S22. Sport to przecież zdrowie.

S22. Sport to przecież zdrowie.

 

W czasach finansowego jako takizmu, klub Wawel organizował nam obozy sportowe w Zakopanem. To były przepiękne obozy. U podnóża Tatr, niedaleko wylotu Doliny Kościeliskiej, miało Wojsko Polskie bazę i ośrodek dla biatlonistów. W letnim okresie przygotowawczym było to wspaniałe miejsce do robienia siły i wytrzymałości. A czasami służyło też jako baza wypadowa na Krupówki w celu kultywowania szeroko rozumianej rozrywki.

Można tam było zrobić w takich okolicznościach przyrody kondycję jak złoto. Co drugi dzień łaziliśmy po górach. Jedni z radością inni z wielką nienawiścią. Uwielbiałem te spacery bardzo. Kondycji resztki jeszcze miałem, a widoki nie tylko pięknej przyrody i gór skalistych napędzały mnie do połykania wzniesień wprost proporcjonalnie do uniesień estetycznych. Najmilej wspominam podpięcie się pod dwie młodziutkie biatlonistki, dzięki którym pobiłem swój rekord wejścia, ba!, wbiegnięcia na Czerwone Wierchy. Ich zgrabne tyłeczki do dzisiaj stają mi przed oczami. Do tego prowadziliśmy dyskusje o życiu, sporcie. Była mobilizacja i pomoc. Pozdrawiam was cudowne dziewczyny i dziękuję!

Ośrodek w którym stacjonowaliśmy położony był przy sosnowo modrzewiowy lesie. Nieopodal niego mieliśmy saunę z wyjściem wprost do zimnego, górskiego potoku. Jak ja kochałem tam jeździć.

Jeden z obozów odbywaliśmy wspólnie z kolegami z Legii Warszawa. Nawet nie wiedzieliśmy, że będziemy razem, ale może to i lepiej, bo dzięki tej niewiedzy nie było czasu na planowanie wspólnych zajęć i trzeba było improwizować. Tylko czy tak było korzystniej dla sportu?

Z autobusu wypadłem zmordowany konkretnie. U Ogona robiliśmy dwudniowe pożegnanie jakiegoś kolegi co do wojska, biedaczek, szedł. Byli przyjaciele z Jastrzębia, pełna wanna piwa, ukochana muzyka i wspaniałe męskie grono. Ostatnie dni przed obozowym arbajtem wykorzystałem w pełni.  W Kościelisku już czekała niespodzianka.

– Cześć Tomek!

– A cześć! Co ty tu robisz warszawski psie? – powitałem najserdeczniej jak tylko umiałem kolegę co to u nas rok wcześniej grał i teraz poszedł do Legii.

– A na obóz przyjechaliśmy! Dobrze wyglądasz – Pokazał na moje jeansy które od dwóch miesięcy się nie dopinały z powodu pracy na hucie i nadmiernej ilości przyjmowanych śniadań.

– A dzięki! – spojrzałem na siebie a w duchu dodałem: Kurwa mać. Jak ja wyglądam. Jak ochlej i wyżerka a nie zawodnik. Trzeba się wziąć za siebie.

Na obozie ograniczyłem wszystko bardzo. Tylko do uzupełnienia elektrolitów używałem chmielu, jak zawsze. Czerwone Wierchy zdobywałem w super czasach, zawsze pierwszy. No prawie zawsze. Bo raz nas poniosło.

– Idziemy z warszawką na dicho. Gomóła prowadzi, kierunek Morskie Oko – Młody zaplanował relaks z kolegami ze stolicy.

– Ale jutro góry mamy. Słabo to widzę – zaoponowałem.

– Damy radę. Zwijamy się po dziesiątej. Po cichutku. Każdy sobie daje rade i zbiórka przy wejściu do doliny.

Jak trudno było udawać zmęczenie przed trenerem, kiedy już za chwileczkę, za momencik miała być zabawa! W Morskim Oku, kultowej dyskotece zakopiańskiego kurortu, poniosło nas, a przynajmniej większość, ostro. Pomimo tego, że jako praktykujący prawie punk, olewałem dyskoteki ciepłym moczem, tym razem czułem lekkie podniecenie. No dobra, duże napięcie.

Frekwencja balangowiczów dopisała. W Morskim Oku bawiła się cała Polska. Cekiny, fiżbiny, dresy, trwałe ondulacje, umięśnione chłopaki i my. Jako jednostki wysportowane, szaleliśmy do utraty tchu i wstrzymania akcji serca. Pamiętacie jak Mac Donalds wchodził? To były te czasy. Hamburgerów, whiskey, energetyków. kumple z Warszawy pili wódę z red bullem. I jeden tak popił, że prawie zszedł. Ale nam junior strachu napędził. Pogotowie go musiało reanimować. Przed piątą rano, oknami, meldowaliśmy się ukradkiem w pokojach. Ale to był udany balet! Nawet obrączkę młodemu z kanalizacji wyciągnęliśmy na Krupówkach. Albo nie wyciągnęliśmy? Nie ważne. Na pewno ją zgubił i czy odnalazł? Mam prawo nie pamiętać.

Jeszcze dobrze nie usnęliśmy a już trzeba było zejść na śniadanie. Po nim czekał nas wymarsz na Ciemniaka, szczyt masywu Czerwonych Wierchów. Legioniści ruszyli pół godziny przed nami. Kiedy my rozpoczęliśmy swoją Golgotę, ich rozgrywający już wracał. Doświadczony zawodnik, rutyniarz i wyjadacz ligowych parkietów.

– Ale czas wyjebałeś! Poszedłeś prosto po dyskotece? – żartowaliśmy ze starszego, znanego ligowca, a od wczoraj mojego kolegi od kieliszka i tańców.

– No co wy! Puściłem pawia przy wejściu i się zwolniłem. Idę spać. Dzisiaj robię regenerację w bazie.

No tak. Rutyniarz to może. Nawet finansowej kary nie dostał. A ja i koledzy z Wawelu musieliśmy się zmierzyć z górą. Trasa na Ciemniak była i jest fajna. Dwie godziny pod górę. Jeśli idziesz w szybkim tempie. Dla turystów policzono cztery i pół godziny spokojnego marszu na szczyt. Tak pokazują tabliczki na dole. Tym razem nie byłem pierwszy. Nawet drugi. Dopiero trzeci. Ale dałem radę i wylazłem. Tego dnia widoki ze szczytu mnie nie cieszyły.  Użyźniłem szczyt góry zmęczeniem z nocy i poszedłem spać. Miałem dobrą godzinę dla siebie. Skała osłaniała od wiatru i słońca. Teraz rozumiałem co miał na myśli Mirek Szymkowiak, piłkarz klasowy, który wspominał o wymiotowaniu na obozach sportowych. On już robił karierę w futbolu, a ja idąc tropem jego wspomnień podążałem w dobrym kierunku. Kac na szczycie opuszczał moje ciało szybko. Bardzo szybko. Świeże powietrze i wypacanie toksyn działało. Byłem gotowy do dalszego działania.

Zakopane z powodu możliwości uprawiania wycieczek po górach wysokich, co  miało poprawiać wytrzymałość sportowców wszelkiej maści, cieszyło się i cieszy wielką renomą. Między innymi jako miejsce do ładowania sportowych akumulatorów ludzi różnych dyscyplin. Pamiętam jugosłowiańskich koszykarzy którzy nie dość, że po górach zasuwali, to jeszcze dostali kilkukilogramowe kamizelki na plecy. Sport wyczynowy to nie przelewki. Sam doświadczyłem skakania przez płotki z woreczkami z piaskiem przymocowanymi do kostek. Dlatego teraz mi trzeszczy w kolanach jak w konarach suchego drzewa. Sport to zdrowie. Utracone często ale nie ma co narzekać. Co się zobaczyło, poznało, wypiło to nasze sportowe. A jeszcze co lepsi dorobili się na tym.

Siatkarze zazwyczaj nie przepadali za wycieczkami po górach. W ogóle bieganie było passe. Jako klepacze piłki odczuwaliśmy wyższość nad kopaczami. Nie wiem dlaczego. Może z zazdrości, że oni więcej zarabiają?

Prawdziwe mistrzostwo świata w zlaniu wycieczek górskich wykazali chłopcy siatkarze z Radomia. Jak wszyscy doskonale wiemy, Radom to stan umysłu i tymże wykazali się nasi koledzy z parkietu. Ponieważ znany trener, co to za mistrza Wagnera tryumfy święcił i zdrowie na deskach w latach siedemdziesiątych już zostawił, łazić z drużyną nie mógł, to wpadł na pomysł zatrudnienia jakiegoś starszego wiekiem przewodnika, byłego narciarza biegowego, wybitnej wytrzymałości pijoka. Chłopcy szybciutko rozszyfrowali zamiłowanie swojego wycieczkowego guru do płynów i błyskawicznie to wykorzystali. Kupowali mu browary i trzy godziny opalali się zamiast łazić po górach. Jemu to pasowało i wszyscy byli zadowoleni. A trener realizował swoje przygotowania. Na papierze.

U nas na wycieczki łaziliśmy z trenerem ale czasami to ja byłem prowadzącym. Mieliśmy fajną paczkę kolegów i lubiliśmy sobie połazić. Zwłaszcza sami.

– Tomek, dzisiaj ty robisz wyprawę. Macie trzy i pół godziny na góry.

– Dobra – popatrzyłem na mapę – Podejdziemy do połowy szlaku na Giewont i z powrotem. Tyle powinniśmy zrobić idąc razem, w średnim tempie.

I poleźliśmy. Pewnie część z nas zrobiła by taka trasę razy dwa, ale miało być miło i mieliśmy trzymać się razem. Tym bardziej, że pogoda nie była jakaś wyborna i chmury wisiały nisko.

Ale tempo narzuciło się samoistnie fajne bardzo, moje odczyty się nie zgodziły z tym co pokazywała mapa i po godzinie z hakiem wylądowaliśmy ponad chmurami u stóp Giewontu.

– Gdzieś ty nas wyprowadził? – Siekierka był w szoku – Mieliśmy być dużo niżej.

– Coś mi się popieprzyło. Ciesz się i nie marudź. Sam nigdy byś tu nie wylazł.

Większość ekipy skorzystała i wylazła na szczyt,  a reszta, dumna z niezamierzonej wyprawy napawała się widokami.

Na treningach walka bywała okrutna. Rozbite głowy, skręcone nogi, połamane i powybijane paluchy i nawet złamane zęby. A to przecież tylko siatkówka była. Gra bezkontaktowa. Jeśli powybijane palce i skrętki to chleb powszedni to inne historie są już z cyklu dziwnych. Ale nawet nogę można skręcić w sposób wybitnie niespotykany.

Tutaj palmę pierwszeństwa dzierży Czorny, który grając w Avii Świdnik tak się skręcił, że mu kość wyskoczyła ze stawu i przebiła skórę. Nie do wiary wręcz. Moje nogi były poskręcane przynajmniej po dziesięć razy na stronę. Ten ból, tępy i taki nie do zniesienia. Nie lubiłem strasznie. I te popuchnięte stawy skokowe. Sine takie i jeszcze wszystko osłabione potem i dwa tygodnie minimum przerwy. Fuj.

Ze swoich skrętek to dwie sytuacje zapamiętałem doskonale. Pierwsza miała miejsce w Świdniku. Na pucharowy mecz przyjechaliśmy i się skręciłem. Gospodarze mieli masażystę zza wschodniej granicy. I kochaniutki zajął się mną z wielką wprawą.

– W kostce skręciłem, co ty masujesz? – zwróciłem mu uwagę jak mi przy kolanie paluchami dłubał.

– Ja znaju szto eto. Spakojna. – i wcierał mi uparcie maść pod kolanem, obok kolana, a staw skokowy miał w dupie.

– Chłopie, kolano mnie nie boli. Kostka!!! – wyłem.

– Spakojna. Za trzy dni wrócisz do grania.

– Do srania. Za trzy dni, to chyba przyjadę do was na wózku – kolejny wizyta miała być znowu u nich, za cztery dni przy okazji meczu ligowego.

– Masz tu maść i wcieraj w domu, tak jak ja to zrobiłem.

Wiary w dziwne techniki nie miałem za grosz złamany. Ale co tam, pies to srał, popróbowałem. I wyszło na jego! Do Świdnika wróciłem, mecz wygraliśmy a ruski zamiast pluć sobie w brodę cieszył się ze skuteczności swoich czarów. Duża flaszka za to, mistrzu.

Inna zapamiętana sytuacja miała w ostatnim meczu sezonu, ba, w jego ostatnim secie. Nie uwierzycie na pewno, ale było to w ostatniej akcji. Kończyliśmy zabawę i zamykaliśmy kolejny sportowy sezon, kiedy na dwa ostatnie punkty, może trzy, trener gości postanowił wpuścić jakiegoś świeżaka. Gość był mega nietypowy jak na człowieka. Ponad dwa metry wzrostu i stopa o długości bezmała czterdziestu centymetrów. Nie do wiary co to było za monstrum. Ostatnią akcję Jareczek kochany postanowił przeprowadzić środkiem siatki, z moim skromnym udziałem. Poszybowałem, hehe, do góry, plasnąłem obok bloku monstra i lądując wpadłem na jego przerośnięte, wielkie jak u Yeti stopy.

Nie!!! Zaraz zakończenie sezonu, stół zastawiony, papu, wódeczka zmrożona, pipy podłączone do beczek a ja umieram! Ku rrrrrrr waaaaaaaa mać!!! Dlaczego Panie mój tak mnie każesz? Dlaczego. Ból jak zwykle był nie do wytrzymania. Chlorek na dzień dobry poszedł w ruch żeby nogę zmrozić, potem gira pod zimną wodą wylądowała. Przecież nie odpuszczę wyżery. Po to się cały sezon gra, żeby się nażreć i nachlać za free. Na imprezę dotarłem na jednej nodze. Nie dlatego, że tak mi się spieszyło, tylko dlatego, że tyle sprawnych nóg na tę chwilę miałem. Jednak jest jedno lekarstwo które nawet skręconego stawia na nogi. Alkohol. Im więcej go miałem w sobie, tym sprawniej posługiwałem się pokręconą nogą. Najpierw się podpierałem, potem kuśtykałem, a po drugiej flaszce zacząłem chodzić niczym Jezus po wodzie. Zacząłem nawet zastanawiać się dlaczego w medycynie nie stosuje się tego lekarstwa na większą skalę jako środka przeciwbólowego? Ale rano już wiedziałem. Przytomność po zabawie odzyskałem w domu. Brat mnie doholował do przystani zwanej łóżko nocą ciemną. Rano potrząsną moim organizmem, w dolnej partii, po stronie prawej, straszny, przeogromny ból. Najpierw myślałem ze kołdra zmiażdżyła mi nogę i zacząłem wyć.

– Ty pijaku. Jak można doprowadzić się do takiego stanu? – mama zamiast dzień dobry i śniadania do łóżka dla swojego sportowca, zaczęła od sprowadzenia mnie na ziemię – Jacek ledwo cię przyprowadził. Gdzieś ty tę nogę tak skręcił?

A noga. Skręcenie. A bo to wiem. A nie. Mecz był. No tak. Wczoraj. Ostatnia akcja. Monstrum jakieś. Ała!

– Ale boli. Pomocy! – Do tego jeszcze miałem kaca jak diabli.

– Pomocy? Teraz pomocy. Przetrzeźwiej trochę i Jacek zwiezie cię do szpitala. Jak tak można się opić? – mama co tydzień udawała, że nie zna moich możliwości albo po prostu martwiła się o mnie bardzo.

A ja zawsze wracałem. W jakim bym stanie nie był, zawsze. Przecież jak były wybory to do domu się doczołgałem, żeby spełnić patriotyczny obowiązek. Jak Bolek z kimś tam walczył. Tata mnie nie puścił głosować i mi dowód odebrał. Żem pijany i że wstyd. I że taki nie pójdę. A ja i tak chciałem iść. I wtedy tata mnie znokautował prawym sierpowym, jak jaki bokser. A ja jak niczym Gołota padłem na podłogę i już do rana nie wstałem. Tata kochany jednym ciosem wypatrzył wynik wyborów. Oj ciężko mieli ze mną kochani rodzice. Ciężko. Niby byłem finansowo samodzielny, ale większość kasy przepijałem. Do czasu. Bo wkrótce rodzice postanowili się mnie pozbyć i kupili mi mieszkanie. Czy tak się robi z kochanymi dziećmi? Uciekaj na swoje? Za jakie grzechy?

W Wawelu mieliśmy też kontuzję typowo stomatologiczną. Kłapeć po którymś tam sezonie postanowił się ożenić. Zaplanował wielką imprezę weselną i czekał niecierpliwie. Roztrenowanie już u nas było i kopaliśmy w futbol, w tak zwane główki. Tak najczęściej graliśmy w piłkę nożną, a polegało to na tym, że bramki strzelało się tylko głową i bramkarz do bronienia nie używał rąk. Żeby dawać radę trzeba było mieć dobrą technikę piłkarską. Do tego walka w powietrzu była ostra i takie tam. Mistrzem prawdziwym był Czorny. Miał taką technikę, że sam sobie wystawiał i sam strzelał gola za golem. Bobi też był niezły i ja też dawałem radę. Ale reszta też się piłkarsko wyrobiła, bo piłka była lekka, a graliśmy piłką do siatkówki i mecze były przez to przepiękne.

Aż do dnia kiedy na trzy dni przed Kłapciowym wydarzeniem życia nastąpiło małe bum. Piłka leciała wolno, wręcz wisiała w powietrzu. Poti ugiął nogi, żeby z impetem posłać ją pod bramkę wroga. Ale Kłapeć nie za bardzo chciał mu na to pozwolić. Nie odpuszczaliśmy rywalizacji nigdy. Szczególnie w piłkę nożną. Podleciał cichuto, niczym motyl i stanął za Potasem. Poti nawet nie poczuł Kłapciowego oddechu. Nie mógł, bo już był skoncentrowany tylko na piłce i miejscu w które chce ją posłać.  Waldek wyskoczył, Piotrek pochylił się nad nim i nastąpiło uderzenie. Czubek głowy Potasa zaparkował w paszczy Kłapcia, łamiąc mu zęba, dużą, piękną jedynkę zaraz przy dziąśle. Ząb potoczył się pod moje nogi. Nie było czasu na zastanawianie się nad wypadkiem kolegi, więc w ferworze walki kopnąłem zęba gdzieś pod drabinki. Przegrywaliśmy przecież jedną bramką a do końca nie było za dużo czasu. Piter też w pierwszej fazie, naładowany adrenaliną, nie robił o zęba rabanu. Aż do czasu. Po dłuższej chwili Potas złapał się za głowę, zobaczył krew na swoich dłoniach i zdziwiony powiedział:

– Mam rozciętą głowę. Ale jaja.

Kłapeć patrzył z rozdziawioną gębą na Potasa a my na Kłapcia. I nagle przyszło olśnienie.

– Piter, wszystko dobrze?

– Dobrze? O kurwa, nie mam zęba! Za trzy dni wesele, a ja kurwa nie mam zęba. – zaczął macać się po klawiaturze.

Upadł na kolana i zaczął zasuwać po parkiecie szukając większej części swojej jedynki.

–  Pod drabinki coś kopnąłem – z trudem powstrzymywałem się od śmiechu – o tam.

Pobiegł szybciutko, padł na kolana i szukał do skutku. W końcu wesele to nie wiejska dyskoteka i wypada się prezentować.

– Mam, no mam – szok minął i przyszedł czas na rzeczową analizę – Co ja teraz zrobię, no co?

Poleciał szybko do kibla, żeby w lustrze ocenić straty.

–  Pasuje! Ale co ja teraz zrobię? Trzy dni. Trzy dni mam – powtarzał jak mantrę. – Tylko trzy dni.

– Przyklej sobie na super glue! – pomysłowy Jacek, magister AWF i trener się znał jak nikt.

– Dobry pomysł – Kłapeć go łyknął jak pelikan cegły.

I do dzisiaj nie wiem czy to na prawdę zrobił. Czy posklejał tego zęba super glue czy nie? Ale z tego co mi w głowie świta to raczej tak.

 

 

Na koniec rozdziału, muszę koniecznie wspomnieć o narodzinach, narodowego programu siatkarskiego, którego efektem były Szkoły Mistrzostwa Sportowego. Jednostka taka, dla chłopców powstała w Rzeszowie i trenowali w niej i uczyli się, najlepsi z najlepszych. Najwyżsi z najwyższych, najsprawniejsi i najbardziej siatkarsko uzdolnieni. Chłopcy ci uczestniczyli w rozgrywkach drugoligowych bez możliwości spadku do ligi niższej. Było to wspaniałe rozwiązanie. Zapewniano im wikt, opierunek i treningi na najwyższym poziomie. To było coś! Prawdziwe podwaliny pod mające nadejść sukcesy.

Prus, Szymański i inni późniejsi reprezentanci Polski uczyli się siatkarskiego rzemiosła na meczach rozgrywanych przeciwko zespołom w których grałem. Mecze pomiędzy nami to były prawdziwe wojny. Na ten przykład, piękny Marek dostał od Prusa Marcina tak nieszczęśliwie piłka w bloku, że złamał palca u ręki bardzo efektownie. Nie raz i nie dwa spinaliśmy się pod siatką warcząc na młodych a oni nam nie chcieli pozostać dłużnymi. Nie raz i nie dwa nas ogrywali i odbierali nam premię. Ależ mnie to wkurwiało jednocześnie powodując u mnie nie lada dumę, że uczestniczę w czymś wielkim. Bo miałem nadzieję, że po rywalizacji z niebyle kim, bo ze mną i moimi kolegami, młodzi zawojują kiedyś świat! I tak się stało później. Dołożyłem więc mały kamyczek do ogródka siatkarskich sukcesów. Tak mi się wydaje.

Jeden z weekendów graliśmy u nich, w Rzeszowie. W sobotę wygraliśmy po niesamowicie ciężkim meczu. Do tego były jakieś przepychanki pod siatką i strasznie mnie brak szacunku ze strony młodzieży wkurwiał. Z tego powodu, w niedzielę postanowiłem od samego początku rozgrzewki, pokazać im kto tu rządzi i jednocześnie lekko ich nastraszyć. Młodzi siedzieli na swojej połowie boiska i pod czujnym okiem drugiego trenera rozciągali swoje młode mięsnie, łypiąc na nas spod oka. Postanowiłem to wykorzystać i wykonać kilka efektownych okrążeń swojej części boiska, energicznie i bojowo. Wszystko szło znakomicie do trzeciego kółka. Kiedy byłem pod siatką, sznurek który miałem przy dresie w części szyjnej, zaplątał mi się nieszczęśliwie o oczka siatki i jak mną szarpnęło to mało mi głowy nie ujebało. A wszystko to odbyło się na dużej prędkości. Wisiałem w jakimś przyklęku jak wisielec na szubienicy, walczący o przeżycie. Do tego charczałem bo mnie solidnie poddusiło i jakby tego było mało, dres pod moim ciężarem zaczął się pruć.  Siatkarskie nadzieje płakały ze śmiechu, moi koledzy wraz z nimi, a ja próbowałem wyplątać się z tej kuriozalnej sytuacji, co zajęło mi kilka minut.

Jakby mało było tego, że zostałem pośmiewiskiem, to do tego dres uszkodziłem, na szyi miałem siniec jak u wisielca i ogólnie czułem się źle. A mecz? A chuj z meczem, przerąbaliśmy. Ku chwale polskiej siatkówki.

Jedna odpowiedź do “S22. Sport to przecież zdrowie.”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.