdrowie dzierżąc w dłoniach butelki piwa. Butelki? Dlaczego butelki?

– Ma pani piwo w butelkach? – wystrzeliłem jak Filip z Konopii.

– Coś tam mam. A ile potrzebujesz?

– Skrzynkę! – wypaliłem szybko.

– Skrzynki to nie mam, ale kilkanaście sztuk to się znajdzie – barmanka poczuła frajera. W końcu kto przepłaca w lokalu, mając sklep niedaleko. – Siedem, osiem, piętnaście. Mam piętnaście Żywców.

– Super. To proszę policzyć ile płacę i zapakować mi je do jakiegoś pudła – zaryzykowałem zakupami ponad stan, ale co miałem innego zrobić? W końcu miałem urodziny. Najwyżej wypiję sam jak mnie nie wpuszczą do garderoby.

Zapłaciłem, zabrałem pudło i polazłem przed siebie. Prosto na halę, korytarzem łączącym obydwa przybytki.

– Gdzie! Tu nie wolno! – kolejny bramkarz też był profesjonalnie czujny na swoim posterunku.

– Ja do zespołu. Piwo mam dla chłopaków – wyrecytowałem jakbym był dostawcą piwa wszystkich zespołów grających w Krakowie.

– Aaa… Chyba że tak! To idź – nie wierzyłem w to co słyszę. Sezam się otworzył, a przynajmniej pierwsza jego część. Teraz wystarczyło pokręcić się przy scenie i zobaczyć co się z tego urodzi.

Pierwsza zaczęła rodzić się katastrofa, bo mi się pudło z piwami zaczęło rozlatywać. Ledwo dolazłem w okolicę garderoby i nagle jeb. Ktoś na mnie wpadł.

– Uważaj, piwo dla zesp… Kazik?

– No.

– Cześć. Jestem Gómi. Gómi z forum – zmieszałem się lekko, ale tylko na moment –  To dla was. Urodziny dzisiaj mam, to pomyślałem, że przy okazji po piwie wypijemy. Razem.

– A, Gómi! – udał że poznaje, a może nie udał bo kojarzył? Dzisiaj wiem że pamięć do nazwisk, przezwisk ma kolega genialną, wybieram więc wariant drugi  – Fajnie. Chodź do garderoby.

Polazłem szczęśliwy jak dziecko, że ten oto idący krok przede mną, idol mój wielki zaprasza właśnie mnie. A może to o piwo bardziej chodziło? Zacząłem się bać, że jednak przeinwestowałem i dam się wykorzystać jak licealistka.

– Postaw tutaj – glos Staszewskiego Kazimierza ocucił mnie z przemyśleń – Wiesz, właśnie mamy próbę, a potem jeszcze na chwilę do hotelu jedziemy, ale po koncercie idziemy na imprezę. Musisz przyjść. Na Grodzkiej, w pubie, tam gdzie Jeżyk mieszka.

– A Jeżyk! Basista Kultu? Wiem gdzie. Na Grodzkiej. U Fishera.

– Tak, będzie tam na nas czekał. Wpadniemy z zespołem.

– Pod filarami. Fisher Pub? – upewniałem się żeby nic nie pomylić i nie stracić tej, być może jednej na milion szansy na wspólną biesiadę.

– Tak. Tam. To do zobaczenia. Przyjdź koniecznie. – w jego głosie usłyszałem, że nie jest to pospolite zbywanie, a faktyczna chęć spotkania się artysty z lokalnym odbiorcą.

– Dobra. Będę. Do zobaczenia.

I wyszedłem oszołomiony jak bokser wagi ciężkiej po dwunastorundowej walce. We łbie się kotłowało, a koncert do którego jeszcze trochę czasu zostało, zdawał się odciągać spotkanie w nieskończoność. Nie pamiętam z niego nic. Kto supportował, jak długo grali i ile osób bawiło na hali Wisły. Nic. Tylko Fisher Pub, Fisher Pub. Po koncercie. Po koncercie.

Miejsce pierwszego spotkania z idolem nie było mi obce. To tam, od pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych do likwidacji pubu, zostawiłem w formie gotówki samochód osobowy średniej klasy. Bez mała co weekend, przez kilka ładnych lat, biesiadowaliśmy z przyjaciółmi od piątku do niedzieli. Nie tylko siadła nam knajpka pod względem klimatu, obsługi i sympatycznego właściciela, ale też z powodu znajomych na bramce, w tym Borysa, przyjaciela serdecznego, który w trakcie studiów czuwał tam nad porządkiem. Czuliśmy się w tym pubie jak w domu. Właściciel miał do mnie tak wielkie zaufanie, że jako jednemu z niewielu klientów pozwalał mi w trakcie swojej obecności puszczać muzykę do zabawy. Do dzisiaj czerwienię się na myśl o tańcach które wyprawiałem przy barze, chociażby do  „Kałasznikowa” Bregowića.

Jak tylko koncert się skończył, poleciałem jak oszalały w dobrze znane mi miejsce. Daleko nie było. Do tego kondycja była wypracowana, więc gnałem ile sił w nogach. W końcu Kazik zaprosił.

Do klubu wpadłem grubo przed wszystkimi.

– Cześć chłopaki. Kazika nie było z zespołem? – wolałem się upewnić przy barze.

– Nie. Ale są stoliki zarezerwowane. Irek był i zarezerwował.

– To poczekam na nich.

Zakupiłem piwo i zacząłem umacniać swoją wiarę w to, że zaraz będziemy razem z Kazikiem, Irkiem i innymi imprezować. Nie do wiary. Nie śniłem o takich urodzinach. Jedną z osób, które na forum Kultu wiodły prym, był niejaki Pewu. Menager zespołu, wszystko wiedzący, zawsze gotowy do pomocy i udzielenia każdej informacji. Oczami wyobraźni widziałem wielkiego, grubego gościa, który ogarnia wszystkie zespołowe tematy siedząc wygodnie przed komputerem, w wielkim fotelu. Teraz miałem poznać też jego. Głównego sterującego kazikowym kramem.

Nie pamiętam kto przyszedł pierwszy a kto ostatni. Wszystko odbywało się jak na przyspieszonym filmie. Nagle małe zamieszanie, ktoś wchodzi, przechodzi, podchodzi i słyszę:

– O! Fajnie że jesteś, tam siedzimy. Chodź do nas – Kazik wyrósł nagle nie wiadomo skąd.

– O! Dziękuję. Jak po koncercie?

I zaczęliśmy gadać o koncertach, o muzyce, o kult forum które już działało prężnie i było wdzięcznym tematem do rozmowy. W końcu to ono stawało się  miejscem zawierania pierwszych wirtualnych znajomości, które przekuwaliśmy na realne spotkania. A tego jeszcze wcześniej nie grali i podjara była wielka. Przy stolikach siedziało kilka osób. Jerzyka znałem, więc szybko złapaliśmy kontakt i zamieniliśmy kilka słów. Jednak brakowało mi menagera zespołu. Nikt z siedzących nie pasował do tej roli. Same konusy, nie przypominające w niczym dowódcy, szefa czy chociażby jakiegoś przewodnika tej całej załogi.

– Kazik, a na forum dużo pisze Pewu, menager. Nie ma go z wami? – nie wytrzymałem.

– Wieteska? To ten naprzeciw nas – wskazał na młodego człowieka, spokojnie siedzącego przy stole.

– O rany! Nie tak go sobie wyobrażałem. Nigdy bym nie pomyślał, że to jest Twój menager!

Gość z naprzeciwka patrzył na mnie, ja na niego i w końcu nadeszła chwila prawdy. Prawie koledzy zza monitora stanęli oko w oko.

– Piotrek Wieteska? – zapytałem nieśmiało – Gómi z forum jestem.

– Gómi? To ty? Nie wierzę. Nie tak sobie ciebie wyobrażałem.

I się wtedy zaczęło. Dokładnie wtedy. Wszystkie Kazikowe projekty, Kulty, KNŻ ety, potem El Dupy, Proformy,  zyskały najbardziej wścibskiego i bezwzględnego fana. Pewnie gdyby Piotrek wiedział, że tak to się skończy to nie był by taki szczęśliwy z naszego pierwszego spotkania. Ale czy on mógł przewidzieć, że ze mnie taki gaduła, maruda i wścibski typ? I że kiedyś coś napiszę o naszej znajomości? Chyba nie. Bo pewnie przemyślał by wszystko tysiąc razy i wytworzył odpowiedni dystans. Ale stało się jak się stało i zacząłem wstępować do jądra kultowej rodziny.

 

Organizatorem spotkania z KNŻ po koncercie, w Fisher Pub, był Irek Wereński. Często koledzy widywali go tam, ale ja tyle szczęścia nie miałem żeby go spotkać i poznać. Basista Kultu, człowiek niezwykle miły i sympatyczny. Prawdziwy łącznik Kult Forum i zespołu. Najpewniejszy reprezentant wszelakich spotkań po koncertowych na terenie nie tylko Polski ale i Europy.

Pierwszy raz rozmawiałem z nim podczas najmniejszego koncertu Kultu na jakim w życiu byłem, w krakowskim klubie pod Jemiołą. Klub ten mieścił się na ulicy Floriańskiej, a miejscem koncertowym był plac przed klubem, a dokładniej dziedziniec kamienicy w której się klub mieścił, mogący pomieścić nie więcej jak dwieście, może dwieście pięćdziesiąt osób. Ponieważ wiedziałem całym sobą, że z biletami na ten koncert będzie problem, poprosiłem Żuchola o dokonanie rezerwacji biletów. Dzień przed koncertem poszedłem je odebrać, a średnio rozgarnięty barman, co to źle sobie nazwisko Tomasza zapisał, a może i Tomasz rezerwacji wcale nie dokonał, twierdził z wiarą godną Piotra Świętego że:

– Nie ma rezerwacji biletów na nazwisko Żuchowski. Może kolega podał inne nazwisko.

– Jakie inne? Żuchowski podawał, trzy bilety miały być, rezerwował tydzień temu.

– Nie ma takiej rezerwacji. Nie ma i już.

– To sprzedaj mi trzy bilety i sprawa załatwiona.

– Ale nie ma. Są ostatnie do odebrania z rezerwacji i to wszystko.

– To mi kurwa sprzedaj z rezerwacji. Żuchowski, trzy bilety potrzebuję! – myślałem, że wyjdę z siebie i dokonam kradzieży.

Czułem że koncert będzie wyjątkowy. Przecież Kult już halę Wisły potrafił zapełnić, grubo ponad tysiąc osób przychodziło, a tu taka sztuka, dla bez mała narodu wybranego, albo dla przytomnych i zorientowanych, do których tego dnia nie mogłem się zaliczyć i wypadałem z gry. Miałem opuścić pierwszy koncert Kultu od czterech lat? Nie dzisiaj i nie teraz.

– A jakie masz nazwiska na rezerwacji? Może źle ktoś zapisał? – szukałem punktu zaczepienia.

– No mam Żuchowicz. Ale ten pacjent cztery bilety rezerwował – gość się otworzył jak kwiat lotosu.

– Żuchowicz! No tak, kurwa, Żuchowicz a nie Żuchowski. To nasza rezerwacja! – teraz pozostawało tylko wmówić gościowi, że czarne jest białe a Żuchowski to Żuchowicz czy jakoś tak.

– No ale chciałeś trzy bilety a tutaj są cztery. No nie wiem – gość łapał równowagę umysłową czując , że walę z nim w chuja po całości.

– Trzy, ale pewnie dzwonił i domawiał jeszcze jeden. Masz zapisane trzy plus jeden? – wmawiałem swoją rację najlepiej jak umiałem .

– No nie. Mam cztery – chłop czuł bardzo wyraźnie, że ktoś z nas zwariował i że to raczej nie on.

– No właśnie cztery. Bo on coś mówił, że cztery a ja myślałem że trzy. Ile płacę za cztery? –  no to teraz albo nigdy.

– Osiemdziesiąt. Ale czy to na pewno wasza rezerwacja? – gościowi zwoje nie podawały już informacji i strasznie zamulał rzeczywistość.

– Nasza, nasza. No pisze Żuchowicz. Tak, Żu cho wicz. Cztery bilety. Dzięki stary. My musimy tu być!  –   kasa przeszła z ręki do ręki i bilety drogą powrotną. Też z ręki do ręki.

Udało się szczęśliwie dzięki przedziwnemu zbiegowi okoliczności. Mogłem iść spokojny na trening. Obowiązki siatkarza półzawodowego wzywały. A na treningu przydarzył mi się wypadek, który mógł przekreślić koncertową zabawę.  Ciapa podczas małych gier wpadł na mnie z wielkim impetem i przyładował mi z łokcia w głowę. Siła ciosu była potężna. Straciłem na chwilę świadomość, która szybko jednak wróciła, wraz z szybkością fontanny krwi płynącej z mojej głowy. No ładnie. Dzisiaj impreza w Fisher Pubie z przyjaciółmi, jutro koncert a ja kontuzjowany. Ale czy kontuzja mogła to powstrzymać?

Chociaż we łbie kręciło mi się mocno a krew ciężko było zatamować, planów nie mogłem skorygować. O wizycie w szpitalu słyszeć nie chciałem, bo przecież po treningu miałem imprezkę ustawiona z kolegami. Postanowiłem zaryzykować. Obandażowany jak mumia w części górnej, polazłem na małe co nieco. A że ból był nie do zniesienia, z małego zrobiło się duże co nieco. W domu byłem późną nocą.

Obolały i z zapitym ostro bólem, postanowiłem się ponaprawiać przed czekającym mnie koncertem. Przygotowałem wodę utlenioną a może spirytus nawet, bo to prędzej można było spotkać w moim mieszkaniu, uwolniłem głowę z okowów bandaży i zacząłem oceniać straty. Strup na głowie był potężny, włosy leżały w krwistej galarecie, a stan w jakim się znajdowałem, przypomniał mi wszystkie filmy w których bohaterowie naprawiają się sami. Chciałem być jak Terminator a zostałem zwykłym Rambo.

Najpierw zmyłem krwawą galaretę i nożyczkami wyciąłem wielki kawał włosów. Ciąłem i płakałem z bólu. Potem lałem na to spirytus i wyłem. Ale odkazić trzeba się było bez dwóch zdań. Szrama na głowie miała dobre kilka centymetrów. Przemyłem wszystko raz jeszcze, odkaziłem i postanowiłem, na szczęście, samodzielnie się nie zszywać. Założyłem czapkę z bandażu, strzeliłem dobijającego drinka i poszedłem ze spokojem śnić o nadchodzącym koncercie.

Na koncert stawiliśmy się lekko przed. Wykorzystując przewagę wzrostu i masy, wbiłem się pod samą scenę. Ta odgrodzona była od publiczności ławkami. Zwykłymi ławkami zarekwirowanymi stolikom. Aha. Będzie ciekawie jak ludzie ruszą, pomyślałem zapobiegawczo. Gdzieś za drzwiami szklanymi widać było zespół. I Kazika ze swoimi synami. Małe szkraby plątały się koło taty ciekawe wszystkiego dookoła. Prawie punktualnie maszyna ruszyła. Było wspaniale, klimat zrobił niesamowity. Taki bardzo różny od tego co widziałem i czułem do tej pory. Kontakt z zespołem miałem na wyciągnięcie ręki.

Od tego momentu postanowiłem wyszukiwać sobie jak najmniejszych koncertów, bo one mają całkiem inną magię. Przy drugim kawałku ławki wjechały niemal na scenę. Ilość ludzi przekroczyła pojemność dziedzińca i masa zaczęła szukać ujścia. Stojąc w pierwszym rzędzie postanowiłem pomóc ochronie w zabezpieczeniu prowizorycznej zapory oddzielającej publiczność od zespołu. Ale jaja. To proroctwo jakieś było, czy co? Za piętnaście lat zacznę swoją przygodę jesienną porą w organizacji paramilitarnej zwanej Kult Ochrona. Może już wtedy czujne oko menagementu wyłowiło mnie z tłuszczy? Żartuje oczywiście. Wtedy o czymś takim jak Kult Ochrona chyba nikt nie myślał. Ale to wie tylko Pewu.

W połowie sztuki została zarządzona przerwa. Zespół gramolił się ze sceny, a Wereński skorzystał z mojej rannej głowy żeby przebić się do baru.

– Ałaaaaaaaaaaa! Boli! – zawyłem, bo wczorajszy uraz był świeży.

– Przepraszam. Nie chciałem. Co ci jest?

– Łeb mam rozwalony ale na koncercie być musiałem – ściągnąłem czapkę i pokazałem pokrwawione bandaże.

– O rany przepraszam. A wiesz ja miałem niedawno to samo. Ale opowiem kiedy indziej. Teraz szybko muszę siku – powiedział i poleciał opróżnić zbiornik przed drugą częścią koncertu.

Jerzyk. Najpierwszy najbliższy kultowy kolega. Za niedługo się skolegujemy i drżyjcie lokale gastronomiczne, drżyjcie.

Koncert Pod Jemiołą był szczególny z jeszcze innego powodu. Był jednym z ostatnich koncertów, na jakim miałem okazję słyszeć grającego na garach Szczotę. Los tak sprawił, że niedługo po tym wydarzeniu wyjdzie „Ostateczny krach systemu korporacji”. Do tego z nim w roli głównej, w sensie promocyjnym. Krach niedługo wyjdzie a Szczota odejdzie. Na zawsze. Takie życie….

M19. Entliczek Pętliczek a na twarzy bęc!

M19. Entliczek Pętliczek a na twarzy bęc!

 

 

Entliczek – pentliczek
Co zrobi Piechniczek
Tego nie wie nikt.
Kto się zmartwi, kto rozerwie
Czy przed przerwą, czy po przerwie
Tego nie wie nikt.
Uśmiechów, radości,
Kłopotów czy żalu
Czego będzie więcej?
To tajemnica mundialu
Mundialu to tajemnica.
Ja jednak wierzę że nie będzie źle
E viva Espania Ole !*

*(Bohdan Łazuka „Uliczkę znam w Barcelonie”)

Ciekawe ilu z was pamięta ten kawałek który towarzyszył wspaniałym występom polskich piłkarzy na mundialu w 1982 roku? Muzyka, przy okazji wielkich imprez, zwłaszcza sportowych, jest w stanie wygenerować przebój, który będzie kojarzony z danym wydarzeniem przez lata. W czasach naszej młodości było podobnie. Mistrzostwom Świata 1998 roku we Francji, oraz zmianie stanu cywilnego przez Filipa, towarzyszył grany do przygu przez rozgłośnie radiowe kawałek „La Copa De La Vida” Ricky’ego Martina. Atakował on nas z każdej strony i bombardował swoją dupowatością. Ale był i trzeba było się z tym pogodzić i jakoś to przeżyć lub przepić .

 

Życie jest czystą pasją
Trzeba napełnić kielich miłości
Żeby przeżyć trzeba walczyć

Żeby zdobyć serce

Jak Kain i Abel to okrutny mecz  

musisz walczyć o gwiazdę
Zdobądź honor, kielich miłości
Żeby przetrwać musisz walczyć o nią
Walczyć o nią (Tak!)
Walczyć o nią (Tak!)

Ty i ja! Ale Ale Ale
Dalej dalej Gol! Ale ale ale
Wszyscy w górę! Świat stoi na nogach
Dalej dalej gol! Ale Ale Ale

Życie to współzawodnictwo
Musisz marzyć by zwyciężyć
Kielich to błogosławieństwo
Zwyciężaj Dalej Dalej DALEJ!*

*(Ricky Martin”La Copa De La Vida”)

 

Tekstowa makabra na poziomie polskiego futbolu  lat 90 tych.

Na początku lipca rozpoczynała się decydująca rozgrywka i na boisku i u Adama w życiu. Wieczór kawalerski musiał być godny przyszłego małżonka, a do tego połączony z półfinałami MŚ sprawiał, że nasze potrzeby balangowe zostały zaspokojone w dwójnasób. Rodzice Adam wyjechali na działkę, a Adam niefortunnie zrobił remont mieszkania przed wieczorem kawalerskimi i w pięknym, odświeżonym, trzypokojowym lokalu na osiedlu Wysokim, nomen omen, na dziewiątym piętrze, wznieśliśmy kielichy i marzyliśmy o zwycięstwie niczym Ricky Martin w swojej” La Vidzie” o staniu na nogach. Polska piłka miała wtedy okres strasznej czarnej dupy i mistrzostwa te mogliśmy oglądać bez niepotrzebnego balastu nacjonalistycznego i niezdrowych patriotycznych ciągot.

Były to zresztą kolejne mistrzostwa, świata, europy bez naszych kopaczy. Niestety, era olimpijskich herosów z roku 92 – go stała się, pod koniec XX wieku, czasem sflaczałych erosów.  Ale na chuj drążyć temat? Było jak było. Nam to nawet nie przeszkadzało, człowiek i do złego się przyzwyczai w potrzebie.

Rozpoczęliśmy więc nasz samczy spęd w piątek i zamierzaliśmy się kisić we wspólnym gronie do niedzieli. Trzy. Trzy dni. Hattrick, ale nieklasyczny, bo mecze ćwierćfinałowe były tylko w piątek i w sobotę. Ale to wystarczyło żeby osiągnąć pijackie dno i zbliżyć się choć na chwilę do poziomu polskiego piłkarstwa, przesiąkniętego wtedy korupcją i byle jakością. Piątkowe oglądanie przeplataliśmy głośnym słuchaniem muzyki i konsumpcją zgromadzonych płynów. Do samego końca, czyli do odpłynięcia w niebyt po dwu meczach i dogrywkach. Dogrywki były i na mistrzostwach i w naszej pijanej codzienności. System i tu i tu był pucharowy, więc ktoś przegrać musiał.

Sobotni poranek, wpadającymi nieśmiało promykami słońca, odsłonił zgliszcza nocnej imprezy. Trup ścielił się niezwykle gęsto. Chłop przy chłopie, niczym A klasowa drużyna piłkarska po ciężkim treningu. Ale nie było przebacz. Koło godziny dziesiątej, co silniejsi kondycyjnie pobiegli po piwo, żebyśmy mogli się podleczyć, świętować dalej oraz gotować się do wieczornych pojedynków o mistrzostwo świata. Koło godziny czternastej mieszkanie Adama było już domem otwartym i zaczęły się przezeń przelewać tabuny znajomych.

Oczywiście chłopaków. Ba, kawalerów. Kolejna partia dostawców-ochotników była już o tej porze zdrowo nagrzana i wyjście w celu uzupełnienia zakupów, odbywało się mocno nietypowo, bo w kobiecych pończochach, które bez zgody wypożyczono z ubraniowych zasobów siostry Adama. To już było spore przegięcie. Męskie pończochowanie raziło sąsiadów bardzo, ale gwoździem do sąsiedzkiej trumny było całowanie się, z języczkiem, w ciasnej windzie, przez dwóch wielkich kolegów, którzy odlecieli po alko w całości. Może w ten sposób chodziło o zwrócenie problemu nietolerancji względem osób homoseksualnych? Raczej nie sądzę. Brakowało nam po prostu bab. Proza życia.

Moja kolejka, jako alkokuriera, wybiła zaraz po godzinie szesnastej. Do domu towarowego Wanda miałem dwa kroki i to z górki. Dokupiłem picia dla dorosłych, coś do zjedzenia i przez przypadek wylądowałem na stoisku z kolorowymi sprejami do włosów. Przypadek był mega przypadkowy i mocno niewskazany. A może jednak ktoś mi kazał tam wylądować? Postanowiłem więc przypadkiem lub nie przypadkiem, sprawić przyjaciołom niespodziankę i nakupiłem, pomarańczowych i czerwonych farb do włosów, tych z kategorii: tanio, szybko i bele jak.

Kolory były takie, ponieważ zdecydowana większość naszej grupy rozrywkowej była za Holandią. I to zagranie okazało się wielkim faux pas w stosunku do świeżo wyremontowanego mieszkania. Ale zanim to wyszło, radości było co niemiara. Kolorowi jak nigdy, prawie pomarańczowi, podpici jak trzeba, oddaliśmy się we władania transmisji telewizyjnej. Ale kondycji, niestety, nie mieliśmy nadprzyrodzonej i podczas pierwszego meczu, część co bardziej otumaniona, zaczynała podsypiać. Ale pragnienie i chęć obcowania z absolutem futbolu, nie pozwalała odejść na długo w świat snu a już tym bardziej od odbiornika TV.

– Jagoda wstawaj! – ktoś ryknął do ucha bratu memu, który wzorowo odleciał po pierwszym kwadransie oglądanego meczu.

– Ale ja nie śpię! – ten odezwał się rozbudzony, rozkojarzony, że on niby nie i znowu usnął.

Przed drugim meczem całość trupiarni, wraz z nim, została wskrzeszona z martwych i zaczęły się dyskusje na temat mundialowego futbolu.

– Rumunia w grupie wygrała!

– Zesrała. Był remis!

– Jaki remis, wygrała.

– Mówię ze był remis. Oglądałem wszystkie mecze!

– Aaaaaaa! Wszystkie mecze?

– No, wszystkie.

– Nie pierdol, ten przed chwilą przespałeś więc nie wszystkie.

– Nie przespałem!

– Aaaaaaa! Przespałeś! Nie oglądałeś więc wszystkich.

– Zaraz ci jebnę!

I czy ktoś komuś jebnął czy nie jebnął nie pamiętam. Raczej na pewno prawie nie. Ostatni obraz który zarejestrowałem niczym oko kamery, to półprzytomni znawcy futbolu z pomarańczowymi albo czerwonymi głowami, próbujący złapać kontakt z odbiornikiem TV, który transmitował ćwierćfinałowy mecz Holandii. Zaraz po tym przestała mnie obchodzić Holandia, impreza i całe mistrzostwa. Za to pewnie śnił mi się rok 1993, kiedy to musiałem uciekać przed gniewem rodziców, którzy niespodziewanie wrócili przed meczem Polska – Anglia w Chorzowie, a ja nieprzygotowany kompletnie, nie pozacierałem śladów imprezy przedmeczowej. Nadpalona lodówka, połamane taborety i ogólnie sportowy chlew jaki pozostał nie pozwalał cieszyć się meczem repry. Długo ten koszmar mnie dręczył. Za długo.

Wstałem zaraz rano, tak gdzieś koło dwunastej. Jak szybko wstałem tak szybko usiadłem. „Ale wkoło jest czerwono, o, o, o.” zanuciłem i postanowiłem wiać do siebie. Czerwone albo pomarańczowe było wszystko. Od ścian, pościeli, sof, foteli do ubrań, twarzy, rąk. Chyba Adamowi remont nie wyszedł albo co, stwierdziłem i postanowiłem się przemieścić do bardziej ogarniętej i czystej miejscówki, czyli swojego, albo bardziej prawidłowo, do rodziców mieszkania. Brata nie byłem w stanie obudzić ale, zamiast niego Ogi i Kura postanowili udać się ze mną, w celu złapania na spokoju jako takiego pionu, który pozwoliłby im powrócić w swoje domowe pielesze.

Pogoda była przepiękna. Kto zna lato w Nowej Hucie ten wie, że jest bosko. Zielono, ciepło, przecudnie. Na Kościuszkowskie było blisko. Szliśmy radośni przez osiedle Na Lotnisku, obok Wandy. Po drodze kupiliśmy po parę piw na głowę, żeby zbyt brutalnie w niedzielę nie wchodzić. „Dzień boży to i piwko się przyłoży” rymowałem do siebie radośnie. Ale zanim otwarłem pierwsze piwo, po dotarciu do domu, zapuściłem małe coś niecoś do posłuchania. Lubiłem tę pustkę w mieszkaniu, kiedy można było pograć deczko głośniej i nikomu to nie przeszkadzało, a co najwyżej wkurwiało sąsiadów, ale chyba i to nie, bo nikt mi nigdy uwagi nie zwracał. Musiałem dobrze grać.

 

 

Siedzę w pustej knajpie, wszyscy już odeszli w ciemną noc
Kelner zbiera szklanki, zaraz mnie wypędzą znowu stąd
Pora się wynosić, ale nie ma wcale dokąd iść
Kiedy tutaj szedłem, zatrzasnąłem mocno Twoje drzwi

Goryczy czas już widać dno
Goryczy czas i zbite szkło
Goryczy czas już widać dno
Goryczy czas i zbite szkło

Forsa się skończyła, za to się zaczyna wielki kac
Jeszcze szklanka wina, bo nienawiść rozdzieliła nas
Jak przetrzymać jutro, kiedy wczoraj wcale nie ma już
Zaraz pójdę w ciemność, aby jutro znowu wrócić tu

Goryczy czas już widać dno
Goryczy czas i zbite szkło
Goryczy czas już widać dno
Goryczy czas i zbite szkło”*

*(KSU „Po drugiej stronie drzwi”)

      

Zapętliłem w odtwarzaczu cd jeden ze swoich ukochanych utworów, pogłośniłem siarczyście, dopiłem piwo i … usnąłem. Moi towarzysze jak to zobaczyli, postanowili mi nie przeszkadzać i udali się na piknik za blok. Zabrali sobie po dwa piwa, kocyk i powędrowali na zielony trawnik. Przyznam się szczerze, że trzeba było mieć nieźle pogubione czucie estetyki, żeby wymyślić sobie leżenie w słońcu, obok wielkiego, dziesięciopiętrowego i do tego pięcioklatkowego bloku z wielkiej płyty. W jednym ich jednak rozumiałem. Muzyka była świetnie słyszalna z drugiego piętra i to ich usprawiedliwiało. Zaryzykuję nie bezpodstawnie, że pół osiedla miało dobrą słyszalność. Ale KSU fajne, co nie?

Po jakiejś godzinie z okładem lub bez, obudziło mnie intensywne poszarpywanie moich zwłok.

– Stary, wstawaj! Co ty robisz? Na całym osiedlu słychać KSU! – brat był przerażony i skacowany równomiernie.

– Ale co się dzieje? – schodziłem na ziemię półprzytomny i jednak ogłuszony.

– To ty mi powiedz co się dzieje. Mieszkanie otwarte, muzyka wyje. A gdzie Kura i Ogon?

– Nie wiem. Pewnie poszli do domu.

– Przycisz to łeb mi pęka – brat też lubił KSU ale chyba nie wtedy.

Przyciszyłem bo i mnie pękał i poszedłem szukać piwa. W końcu było lato i płyny należało uzupełniać regularnie. Znalazłem puszeczkę w lodówce i polazłem delektować się przepięknym dniem na balkon. Jeszcze dobrze łyka nie zrobiłem, gdy nagle wypatrzyłem dwóch znajomych mi biwakowiczów pod moim balkonem. Nie wierzyłem ja, nie wierzyli pewnie sąsiedzi oraz ludzie którzy wracali z kościoła. A oni małej wiary nie byli. O nie. Bo trzeba było mieć nieźle pogubione czucie estetyki, żeby wymyślić sobie leżenie na słońcu, obok wielkiego, dziesięciopiętrowego i do tego pięcioklatkowego bloku z wielkiej płyty.

Tylko czy po trzydniowym wieczorze kawalerskim, w cieniu wspaniałych mistrzostw świata we Francji coś jeszcze mogło być dziwne? Wydaje mi się, że dla nas jednak nie. I niech tak zostanie.

 

Jeszcze przy okazji zmiany stanu przez Adama i odsłuchiwaniu starych płyt, coś mi się przypomniało. A ma to troszkę związek z tą piękną piosenką:

 

Dziś prawdziwych wieśniaków już nie ma…

 

Miało się tryperka, Syfa miało się

Tryper to drobnostka Syf niestety nie

 

Rege kocia muzyka Kocia muzyka rege

Miauczy i utyka Rege kocia muzyka*

*(Pudelsi „ Rege kocia muzyka”)

 

Otóż któregoś wakacyjnego weekendu, wybrałem się w odwiedziny do moich przyjaciół, którzy część wakacji postanowili spędzić nad Jeziorem Rożnowskim. Ja na taki luksus pozwolić sobie nie mogłem, bo pracowałem „ciężko” na hucie i wakacje mi się skurczyły do jakichś dwóch tygodni. Ale weekend? Czemu nie! Tym bardzie, że jeszcze nie rozpocząłem przygotowań do kolejnego siatkarskiego sezonu i weekend miałem wolny jak koń polny.

I na tym króciutkim wyjeździe złapałem jakiegoś parcha na całym ryju. No ja nie wiem skąd to coś się przypałętało i usadowiło jedynie na twarzy. Policzki i okolice ust miałem w jakieś ropiejące syfy. No makabra. Do urody – 100.

Pierwsze kilka dni próbowałem leczyć się samodzielnie. Metoda była prosta. Zapuściłem zarost, żeby ukryć parchy i czekałem. Ponieważ na działce Filipo robił jakąś balangę poweselną i czas imprezy się zbliżał, postanowiłem wspomóc się wizytą u lekarza. W końcu byłem kawalerem i liczyłem na jakieś nowe znajomości damsko – męskie. Tym bardziej, że moja notoryczna narzeczona znalazła sobie męża i zostawiła mnie samego sobie. To oczywiście z mojej winy nastąpiło, bo ja nie wystarczająco mocno naciskałem na nią, żebyśmy jeszcze raz dali szansę naszej miłości no i mleko się rozlało. Było mi przez jakiś czas bardzo smutno ale parchy na ryju mnie ocuciły i kazały się z życiem złapać za bary. Notoryczną zostawiłem z jej wyborem, czując wewnętrznie, że niedługo los się odmieni i trawa się zazieleni a nasze potwory zmienimy w amory.

Co ja pierdolę. Wracamy na ziemię.

Pani doktor coś pod wąsem, tak wąsem, poburczała, wypisała mi jakąś maść i kazała iść precz. To polazłem, maść kupiłem i trochę syfu mi zeszło. Ale nie wszystko.

No i na kolejnych imprezach, w przedziale dwu-trzy tygodniowym od momentu zastosowania maści, zawierałem nowe znajomości i nawet były dziewczyny które dawały mi się ukradkiem pocałować. Dzisiaj mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że był to niestety z mojej strony, pocałunek śmierci. Nie wiedzielibyśmy o tym nigdy, gdyby nie to, że koleżanki po kilku dniach od amorów, nosiły moje ropienie na swoich twarzach. Ależ to było nieeleganckie z mojej strony. Ale kto to mógł wiedzieć? A może wszystkie wiedziały, ale mój urok osobisty ( prawda ukochana, że go miałem?) sprawiał, że obok całowania ze mną nie dało się przejść obojętnie?

Nie to co dziś. Było, minęło, se ne wrati. Buziaki!

M18. NH Dur .

M18. NH Dur .

 

W ostatniej dekadzie XX wieku, moje życie w Nowej Hucie toczyło się leniwie. Od meczu do meczu, od imprezy do imprezy i oczywiście od koncertu do koncertu. Nigdy nie odczułem, żeby Huta była jakimś siedliskiem zła czy slumsem Krakowa. Bo i nie była. Zła sława była robiona sztucznie, głównie przez media, które lubiły sobie naszą dzielnicą dupę podcierać i ludzi, którzy w życiu Huty nie liznęli. Czasem mogło się zdarzyć jakieś małe zamieszanie, ale tak strasznie jak w Farben Lerowych „Helikopterach” u nas nie było. Za to na takim Kazimierzu…

 

„A Ty nie ufaj nikomu
Wracaj szybko do domu
Nikomu nie patrz w oczy
O nic nie pytaj
Nie pozwól, by ktoś za Ciebie decydował
Nigdy nie bój się patrzeć na niebo

na niebie tylko helikoptery
A Ty nie ufaj nikomu”*

*(Farben Lehre fragment utworu”Helikoptery”)

 

 

Nieczęsto wtedy zapuszczałem się na Kazimierz, dzisiaj dzielnicę turystyczno rozrywkową, a kiedyś strefę takiej patologii, że ja nie pierdolę. Każde przejście przez kazimierski teren wiązało się z zaczepkami, agresją i ucieczką. Jako człowiek uprawiający sport, nigdy nie dałem się złapać. Dzięki Jehowa za pomoc.

Za to nasza Nowa Huta miała kombinat metalurgiczny im. Lenina, a w latach dziewięćdziesiątych już, pod wezwaniem Tadeusza Sendzimira. I tenże kombinat potrzebował spawaczy. Ze względu na swoje wykształcenie zawodowe, Wacław z Jastrzębia, został oddelegowany z jakiejś śląskiej czy warszawskiej spółki do huty, do pracy. Już wcześniej koledzy z Górnego Śląska nas odwiedzali. Zazwyczaj było to z okazji wszelakich świąt urodzinowych czy imprez organizowanych w domach kultury lub na działkach w Szarowie. Jastrzębianie dali się poznać jako nieprzeciętnie mili, nietuzinkowo towarzyscy i niezwykle zabawni młodzi ludzie.

Jedna z naszych wspólnych potańcówek miała miejsce na moim osiedlu Kościuszkowskim. Wynajęliśmy salę w osiedlowym domu kultury, tym w którym przed laty miałem się nauczyć grać na akordeonie. Zaproszeni nie tylko z daleka goście dopisali. A ci z daleka tym chętniej, że i nocleg, wikt i pełen barek mieli zapewniony. Nasz przyjaciel Gruby dysponował już lokalem samodzielnym i ten to lokal stawał się nie raz i nie dwa naszą bazą, schronieniem i przytułkiem. Sam miałem kilka razy okazję przenocować na osiedlu Sportowym, będąc w pilnej potrzebie, i nie to niekoniecznie samotnie.

Impreza w osiedlowym klubie trwała do białego świtu. Było pite, było bite i tańcowane. Nad ranem nadeszła pora udania się w domowe pielesze. Wacław dysponował fiatem 125 p. koloru sahara i nim przyjechał ze Śląska pod sam klub. Tym to fiatem postanowił też wrócić do swojego jastrzębskiego domu, a wcześniej udać się na nocleg na osiedle do Artura. I nie było by w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że koledzy zapomnieli ustalić kto będzie kierowcą, tego chłodnego, poimprezowego poranka. Stan ciała i umysłu nie predysponował nikogo, więc Wacław postanowił, jako najlepiej czujący specyfikę pojazdu, przejechać przez te kilka hucianych osiedli, żeby nie trzeba było tracić pieniędzy na taksówkę, skoro samochód jest pod nosem.

Niestety nikogo rozgarniętego w pobliżu nie było i plan nie został wstrzymany kategorycznym: pojebało? Gospodarze ze Sportowego wraz z gośćmi ruszyli do celu, po drodze parkując pod domem handlowym Wanda w celu uzupełnienia płynów. Kierowca był w wyjątkowo słabej formie, a może nie chciało mu się chodzić, więc zaparkował auto prosto pod drzwiami sklepu nocnego, na samym środku chodnika. I jak się po chwili okazało, nie było z nim jednak tak źle. Pozostawiony sam sobie zaczął intensywnie myśleć. I wymyślił sobie w pijackim widzie, że należy uniknąć przypadkowej kontroli policji za wszelką cenę. W tym celu podniósł maskę swojego fiata i udawał, że grzebie w silniku.

Kolejka w alkoholowo nocnym „24h na dobę” była spora. W końcu przed piątą rano niejednego mieszkańca Huty miało prawo suszyć po sobotnich balach, a chodniki mogły być zarzygane. Po nie całym kwadransie pasażerowie dokonali zakupu i z radością zasiedli w  pojeździe Fiat duży 125 p. Wtedy Esu zauważył brak kierowcy w pojeździe, a postać Wacka zamajaczyła mu pod przednią klapą auta.

– Wacek, jedziemy! Wróciliśmy. – darł się przez otwarte okno. – Zepsuło się co? Wacek! No dawaj!

Odpowiedziała mu cisza. Piękna nowohucka cisza jaka zdarzała się nie co dzień.

– Wacek! Stało się coś? – próbował nawiązać kontakt słowny z zastygłą sylwetką swojego przyjaciela.

Cisza jak makiem zasiał trwała nadal. Znad silnika nie popłynął żaden odzew.

– No chodź kurde!

Żadnej, najdelikatniejszej reakcji nie było. Esu wytarmosił się więc zgrabnie z auta i ruszył w stronę Wacława aka mechanika. Jakie musiało być jego zdziwienie kiedy okazało się, że kierowca, zmęczony baletami i alko w organizmie, usnął na ciepłym silniku. Do dzisiaj nie wierzę, że to mogło się wydarzyć na prawdę.

 

Wacek spawacz – przyjaciel – kompan od kieliszka, znalazł przystań u Bociana na chacie. Bocian po wyprowadzce taty, został szczęśliwym posiadaczem własnego M. Ponieważ Wacka nawet bardzo lubił, postanowił mu za niewielką opłatą użyczyć jeden z wielu pokoi które miał. A miał je całe dwa, w tym jeden z tak zwaną ślepą kuchnią. Bo tak sobie ktoś, budując bloki na Kalinowym wymyślił. Reszta bandy też lubiła Wacka i prawie codziennie odwiedzaliśmy go w godzinach późno popołudniowych. Wtedy kiedy byliśmy odrobieni z pracami, szkołami, treningami i nie wiem czym jeszcze.

Wacek grał nam na gitarze, zabawiał ciekawymi opowieściami człowieka pracy ( ach te odwiedzone burdele za zebrany złom), a gdy już mieliśmy go dość, graliśmy sobie w karty. Przychodziło nas na takie posiadówki nawet po dwadzieścia osób. Nie tylko nasza ekipa bywała, ale też koledzy Boćka z osiedla Kalinowego i tyle. Tak naprawdę to nie tylko wolna chata i Wacek byli powodem tak częstych odwiedzin. Gospodarz nasz kochany, chcąc podreperować domowy budżet, poszedł z duchem czasu, nie tak bardzo odległego, i wykorzystując nasze zamiłowanie do spirytualiów, sprowadził szwedzką wódkę w kartonie, którą z należytą marżą miał rozprowadzać wśród spragnionych dobrego trunku smakoszy. A miał tego kilkadziesiąt kartonów i cena była niezwykle konkurencyjna w stosunku do tego, co proponowały punkty monopolowe na dzielnicy. Nasza paczka, jako stali bywalcy lokalu, miała oczywiście potężny rabat i mogliśmy dokonywać zakupów bez marży. I tak nam się to spodobało, do tego kartonowy wyrób posmakował nam wybornie, że z sześćdziesięciu kartonów, tylko ze trzy okazały się sprzedane z zyskiem, osobom spoza naszego grona. Powiedzmy sobie szczerze, że jak na pierwszy biznes, poszło Markowi całkiem nieźle.

Balowaliśmy codziennie przez trzy tygodnie, aż pewnego dnia Wacek gdzieś pojechał a Bocian zarządził przerwę w odwiedzinach, bo złapał fuchę przy skręcaniu jakichś regałów czy reklam. W trosce o higienę umysłu ucieszyłem się bardzo z dnia przerwy. W końcu byłem czynnym sportowcem i wypadało raz w miesiącu się oczyścić z toksyn i zmagazynowanych w organizmie nieużytków. Oraz wyspać. Raz na kwartał porządnie wyspać. Niestety, rano telefon wrzeszczał na całego. Co prawda zignorowałem go bezproblemowo, ale tata miał wolne, był w domu i odebrał.

– Tomek do ciebie, jakiś Marek – dla taty każdy był jakimś Markiem, Mateuszem, Marcinem czy Sławkiem, bo kojarzenie moich kolegów nie było jego mocną stroną.

Wstałem niechętnie, bo detoksykacja trwała w najlepsze, moim zdaniem najlepiej właśnie w czasie snu, a brak alko w organizmie po kilkutygodniowej konsumpcji męczył okrutnie. Tym bardzie chciałem ze dwa dni być być na zero w promilach i ustanowić sobie swój mały mały rekord. Sen był w tej grze sprzyjającym partnerem, ale znowu nie wyszło. Zwlokłem się z wyrka bardzo niechętnie.

– Halo?

– Cześć Góma. Mogę do Ciebie wpaść? – od strzała wyczułem dziwne zdenerwowanie w głosie Marka.

– No jasne, wpadaj – dla przyjaciół drzwi zawsze były otwarte.

– Ale będę z flaszką. Muszę się napić. I pogadać.

– Jak musisz to wpadaj. Ale ojciec jest – uprzedziłem z góry, bo przy tacie nie spożywałem nigdy.

Ojciec patrzył na mnie dziwnie, bo przeczuwał, że rozmowa jakoś nienaturalnie przebiega, więc pewnie coś nabroiliśmy nie wąsko.

– Marek będzie za dwadzieścia minut. Coś się stało – poinformowałem tatę dla świętego spokoju i ruszyłem się ogarnąć.

Marek był szybciej od mojego ogarniania. Wszedł prosto do dużego pokoju i zaczął komenderować.

– Najpierw daj kieliszki – zarządził.

Nieświadomie dałem trzy, dla nas i dla zdziwionego taty. Picie od ósmej rano nie było normalne, ale wtedy jakoś podświadomie usprawiedliwione. Bociek bezpodstawnie za kołnierz z rana nie wylewał. Chyba, że w czasie urlopowej kanikuły. Ale to przecież zrozumiałe.

Strzeliliśmy w strasznej ciszy po jednym, a zaraz potem po drugim kieliszku. Zegar na ścianie chyba ze strachu, jakby coś przeczuwając, tikał cicho jak nigdy.

– O piątej była u mnie policja – Marek zaczął opowiadać z wielkim przejęciem.

– Po co?

– Nie uwierzycie. Wróciłem późno w nocy z fuchy. O piątej rano ktoś zadzwonił do drzwi. Patrzę przez judasza, jacyś dwaj faceci stoją. Otwarłem i pytam: czego? Nie odpowiedzieli, tylko zapytali mnie: Marek taki a taki? Tak, odpowiadam, to ja. Proszę się ubrać, jesteśmy z policji, pojedzie pan z nami. Po co? – pytam. Proszę się ubrać, dowie się pan po drodze. Nie ma czasu na dyskusje.

Teraz ja nalałem, strzeliliśmy i Marek kontynuował. Zegar prawie stanął.

– Ubrałem się szybko, zeszliśmy na dół. Wsiedliśmy do poloneza i wtedy ten jeden mnie pyta czy znam taką a taką dziewczynę. No to ja myślę, myślę i mówię, no że kojarzę. A co się stało?- pytam. Zaraz pan zobaczy. Wzięli mnie na komendę i zaczęli o nią pytać. Jak dobrze ją znam, od kiedy, czy z nią rozmawiałem, kiedy ostatnio i tak dalej. Powiedziałem co wiedziałem. Że znam z widzenia, że wariatka, i że raczej nigdy z nią nie rozmawiałem. Zapisali. Pytali co robiłem wczoraj wieczorem. Powiedziałem ze miałem fuchę. Pytali kto to może potwierdzić. Dałem numer do tego co mi ją załatwiał i był na niej ze mną. Zadzwonili, potwierdził. Nalej.

Nalałem wypiliśmy w ciszy. Zegar już chyba stał z przerażenia. Nie wiem dlaczego, ale poczułem dziwny smród.

– Wtedy on, ten drugi policjant powiedział, że ona skoczyła wczoraj z bloku obok. Z dziewiątego piętra! I że miała moją legitymację zawodniczą Hutnika w ręce. Ja pierdolę! Wyskoczyła z moją legitymacją z dziewiątego piętra i się zabiła.

Polałem bez proszenia. Zegar bez komendy ruszył. Smród okazał się trupi.

– Zacząłem myśleć i przypomniałem sobie, że nie tak dawno robiłem porządki i legitymację Hutnika Kraków wywaliłem do śmieci. No i pewnie ona ją w śmietniku wygrzebała i łaziła z nią. Tylko po co?

– I co oskarżają cię o coś? – zbladłem na całym ciele.

– Nie wiem, chyba nie. Po wszystkim podpisałem protokół i pojechaliśmy do kostnicy na rozpoznanie. To była ona, ta upośledzona dziewczyna z Kalinowego.

Zamarliśmy przez chwilę. Wszyscy, łącznie z zegarem.

– Góma, kurwa, czy ty rozumiesz jakie mieliśmy szczęści? Ja pierdolę – Marek wybuchnął – Rozumiesz, kurwa?!

Zrozumiałem szybko i wszystko. Przed oczami zamajaczył mi poranek trzy dni wcześniej. Walające się po kwadracie kartony po wódce, ze cztery osoby na chacie dosypiające. Ogólny po imprezowy syf. Jakby wtedy, trzy dni wcześniej dzwonek do drzwi oznajmił chłodno, że ktoś wyskoczył z bloku obok, to mielibyśmy pozamiatane. Kto by nam uwierzył, że to nie nasza wina? Nikt. Nie mielibyśmy żadnego alibi a pewne jak nic promile w organizmie byłyby tylko stryczkiem na szyi. Pierdzielibyśmy za zabójstwo jak złoto. Wykrywalność by wzrosła bez wykrywania. Życie mogło by się skończyć zaraz po jego rozpoczęciu. Nowohucka Bozia czuwała nad nami bardzo. I chwała jej za to.

Marek wyrzucił z siebie cały strach, złe emocje,  i poczuł się zdecydowanie lepiej. Uspokojony przez mojego ojca postanowił wrócić do siebie. Ja polazłem do pokoju zdołowany  psychicznie. Jednak gdzieś w zakamarkach podświadomości czułem nieodgadnioną ulgę, która z minuty na minutę zaczynała dominować i przywracać mi równowagę. Mieliśmy niesamowite szczęście.  Furę szczęścia. Podkręciłem grające gdzieś w tle radio. Prowadzący zapowiedział kolejny kawałek. I poszło, wpisując się niezgorzej do panującej sytuacji.

 

Prosisz mnie znowu, który to już twój list?
By ci odpisać, jeśli tylko bym mógł
Jakie postępy poczyniłem na dziś
W sztuce latania, najtrudniejszej ze sztuk

Co rano windą wjeżdżam prawie na dach
Jest tu w osiedlu taki najwyższy blok
Codziennie myślę, patrząc z niego na świat
Co będzie, kiedy wreszcie zrobię ten krok

Ostatni krzyk, łabędzia nuta
I dalej nic w teatrze lalek
Ogólnie mówiąc – life is brutal
Poza tym wszystko doskonale*

*(Lady Pank fragment utworu”Sztuka latania”)

S24. Awans wbrew logice.

S24. Awans wbrew logice.

 

Wspominałem już o Bobim, który to wrócił do nas z wojaży po świecie. Zrobił swego czasu karierę w Turcji wielką. Został tam najlepszy zawodnikiem ligi ze dwa razy, znalazł tam przyjaciół, zarobił kupę kasy i wszystko, w myśl swojej maksymy życiowej:  z biedy wyszedłem, do biedy wrócę, po jakimś czasie przepuścił. Ale zanim pogrążył się w maraźmie codzienności, zrobiliśmy wspólnie rzecz niespotykaną wcześniej i później.

W ośmioosobowy składzie  awansowaliśmy do pierwszej ligi. To były jaja prawdziwe. Ligowy średniak który po raz kolejny w ostatniej chwili uzbierał minimalny skład do gry, miał rozdawać karty i przywrócić nadzieję na lepszą przyszłość krakowskiej siatkówce. Po raz kolejny zmartwień mieliśmy od groma. A jak się jakaś choroba czy kontuzja trafi ? To możemy szóstki nie poskładać przecież i będzie kłopot. Ale stara kość podobno nie pęka i nawet sobie tym głowy nie zawracaliśmy.

Początek sezonu miał jednak w ogóle nie nastąpić. Wyglądało to tak: umowy były patykiem pisane a pieniądze obiecane były bardziej wirtualne niż rzeczywiste. Kto by się więc w takie gówno pakował?

Jak to kto? My!

Po pracy trzeba było przecież coś robić. Można było pić albo grać. Albo kisić się w domu przed telewizorem. Wybraliśmy grę. Zawsze można było sobie wyobrazić, że pieniądze z kontraktów spłyną na nas jak deszcz na pustynię Gobi. I tego się trzymaliśmy. Ale o awansie nawet nie pomyśleliśmy przez moment, bo znaliśmy swoje miejsce w szeregu. Nam chodziło tylko o dobrą zabawę, wspólne przebywanie i granie w siatkówkę którą lubiliśmy bardzo. O gęsią skórkę przed meczami czy o wyjazdy pełne niespodzianek. Pomimo tego, że zasuwaliśmy w siatkarskiej robocie po pracach zwykłych, że rodziny na tym cierpiały i gratyfikacji finansowej praktycznie nie było, postanowiliśmy ciągnąć ten wózek razem jeszcze rok i czekać na cud.

Na pierwszy mecz pozbieraliśmy zespół z trudem wielkim. Musieliśmy z Jarkiem i trenerem Ryszardem porządnie nakłamać, żeby Potas i Waluś zdecydowali się grać kolejny sezon. Tym bardziej, że odwrotu od raz podjęte decyzji być nie mogło. Zasady naszej zabawy też uległy modyfikacji. Warunek pierwszy: od początku do końca trenujemy na maksa. No dobra. Trenujemy w miarę regularnie. I warunek drugi: koniec z zabawami w trakcie sezonu. Do zawodów mieliśmy podchodzić tym poważniej im w klubie było gorzej. Z takimi postanowieniami rozpoczęliśmy rywalizację.

Koniec dwudziestego wieku nadszedł a siatkówka  pomimo stanu agonalnego, jeszcze w Krakowie funkcjonowała. Ostatni Mohikanie parkietu mieli się nieźle.

Sezon zasadniczy z lekka poustawiał priorytety poszczególnym zespołom. My jak zawsze okupowaliśmy środeczek tabeli, w czubie oczywiście zagosciły Jaworzno, Karpaty Krosno. Mocny miał być Raków Częstochowa, groźne AZS Gliwice i Beskid Andrychów.

Mecze rundy zasadniczej były takie nijakie. Mało wtedy pijaliśmy bo postanowienia były przestrzegane, poza tym kasa szwankowała więc i przygód było mniej. Z ciekawostek zapamiętałem tylko mecz w Andrychowie, a w sumie jedną akcję na rozgrzewce, jak zaatakowałem w antenkę na siatce tak dziwnie, że ta wypadła jak strzała wystrzelona z łuku i mało nie zabiła jakiejś kibicki, która miała miejsce na krześle na samym parkiecie.

W Andrychowie mieli fajne warunki do uprawiania siatkówki. Spoko hala i co dla nas wydawało się najważniejsze, po zawodach można było strzelić piwko z pipy, bo mieli knajpę przy, a nawet w, hali. Do tego niedaleko od Krakowa, fajni kibice, w dużych ilościach wypełniający miejscową halę . Cud miód. Ponieważ w życiu bilans musi zawsze wyjść na zero to za próbę morderstwa w Andrychowie pokarało mnie szybko.

Gdzieś na Śląsku, w małym miasteczku, gdzie warunki do uprawiania volleybala były wspaniałe, podczas niedzielnego meczu o mało nie umarłem. Laliśmy miejscowych systematycznie, punkt po punkcie, gdy nagle ich atakujący posłał piłkę obok bloku z siłą rzadko spotykaną. Nie nakrył piłki nadgarstkiem i nadał jej kierunek: trybuny. Na nieszczęście na drodze pomiędzy piłką a trybunami, na lewej obronie stałem ja. Do tego całego nieszczęścia przeszklona ta hala była na stronę południową i wraz z mocnym słońcem spowodowała u mnie siatkarską ślepotę. Patrząc w tamtą stronę nie widziałem nic i wtedy piłka z wielkim impetem zaatakowała moją grdykę. Siła była tak wielka, że mnie wystrzeliło do góry i niczym skoczek wzwyż wykonałem pięknego fiflaka i zacząłem upadać na wykładzinę i już w locie dusiłem się z braku powietrza. Leżąc na glebie nie wiedziałem jak się nazywam i myślałem tylko jednym: jak wyjąć grdykę która wydawało mi się, że wpadła mi do środka szyi. Koledzy zebrali się nade mną i po pierwszym przerażeniu wybuchnę li śmiechem. Ciekawe co ich tak rozbawiło? Pewnie chodziło o to, że wiłem się po ziemi niczym węgorz wyciągnięty z wody. Być może.

I tak to doszliśmy do końca wieku XX. Moich sportowo pijackich przygód, wpadek, głupot i wielkich, jak dla mnie, uniesień. Ale ponieważ sport ma to do siebie, że sezon trwa z roku na rok, pozwolę sobie dokończyć ten wspaniały i przedziwny sezon 1999/2000 i wejść z przytupem w wiek XXI. Bo sportowo stał się cud.

Nie ma drużyny bez trenera. Co prawda to trochę taki stereotyp i nie zawsze jest pewnikiem i jakąkolwiek wykładnią sportowych sukcesów. Ale my mieliśmy tego roku, ba przełomu wieku, szczęście prawdziwe, bo naszym kołczem był Ryszard Pozłutko. Pomagał mu Jacek Litwin i to też trzeba zaznaczyć. Grono trenerskie było na taką ilość zawodników prawdziwym dobrem nie odgadnionym. Dzięki młodemu wiekowi, asystent Jacek nie raz i nie dwa stawał z nami na  parkiecie i dzięki temu mogliśmy coś tam potrenować.

Rychu Pozłutko. Człowiek dusza. Troszkę taki nieodgadniony organizacyjnie, tajemniczy wręcz (to zapewne z powodu występowania w roli bufora pomiędzy nami a klubem), ale warsztat trenerski jak na drugą ligę miał fajowski bardzo. Dobry mobilizator i człowiek czujący nasze możliwości fizyczne. Umiał wykorzystać nasze lata gry w II lidze i wyciągnąć z tego sam miąch. Poza ty wszyscy go znaliśmy. Trenował chłopaków w szkole nr 87. Jarka, Potasa, Walusia, Krzyśka Flisa. Otarł się o Bobiego w Hutniku. To dzięki niemu zaczęliśmy czuć się silni. Tym bardziej, że w play off rozkład gier był wspaniały. Mieliśmy szansę na finał. A w finale? Tam zdarzyć mogło się wszystko.

U mnie osobiście, Rychu zapunktował ćwiczeniami wzmacniającymi brzuch i grzbiet. Od dziecka miałem problemy z kręgosłupem i bolał mnie w odcinku lędźwiowym tak bardzo, że na mszy świętej nie mogłem wystać dłużej niż 20 minut. I nie tylko na mszy. Przez ból pozycja na baczność nie predysponowała mnie do stania choćby w kompani honorowej czy reprezentacyjnej. O jaki ja musiałem być przez to biedny. Ryszarda żona, Lidia, była wielką siatkarką i w kraju i za granicą. I właśnie za granicą, w RFN dostała się pod niemiecki system szkoleniowy. Ryszard w ciemię bity nie był i co lepsze kąski treningowe przenosił do swojego warsztatu zawodowego. I testował na nas jak na myszach.

– Od dzisiaj będziemy inaczej ćwiczyć brzuch i grzbiet. Nie dynamicznie. Będziemy to robić statycznie, w napięciu. Jak zawodniczki niemieckie.

– Chyba cię powaliło Rychu – byliśmy jak rodzina, to i język był jak w dobrym, nowohuckim domu – Co my baby jesteśmy?

–  Dzięki takim ćwiczeniom jest mniej kontuzji! Takie ćwiczenia się sprawdzają. W Niemczech tak ćwiczą.

– Bo to baby są. Nie rób z nas idiotów. Sam się napinaj.

– Ale spróbować możecie? To wy zachowujecie się jak baby. Jacek zademonstruj.

Spodobało się nam szybko. Dużo ćwiczeń w leżeniu, nóżka na bok i trzymamy, pupka napięta. Jest dobrze. Ale do pewnego momentu. Bo okazało się, że w prawidłowo wykonanym ćwiczeniu to trzeba się napiąć bardzo mocno i nie łatwo jest taką pozycję utrzymać przez 30 sekund. Ja miałem problemy wielkie. To przez nienajlepszą dietę. Prawdziwa gastro katastrofa. Napięcia uwalniały w moim organizmie, często i gęsto, potężne salwy gazów. Jak na filmowej wersji „Konopielki”. Było to dla mnie traumatyczne doświadczenie. Aż tak bardzo nie lubiłem się otwierać przed ludźmi. Na szczęście już po miesiącu takich ćwiczeń przestałem narzekać na ból w lędźwiach! Do dzisiaj sobie, po okresach zaniechania fizycznego, strzelam takie ćwiczenia i mogę stać jak kołek długo i bez bólu. Polecam!

Do decydującej rozgrywki startowaliśmy z miejsca chyba piątego. Okupione to było niezłymi kombinacjami. Na jeden z meczy musiałem być dowieziony z domu, bo byłem chory jak diabli. Grypa dziesiątego stopnia, albo jakaś angina mnie dopadła. Przebrałem się w chacie w sportowe ubranko, otuliłem w koc i pojechałem walczyć na parkiecie ile sił w organizmie było. W robocie byłem na chorobowym, więc błagałem dziennikarzy lokalnych, żeby przemilczeli moje nazwisko w relacjach. Oczywiście można prosić, a i tak wyszło jak w przysłowiu, gadał dziad do obrazu. W poniedziałek czytam, „Gumiś atakuje !”. No brawo! Będę bez środków do życia jak mnie zwolnią z pracy. Na szczęście szef był niepołapany w moje dodatkowe zajęcia i nie dowiedział się o mojej kuracji sportowej na L 4.

W pierwszej fazie play off trafiliśmy na AZS Opole. Drużyna studentów była niewygodnym przeciwnikiem, ale nie wypadało im nie wlać. Najbardziej frustrowała nas u nich ilość zawodników gotowych do gry. Dwunastu chłopa mieli do grania, w większości były to wielkie konie. Nawet przy moim jednym metrze i dziewięćdziesięciu czterech centymetrach byli potężni.

Pierwsze dwa mecze, na naszej hali padły naszym łupem. Nadspodziewanie łatwo, lekko i przyjemnie. W kolejny weekend pojechaliśmy do nich. Zakwaterowanie jakie nam zafundował klub: jednostka wojskowa w Opolu, przerażało. Ale ponieważ nas w drużynie było niewielu, to dostaliśmy salę szesnastoosobową tylko dla siebie. Co za rozpasanie było w tym Wawelu. Wielka sala i te łóżka piętrowe ze sprężynami! Raj dla sportowców. Trzeba było więc zagrać swoje i jechać w pizdu. Do domu. Najlepiej było zrobić to w sobotę i nie korzystać z jednostki wojskowej za mocno. Ale tu niestety nastąpił klops. Sala była mała jak pudełko zapałek. Jaro wysyłał piłki do mnie i do Rysia Jaska. Na skrzydełka. I wszystko wracało nam pod nogi. Środek ataku, dawał radę, ale armaty się pozatykały i niespodzianka stałą się faktem.

Mecz przegraliśmy z kretesem. Nocleg w jednostce zmaterializował się jak zły sen.

– No to mamy przejebane. Jak tu się wyspać?

– Spokojnie. Damy radę! – Adaś , sierżant w Wojsku Polskim miał na to sposoby.

Sprawnie wysłał dyżurującego kota po flaszeczkę. Plan był prosty, po kieliszku, no góra dwa i do spania.

Rano nastąpił niespodziewany Armagedon.

– Wstawać koty pierdolone! – ktoś umundurowany na glanc, wpadł na pełnej piździe do naszej alkowy – Dwie minuty do apelu!

– Pojebało cię?! Tu nie ma żadnych kotów zjebie! Wawel Kraków, siatkarze! – ktoś obudzony prostował mundurowego też wrzeszcząc – Spadaj na drzewo ośle!

– O kurwa, zapomniałem! Sorry! –  dyżurny odwrócił się na pięcie szukać spełnienia gdzie indziej.

No i było pospane. Wstaliśmy niechcący wcześniej i zaczęliśmy koncentrację przed zawodami. Nic to nie dało. I ten mecz nie nam siadł jak trzeba. Ani mnie ani Ryśkowi. A bez konika wygrywać się nie da. Wbrew logice zrobiło się remisowo. 2-2 w meczach i w środę decydujące starcie miało odbyć się u nas.

W domu, co prawda po małym stresiku w pierwszym secie, powieźliśmy rywala i zwycięstwo stało się faktem. Byliśmy w półfinale rozgrywek o mistrzostwo II ligi siatkówki mężczyzn.

Wtedy zaczęło się w klubie pompowanie balonika.

Po co to? – myśleliśmy przekornie.

– Kasy na wyjazdy, na wypłaty proszę szukać a nie robić z nas faworytów.

Kolejni na tapecie byli koledzy z AZS Katowice. Było miło, lekko i przyjemnie. Trzy mecze, trzy zwycięstwa. Kto robił, ten zrobił, już mieliśmy powiedzieć i pożegnać sezon, kiedy zupełnie niespodziewanie, okazało się, że rywalem naszym w finale będą Karpaty Krosno!

Ale jaja. Ale niespodzianka. Krośnianie pokonali Jaworzno! To Jaworzno z którym nigdy przez tyle lat nie potrafiliśmy wygrać. Rywalem naszym o pierwszą ligę zostały zatem Karpaty Krosno. Znaliśmy ich jak nikogo w tej lidze. Tyle meczów przeciw sobie rozegranych, tyle zwycięstw co i porażek. Kibice i działacze mieli więc prawo stawiać nas w roli faworyta. W klubie nastąpiły zmiany na stanowiskach kierowniczych mających związek z siatkówką. Jest szansa na sukces to rozpalmy ognisko i grzejmy się. A nóż widelec im się uda? Tej zgrai pijaków, ogórków, co za darmo niemalże grają i teraz mają powalczyć o pierwszą ligę. Mieliśmy na to wyjebane po całości. Przecież to jasne, że zrobimy wszystko co w naszej mocy żeby wlać Karpatom. Nie może być inaczej. Kilka rachunków było do wyrównania. Tak po prostu, na sportowo.

Przed samym finałem, jako marchewkę, w klubie znaleziono jakieś drobne kwoty na wypłaty za grudzień ostatni w XX wieku. To był śmiech na sali. W końcu tyle lat kasy nie było, że nie zrobiło nam to żadnej różnicy. Mieliśmy plan jasny i prosty. Wygrać. Dać Krakowowi szansę na siatkówkę przez średnie S. Chcieliśmy żeby było to koło zamachowe i żeby nasza praca, przez tyle lat uparcie wykonywana, nie poszła na darmo.

Pierwsze dwa mecze graliśmy u siebie. Ponieważ zbliżały się jakieś wybory samorządowe, postanowiono kogoś tam podlansować i na hali było piknikowo. Były banery, plakaty, parasole, ćmole, bole, wojsko i jabole. Nie. Jaboli nie było. Było piwo z pipy. Pychota i za darmo.

Pierwszy set sobotniego meczu szedł nam jak po grudzie. Odjechali nam wrogowie na kilka punktów i nie było widać z nikąd szans na ratunek. Ale Jaro nie miał nic do stracenia i wystawiał na lewe skrzydełko piłkę za piłką w samej końcówce. Tylko dlaczego do mnie? Cała nadzieja skumulowała się w moich plasach a byle błąd kończył pierwszą partię.

Pierwszy strzał po skosie wykonałem w  drzwi. Na szczęście chyba Krzysiek Frączek nie uchylił się na czas i dostał w bark. Mogło być już po secie ale udało się. Drugi atak, tak po czesku, po bułgarsku wykonałem. Obiłem piłką o blok i ta wyszła w aut. Kolejny atak trafiłem w boisko. Mocno. Ile fabryka dała. Doszliśmy ich a Potas i Bobi skończyli swoje akcje i mieliśmy seta dla nas. Krosno zbladło jak dupa murzyna. Już się nie podnieśli i padli w trzech setach. W niedzielę zapowiadał się niezły mecz. Zapowiadała się wojna.

Wojny jednak nie było. Dobiliśmy tylko rywala, który się nie odbudował. W trzecim secie jeszcze tliła się u nich iskierka nadziei na przełamanie nas. Ale graliśmy jak w transie. Wszystko wychodziło jak nigdy. Ratajczak nas ustawiał na boisku, a my jak sprawna armia wykonywaliśmy polecenia. Po meczu niedzielnym, zrobiło się dwa do zera dla nas i jeszcze tylko jednego zwycięstwa nam brakowało do awansu. Kto by pomyślał przed sezonem, że to tak się może potoczyć? Świętowaliśmy i czuliśmy mocno, że za tydzień może być wielki finał. Tylko dla nas.

Na wyjazdowe zawody, tydzień po krakowskiej wiktorii, pojechaliśmy wypasionym autobusem. Nowy szef sekcji zrobił akcję z cyklu zastaw się a postaw się. Z nami i za nami ruszyli kibice, łącznie z moim bratem, który zawsze mnie wspierał. A że akurat ze stanów amerykańskich zjednoczonych wrócił, to nie mogło go zabraknąć. Było dla kogo grać. Nie ma dwóch zdań. W Krośnie hala pękała w szwach. U nich jeszcze tliła się nadzieja. Ale my byliśmy kurewsko pamiętliwi. Zeszłoroczna żenada nie miała prawa się powtórzyć. Chcieliśmy napierdalać w sam środeczek, żeby sędzia nie miał pola do popisu. Na rozgrzewkę wyszliśmy skoncentrowani i silni. Nie było zbędnego gadania i myślenia co będzie jak się nie uda. Coś dużego wisiało w powietrzu. Ośmiu chłopaków, bez regularnych stypendiów, ale z wielkim sercem, miało pokazać wszystkim, że w życiu nie można niczego przesądzać. Że to nie pieniądze, nie warunki do pracy ale serce, samozaparcie, klimat odpowiedni w drużynie, ba, bez mała przyjaźń i można kruszyć mury niemożliwości.

O meczu nie można za dużo powiedzieć. Odbył się. O tak, po prostu. Bez emocji. Chyba największe emocje mieli kibice na początku. Miejscowi mieli super doping. Pod koniec meczu nawet ci, którzy nas psimi kupami kiedyś atakowali, teraz doceniali brawami. Można się było wzruszyć. Ale ważniejsza była radość przeogromna po ostatnim punkcie. Kiedy to ciśnienie dziwne uchodzi pełną parą po dobrze wykonanej pracy i czujesz ogromną ulgę i wielką satysfakcję.

Bawmy się teraz. Tak. Pijmy z radości do rana! Zrobiliśmy swoje. Reszta już nie zależy od nas. Powodzenia zatem. I nie popsujcie tego! Nie popsujcie!

Do Krakowa wracaliśmy pijanym autobusem. Zawodnicy szczęściem a osoby towarzyszące alkoholem. Do nas jeszcze nie dotarło co zrobiliśmy. Jakiego wyczynu dokonaliśmy po tylu latach siatkarskiej posuchy w Krakowie. Wódka skończyła się przed Jasłem. To nic. Po chwili był samochód który dowoził z ciemności nocy napoje. W wielkiej radości dotarliśmy do domu. Teraz to czas miał pokazać jak to wszystko zostanie rozegrane. I niestety pokazał.

Jak spektakularnie i szybko można sukces położyć i w jeden sezon wszystko spierdolić. Ale o tym już wkrótce.

S23. Zabawa w siatkówkę.

S23. Zabawa w siatkówkę.

 

Pod koniec końca lat dziewięćdziesiątych powrócił na łono ojczyzny Bobi. Ten Bobi, który odszedł z Hutnika do Turcji i tam panował przez kilka sezonów. Panował tak na serio, bo ze dwa razy był wybierany najlepszym zawodnikiem, nie byle jakiej ligi. Ligi Tureckiej.

Zanim jednak zakotwiczył w Krakowie, przez rok bawił się w siatkówkę w Jastrzębiu. Lata leciały, tułać mu się już nie chciało za bardzo po świecie, jak Didiemu, ligowy poziom szedł do przodu a możliwości fizyczne Bobiego do tyłu, zatem II ligowy Wawel Kraków jawił się jako przystań idealna. Dograć w domu, bo Kraków od czasu przyjścia Bobiego do Hutnika Kraków został jego domem, było fajną szansą bezbolesnego przejścia na sportową emeryturę. Tylko że był mały problem, bo czasy były finansowo obsrane po całości. Tylko dzięki nadludzkiej chęci do grania udało nam się uskładać ósemkę zawodników do zespołu Wawel Kraków. Jaro, Potas, Adaś, Rychu, Waluś, Krzysiek, Bobi i ja mieliśmy przetrwać agonię krakowskiej siatkówki i czekać na cud. To wszystko oczywiście za obietnicę regularnych, niewielkich wypłat.

Dwóch było żołnierzami, trzech pracowało zawodowo, trzech nie wiem co robiło, więc traktowaliśmy naszą zabawę jako dorobienie sobie co nieco do pensji czy na co tam kto chciał. Jednak grę w siatkówkę traktowaliśmy przede wszystkim jako fajne hobby. Takie pół zawodowstwo z tego wyszło. Poza tym lubiliśmy się towarzysko i stanowiliśmy zgraną paczkę.

Żeby jakoś żyć i zbierać kasę na wyposażenie mieszkania, które postanowili mi zakupić kochani rodzice, też musiałem pójść do pracy. Uczyć mi się nie chciało, sport profitów nie gwarantował więc tata stwierdził, że szkoda marnować czas i mam iść do roboty.

Pierwszą regularną pracę załatwił mi oczywiście kochany tata. Na Kombinacie Metalurgicznym imieniem Tadeusza Sendzimira.

– Uczyć ci się nie chce, to pora do roboty! Dorobisz sobie i nie będziesz czasu marnował.

– Dobra, będę sobie coś szukał – grałem na zwłokę, bo umiałem tak pięknie marnować czas przy komputerze wcielając się w rolę alianta w grze Commandos.

– Nie musisz szukać. U nas w Krakodlewie jest robota. Na magazynie. Nie fizyczna, nie orobisz się. Od szóstej do drugiej. Będziesz miał czas na trenowanie.

– No dobra. A kiedy mam zacząć? – liczyłem po cichu na zatrudnienie w najbliższej pięciolatce, gdzieś pod koniec trzeciego roku.

– Przyjdź pojutrze na zakład. Weź sobie przepustkę w pawilonie Z i przyjdź na rozmowę. Mówiłem kierownikowi, że grasz w piłkę. Kojarzą cię.

– Siatkową!

– A idze idze.

Tata to tata. Znał się na sporcie jak mało który tata. Nawet wiedział, że gram w piłkę. Gdzieś dzwoniło tylko w którym kościele? Ojciec nigdy nie był na żadnych zawodach w których brałem udział. Miał prawo nie wiedzieć jakich kończyn używam do tej całej piłki. Mama miała tak samo. Marzyli o inżynierze – akordeoniście a dostali od losu siatkarza – pijaka. Pan Bóg nie do końca starannie wsłuchał się w ich prośby. Ale! Pies to jebał, dramatu nie było.

Nazajutrz poszedłem do fryzjera i zgoliłem się na jeża, żeby zrobić się na bóstwo. Pięknie się prezentując polazłem na kombinat zaciągnąć się do pierwszej, tak zwanej konkretnej roboty, bo to co do tej pory robiłem, łącznie z grą w I lidze serii B, czy awansach z OKS-em do II ligi i grze tam, do kategorii konkretnych ni chuja się nie zaliczało. Według taty. Spotkaliśmy się pod bramą, miał mi pokazać skrót na wydział, żebym się czasem nie zgubił.

– Ło boże, aleś się obciął. Jakbyś do wojska szedł… – przywitał mnie zniesmaczony.

– Jak żołnierz! W Wawelu gram, nie? – przypomniałem mu jakby czasem zapomniał, a zapomniał na pewno.

Rozmowa z kierownictwem była krótka. Kasa jaką mi zaproponowano była nie za duża, a zakres czynności które miałem wykonywać był na poziomie średnio rozgarniętego debila. W taki sposób zostałem pracownikiem firmy hutniczej Krakodlew S.A. . Teraz na własnym organizmie miałem poznać jak ciężko tata zapieprzał całe swoje życie. Może nie do końca na swoim ale…

Pobudki o 4,45 rano były straszne. Jeszcze kilka dni temu wracałem z imprez o tej porze albo przewracałem się na drugą stronę, a teraz miałem zaczynać dzień. Był to więc czas najwyższy, żeby dorosnąć i zmierzyć się z prawdziwym życiem a nie ciągle trwać w balecie. Możliwości jakie miałem do rozwoju intelektualnego na uczelniach wyższych, skończyły się niczem w „Weselu” Wyspiańskiego. Miałeś chamie złoty róg, ostał ci się jeno sznur. Postanowiłem więc się na tym sznurze pobujać, szukając jasnej strony mojej młodości.

Moja miejscówka w pracy była w porządku. Mieściła się na końcu wydziału, tam gdzie nikt bez potrzeby nie docierał. Tam wraz z trójką kolegów, z których dwóch było w wieku mojego taty a jeden dziadka, kisiliśmy się w średniej wielkości pokoiku przymagazynowym. Obok mieliśmy swoją szatnię, prysznic. Ciepło, czysto, jak na warunki na kombinacie, zawodowo. Po dwóch miesiącach przywiozłem sobie telewizor do swojej szatni, bo roboty miałem na dwie godziny dziennie z okładem. Do tego dochodziło godzinne śniadaniem i byłem po robocie. Jaka praca taka płaca, chciało by się rzec, ale byłoby to wielce niesprawiedliwe. Z powodu mnogości chwil wolnych pomagałem też moim kompanom. Jeździliśmy elektrycznymi wózkami, raz w tygodniu, po butle z tlenem i co drugi dzień robiliśmy sobie 0,7 litra absolwenta na czterech. Ech, ależ chciało się żyć!

Po południu, po robocie następowała tradycyjna, druga już w dniu drzemka. Ta już w domu, bo pierwsze kimanko dla zdrowia miało miejsce w pracy po śniadaniu. Potem przychodził czas na trening.  Jesienią, zimą i wiosną dochodziły do tego mecze w  soboty i  niedziele. Ciągle w ruchu, siedem dni w tygodniu. W końcu jak chciało się pomóc rodzicom w spełnieniu marzenia o własnym M dla mnie, to nie było wyjścia. Trzeba było zacząć zarabiać i oszczędzać. Wpadłem też w taki życiowy rygor, na szczęście, bo pora była najwyższa, żeby nie zachlać się na amen. Obowiązki wymagały poświeceń i alkohol został sprowadzony do parteru. Przestawałem notorycznie popijać. No nie było czasu. Uwierzycie?

Na hucie było znakomicie. Kibicowano moim siatkarskim przygodom a ja w zamian uczestniczyłem w rozgrywkach futbolowych w hutniczej lidze. Kolega z magazynu, Leszek, zarządzał wydziałowym TKKF-em i znalazł mi miejsce w drużynie piłkarskiej naszego Krakodlewu. Czułem się jakbym grał w Barcelonie. Kochałem te rozgrywki bardzo.

Tata poznał mnie z byłym ZOMO wcem, tfu, któremu dawałem przydziałowy cukier, a on mi odpalał swoje bloczki na śniadania. Bo tak to działało, że zakład dbał o pracowników bardzo dobrze. Przydziałowe bloczki na cukier, śniadania, woda mineralna, wszystkiego było do oporu i dla wszystkich. Nic tylko pracować, pracować, pracować. A i kuchnia była wyborna. I ta klasyczna i ta idąca z duchem czasu, z kulinarnym postępem. Na stołówce czekała na nas i zimna płyta, kiełbasa z cebulką, smażone rybki, hot dogi, rumsztyki i inne kulinarne cuda. Po sześciu miesiącach miałem +5 kg na wadze i spodnie przestały się dopinać. I jak tu po takim dobrobycie odlecieć na parkiecie? Na szczęście byłem już rutyniarzem i nie wszystko musiałem robić na pełnym locie.

Kombinat zwiedziłem solidnie. Wielkie piece, linię martenowską i inne smakołyki. W tym czasie Bociek pracował też na jakimś hutniczym wydziale i miał do dyspozycji melexa. Dzięki temu, ze dwa razy żeśmy sobie molocha objechali, jak na huto safari. Kombinat był potężny. Położony na 1000 hektarów stanowił miasto w mieście. Z własną komunikacją, koleją, zapleczem medycznym i socjalnym. W latach siedemdziesiątych zatrudniał ponad 40 tysięcy osób. Naszych ojców, wujków, ciocie. Całe rodziny. Czas i niegospodarność elit rządzących, a w XX wieku kapitalistyczna pazerność hindusa i SLD-owskie kurestwo, doprowadziły hutę niemalże do upadku. Miałem jednak szczęście i załapałem się na czas działania huty na przyzwoitym poziomie produkcyjnym. Wiele miejsc na terenie kombinatu miało kosmiczny krajobraz. Gdyby tam kręcono „Obcego” to wyszedł by jeszcze lepiej i ciekawiej w stosunku do tego co dzisiaj oglądamy. Sceneria filmowa była i jest na hucie prawdziwie nieziemska.

Po piętnastu miesiącach harówki nadszedł czas na poważne decyzje. Albo dalej robota na Hucie albo wypad. Wybrałem wypad. Trzeba było wrócić do ludzi, do świata za bramą, żeby nie zgnuśnieć. Koniec lat dziewięćdziesiątych dawał takie możliwości. Robota jeszcze była na zawołanie. Kapitalizm lekko okrzepł i się rozwijał prawidłowo. Co prawda nie za długo, ale o tym może kiedy indziej opowiem.

I tak to po trzech miesiącach poszukiwań zostałem kierownikiem małego salonu z podłogami na ulicy Dauna. I dalej robiłem swoje. Jak koń w kieracie. Jak Łysek na pokładzie Idy. Praca, trening, mecz. Mecz, praca, trening. Mecz, mecz. A po sezonie w weekendy zamiast mecz, mecz, było: praca, praca, praca, impreza, impreza.  Przez tą ciągłą kołomyję zdarzały się czasami sytuacje, w których następowało nałożenie się na siebie zdarzeń z innych bajek, niekoniecznie do siebie pasujących.

Wyjazd do Krosna wypadł jakoś tak dziwnie. Dosłownie na godziny po mocno zakrapianym balecie w którym oczywiście uczestniczyłem. Nie za bardzo przypilnowałem zegarka. A może mi stanął? No zegarek. A co?

W ostatniej chwili dotarłem do naszego zespołowego busa. Koledzy nie byli zadowoleni widząc mój stan ale rozumieli. Młody byłem, żony szukałem i mnie nosiło. Tolerowali to, bo na boisku starałem się nie odstawać i dawałem z siebie tyle ile mogłem. A często nawet więcej niż mogłem i na ile wyglądałem.

– Idź spać Tomuś. Może dojdziesz do siebie – zawyrokował najstarszy stażem a ja nie miałem wyboru, bo każdy z nas był niezastąpiony.

Musiałem dojść do siebie, żeby nie tylko stanąć na boisku ale też przetrwać zawody i nie przeszkadzać. Jechaliśmy powalczyć, poziom zespołów był wyrównany, a szansa na premię duża, choć jak to w Wawelu, mglista. Jeszcze w szatni nie wiedziałem co ja w Krośnie na hali robię i dlaczego. Jedyna nadzieja była w tym, że się wypocę na rozgrzewce a alko wyjdzie ze mnie jak szatan po egzorcyzmach i wrócę do świata sportu z podniesiona przyłbicą. Pierwsze dwa sety to było prawdziwe polowanie na bezbronną ofiarę. Nawet niewidomy widział, że jestem mocno niedysponowany. Głuchy słyszał mój nierówny oddech i sapanie a nieposiadający węchu wyczuwał na kilometr smród z moich ust. Bracia Frączkowie z kolegami nie byli upośledzeni w żaden sposób. Wręcz przeciwnie. Wszystkie zmysły mieli rozwinięte prawidłowo. Nawet chyba za bardzo.

Jechali więc po mnie jak po burej suce. Zagryweczka, kiweczka, plasik. Próbowałem się odgryzać, kąsać, zygać. Niestety w początkowej fazie sieć była zawieszona za wysoko. Wysoko za wysoko. Jarek oszczędzał mnie jak mógł, Bobi i Adaś kryli w przyjęciu zagrywki a reszta brała na swoje barki atakowanie rywala. Szczęśliwie punkt po punkcie zaczynałem łapać kontakt z rzeczywistością.

– Panowie, jak wygramy, stawiam zgrzewkę piwa! – mobilizowałem ich i siebie przede wszystkim, bo suszyło mnie okrutnie – Tylko jak wgramy!

– To graj pijaku, bo sami nie damy rady.

– Jak wygramy, krata czeka! – błagałem o sukces.

Do „przerwy” było 0-2 i brak nadziei z nikąd. Ale to wtedy mnie przepaliło, przedmuchało i ocuciło błyskawicznie. Ze skacowanej dupy zmieniłem się najpierw w nieprzeszkadzającego członka. A im dalej w las, tym bardziej chciałem zasłużyć na obiecaną przez siebie zgrzewkę piwa.

1-2, 2-2 w setach i mamy tie break! A w tajbreku nastąpiły dożynki z moją słynną czeską siatkóweczką. Nie silno ale skutecznie. I obiteczka, i kiweczka i plaski. I pyk, pyk, pyk i mamy piętnasty punkt! Jest!  Czas do piwopoju!

Zasłużyliśmy przecież jak nikt na świecie.

W Krośnie, przy okazji zawodów ligowych, zawsze były przygody. Zawsze.

Raz jak pojechaliśmy na mecze ligowe, to akurat Jarka żona, Ania, miała rodzić pierworodnego Mikołaja. Jaro jako kapitan nie szukał wymówek i zabrał się z nami na mecze, zgodnie z klauzulą sportowego sumienia. Po sobotnich zawodach nadszedł komunikat, że Ania jest już w szpitalu i że się zaczęło. Czekaliśmy jak na szpilkach. Chodziliśmy na recepcję dzwonić do szpitala. Tam i z powrotem. Góra i dół. Wydzwanialiśmy co dziesięć minut żeby nie przegapić cudu narodzin. Piwo się chłodziło i czekało na uwolnienie z okowów puszek i butelek. Poród się przeciągał a nasza celebracja nie mogła czekać w nieskończoność. Przecież rano czekał nas kolejny mecz. Ruszyliśmy z fetą z lekkim wyprzedzeniem, pijąc w skupieniu, żeby nie zapeszyć. Ródź się dziecko ródź, bo rano mecz. No wychodźże pierworodny z matki swojej, bo prześpimy to do cholery albo się poopijamy do cna. Emocje których nie doświadczysz na boisku poznawaliśmy w hotelowych murach. Napięcie, skupienie i oczekiwanie. I piwo, piwo, piwo.

– Spać panowie. Już pora – trener Rysio dbał dyscyplinę nawet przy takich okazjach.

– Zaraz. Czekamy. Rodzi się – kradliśmy cenne minuty snu bo tak trzeba było.

Dzisiaj już nie pamiętam co było pierwsze. Nasz zgon czy jego narodziny. Mikołaja, syna Jarka. Odebraliśmy sygnał w nocy czy dopiero rano? To może pamiętać tylko Jarek. On i jego rodzina byli w ten weekend bohaterami prawdziwymi.

 

 

Publiczność w Krośnie miała specyficzne podejście do kibicowania. Bluźnili, klęli, pluli a nawet potrafili obrzucić ławkę rezerwowych psimi ekstrementami. I to wszystko było robione specjalnie dla nas. Kochani byli! Potrafili też docenić walkę, zaangażowanie i szczerość przekazu.

Jeden z wyjazdów na Podkarpacie wyglądał tak:

My od kilku lat byliśmy bezpiecznym zespołem ze środka tabeli. Nie można nas było spuścić klasę niżej bo byliśmy za dobrzy, a na awanse nie mieliśmy armat i pieniędzy. Do końca rozgrywek jeszcze kilka kolejek zostało a my czuliśmy się jakby liga już się skończyła. Jeździliśmy po Małopolsce, Śląsku i Podkarpaciu niczym Globtroters Team z USA. Bawiliśmy siebie, publiczność, sędziów i działaczy .

Dotarliśmy więc z naszym cyrkiem także do Krosna. Karpaty miały pakę dobrą, szykowani byli do awansu. Pozbierali doświadczonych zawodników z wyższych lig, którzy pomimo zawansowanego wieku mieli zrobić jakość godną wyższej klasy rozgrywkowej. Niestety trafili na nas. Byliśmy dla nich kamykiem w sandale. Strasznie uwierała ich nasza bułgarsko-czeska siatkówka. Oni robili jeb! Jeb! I jeb. A my w odpowiedzi plasowaliśmy, obijaliśmy blok i plasowaliśmy po raz kolejny. Poza Rysiem Jaskiem który umiał tylko walić z całej siły i robił to doskonale. Karpaciarze walczyli jeszcze o awans, a my dla równowagi nie walczyliśmy o nic. Wystarczało nam kolejne zwycięstwo i kolejna obietnica, że zaległe od pół roku wypłaty się zmaterializują. Był to sezon w którym nasz skład węgla i papy liczył osiem osób, czyli tak w sam raz żeby zagrać mecz. Cały sezon graliśmy w takiej konstelacji modląc się do swoich bogów o zdrowie. Przed meczem postawiliśmy wszystko na jedną kartę.

– Za to gówno z zeszłego roku należy się zemsta. Nie odpuszczamy dzisiaj! – Przypomnieliśmy sobie jak to na tej hali, psim kupskiem nas rok temu obrzucono i to miał być motor napędowy naszej agresji.

– Nie opuszczamy!

– Adam polej!

– Na nich!

A na odwagę, przed rozgrzewką strzeliliśmy po dwa maluchy, bo trybuny wypełnione były wrogiem po barierki i kipiały nienawiścią. A my przezornie zabraliśmy wódkę na wieczór, na lepsze spanie, więc w szatni była jak znalazł.

Wiec na jedną nóżkę strzeliliśmy sobie małgorzatkę i na drugą nóżkę to samo.

– Kończę wcierkę i idziemy! – musiałem rozgrzać muskuły maścią ABC bo coś mnie ciągnęło w udzie.

Maści rozgrzewające stosowaliśmy często i gęsto. Były one niezbędne przez większość  sezonu do ukrycia małych defektów, zazwyczaj mięśniowych. Ta kryjąca się pod nazwą ABC, była wyjątkowo mocno grzejąca. Niestety, przez te dwie wypite małgorzatki, a może przez to, że wody w toalecie nie było, to po wcierce miałem nieumyte ręce. Takimi rękami podrapałem się po rozgrzewce w okolicy miejsc intymnych. A że pod pachą też mnie coś gryzło, to też się podrapałem. Na prezentacji zespołów zaczęło się u mnie dziać bardzo źle. Biegałem jak oszalały wzdłuż naszej ekipy. Kto zna to pieczenie ten wie co to znaczy. Jakby człowiek się ogniem piekielnym polewał. Pieczenie było nie do zniesienia. Pamiętajcie! Po maściach rozgrzewających trzeba myć dokładnie ręce mydłem. Chyba, że się nie lubicie za bardzo albo chcecie się poumartwiać, to już wasz sprawa, ja ostrzegam.

Mecz był piękny jak Bieszczady jesienią. Walka od początku szłą łeb w łeb, a przecież mieliśmy przeciwko sobie drużynę Karpat silną, publiczność nienawistną a sędziów fałszywych. Wszystkich czterech nastawionych wrogo, a główny to po stokroć był przeciwko nam. Pod koniec seta czwartego, kolo na słupku przechodził swoim zachowaniem najbardziej sprzedajnych sędziów siatkarskich na świecie. Jarzębina, weteran ligowych parkietów, robił bach po prostej, ja puszczałem piłkę, bo aut był metrowy, a ten kołek w białym rynsztunku, pokazywał boisko. O Panie na wysokości siatkarskiego słupka, a weźże mu daj w łeb niech się pacjent nie wygłupia. No bez jaj. Dobra, raz to każdy może się pomylić. Przebaczam. Ale to była już końcówka seta, mało tego, seta decydującego o tym czy gramy tajbreka czy nie. My chcieliśmy bardzo grać, bo czuliśmy, że rywal opadał z sił z szybkością piłki atakowanej z krótkiej, a my wprost odwrotnie, gazowaliśmy coraz mocniej, aż miło. Chcieliśmy sprawić niespodziankę a do tego przypomniałem sobie, że zapomniałem zapytać czy koledzy rywale nie chcą czasem kupić meczu. Na pewno by nie chcieli bo mieli sędziów po swojej stronie, wiec na chuj my im byliśmy w tej układance potrzebni?

Kolejną nasza kontrę rywale obronili i wystawa poszła oczywiście na lewe skrzydło do Jarzębiny. Kontrolowałem sytuację wzorowo. Na mocno ugiętych nogach, z dupą przy parkiecie, krokiem odstawno – dostawnym przesunąłem się jak małpa do linii. Blok zasłonił wszystko, poza kierunkiem prosta, gdzie czuwałem ja. Wojtek przypierdolił więc w tym kierunku i znowu wyszło niecelnie. Aut. Jest! Piłka dla nas! Mamy ich!

Przynajmniej nam tak się wydawało bo sędzia widział wszystko inaczej. Po swojemu.

– Jakie boisko? Pan jest ślepy panie sędzio? Piłka wylądowała metr na aucie a pan boisko pokazuje? To są kurde jaja! – Nie wytrzymałem widząc jak w żywe oczy rozjemcy kręcą nas na cacy.

– Panie sędzio, aut był! – Jarek kapitan też zaświadczał o prawdzie jedynej.

– Proszę odejść. Widziałem boisko. Piłka i punkt dla Karpat! – rozjemca był stanowczy jak diabli.

Nawet publika umilkła, a z sześćset osób zaszczyciło mecz swoja obecnością, na nasze dictum acerbum, nie wiedząc co myśleć. Raz można przygrać w bambolo, ale dwa razy i to pod rząd na 23-21 i 24-21? Tego nikt tutaj jeszcze chyba nie widział. Pomruk zdziwienia poszedł po hali jak halny po pustyni. Odpowiedzieliśmy punktem. 24-22. Mieliśmy ich. Czuliśmy, że zaraz przegryziemy im tętnicę, a w tie braku rozszarpiemy zwłoki i porozrzucamy po wsi. Chcieliśmy to zrobić zawsze, ale nam wcześniej do głowy coś takiego nie przyszło.

Tego dnia się nie dało nic zrobić. Rozjemca czuwał, żeby gospodarzom włos z głowy nie spadł. Zagrywka poszła od nas, oni przyjęli wzorowo. Rozgrywający wystawił piłkę na lewe skrzydło.  Jarzębina trzepnął w trybuny, a gajowy zrobił pach, pach, pach i pokazał: atak po bloku! Po jakimże kurwa bloku?! Popatrzyliśmy na siebie osłupiali. Ten atak by nawet wieżowca na osiedlu Kościuszkowskim nie zahaczył. Co to były za jaja. Ale nas skręcili wzorcowo.

Nawet zaskoczona wydarzeniami na parkiecie publika nie fetował zwycięstwa tak okazale jak zawsze. Były oklaski, była jakaś mała radość, ale wszyscy widzieli co się działo i nie chcieli udawać Greka. To my wtedy, zamiast psiego gówna, dostaliśmy brawa. Gorące i prawdziwe. Za walkę, za poświęcenie, za to, że byliśmy a miało nas już nie być. Wskoczyłem w jakiejś dzikiej furii na barierki oddzielające boisko od publiczności i wykrzyczałem do kibiców:

– Widzieliście to?! Wy to kurwa widzieliście?! Tak nie można robić! Nam nie płacą, nie mamy czym dojechać na mecz, a tu jeszcze nas kręcą! W taki sposób. To jest kurwa skandal!

Ludzie zmieszani uspokajali nas, potwierdzając nasze spostrzeżenia co do sędziowania. Ba.  Dziękowali nam oklaskami jeszcze długo.

– My tym sędziom jutro pokażemy! Zobaczycie. Przyjdźcie bo będzie cyrk! – reklamowaliśmy zawody niedzielne będąc w amoku jeszcze długo.

Już miałem plan w głowie, już kiełkowała akcja odwetowa. Najpierw trzeba było wygasić emocje i pomyśleć czy to nasze granie ma sens. Na szczęście hotel tym razem trzymał poziom i browary smakowały jakoś lepiej. Zawsze po dobrze wykonanej robocie smakują lepiej. Zawsze. Przy piwie knuliśmy co trzeba zrobić. Trzeba pokazać wszystkim, że psu spod ogona nie wyskoczyliśmy. Chociaż wszyscy to wiedzieli, bo w lidze byliśmy lat już kilka, chcieliśmy żeby nasz protest był na poziomie naszego intelektu. Zalewaliśmy robaka i w końcu wymyśliliśmy. Postanowiliśmy pozamieniać się pozycjami. Nie było widoków na sprawiedliwą walkę, to mieszanie pozycjami na parkiecie miało być nauczką dla sędziów. Chcieliśmy rozjemcą narobić wstydu. Skoro miał być cyrk to małpy były gotowe.

Niestety, nasz intelekt po raz któryś trochę nas zawiódł. Rano wstaliśmy mocno zmęczeni. Butelki zaścieliły hotelową podłogę na znacznej powierzchni. O rany! Kto wypił tyle piwa? No chyba nie my. A głowa bolała zapewne z niewyspania.  Przerażony zabrałem dwóch kolegów i przebrani w sportowe stroje pojechaliśmy na śniadanie. Taksówkarz znalazł nam lokal na poziomie. Jedyny czynny przed dziewiątą. Była to mordownia przy dworcu. Taka typu dla wybitnie zdesperowanych. Weszliśmy hardo, jak do siebie, mimo mocno nieciekawej klienteli. Ale wszystko nam było jedno.

-Trzy jajecznice i trzy piwa! – nie widząc karty strzeliłem ślepakami.

– Jakie jajecznice? Tu tylko piwo jest! I wino. Dowód! – Obraził się jakiś babol i sprowadził mnie do parteru szybciutko.

– Dowód? Mogę być twoim bratem. Nalej mi sześć piw! Migiem! –  mówiłem a myślałem: dawaj paskudo bo suszy. Wytargać cie za uszy?

Przy stole wiedzieliśmy już, że poszliśmy za bogato.

– No nieźle, nawet drugie piwo nie pomaga. A jak nas sędziowie wezmą na alkomat?

– Nigdy nie brali. Wódki musimy się napić! Powinna nas postawić na nogi – najstarszy i podobno najmądrzejszy znał życie na parkiecie jak nikt.

Wódki w spelunie nie uświadczyliśmy. Chyba na szczęście. Dzięki temu jednak dotarliśmy na halę. Do meczu pozostała godzina.

– Witamy – Bileter z wyraźnie wschodniopolskim akcentem był miły jak zawsze.

– Dzień dobry. Wie pan co? Mamy kłopot – byliśmy równie mili ale lekko nerwowi – Wódki musimy się napić. Już, teraz!

– No ale nie mamy. Może jakieś piwo? To załatwię.

– Nie. Musi być wódka. Idźże gdzieś i kup! – byliśmy stanowczy tego poranka.

– No ale ja pracuję. Ale poczekajcie – Coś mu zakiełkowało w głowie. Może też był kiedyś sportowcem?

Poleciał gdzieś jak oparzony. Za trzydzieści sekund wrócił i pokazał palcem na drzwi, takie trochę z boku ukryte.

– Tam idźcie, do piwnicy. Bokserzy tam są.

No jeszcze nam boksu brakuje przed meczem. Ledwo staliśmy a ten nam walki ustawiał. Niespotykane.

– Dzięki – zdesperowani nie mieliśmy ochoty na szukanie dziury w całym czy nawet ukrytego dna.

Pędziliśmy na złamanie karku. Z każdym krokiem było coraz ciemniej i niżej. W pewnym momencie byliśmy już pochyleni do połowy i nadzieja prawie umarła, gdy z półmroku nagle usłyszeliśmy:

– Czego? – nos bez przegrody na łysej głowie zawadiacko patrzył na nas.

–  Proszę pana, bo nas tu bileter przysłał, my jesteśmy siatkarze z Wawelu. Musimy wódki się napić bo zaraz mecz –  strach wypluwał słowa bezwiednie niczym jakąś mantrę z moich trzewi – Jak się napijemy to może nam się polepszy. Bo dobrze nie jest.

– Fajnie wczoraj graliście. Ale was sędziowie w chuja zrobili, że ho,ho! Chodźcie dalej.

Kolejne pomieszczenie było chyba tylko dla karłów. Nasi nowi koledzy stali wyprostowani i pewni siebie. My przygarbieni i wystraszeni. Byliśmy po kilkadziesiąt centymetrów wyżsi.

– Rozrób Marian buteleczkę.

– Rozrób? Nie macie wyborowej albo chociaż absolwenta? – musiałem zapytać bo ja już z Royala wyrosłem i koledzy też.

– Nie. Jest spyrol od ruskich – Marian otwierając flaszkę uśmiechnął się dziąsłami.

Ktoś odbił butelkę mineralnej, wylał pół na ziemię i uzupełnił braki spirytusem. Z chemii orłem nie byłem, ale wystarczyło żeby zaobserwować niespotykaną wcześniej w szkołach reakcję chemiczną. Wulkan prawdziwy się zrobił, alkomagia, czary mary, zacne spirytualia. Zagotowało, piana wystrzeliła z butli, żeby wszystko uspokoiło się po kilku sekundach.

– Pij! – magik skierował butelkę do Jarka.

– Ja nie mogę. Dzięki. Nie dziś – Aż go odrzuciło na sam widok.

– Ja też nie teraz, może po meczu? – strach miał wielkie oczy i bałem się kompromitacji. To na pewno nie był sok z gómijagód.

Rutyniarz nie czekał na zaproszenie. Złapał za butelkę i pociągnął solidnego łyka. Gały wyszły mu na wierzch. Złapał za mineralną i solidnie popił. Po czym znowu zdębiał i na Grande Finale puścił pawia.

– Co to kurwa jest? Ja pierdolę! Woda z solą?

Nie. To była lecznicza woda mineralna o dużej zawartości soli. Reakcja ze spirytusem już dawała roztwór nie do pokonania i wypicia dla niewprawionych. Próba popicia kończyła się zwrotem natychmiastowym. Ależ to był widok. Wszyscy byli w szoku. Nie wiadomo było kto w większym. Prawdziwy Armagedon nastał .

Mimo wszystko podziękowaliśmy i zwialiśmy do szatni. Przygoda piwniczna lekko nas ocuciła. Tak stało się przez szok którego doświadczyliśmy minuty wcześniej. Ale dobrze nie było. Było bardzo źle.

– Idę do sędziów pogadać i podać skład – wydukałem trenerowi i polazłem.

– Dzień dobry. Co wstyd wam, co? –  czekałem na przepraszam.

– A za co?

– A za wczoraj. To my się zastanawiamy czy przyjechać, kasy nie mamy za granie a wy tu takie numery panowie robicie?! To teraz słuchajcie uważnie. Ja jestem libero, Bobi wystawia, Potas lewy, Rychu na przyjęciu. I to ja dzisiaj jestem kapitanem.

– No co ty. Daj spokój tak nie można – do sędziów docierało, że coś knujemy.

– Pokazaliście że wszystko można –wyszedłem a na pożegnanie wykonałem klasyczne jebnięcie drzwiami.

Mecz trwał ze trzydzieści minut. Z każdą sekundą stawaliśmy się ząbiakami bez energii. Paliwo wypalało się. Siatka była za wysoko. Raz bliżej, raz dalej. Jakby ktoś ją na złość nam przestawiał. Do tego tylko ciemność widzieliśmy tego pięknego przedpołudnia. Publika miała ubaw po pachy, ale udane nasze zagrania, a nie było ich za wiele, kwitowała brawami. Głupio nam było ale odwrotu nie mogło już być. Nie w takim stanie. To mógł być nasz ostatni mecz w lidze albo i w życiu. Wszyscy, jak jeden mąż, mieliśmy to w dupie. Dokładaliśmy do zabawy w sport i nie chcieliśmy udawać że jest fajnie. To nie miało sensu. Byliśmy już duzi i nawet ewentualne układanie się nie wchodziło już w rachubę. Każdy ma obowiązek zmądrzeć.

Do dzisiaj zastanawiam się dlaczego sędziowie nie wezwali służb policyjnych z alkomatem i nas nie przebadali. Można by nas na przykład zawiesić. Na zawsze. Ale czy pijany może pijanemu nóż w plecy wbijać? Nie wypada albo nawet można powiedzieć, że nie zawsze się da, kiedy wszyscy mają za uszami brudno. Poza tym wszyscy mieliśmy coś do stracenia. Sportową przyszłość

 

Wszystko dookoła  stało wtedy na głowie i nic nie było takie jak być powinno. Nas też nic nie usprawiedliwiało w temacie poważnego podchodzenia do swoich obowiązków. Obciążanie organizmu alkoholem nie prowadzi, w przypadku osób parających się sportem, do niczego dobrego. Jeśli nie potrafisz od początku dać sobie rady z używkami to już masz problem. Niestety, młody  organizm szybko podlega regeneracji i wydaje ci się przez jakiś czas, że jesteś małym bogiem. Do czasu jednak. Wszystko to do czasu. Potem trzeba dokonać wyboru. Albo gramy albo się bawimy. A najlepiej odstawić całe zło na zawsze jeśli nie ma się nad tym kontroli. Oczywiście każdy człowiek reaguje inaczej i inaczej to u każdego wygląda. W moim przypadku postanowiłem jednak pograć jeszcze kilka lat i nie chciałem już robić pośmiewiska z siebie stając na boisku. Nawet jeśli chciałem to w jakikolwiek sposób usprawiedliwiać, to sensu nie miało to żadnego. Organizm musiał dostać wsparcie zamiast dodatkowego bezsensownego obciążenia alkoholem. Czas zabawy musiał minąć. Samo zasuwanie na treningach już nie wystarczało. Zrobiłem więc sobie terapię w swojej głowie. Wyszedłem z założenia, że jeśli sam sobie nie pomogę to nikt mi nie pomoże. Pod koniec wieku dwudziestego trzeba było zamknąć jeden rozdział, żeby móc napisać drugi.

Dla swojej satysfakcji i sportowej przygody warto było.

S22. Sport to przecież zdrowie.

S22. Sport to przecież zdrowie.

 

W czasach finansowego jako takizmu, klub Wawel organizował nam obozy sportowe w Zakopanem. To były przepiękne obozy. U podnóża Tatr, niedaleko wylotu Doliny Kościeliskiej, miało Wojsko Polskie bazę i ośrodek dla biatlonistów. W letnim okresie przygotowawczym było to wspaniałe miejsce do robienia siły i wytrzymałości. A czasami służyło też jako baza wypadowa na Krupówki w celu kultywowania szeroko rozumianej rozrywki.

Można tam było zrobić w takich okolicznościach przyrody kondycję jak złoto. Co drugi dzień łaziliśmy po górach. Jedni z radością inni z wielką nienawiścią. Uwielbiałem te spacery bardzo. Kondycji resztki jeszcze miałem, a widoki nie tylko pięknej przyrody i gór skalistych napędzały mnie do połykania wzniesień wprost proporcjonalnie do uniesień estetycznych. Najmilej wspominam podpięcie się pod dwie młodziutkie biatlonistki, dzięki którym pobiłem swój rekord wejścia, ba!, wbiegnięcia na Czerwone Wierchy. Ich zgrabne tyłeczki do dzisiaj stają mi przed oczami. Do tego prowadziliśmy dyskusje o życiu, sporcie. Była mobilizacja i pomoc. Pozdrawiam was cudowne dziewczyny i dziękuję!

Ośrodek w którym stacjonowaliśmy położony był przy sosnowo modrzewiowy lesie. Nieopodal niego mieliśmy saunę z wyjściem wprost do zimnego, górskiego potoku. Jak ja kochałem tam jeździć.

Jeden z obozów odbywaliśmy wspólnie z kolegami z Legii Warszawa. Nawet nie wiedzieliśmy, że będziemy razem, ale może to i lepiej, bo dzięki tej niewiedzy nie było czasu na planowanie wspólnych zajęć i trzeba było improwizować. Tylko czy tak było korzystniej dla sportu?

Z autobusu wypadłem zmordowany konkretnie. U Ogona robiliśmy dwudniowe pożegnanie jakiegoś kolegi co do wojska, biedaczek, szedł. Byli przyjaciele z Jastrzębia, pełna wanna piwa, ukochana muzyka i wspaniałe męskie grono. Ostatnie dni przed obozowym arbajtem wykorzystałem w pełni.  W Kościelisku już czekała niespodzianka.

– Cześć Tomek!

– A cześć! Co ty tu robisz warszawski psie? – powitałem najserdeczniej jak tylko umiałem kolegę co to u nas rok wcześniej grał i teraz poszedł do Legii.

– A na obóz przyjechaliśmy! Dobrze wyglądasz – Pokazał na moje jeansy które od dwóch miesięcy się nie dopinały z powodu pracy na hucie i nadmiernej ilości przyjmowanych śniadań.

– A dzięki! – spojrzałem na siebie a w duchu dodałem: Kurwa mać. Jak ja wyglądam. Jak ochlej i wyżerka a nie zawodnik. Trzeba się wziąć za siebie.

Na obozie ograniczyłem wszystko bardzo. Tylko do uzupełnienia elektrolitów używałem chmielu, jak zawsze. Czerwone Wierchy zdobywałem w super czasach, zawsze pierwszy. No prawie zawsze. Bo raz nas poniosło.

– Idziemy z warszawką na dicho. Gomóła prowadzi, kierunek Morskie Oko – Młody zaplanował relaks z kolegami ze stolicy.

– Ale jutro góry mamy. Słabo to widzę – zaoponowałem.

– Damy radę. Zwijamy się po dziesiątej. Po cichutku. Każdy sobie daje rade i zbiórka przy wejściu do doliny.

Jak trudno było udawać zmęczenie przed trenerem, kiedy już za chwileczkę, za momencik miała być zabawa! W Morskim Oku, kultowej dyskotece zakopiańskiego kurortu, poniosło nas, a przynajmniej większość, ostro. Pomimo tego, że jako praktykujący prawie punk, olewałem dyskoteki ciepłym moczem, tym razem czułem lekkie podniecenie. No dobra, duże napięcie.

Frekwencja balangowiczów dopisała. W Morskim Oku bawiła się cała Polska. Cekiny, fiżbiny, dresy, trwałe ondulacje, umięśnione chłopaki i my. Jako jednostki wysportowane, szaleliśmy do utraty tchu i wstrzymania akcji serca. Pamiętacie jak Mac Donalds wchodził? To były te czasy. Hamburgerów, whiskey, energetyków. kumple z Warszawy pili wódę z red bullem. I jeden tak popił, że prawie zszedł. Ale nam junior strachu napędził. Pogotowie go musiało reanimować. Przed piątą rano, oknami, meldowaliśmy się ukradkiem w pokojach. Ale to był udany balet! Nawet obrączkę młodemu z kanalizacji wyciągnęliśmy na Krupówkach. Albo nie wyciągnęliśmy? Nie ważne. Na pewno ją zgubił i czy odnalazł? Mam prawo nie pamiętać.

Jeszcze dobrze nie usnęliśmy a już trzeba było zejść na śniadanie. Po nim czekał nas wymarsz na Ciemniaka, szczyt masywu Czerwonych Wierchów. Legioniści ruszyli pół godziny przed nami. Kiedy my rozpoczęliśmy swoją Golgotę, ich rozgrywający już wracał. Doświadczony zawodnik, rutyniarz i wyjadacz ligowych parkietów.

– Ale czas wyjebałeś! Poszedłeś prosto po dyskotece? – żartowaliśmy ze starszego, znanego ligowca, a od wczoraj mojego kolegi od kieliszka i tańców.

– No co wy! Puściłem pawia przy wejściu i się zwolniłem. Idę spać. Dzisiaj robię regenerację w bazie.

No tak. Rutyniarz to może. Nawet finansowej kary nie dostał. A ja i koledzy z Wawelu musieliśmy się zmierzyć z górą. Trasa na Ciemniak była i jest fajna. Dwie godziny pod górę. Jeśli idziesz w szybkim tempie. Dla turystów policzono cztery i pół godziny spokojnego marszu na szczyt. Tak pokazują tabliczki na dole. Tym razem nie byłem pierwszy. Nawet drugi. Dopiero trzeci. Ale dałem radę i wylazłem. Tego dnia widoki ze szczytu mnie nie cieszyły.  Użyźniłem szczyt góry zmęczeniem z nocy i poszedłem spać. Miałem dobrą godzinę dla siebie. Skała osłaniała od wiatru i słońca. Teraz rozumiałem co miał na myśli Mirek Szymkowiak, piłkarz klasowy, który wspominał o wymiotowaniu na obozach sportowych. On już robił karierę w futbolu, a ja idąc tropem jego wspomnień podążałem w dobrym kierunku. Kac na szczycie opuszczał moje ciało szybko. Bardzo szybko. Świeże powietrze i wypacanie toksyn działało. Byłem gotowy do dalszego działania.

Zakopane z powodu możliwości uprawiania wycieczek po górach wysokich, co  miało poprawiać wytrzymałość sportowców wszelkiej maści, cieszyło się i cieszy wielką renomą. Między innymi jako miejsce do ładowania sportowych akumulatorów ludzi różnych dyscyplin. Pamiętam jugosłowiańskich koszykarzy którzy nie dość, że po górach zasuwali, to jeszcze dostali kilkukilogramowe kamizelki na plecy. Sport wyczynowy to nie przelewki. Sam doświadczyłem skakania przez płotki z woreczkami z piaskiem przymocowanymi do kostek. Dlatego teraz mi trzeszczy w kolanach jak w konarach suchego drzewa. Sport to zdrowie. Utracone często ale nie ma co narzekać. Co się zobaczyło, poznało, wypiło to nasze sportowe. A jeszcze co lepsi dorobili się na tym.

Siatkarze zazwyczaj nie przepadali za wycieczkami po górach. W ogóle bieganie było passe. Jako klepacze piłki odczuwaliśmy wyższość nad kopaczami. Nie wiem dlaczego. Może z zazdrości, że oni więcej zarabiają?

Prawdziwe mistrzostwo świata w zlaniu wycieczek górskich wykazali chłopcy siatkarze z Radomia. Jak wszyscy doskonale wiemy, Radom to stan umysłu i tymże wykazali się nasi koledzy z parkietu. Ponieważ znany trener, co to za mistrza Wagnera tryumfy święcił i zdrowie na deskach w latach siedemdziesiątych już zostawił, łazić z drużyną nie mógł, to wpadł na pomysł zatrudnienia jakiegoś starszego wiekiem przewodnika, byłego narciarza biegowego, wybitnej wytrzymałości pijoka. Chłopcy szybciutko rozszyfrowali zamiłowanie swojego wycieczkowego guru do płynów i błyskawicznie to wykorzystali. Kupowali mu browary i trzy godziny opalali się zamiast łazić po górach. Jemu to pasowało i wszyscy byli zadowoleni. A trener realizował swoje przygotowania. Na papierze.

U nas na wycieczki łaziliśmy z trenerem ale czasami to ja byłem prowadzącym. Mieliśmy fajną paczkę kolegów i lubiliśmy sobie połazić. Zwłaszcza sami.

– Tomek, dzisiaj ty robisz wyprawę. Macie trzy i pół godziny na góry.

– Dobra – popatrzyłem na mapę – Podejdziemy do połowy szlaku na Giewont i z powrotem. Tyle powinniśmy zrobić idąc razem, w średnim tempie.

I poleźliśmy. Pewnie część z nas zrobiła by taka trasę razy dwa, ale miało być miło i mieliśmy trzymać się razem. Tym bardziej, że pogoda nie była jakaś wyborna i chmury wisiały nisko.

Ale tempo narzuciło się samoistnie fajne bardzo, moje odczyty się nie zgodziły z tym co pokazywała mapa i po godzinie z hakiem wylądowaliśmy ponad chmurami u stóp Giewontu.

– Gdzieś ty nas wyprowadził? – Siekierka był w szoku – Mieliśmy być dużo niżej.

– Coś mi się popieprzyło. Ciesz się i nie marudź. Sam nigdy byś tu nie wylazł.

Większość ekipy skorzystała i wylazła na szczyt,  a reszta, dumna z niezamierzonej wyprawy napawała się widokami.

Na treningach walka bywała okrutna. Rozbite głowy, skręcone nogi, połamane i powybijane paluchy i nawet złamane zęby. A to przecież tylko siatkówka była. Gra bezkontaktowa. Jeśli powybijane palce i skrętki to chleb powszedni to inne historie są już z cyklu dziwnych. Ale nawet nogę można skręcić w sposób wybitnie niespotykany.

Tutaj palmę pierwszeństwa dzierży Czorny, który grając w Avii Świdnik tak się skręcił, że mu kość wyskoczyła ze stawu i przebiła skórę. Nie do wiary wręcz. Moje nogi były poskręcane przynajmniej po dziesięć razy na stronę. Ten ból, tępy i taki nie do zniesienia. Nie lubiłem strasznie. I te popuchnięte stawy skokowe. Sine takie i jeszcze wszystko osłabione potem i dwa tygodnie minimum przerwy. Fuj.

Ze swoich skrętek to dwie sytuacje zapamiętałem doskonale. Pierwsza miała miejsce w Świdniku. Na pucharowy mecz przyjechaliśmy i się skręciłem. Gospodarze mieli masażystę zza wschodniej granicy. I kochaniutki zajął się mną z wielką wprawą.

– W kostce skręciłem, co ty masujesz? – zwróciłem mu uwagę jak mi przy kolanie paluchami dłubał.

– Ja znaju szto eto. Spakojna. – i wcierał mi uparcie maść pod kolanem, obok kolana, a staw skokowy miał w dupie.

– Chłopie, kolano mnie nie boli. Kostka!!! – wyłem.

– Spakojna. Za trzy dni wrócisz do grania.

– Do srania. Za trzy dni, to chyba przyjadę do was na wózku – kolejny wizyta miała być znowu u nich, za cztery dni przy okazji meczu ligowego.

– Masz tu maść i wcieraj w domu, tak jak ja to zrobiłem.

Wiary w dziwne techniki nie miałem za grosz złamany. Ale co tam, pies to srał, popróbowałem. I wyszło na jego! Do Świdnika wróciłem, mecz wygraliśmy a ruski zamiast pluć sobie w brodę cieszył się ze skuteczności swoich czarów. Duża flaszka za to, mistrzu.

Inna zapamiętana sytuacja miała w ostatnim meczu sezonu, ba, w jego ostatnim secie. Nie uwierzycie na pewno, ale było to w ostatniej akcji. Kończyliśmy zabawę i zamykaliśmy kolejny sportowy sezon, kiedy na dwa ostatnie punkty, może trzy, trener gości postanowił wpuścić jakiegoś świeżaka. Gość był mega nietypowy jak na człowieka. Ponad dwa metry wzrostu i stopa o długości bezmała czterdziestu centymetrów. Nie do wiary co to było za monstrum. Ostatnią akcję Jareczek kochany postanowił przeprowadzić środkiem siatki, z moim skromnym udziałem. Poszybowałem, hehe, do góry, plasnąłem obok bloku monstra i lądując wpadłem na jego przerośnięte, wielkie jak u Yeti stopy.

Nie!!! Zaraz zakończenie sezonu, stół zastawiony, papu, wódeczka zmrożona, pipy podłączone do beczek a ja umieram! Ku rrrrrrr waaaaaaaa mać!!! Dlaczego Panie mój tak mnie każesz? Dlaczego. Ból jak zwykle był nie do wytrzymania. Chlorek na dzień dobry poszedł w ruch żeby nogę zmrozić, potem gira pod zimną wodą wylądowała. Przecież nie odpuszczę wyżery. Po to się cały sezon gra, żeby się nażreć i nachlać za free. Na imprezę dotarłem na jednej nodze. Nie dlatego, że tak mi się spieszyło, tylko dlatego, że tyle sprawnych nóg na tę chwilę miałem. Jednak jest jedno lekarstwo które nawet skręconego stawia na nogi. Alkohol. Im więcej go miałem w sobie, tym sprawniej posługiwałem się pokręconą nogą. Najpierw się podpierałem, potem kuśtykałem, a po drugiej flaszce zacząłem chodzić niczym Jezus po wodzie. Zacząłem nawet zastanawiać się dlaczego w medycynie nie stosuje się tego lekarstwa na większą skalę jako środka przeciwbólowego? Ale rano już wiedziałem. Przytomność po zabawie odzyskałem w domu. Brat mnie doholował do przystani zwanej łóżko nocą ciemną. Rano potrząsną moim organizmem, w dolnej partii, po stronie prawej, straszny, przeogromny ból. Najpierw myślałem ze kołdra zmiażdżyła mi nogę i zacząłem wyć.

– Ty pijaku. Jak można doprowadzić się do takiego stanu? – mama zamiast dzień dobry i śniadania do łóżka dla swojego sportowca, zaczęła od sprowadzenia mnie na ziemię – Jacek ledwo cię przyprowadził. Gdzieś ty tę nogę tak skręcił?

A noga. Skręcenie. A bo to wiem. A nie. Mecz był. No tak. Wczoraj. Ostatnia akcja. Monstrum jakieś. Ała!

– Ale boli. Pomocy! – Do tego jeszcze miałem kaca jak diabli.

– Pomocy? Teraz pomocy. Przetrzeźwiej trochę i Jacek zwiezie cię do szpitala. Jak tak można się opić? – mama co tydzień udawała, że nie zna moich możliwości albo po prostu martwiła się o mnie bardzo.

A ja zawsze wracałem. W jakim bym stanie nie był, zawsze. Przecież jak były wybory to do domu się doczołgałem, żeby spełnić patriotyczny obowiązek. Jak Bolek z kimś tam walczył. Tata mnie nie puścił głosować i mi dowód odebrał. Żem pijany i że wstyd. I że taki nie pójdę. A ja i tak chciałem iść. I wtedy tata mnie znokautował prawym sierpowym, jak jaki bokser. A ja jak niczym Gołota padłem na podłogę i już do rana nie wstałem. Tata kochany jednym ciosem wypatrzył wynik wyborów. Oj ciężko mieli ze mną kochani rodzice. Ciężko. Niby byłem finansowo samodzielny, ale większość kasy przepijałem. Do czasu. Bo wkrótce rodzice postanowili się mnie pozbyć i kupili mi mieszkanie. Czy tak się robi z kochanymi dziećmi? Uciekaj na swoje? Za jakie grzechy?

W Wawelu mieliśmy też kontuzję typowo stomatologiczną. Kłapeć po którymś tam sezonie postanowił się ożenić. Zaplanował wielką imprezę weselną i czekał niecierpliwie. Roztrenowanie już u nas było i kopaliśmy w futbol, w tak zwane główki. Tak najczęściej graliśmy w piłkę nożną, a polegało to na tym, że bramki strzelało się tylko głową i bramkarz do bronienia nie używał rąk. Żeby dawać radę trzeba było mieć dobrą technikę piłkarską. Do tego walka w powietrzu była ostra i takie tam. Mistrzem prawdziwym był Czorny. Miał taką technikę, że sam sobie wystawiał i sam strzelał gola za golem. Bobi też był niezły i ja też dawałem radę. Ale reszta też się piłkarsko wyrobiła, bo piłka była lekka, a graliśmy piłką do siatkówki i mecze były przez to przepiękne.

Aż do dnia kiedy na trzy dni przed Kłapciowym wydarzeniem życia nastąpiło małe bum. Piłka leciała wolno, wręcz wisiała w powietrzu. Poti ugiął nogi, żeby z impetem posłać ją pod bramkę wroga. Ale Kłapeć nie za bardzo chciał mu na to pozwolić. Nie odpuszczaliśmy rywalizacji nigdy. Szczególnie w piłkę nożną. Podleciał cichuto, niczym motyl i stanął za Potasem. Poti nawet nie poczuł Kłapciowego oddechu. Nie mógł, bo już był skoncentrowany tylko na piłce i miejscu w które chce ją posłać.  Waldek wyskoczył, Piotrek pochylił się nad nim i nastąpiło uderzenie. Czubek głowy Potasa zaparkował w paszczy Kłapcia, łamiąc mu zęba, dużą, piękną jedynkę zaraz przy dziąśle. Ząb potoczył się pod moje nogi. Nie było czasu na zastanawianie się nad wypadkiem kolegi, więc w ferworze walki kopnąłem zęba gdzieś pod drabinki. Przegrywaliśmy przecież jedną bramką a do końca nie było za dużo czasu. Piter też w pierwszej fazie, naładowany adrenaliną, nie robił o zęba rabanu. Aż do czasu. Po dłuższej chwili Potas złapał się za głowę, zobaczył krew na swoich dłoniach i zdziwiony powiedział:

– Mam rozciętą głowę. Ale jaja.

Kłapeć patrzył z rozdziawioną gębą na Potasa a my na Kłapcia. I nagle przyszło olśnienie.

– Piter, wszystko dobrze?

– Dobrze? O kurwa, nie mam zęba! Za trzy dni wesele, a ja kurwa nie mam zęba. – zaczął macać się po klawiaturze.

Upadł na kolana i zaczął zasuwać po parkiecie szukając większej części swojej jedynki.

–  Pod drabinki coś kopnąłem – z trudem powstrzymywałem się od śmiechu – o tam.

Pobiegł szybciutko, padł na kolana i szukał do skutku. W końcu wesele to nie wiejska dyskoteka i wypada się prezentować.

– Mam, no mam – szok minął i przyszedł czas na rzeczową analizę – Co ja teraz zrobię, no co?

Poleciał szybko do kibla, żeby w lustrze ocenić straty.

–  Pasuje! Ale co ja teraz zrobię? Trzy dni. Trzy dni mam – powtarzał jak mantrę. – Tylko trzy dni.

– Przyklej sobie na super glue! – pomysłowy Jacek, magister AWF i trener się znał jak nikt.

– Dobry pomysł – Kłapeć go łyknął jak pelikan cegły.

I do dzisiaj nie wiem czy to na prawdę zrobił. Czy posklejał tego zęba super glue czy nie? Ale z tego co mi w głowie świta to raczej tak.

 

 

Na koniec rozdziału, muszę koniecznie wspomnieć o narodzinach, narodowego programu siatkarskiego, którego efektem były Szkoły Mistrzostwa Sportowego. Jednostka taka, dla chłopców powstała w Rzeszowie i trenowali w niej i uczyli się, najlepsi z najlepszych. Najwyżsi z najwyższych, najsprawniejsi i najbardziej siatkarsko uzdolnieni. Chłopcy ci uczestniczyli w rozgrywkach drugoligowych bez możliwości spadku do ligi niższej. Było to wspaniałe rozwiązanie. Zapewniano im wikt, opierunek i treningi na najwyższym poziomie. To było coś! Prawdziwe podwaliny pod mające nadejść sukcesy.

Prus, Szymański i inni późniejsi reprezentanci Polski uczyli się siatkarskiego rzemiosła na meczach rozgrywanych przeciwko zespołom w których grałem. Mecze pomiędzy nami to były prawdziwe wojny. Na ten przykład, piękny Marek dostał od Prusa Marcina tak nieszczęśliwie piłka w bloku, że złamał palca u ręki bardzo efektownie. Nie raz i nie dwa spinaliśmy się pod siatką warcząc na młodych a oni nam nie chcieli pozostać dłużnymi. Nie raz i nie dwa nas ogrywali i odbierali nam premię. Ależ mnie to wkurwiało jednocześnie powodując u mnie nie lada dumę, że uczestniczę w czymś wielkim. Bo miałem nadzieję, że po rywalizacji z niebyle kim, bo ze mną i moimi kolegami, młodzi zawojują kiedyś świat! I tak się stało później. Dołożyłem więc mały kamyczek do ogródka siatkarskich sukcesów. Tak mi się wydaje.

Jeden z weekendów graliśmy u nich, w Rzeszowie. W sobotę wygraliśmy po niesamowicie ciężkim meczu. Do tego były jakieś przepychanki pod siatką i strasznie mnie brak szacunku ze strony młodzieży wkurwiał. Z tego powodu, w niedzielę postanowiłem od samego początku rozgrzewki, pokazać im kto tu rządzi i jednocześnie lekko ich nastraszyć. Młodzi siedzieli na swojej połowie boiska i pod czujnym okiem drugiego trenera rozciągali swoje młode mięsnie, łypiąc na nas spod oka. Postanowiłem to wykorzystać i wykonać kilka efektownych okrążeń swojej części boiska, energicznie i bojowo. Wszystko szło znakomicie do trzeciego kółka. Kiedy byłem pod siatką, sznurek który miałem przy dresie w części szyjnej, zaplątał mi się nieszczęśliwie o oczka siatki i jak mną szarpnęło to mało mi głowy nie ujebało. A wszystko to odbyło się na dużej prędkości. Wisiałem w jakimś przyklęku jak wisielec na szubienicy, walczący o przeżycie. Do tego charczałem bo mnie solidnie poddusiło i jakby tego było mało, dres pod moim ciężarem zaczął się pruć.  Siatkarskie nadzieje płakały ze śmiechu, moi koledzy wraz z nimi, a ja próbowałem wyplątać się z tej kuriozalnej sytuacji, co zajęło mi kilka minut.

Jakby mało było tego, że zostałem pośmiewiskiem, to do tego dres uszkodziłem, na szyi miałem siniec jak u wisielca i ogólnie czułem się źle. A mecz? A chuj z meczem, przerąbaliśmy. Ku chwale polskiej siatkówki.

S21. Na żołnierskim wikcie.

S20. Na żołnierskim wikcie.

 

W Wawelu było nas, siatkarzy, jak psów w schronisku. Cały Kraków jako tako odbijający i my, chłopaki z Hutnika. Ogarnąć to mieli pan Stach i Jack.

Pan Staszek, emerytowany pułkownik Wojska Polskiego, kiedyś podobno był dobrym siatkarzem, w naszych czasach został człowiekiem orkiestrą. Działaczem, trenerem, ojcem, mężem, organizatorem, więcej zasług nie pamiętam. Jack, po Polsku Jacek był jego synem ale też magistrem Akademii Wychowania Fizycznego, tej akademii której ja nie udźwignąłem, z trenerskimi uprawnieniami o specjalizacji piłka siatkowa. Jaco chyba zawodniczo był niespełniony, bo jakoś specjalnie tej dyscypliny w ligowym formacie nie uprawiał, ale kochał siatkówkę tak mocno, że zabrał się jednocześnie za trenowanie i za sędziowanie w tej dyscyplinie sportu. Został omnibusem jakich mało nawet dzisiaj.

Starali się panowie jak mogli, połapać nasze wawelowskie poletko, ale nie wszystko wychodziło im i nam dobrze. Ciężko było tyle osób w pełni zadowolić, w końcu każdy chciał grać, bo premie były na parkiecie godne, a ponieważ na boisku grało tylko sześć osób, a każdy z dwunastu trenujących myślał o sobie, że jest królem parkietu, spięcia były naturalne. Kilka pozycji było niepodważalnie niepodważalnych, o reszcie decydowały, niestety często układy, układziki i fochy szefostwa.

Pierwszy obóz sportowy klub zafundował nam na Mazurach. W sumie nie dziwię się, że wróciłem na Mazury dopiero w 2012 roku. Kto by je pokochał będąc przez dwa tygodnie skoszarowanym w jednostce wojskowej?  Do najbliższego jeziora było z pięć kilometrów. Trzeba było sobie tam dobiec, żeby popływać i wrócić z powrotem. Też biegiem. Było to wkalkulowane w jednostkę treningową. Za nasze przygotowanie lekkoatletyczne odpowiadała żona Jacka. Okazało się bowiem, że klan naszych trenerów miał tam rodzinę, u której się zresztą zakwaterował w całości. Nawet mama Jacka, żona pana Stanisława, jako służba medyczna była przydzielona. Opiekę mieliśmy więc znakomitą. Drugoligowi siatkarze pod skrzydłami dwupokoleniowej familii. Dało się? Dało!

Jacek odpowiadał za treningi stricte siatkarskie oraz …

– Panowie! Dzisiaj trening w małpim gaju! – nad koordynator, pan Staszek, chciał urozmaicić nam monotonię obozowego dnia.

– Gdzie kurwa? – ani ja ani Jarek nie skumaliśmy bazy. Żołnierska tematyka była nam jeszcze mocno obca.

– Jacek! Prowadź! – komenda poszła wyraźna w kierunku młodego coacha.

Daleko nie było, bo teren do wojskowych ćwiczeń mieliśmy na jednostce. Nasi koledzy którzy wojsko przeżyli, opowiadali szeptem co to jest . I niestety, nie było to nic dobrego.

– Panowie, dzisiaj trenujemy tutaj! – podtrener wskazał na jakiś przedziwny tor przeszkód.

Czego tam nie było. Liny, tunele, bunkry jakieś, imitacje murków, domków i inne sruje muje.

– Panie Staszku! Stanisławie, ale my mamy grac w siatkówkę a nie jechać na wojnę – ktoś przytomnie zauważył.

– To wam tylko pomoże. Sprawność i wytrzymałość wam się podniesie! To jest bardzo dobre ćwiczenie ogólnorozwojowe. Wszystkie mięśnie zapracują na wyniki w sezonie.

– Ale ja tego nie przejdę. Nie jestem kamikadze – kolejny mądry co to munduru nie nosił zaoponował stanowczo – Jeszcze mi życie miłe!

– Ale to jest łatwe! Ja w waszym wieku to rekordy biłem na małpim gaju! – Pan Staszek mobilizował nas do pracy, przypominając o historii sprzed lat.

– Ja też pierdolę takie zabawy – kolejny sprzeciw był bardziej stanowczy i padł chyba z ust wojskowych.

– I ja!

– Ja też.

Plan na super trening rozpływał się jak lód w maju.

– Jacek. Pokaż chłopakom, że nie ma się czego bać! – senior nie dawał za wygraną  – Jacek od dziecka po jednostkach był wychowywany, to wam pokaże co i jak.

Jackowi odwagi nigdy nie brakowało, więc ruszył ostro z kopyta.

Pierwszy wypadek miał na równoważni, takiej długiej wąskiej desce. Potem o mało nie spadł z kilku metrów z siatki linowej. Serca stanęły na moment wszystkim. I w końcu przy wejściu do bunkra, żeby wykonać czołganie, zapalił brodą o betonowy kraniec, krew siknęła i było po zawodach.

– Chodźmy jednak pograć na salę, to za bardzo kontuzjogenne – ocknął się pan pułkownik. – Jeszcze się pozabijacie.

Nam ulżyło, a Jacka czekał zapewne zdrowy opierdol wieczorem. Tak splamić honor syna żołnierza. Kto to widział. Lata ćwiczeń psu w d… . Na budę.

Obóz zanim się na dobre rozpoczął już miał się skończyć. Jeśli do łóżek sprężynowych i smrodu na sali, szło się jakoś przyzwyczaić, to do codziennej zupy pomidorowej na śniadanie już nie. I co z tego, że koty, znaczy się młode wojsko, latały koło nas jak pershing na wysokości lamperii w szarych, poplamionych kitlach, które to kitle o bieli swojej niewinności już dawno zapomniały? Niestety, pomimo wzorowej obsługi micha była do bani.

– Ale wczoraj grilla żeśmy mieli! – Jacek nas rozsierdził podczas porannego posiłku.

– Grilla? A my tu mamy po pomidorowej na śniadanie, zapierdalać?! – nie wytrzymałem, bo zjeść lubiłem a zupy na śniadanie nie tolerowałem.

– Sam se trenuj, my wyjeżdżamy – Kowal też miał dość, tym bardziej, że on nie lubił biegać, a śniadaniowa afera była dobrym zalążkiem buntu.

– Ale chłopaki, co wy? Dlaczego?

– Bo jedzenie jest do dupy. Na śniadanie mają być wędliny, sery, warzywa. Nie zupa! – Jarek się znał na zdrowym jedzeniu jak nikt.

– Nie mamy kasy – młody rener tłumaczył się – To wszystko na co nas stać.

– Ale na zabranie rodziny kasa jest! Tak? W takim razie będziemy trenować w Krakowie – nie poddawaliśmy się, bo na wiosce nie było kompletnie co robić.

Po południu jednak kasa się znalazła, jedzenie się polepszyło i obóz przetrwaliśmy do końca jako tako. Ale trzeba było jeszcze wrócić do domu. Wyjazd miał dokonać się w godzinach wieczornych, jakimś wojskowym autobusem.

– Ja mam to gdzieś. Pociągiem będziemy szybciej – Kowalowi spieszyło się do domu i nadszedł najwyższy czas, by od trenerstwa odpocząć.

– Ja też jestem za pociągiem.

– I ja.

Zebrało nas się kilka osób. Oszczędni postanowili tłuc się autobusem, a ci którym się spieszyło, na własny rachunek ruszyli do domu. Oczywiście za zgodą szefostwa. Poranne śniadanie w dniu wyjazdu zaskoczyło wszystkich. I nie tyle śniadanie co prowiant w który nas wyposażono.

– Panowie, na drogę przygotowaliśmy wam specjalny prowiant! Szczególnie polecam suchary. Termin ważności czterdzieści lat! Na zdrowie! – szef sekcji żywieniowej wiedział nie tylko co dobre ale i co przetrwa nawet wojnę atomową.

Zabraliśmy z radością. W końcu parę ładnych godzin mieliśmy być w podróży.

W pociągu spróbowaliśmy spróbować. Niestety nie posiadaliśmy jeszcze zębów końskich do rozgryzienia betonowych sucharów, ani nawet lotniczego spirytusu żeby je rozpuścić. Rozdaliśmy biednym. Tylko czy na zdrowie? Oby tak.

 

Pierwszy sezon w wojskowym klubie był fajny. Mecze rozgrywaliśmy na nowoczesnej hali przy ulicy Rakowickiej. Została ona przerobiona z hal w których produkowano wcześniej broń. Teraz była nowoczesnym kompleksem sportowym z basenem, siłownią, restauracją. Klasa sama w sobie. Tylko od skakania po jej podłodze kolana siadały jak diabli, bo wykładzina była położona bezpośrednio na betonie.

Rozgrywki mieliśmy poukładane już w połowie sezonu. Chociaż na samym początku kompletnie nam nie szło. Pierwsze dwie ligowe kolejki, razem cztery mecze, przegraliśmy z kretesem. Odblokowanie miało nadejść w miejscu najbardziej do tego odpowiednim, na Hali Okocimskiego Brzesko. Tylko jak mieliśmy tego dokonać, skoro OKS jeszcze meczu nie przegrał, grając dodatkowo wszystko na wyjazdach? Zespół po naszym odejściu został solidnie wzmocniony rutyniarzami ze Śląska, do tego niepijącymi chyba, wiec Okocimski stawał się kandydatem do awansu. I do tego ta ich hala. Kurnik. Koledzy wawelowscy zawiesili nosy na kwintę i jechali jak na ścięcie. My z Jarkiem wracaliśmy na stare śmieci. Czuliśmy się jak u siebie. W końcu minęło raptem pięć miesięcy jak przestaliśmy w Brzesku trenować. Do tego bardzo chcieliśmy się przypomnieć wspaniałej publiczności, a nowo sprowadzonym grajkom udowodnić, że muszą się spiąć żeby dogonić naszą legendę.

W sobotę sprawiliśmy dużą niespodziankę i pogoniliśmy byłych kolegów 3-0. W niedzielę już nie czuliśmy mocy z poprzedniego wieczoru i polegliśmy w takim samym stosunku.

Potem poszło już z górki. Już po paru kolejkach byliśmy utrzymani. W ostatniej dekadzie XX wieku II liga była przedziwna. Zazwyczaj na początku rozgrywek, po trzech, czterech kolejkach, klarował się kandydat do awansu, dwaj spadkowicze a reszta była spokojnym środkiem tabeli. To budziło niestety pokusy do tego, żeby dorobić sobie do stypendium. Obserwując degrengoladę w futbolu, można było nabrać przekonania, że tak było zawsze, jest teraz i zawsze będzie. I że nie ma w tym nic złego w żadnym ze sportów. Niestety. Ale ci którzy tak myśleli mylili się bardzo. Szczęśliwie siatkówka jest uważana za grę dla ludzi inteligentnych, więc nawet jeśli ktoś błądził, to na krótko i zazwyczaj niegroźnie. Pewnie wiele mógłbym o tym powiedzieć gdyby. No właśnie gdyby i mnie to spotkało. Ale ja byłem transparentny jak śnieg w marcu pod kombinatem, jak woda z kałuży. No i moi koledzy też! Dużo gadania a zero kupowania czy sprzedawania. A jak!

 

Ale jakieś tam historyjki do mnie dotarły. Poznałem je baaardzo dokładnie. No to poszli!

Były kluby dla których miejsce trzecie było lepsze od piątego. Dla innych wiadomym było, że liczyły się tylko: pozycja numer jeden i miejsca: ostatnie i przedostatnie. Te drugie spadały klasę niżej, a ten pierwszy awansował do pierwszej ligi. I to byli wygrani i przegrani. Reszta była tylko dodatkiem do nich. Premie za mecze jedne gałgany miały nawet godne, ale nie zawsze dostępne w kasie. To dokładnie tak jak u mnie było. Najczęściej, poza latami  spędzonymi w Hutniku i Okocimskim Brzesko, trzeba było walczyć o kasę nie na boisku, ale w gabinetach klubowych notabli.  Jakie to było kurwa żenujące. Ale chuj tam.

W jednym z klubów wyglądało to mniej więcej, ale raczej więcej, tak:

Przed jedną z ostatnich kolejek ligowych sezonu końca lat dziewięćdziesiątych, padła propozycja nie do odrzucenia. Bezstresowo, miło, łatwo i przyjemnie miało wpaść za mecz razy cztery, w stosunku do tego co czekało w kasie klubowej, i to od razu po robocie. Wszystko w gotówce, banknotami o średnim nominale. Pilotował sprawę jeden z działaczy, który z niejednego pieca jadł nie tylko chleb. Wiedział też, że panujący w klubie dryl chłopaków mierzi, a siano im nie zawsze się zgadza, i że układy jakieś przedziwne panują. Postanowił więc im pomóc.

Ci co przyjechali, musieli mecz wygrać, żeby liczyć się w walce o awans. Gospodarze nie musieli nic. Mecz podobno przyciągnął na trybuny ludzi jak ziemniaki stonkę i do tego szefostwo klubu w zdecydowanej większości przybyło żeby zobaczyć siatkówkę na wysokim poziomie. No i jak tu w takich warunkach dać dupy? Misionn imposible. Chociaż to przyjezdni byli faworytem.

A do tego sianko kusiło. W wielkiej reklamówce, którą miejscowe gagatki zobaczyły na kolanach kiera, wyglądało dostojnie i pachniało do tego jak świeżo skoszona wiosenna trawa. Tak mi opowiadali świadkowie, że tak to mniej więcej, ale raczej więcej wyglądało. I poszło. Mecz był według relacji świadków przedziwny. Gospodarzom wychodziło wszystko a miało nie wychodzić nic. Goście z kolei atakowali po antenkach, autach i siatce jak ostatnie pizdy, a przecież mecz mieli wygrać. Miejscowi robili co w ich mocy. Psuli zagrywki, bronili autowe ataki, wpadali na siatkę, na siebie, na trybuny. Dla kibica był to bardzo zacięty mecz. I do tego gospodarze prezentowali się dużo lepiej od gości. Podkładających się krew zalewała, bo to oni wyglądali jak faworyci a nie tak się umawiano.

– Kurwa, weźcie się do roboty – powiedział kapitan kapitanowi kiedy zmieniano boiska – Bo tak się przegrać nie da!

Brali się więc goście jak mogli, ale ciągle to nie było to. Szczęśliwie dociągnęli, przy niesamowitej pomocy miejscowych, do tie breaka. Tam zespoły punktowały łeb w łeb. Kibice szaleli z emocji, teoretycznie słabsi domownicy dotrzymywali kroku mocniejszym przyjezdnym. Ale końcówka, mimo sporej przewagi, szła tym co wygrać musieli jak krew z nosa. Tracili punkt po punkcie, bo emocje spętały ich tak mocno, że nie potrafili wygrać meczu który sobie kupili. Noż kurwa! Jaja po całości! W końcu środkowego gospodarzy szlak trafił przeokrutny, kiedy goście nie skończyli piłki meczowej trzy razy z rzędu.

– Wystaw krótkiemu do kurwy nędzy, bo gówno z tego wyjdzie! – taktyka była jego konikiem i wziął sprawy w swoje ręce.

Zrobili jak prosił. Poszła akcja środkiem kiedy on, niby przypadkiem pędził na skrzydło blokować. Koniec. Upadek. Stacja pierwsza. Dokonało się.

Za srebrniki Judasz kupił dwie kurtki. I żył długo i nieszczęśliwie.

 

 

Opisana wyżej akcja była w porównaniu do sytuacji jakie miały miejsce w futbolu, tylko marną podróbką czy nieudolną próbą naśladowania. To nie był ten poziom finansowy. Za miesięczną pensję jednego piłkarza drugoligowego można było w latach dziewięćdziesiątych utrzymać sekcję siatkówki z całym zapleczem i dobrobytem.

Któregoś pięknego letniego popołudnia, wybrałem się na mecz o mistrzostwo II ligi piłkarskiej. Jacyś zieloni kopali sobie z kimś tam. Jedni i drudzy byli w grze o o I ligę. I liga była wtedy najwyższą klasą piłkarską w Polsce. Siedziałem sobie wygodnie na niewygodnym sektorze dla vipów i delektowałem się pięknym i upalnym dniem, bo poziom meczu był nędzny.

Nerwowa atmosfera na boisku zwiastowała wielkie emocje poza nim. Miejscowi grali o awans i goście też grali o awans. Z tym że pierwsi nie chcieli a drudzy chcieli i to bardzo i do tego było ich stać na wiele. W trakcie pierwszej połowy trener miejscowych zerkał nerwowo na prezesa, prezes siedział wyprostowany jakby kij od miotły połknął i czekał. Czekał, czekał i się doczekał. W przerwie, trzy rzędy pode mną, pojawił się gustownie odziany gentelman z walizką. Jak przeszedł przed prezesem to stał się o tę walizkę uboższy, bo zostawił ją przy prezesie. Wychodząc na drugą połowę trener miejscowych spojrzał na prezesa i zobaczył to co miał zobaczyć. Wtedy uwierzył, że od teraz wszystko poza boiskiem gra i starać się dzisiaj nie trzeba wcale, i wchodzić do I ligi też nie trzeba, bo i po co? Bo nie lepiej wygrywać w II lidze i mieć premie, niż przegrywać w lidze I tylko być? Kalkulacja była prosta i wyszło na to, że nie warto wchodzić wyżej. Dla dobra klubu i piłkarzy.

I podzielił Pan ( czytaj prezes) bochen ( czytaj kasę) na pół. Uczniowie (czytaj piłkarze i sztab) wzięli jedną część jego a mistrz ( czyli prezes) zabrał drugą. Nieźle, co? I wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Ale Pan dłużej i obficiej bo miał po prostu dużo więcej.

 

Jak wspominałem pierwsze mecze, trzy, cztery kolejki ustawiały wszystko. Kto spada, kto wchodzi. My w swej solidności byliśmy często języczkiem u wagi. Za mocni na spadek, za słabi na awans. Krew nas często zalewała bo klub kulał finansowo strasznie i niewiele robił żeby to się zmieniło. Więc szukaliśmy sobie okazji do wyrównania rachunków finansowych. Ale wszyscy, jak na złość, kuleli finansowo w kapitalistycznej ojczyźnie i z naszych planów handlowo-usługowych nic nie wychodziło. Ale próbować próbowaliśmy. Szczególnie ja tu byłem wodzirejem który knuł ile wlezie. Dla żartu i zabawy. W końcu trzeba było tę ligę jakoś ubarwić, żeby nie umrzeć z nudów a czasem i głodu.

Czwarta kolejka wypadła nam gdzieś w Zielonej Górze. Oni byli już prawie na dnie. Cała liga miała ich dość przed rozgrywkami, bo do Zielonej wszyscy mieli daleko. I postanowiliśmy wspólnie z innymi drużynami, że będziemy ich lać solidarnie. Tylko że myśmy naszą solidarność rozumieli troszkę inaczej. Nam miało być dobrze a innym niekoniecznie. Na miejscu okazało się niespodziewanie, że Zielona ma coś co ją wyróżnia na tle innych miast gospodarzy. Był to Polmos a przy nim niby córka na wydaniu, pięknił się firmowy sklep. A w nim skarby wszelakie. Wódki czyste, kolorowe, nalewki przeróżne. Małe, duże, średnie. Do kieszeni, do dresu, do sportowej torby. Wszystko w cenach mocno promocyjnych. Sobotni mecz poszedł gładko i po 3-0 dla nas, udaliśmy się do przyzakładowego sklepu skorzystać z jego oferty. Zakupiliśmy małe co nieco i już rozplanowywaliśmy spożycie na pokojach, kiedy Grucha, brat tego Gruchy, zaglądnął do przyhotelowej restauracji.

– Panowie! Studniówka! J e s t studniówka na dole w restauracji – ucieszył się bardzo, bo był nauczycielem a studniówka to też święto nauczycieli.

Ale czy wszystkich? Nie ważne.

– No i co z tego? I tak nas nie wpuszczą – stwierdziłem stanowczo siłując się z wiśniówką bączkiem .

– Wpuszczą, wpuszczą. Jestem przecież nauczycielem.

– Idze, idze. Może i jesteś ale nie w Zielonej Górze. Zbiórka u nas z płynami za kwadrans. Posiedzimy, pogadamy i do spania. Mecz jutro – uspokoiłem gorącą głowę Maćka i zaplanowałem towarzystwu relaks.

Niestety płyny zamiast nas uspokoić i wyciszyć, nakręciły nas tak, że nawet ja postanowiłem skontrolować z kolegami imprezę i spróbować się na nią wbić. Było po dopiero po 22, więc przed spaniem mały spacer był wskazany. Dla zdrowia.

Weszliśmy na salę balową jak do siebie. Pewnie i spokojnie. Studniówkowicze balowali na całego, więc zasiedliśmy do opuszczonych stołów i zaczęliśmy sobie polewać i nakładać na talerze. Zgodnie z regułą, że czym chata bogata tym rada i tak dalej. Pierwszy zorientował się, że coś jest nie tak, ochroniarz, który pojawił się nie wiadomo skąd.

– A pan co tu robi? – zapytał Potasa gdy ten dokładał sobie sałatki.

– A jestem – Poti z nieznajomymi nie rozmawiał zbyt wylewnie.

– Ale tu jest impreza zamknięta!

–  To fajnie. Wiec co pan tu robi? – Potas skontrował.

–  Jestem bramkarzem!

– Tak? A w której lidze pan broni?

Ochroniarz najpierw zgłupiał, a po chwili zrozumiał, że nie da rady załatwić sprawy intelektem ani tym bardziej siłą bo byliśmy w przewadze ilościowej i wielkościowej. Udał się więc na poszukiwanie wsparcia.

Drugim którego rozpracowano równie szybko został Grucha. Było to w momencie jak zaczepił miejscową panią nauczycielkę i ta narobiła rabanu.

Macio starał się ratować sytuację jak umiał najlepiej.

– Ale bawmy się! Ja też jestem nauczycielem. Bawmy się! – próbował nawiązać kontakt.

– Ale to zamknięta impreza. Jesteście może i fajni, ale musicie wyjść.

– Ale ja jestem nauczycielem! – Grucha miał ochotę na tańce i nie zamierzał odpuszczać.

Ci bardziej przytomni szybko przeprosili, zabrali resztę towarzystwa i poszliśmy spać. Rano część załogi była lekko zmęczona. Tak lekko, że wynik meczu stawał się tajemnicą poliszynela. Po przyjeździe na halę postanowiłem to wykorzystać i poszedłem do szatni gości.

– Panowie, jak forma? Wczoraj wam nie poszło najlepiej – zagaiłem w imię sportowej przyjaźni.

– Dzisiaj będzie za to lepiej – zapewniali jeden przez drugiego, wróżąc chyba z fusów.

– A wiecie co? Może być lepiej. Do Krakowa mamy daleko, za dwie kraty piwa może wygrać lepszy! Zakładacie się? – mając w pamięci nasz zespół lekko kaleki dzisiaj, myślałem o zapewnieniu radosnego powrotu z innego powodu niż zwycięstwo.

– He, He. Nie ma szans. Widzieliśmy jak wypadacie z autobusu!

-Jak wypadacie? My? Kolega się poślizgnął i to ma być oznaka naszej słabości? – Nie wierzyłem w to co słyszę  – Coś wam się chyba przewidziało.

– Nie, nie. Daj spokój. Nie zakładamy się. Do zobaczenia na boisku.

Nie to nie. Najwyżej będziemy pić na smutno i za swoje. Ale, zaraz, zaraz. Jakie na smutno. Wygramy i będzie wesoły autobus. Poszedłem do naszej szatni mobilizować drużynę.

– Zieloni mówią, że nas zleją dzisiaj.

– Bueee… – komuś się odbiło walecznie nie do końca przetrawionym alkoholem.

– No i co z tego? – inny zapytał zrezygnowany. – Łeb mi pęka.

– No i to z tego, że trzeba im znowu wpierdolić! – pobudzałem naszych mistrzów.

– Nie mam siły – kolejny psuł mi robotę. – Nie gram dzisiaj.

– Nie bądźmy kelnerami, do jasnej cholery. Chcecie tu za rok przyjeżdżać?

– Po co? Jest za daleko.

– No to mamy powód żeby ich zlać.

Jak postanowiliśmy tak na szczęście zrobiliśmy. Dzięki temu, pomimo długiej drogi,  humory podładowane pysznym piwem za swoje, dopisywały. I nadzieja przechodząca w pewność, że już tu za rok nie wrócimy.

 

Inni mędracy trafili się w Będzinie. Mieli tam jak u Pana Boga za piecem. Etaty były na kopalni, zamiast roboty trening, szansa na wcześniejsze emerytury dzięki temu byłą i tylko bozia coś im formy nie dała w jednym z sezonów. Chłopacy nawet fajni byli. Zawsze cześć, cześć, co słychać, co u mamy. No nie, aż tak nie było.

Tego roku słychać było u nich źle. Do końca zostały trzy kolejki, czyli sześć meczy a może meczów? Fama niosła wyraźnie, że jedną z kolejnych potyczek mają już wygraną. Ktoś, coś, komuś za coś naobiecywał, a może miał ktoś coś za kiedyś oddać? Nieważne. Ważne było za to to, że wypadało im trzepnąć nas przynajmniej raz, a dla pewniejszej pewności razy dwa i ich utrzymanie przestawało być fikcją. Oni wiedzieli, że nam w klubie nie płacą i czuli się dość pewnie przed zawodami z nami. My też czuliśmy się pewnie. Może nie zwycięstwa za wszelką cenę, ale fajnych zawodów mogliśmy się spodziewać.

Obiekt sportowy mieli górnicy przedziwny. Przy kopalni chyba, albo jakiejś hucie, obok wielkiego, ceglanego komina był on usytuowany. Szaro, buro i ponuro. Jak na Śląsku w częściach przemysłowych. Ale salka do gry była miła i przytulna. Fajnie się tam grało. Może trochę ciemno było na niej, ale to dla gospodarzy był atut wielki, tak jak i sędziowie liniowi, prawdziwe asy w swoim fachu. Walili takie babole na korzyść miejscowych, że nawet legendy na ich temat krążyły po Polsce. Jak nie wbiłeś gwoździa w środek boiska, to mogli pokazać co tylko im się podobało. Byle na korzyść gospodarzy. A im było bliżej końca, tym sędziowanie liniowych stawało się prawdziwym popisem gospodarności.

Przed zawodami, a jakimś dziwnym trafem przybyliśmy na bitwę bez trenera Jerzego bo mu coś wypadło, odbyłem kurtuazyjną rozmowę z kolegami z górniczej ekipy. Jakie to życie w sporcie jest ciężkie, że kasy nie ma u nas i że się nie zanosi żeby była i takie tam. U nich wyglądało to dużo lepiej, tylko wyników nie było i był kwas. Czyli każdemu Pan Bóg dał po równo. Im kasę, stabilizację i słabe wyniki, a nam wyniki jakie takie i pustkę w portfelu. Pomyślałem, że biedny z bogatym mogą się dogadać. Prawda?

– No to co panowie, piękny mecz się zapowiada! – mobilizowałem rywala do zabawy na poziomie  – Dajmy kibicom trochę radości.

– Chyba tak. A jak tam forma u was? – rozpoznanie z ich strony nastąpiło szybko.

– Znakomita. Chociaż kasy na stypendia nie ma, to gramy dla przyjemności i dla kibiców. Niech też coś mają – nawet nie wiedziałem do końca czy blefuję czy mówię prawdę.

– My też som w formie! Idziemy się grzać. Na razie.

– Powodzenia! Ale jakby co to mam promocję dzisiaj. W pakiecie dwu meczowym taniej, pamiętajcie! – pojechałem z grubej mańki, bezpośrednio, jakbym takie propozycje składał co tydzień czy nawet działalność fryzjerską prowadził w obszarze drugoligowej siatkówki.

Nie wiem skąd te moje handlowe zamiłowania się wzięły? Może wyniosłem to ze Starego Kleparza gdzie dziadkowi Marianowi pomagałem jabłkami handlować? Może obserwując zawody w piłkę nożną na naszej ziemi coś mnie zaraziło? Nie wiem. Na szczęście w moim przypadku to było tylko gadanie a nie wymierne, liczone w banknotach działanie.

– Ale u nas bieda, niestety – zrozumieli o co kaman i kłamali mi w żywe oczy.

– No ale jakby co, to się polecam. Pamiętajcie!

– No a ile? – jednak z ich formą i finansami nie musiało być tak jak opowiadali.

– Cztery koła za dwa mecze.

– Oooo. Dużo. No nie mamy tyle.

– To powodzenia jeszcze raz. Polecam się tak czy siak!

Wróciłem do szatni na luziku.

– Co tam Tomuś? – Jeden z kolegów nie wiedział jaki stopień mobilizacji przyjąć.

– W porządeczku. Będą walczyć, hehe !

– Rozwalimy ich! – Grucha, brat młodszego Gruchy był w gazie i kochał wygrywać.

– No to do roboty!

Mecz był fajny. Szczególnie dla nas. Forma jak się okazało była na poziomie i nawet liniowi nie wiedzieli co zrobić, żeby miejscowym było dobrze i żeby po gospodarsku wychodziło się na swoje. Wygraliśmy bez większych problemów na gorącym jak węgiel w piecu Śląsku.

– Do jutra panowie! Zdrówka! – pożegnaliśmy smutnych siatkarzy- górników – Głowy do góry. Jutro też jest dzień.

Zaczynało do nich docierać, że do emerytury będą musieli dociągnąć pod ziemią. Ale czy wystarczająco mocno dotarło? Szansę jeszcze mieli. A dopóki piłka w grze a przeciwnik w potrzebie, to kto wie, kto wie co się wydarzy?  Po wygranej i bez trenera nad głowami poszliśmy w długą po całości. Już przed autostradą Grucha podlany jak każdy z nas, odpowiednio mocno, zarządzał wizytę i nocleg u niego w chacie.

– No niedaleko jest. No, jedziemy. No panowie!

– Nigdzie nie jedziemy! Jutro mamy trenera zabrać. Do Krakowa pani daje – ktoś starszy temperował zapędy i dyrygował naszą kierującą, bo po raz pierwszy w życiu, mieliśmy kobietę za sterami busa.

– Do Gruchy jedziemy! – kolejni balangowicze chętni byli na skok w bok.

– Do dupy. Do domu i spać.

Trasa Będzin – Kraków jest wystarczająco długa żeby przenieść się w inny wymiar. Tylko nie wolno się ociągać. Jak zwykle daliśmy radę. W niedzielę, już z trenerem Ryszardem, dotarliśmy pod komin wielce utrudzeni.

– Jak forma? – gospodarze liczyli na cud.

– Się zobaczy – odparłem – Ale promocji już nie ma.

– He, he, trudno, he, he. – patrzyli w głąb naszej szatni i poczuli się pewniej.

– Panowie, gracie dla siebie! – trener mobilizował nas jak umiał najpiękniej – wczoraj rozmawiałem z prezesem. Powiedział mi, że jak wygracie to jest szansa na kasę! Tylko trzeba wygrać.

– To niech se przyjedzie i wygra.

– No wiem. Wiem że jest nam ciężko, ale tylko zwycięstwo będzie argumentem.

– Chodźmy się grzać, i tak chuj z tego gadania! – kapitan Jaro miał wszystko gdzieś. Oczywiście poza graniem na wysokim poziomie.

– Chodźcie panowie. Może coś się urodzi w walce – dawałem nadzieję nie wiem na co i po co.

Całego pierwszego seta zaczepiałem gospodarzy przez siatkę. Puszczałem oko, zagadywałem, przypominałem im o ich trudnym położeniu. A ci byli jakby zatopieni w węgielnej ścianie. Ani do gadania ani do grania. No to 1-0 dla nas w setach. Drugi set już coś im zaczął rozjaśniać. Jednak nie na tyle, na ile liczyłem. Nawet prostytutka musi trzymać klasę i poziom. Wiec trzymaliśmy. W drugim secie nastąpiło jeb w łeb i prowadziliśmy już 2-0. Przed trzeci setem nadeszło górników opamiętanie.

– Dogadajmy się. Po meczu damy. Naprawdę. Po meczu!

– Teraz! – byłem twardy.

W takich sytuacjach słyszałem od bardziej doświadczonych, że należy kasować zawczasu.

– Nie mamy!

– Pożyczcie sobie!

Czas oczekiwania na pożyczki był tego dnia strasznie długi. Szybciej skończył się mecz. Zmęczeni, ale strasznie szczęśliwi byliśmy. Wygrał lepszy, a diabeł co kusił do złego dostał po rogach. Po meczu poszliśmy na piwo do knajpy przyzakładowej. Była brzydka jak Będzin w okolicy kopalni czy huty, w czasie jesiennej słoty. Ale piwo smakowało jak nigdzie. Tak tylko smakuje po meczu wygranym i jest nagrodą za trud i mękę. I uczciwość.  Bo na inne nagrody nie było co liczyć. Po jakimś czasie pojawili się też miejscowi zawodnicy.

– Ale jesteśmy głupki! Ale głupki! Teraz już nie mamy szans na utrzymanie. Tyle lat grania  zmarnowanych! Ale my głupki! – płakali i stawiali wódkę rozpaczy swoim katom.

– Panowie, samo życie! Siadajcie z nami. Nikt nie mówił ze będzie lekko. Na zdrowie! Wasze górnicze!

Po raz kolejny okazało się, że syty głodnego nigdy nie zrozumie.