S23. Zabawa w siatkówkę.

S23. Zabawa w siatkówkę.

 

Pod koniec końca lat dziewięćdziesiątych powrócił na łono ojczyzny Bobi. Ten Bobi, który odszedł z Hutnika do Turcji i tam panował przez kilka sezonów. Panował tak na serio, bo ze dwa razy był wybierany najlepszym zawodnikiem, nie byle jakiej ligi. Ligi Tureckiej.

Zanim jednak zakotwiczył w Krakowie, przez rok bawił się w siatkówkę w Jastrzębiu. Lata leciały, tułać mu się już nie chciało za bardzo po świecie, jak Didiemu, ligowy poziom szedł do przodu a możliwości fizyczne Bobiego do tyłu, zatem II ligowy Wawel Kraków jawił się jako przystań idealna. Dograć w domu, bo Kraków od czasu przyjścia Bobiego do Hutnika Kraków został jego domem, było fajną szansą bezbolesnego przejścia na sportową emeryturę. Tylko że był mały problem, bo czasy były finansowo obsrane po całości. Tylko dzięki nadludzkiej chęci do grania udało nam się uskładać ósemkę zawodników do zespołu Wawel Kraków. Jaro, Potas, Adaś, Rychu, Waluś, Krzysiek, Bobi i ja mieliśmy przetrwać agonię krakowskiej siatkówki i czekać na cud. To wszystko oczywiście za obietnicę regularnych, niewielkich wypłat.

Dwóch było żołnierzami, trzech pracowało zawodowo, trzech nie wiem co robiło, więc traktowaliśmy naszą zabawę jako dorobienie sobie co nieco do pensji czy na co tam kto chciał. Jednak grę w siatkówkę traktowaliśmy przede wszystkim jako fajne hobby. Takie pół zawodowstwo z tego wyszło. Poza tym lubiliśmy się towarzysko i stanowiliśmy zgraną paczkę.

Żeby jakoś żyć i zbierać kasę na wyposażenie mieszkania, które postanowili mi zakupić kochani rodzice, też musiałem pójść do pracy. Uczyć mi się nie chciało, sport profitów nie gwarantował więc tata stwierdził, że szkoda marnować czas i mam iść do roboty.

Pierwszą regularną pracę załatwił mi oczywiście kochany tata. Na Kombinacie Metalurgicznym imieniem Tadeusza Sendzimira.

– Uczyć ci się nie chce, to pora do roboty! Dorobisz sobie i nie będziesz czasu marnował.

– Dobra, będę sobie coś szukał – grałem na zwłokę, bo umiałem tak pięknie marnować czas przy komputerze wcielając się w rolę alianta w grze Commandos.

– Nie musisz szukać. U nas w Krakodlewie jest robota. Na magazynie. Nie fizyczna, nie orobisz się. Od szóstej do drugiej. Będziesz miał czas na trenowanie.

– No dobra. A kiedy mam zacząć? – liczyłem po cichu na zatrudnienie w najbliższej pięciolatce, gdzieś pod koniec trzeciego roku.

– Przyjdź pojutrze na zakład. Weź sobie przepustkę w pawilonie Z i przyjdź na rozmowę. Mówiłem kierownikowi, że grasz w piłkę. Kojarzą cię.

– Siatkową!

– A idze idze.

Tata to tata. Znał się na sporcie jak mało który tata. Nawet wiedział, że gram w piłkę. Gdzieś dzwoniło tylko w którym kościele? Ojciec nigdy nie był na żadnych zawodach w których brałem udział. Miał prawo nie wiedzieć jakich kończyn używam do tej całej piłki. Mama miała tak samo. Marzyli o inżynierze – akordeoniście a dostali od losu siatkarza – pijaka. Pan Bóg nie do końca starannie wsłuchał się w ich prośby. Ale! Pies to jebał, dramatu nie było.

Nazajutrz poszedłem do fryzjera i zgoliłem się na jeża, żeby zrobić się na bóstwo. Pięknie się prezentując polazłem na kombinat zaciągnąć się do pierwszej, tak zwanej konkretnej roboty, bo to co do tej pory robiłem, łącznie z grą w I lidze serii B, czy awansach z OKS-em do II ligi i grze tam, do kategorii konkretnych ni chuja się nie zaliczało. Według taty. Spotkaliśmy się pod bramą, miał mi pokazać skrót na wydział, żebym się czasem nie zgubił.

– Ło boże, aleś się obciął. Jakbyś do wojska szedł… – przywitał mnie zniesmaczony.

– Jak żołnierz! W Wawelu gram, nie? – przypomniałem mu jakby czasem zapomniał, a zapomniał na pewno.

Rozmowa z kierownictwem była krótka. Kasa jaką mi zaproponowano była nie za duża, a zakres czynności które miałem wykonywać był na poziomie średnio rozgarniętego debila. W taki sposób zostałem pracownikiem firmy hutniczej Krakodlew S.A. . Teraz na własnym organizmie miałem poznać jak ciężko tata zapieprzał całe swoje życie. Może nie do końca na swoim ale…

Pobudki o 4,45 rano były straszne. Jeszcze kilka dni temu wracałem z imprez o tej porze albo przewracałem się na drugą stronę, a teraz miałem zaczynać dzień. Był to więc czas najwyższy, żeby dorosnąć i zmierzyć się z prawdziwym życiem a nie ciągle trwać w balecie. Możliwości jakie miałem do rozwoju intelektualnego na uczelniach wyższych, skończyły się niczem w „Weselu” Wyspiańskiego. Miałeś chamie złoty róg, ostał ci się jeno sznur. Postanowiłem więc się na tym sznurze pobujać, szukając jasnej strony mojej młodości.

Moja miejscówka w pracy była w porządku. Mieściła się na końcu wydziału, tam gdzie nikt bez potrzeby nie docierał. Tam wraz z trójką kolegów, z których dwóch było w wieku mojego taty a jeden dziadka, kisiliśmy się w średniej wielkości pokoiku przymagazynowym. Obok mieliśmy swoją szatnię, prysznic. Ciepło, czysto, jak na warunki na kombinacie, zawodowo. Po dwóch miesiącach przywiozłem sobie telewizor do swojej szatni, bo roboty miałem na dwie godziny dziennie z okładem. Do tego dochodziło godzinne śniadaniem i byłem po robocie. Jaka praca taka płaca, chciało by się rzec, ale byłoby to wielce niesprawiedliwe. Z powodu mnogości chwil wolnych pomagałem też moim kompanom. Jeździliśmy elektrycznymi wózkami, raz w tygodniu, po butle z tlenem i co drugi dzień robiliśmy sobie 0,7 litra absolwenta na czterech. Ech, ależ chciało się żyć!

Po południu, po robocie następowała tradycyjna, druga już w dniu drzemka. Ta już w domu, bo pierwsze kimanko dla zdrowia miało miejsce w pracy po śniadaniu. Potem przychodził czas na trening.  Jesienią, zimą i wiosną dochodziły do tego mecze w  soboty i  niedziele. Ciągle w ruchu, siedem dni w tygodniu. W końcu jak chciało się pomóc rodzicom w spełnieniu marzenia o własnym M dla mnie, to nie było wyjścia. Trzeba było zacząć zarabiać i oszczędzać. Wpadłem też w taki życiowy rygor, na szczęście, bo pora była najwyższa, żeby nie zachlać się na amen. Obowiązki wymagały poświeceń i alkohol został sprowadzony do parteru. Przestawałem notorycznie popijać. No nie było czasu. Uwierzycie?

Na hucie było znakomicie. Kibicowano moim siatkarskim przygodom a ja w zamian uczestniczyłem w rozgrywkach futbolowych w hutniczej lidze. Kolega z magazynu, Leszek, zarządzał wydziałowym TKKF-em i znalazł mi miejsce w drużynie piłkarskiej naszego Krakodlewu. Czułem się jakbym grał w Barcelonie. Kochałem te rozgrywki bardzo.

Tata poznał mnie z byłym ZOMO wcem, tfu, któremu dawałem przydziałowy cukier, a on mi odpalał swoje bloczki na śniadania. Bo tak to działało, że zakład dbał o pracowników bardzo dobrze. Przydziałowe bloczki na cukier, śniadania, woda mineralna, wszystkiego było do oporu i dla wszystkich. Nic tylko pracować, pracować, pracować. A i kuchnia była wyborna. I ta klasyczna i ta idąca z duchem czasu, z kulinarnym postępem. Na stołówce czekała na nas i zimna płyta, kiełbasa z cebulką, smażone rybki, hot dogi, rumsztyki i inne kulinarne cuda. Po sześciu miesiącach miałem +5 kg na wadze i spodnie przestały się dopinać. I jak tu po takim dobrobycie odlecieć na parkiecie? Na szczęście byłem już rutyniarzem i nie wszystko musiałem robić na pełnym locie.

Kombinat zwiedziłem solidnie. Wielkie piece, linię martenowską i inne smakołyki. W tym czasie Bociek pracował też na jakimś hutniczym wydziale i miał do dyspozycji melexa. Dzięki temu, ze dwa razy żeśmy sobie molocha objechali, jak na huto safari. Kombinat był potężny. Położony na 1000 hektarów stanowił miasto w mieście. Z własną komunikacją, koleją, zapleczem medycznym i socjalnym. W latach siedemdziesiątych zatrudniał ponad 40 tysięcy osób. Naszych ojców, wujków, ciocie. Całe rodziny. Czas i niegospodarność elit rządzących, a w XX wieku kapitalistyczna pazerność hindusa i SLD-owskie kurestwo, doprowadziły hutę niemalże do upadku. Miałem jednak szczęście i załapałem się na czas działania huty na przyzwoitym poziomie produkcyjnym. Wiele miejsc na terenie kombinatu miało kosmiczny krajobraz. Gdyby tam kręcono „Obcego” to wyszedł by jeszcze lepiej i ciekawiej w stosunku do tego co dzisiaj oglądamy. Sceneria filmowa była i jest na hucie prawdziwie nieziemska.

Po piętnastu miesiącach harówki nadszedł czas na poważne decyzje. Albo dalej robota na Hucie albo wypad. Wybrałem wypad. Trzeba było wrócić do ludzi, do świata za bramą, żeby nie zgnuśnieć. Koniec lat dziewięćdziesiątych dawał takie możliwości. Robota jeszcze była na zawołanie. Kapitalizm lekko okrzepł i się rozwijał prawidłowo. Co prawda nie za długo, ale o tym może kiedy indziej opowiem.

I tak to po trzech miesiącach poszukiwań zostałem kierownikiem małego salonu z podłogami na ulicy Dauna. I dalej robiłem swoje. Jak koń w kieracie. Jak Łysek na pokładzie Idy. Praca, trening, mecz. Mecz, praca, trening. Mecz, mecz. A po sezonie w weekendy zamiast mecz, mecz, było: praca, praca, praca, impreza, impreza.  Przez tą ciągłą kołomyję zdarzały się czasami sytuacje, w których następowało nałożenie się na siebie zdarzeń z innych bajek, niekoniecznie do siebie pasujących.

Wyjazd do Krosna wypadł jakoś tak dziwnie. Dosłownie na godziny po mocno zakrapianym balecie w którym oczywiście uczestniczyłem. Nie za bardzo przypilnowałem zegarka. A może mi stanął? No zegarek. A co?

W ostatniej chwili dotarłem do naszego zespołowego busa. Koledzy nie byli zadowoleni widząc mój stan ale rozumieli. Młody byłem, żony szukałem i mnie nosiło. Tolerowali to, bo na boisku starałem się nie odstawać i dawałem z siebie tyle ile mogłem. A często nawet więcej niż mogłem i na ile wyglądałem.

– Idź spać Tomuś. Może dojdziesz do siebie – zawyrokował najstarszy stażem a ja nie miałem wyboru, bo każdy z nas był niezastąpiony.

Musiałem dojść do siebie, żeby nie tylko stanąć na boisku ale też przetrwać zawody i nie przeszkadzać. Jechaliśmy powalczyć, poziom zespołów był wyrównany, a szansa na premię duża, choć jak to w Wawelu, mglista. Jeszcze w szatni nie wiedziałem co ja w Krośnie na hali robię i dlaczego. Jedyna nadzieja była w tym, że się wypocę na rozgrzewce a alko wyjdzie ze mnie jak szatan po egzorcyzmach i wrócę do świata sportu z podniesiona przyłbicą. Pierwsze dwa sety to było prawdziwe polowanie na bezbronną ofiarę. Nawet niewidomy widział, że jestem mocno niedysponowany. Głuchy słyszał mój nierówny oddech i sapanie a nieposiadający węchu wyczuwał na kilometr smród z moich ust. Bracia Frączkowie z kolegami nie byli upośledzeni w żaden sposób. Wręcz przeciwnie. Wszystkie zmysły mieli rozwinięte prawidłowo. Nawet chyba za bardzo.

Jechali więc po mnie jak po burej suce. Zagryweczka, kiweczka, plasik. Próbowałem się odgryzać, kąsać, zygać. Niestety w początkowej fazie sieć była zawieszona za wysoko. Wysoko za wysoko. Jarek oszczędzał mnie jak mógł, Bobi i Adaś kryli w przyjęciu zagrywki a reszta brała na swoje barki atakowanie rywala. Szczęśliwie punkt po punkcie zaczynałem łapać kontakt z rzeczywistością.

– Panowie, jak wygramy, stawiam zgrzewkę piwa! – mobilizowałem ich i siebie przede wszystkim, bo suszyło mnie okrutnie – Tylko jak wgramy!

– To graj pijaku, bo sami nie damy rady.

– Jak wygramy, krata czeka! – błagałem o sukces.

Do „przerwy” było 0-2 i brak nadziei z nikąd. Ale to wtedy mnie przepaliło, przedmuchało i ocuciło błyskawicznie. Ze skacowanej dupy zmieniłem się najpierw w nieprzeszkadzającego członka. A im dalej w las, tym bardziej chciałem zasłużyć na obiecaną przez siebie zgrzewkę piwa.

1-2, 2-2 w setach i mamy tie break! A w tajbreku nastąpiły dożynki z moją słynną czeską siatkóweczką. Nie silno ale skutecznie. I obiteczka, i kiweczka i plaski. I pyk, pyk, pyk i mamy piętnasty punkt! Jest!  Czas do piwopoju!

Zasłużyliśmy przecież jak nikt na świecie.

W Krośnie, przy okazji zawodów ligowych, zawsze były przygody. Zawsze.

Raz jak pojechaliśmy na mecze ligowe, to akurat Jarka żona, Ania, miała rodzić pierworodnego Mikołaja. Jaro jako kapitan nie szukał wymówek i zabrał się z nami na mecze, zgodnie z klauzulą sportowego sumienia. Po sobotnich zawodach nadszedł komunikat, że Ania jest już w szpitalu i że się zaczęło. Czekaliśmy jak na szpilkach. Chodziliśmy na recepcję dzwonić do szpitala. Tam i z powrotem. Góra i dół. Wydzwanialiśmy co dziesięć minut żeby nie przegapić cudu narodzin. Piwo się chłodziło i czekało na uwolnienie z okowów puszek i butelek. Poród się przeciągał a nasza celebracja nie mogła czekać w nieskończoność. Przecież rano czekał nas kolejny mecz. Ruszyliśmy z fetą z lekkim wyprzedzeniem, pijąc w skupieniu, żeby nie zapeszyć. Ródź się dziecko ródź, bo rano mecz. No wychodźże pierworodny z matki swojej, bo prześpimy to do cholery albo się poopijamy do cna. Emocje których nie doświadczysz na boisku poznawaliśmy w hotelowych murach. Napięcie, skupienie i oczekiwanie. I piwo, piwo, piwo.

– Spać panowie. Już pora – trener Rysio dbał dyscyplinę nawet przy takich okazjach.

– Zaraz. Czekamy. Rodzi się – kradliśmy cenne minuty snu bo tak trzeba było.

Dzisiaj już nie pamiętam co było pierwsze. Nasz zgon czy jego narodziny. Mikołaja, syna Jarka. Odebraliśmy sygnał w nocy czy dopiero rano? To może pamiętać tylko Jarek. On i jego rodzina byli w ten weekend bohaterami prawdziwymi.

 

 

Publiczność w Krośnie miała specyficzne podejście do kibicowania. Bluźnili, klęli, pluli a nawet potrafili obrzucić ławkę rezerwowych psimi ekstrementami. I to wszystko było robione specjalnie dla nas. Kochani byli! Potrafili też docenić walkę, zaangażowanie i szczerość przekazu.

Jeden z wyjazdów na Podkarpacie wyglądał tak:

My od kilku lat byliśmy bezpiecznym zespołem ze środka tabeli. Nie można nas było spuścić klasę niżej bo byliśmy za dobrzy, a na awanse nie mieliśmy armat i pieniędzy. Do końca rozgrywek jeszcze kilka kolejek zostało a my czuliśmy się jakby liga już się skończyła. Jeździliśmy po Małopolsce, Śląsku i Podkarpaciu niczym Globtroters Team z USA. Bawiliśmy siebie, publiczność, sędziów i działaczy .

Dotarliśmy więc z naszym cyrkiem także do Krosna. Karpaty miały pakę dobrą, szykowani byli do awansu. Pozbierali doświadczonych zawodników z wyższych lig, którzy pomimo zawansowanego wieku mieli zrobić jakość godną wyższej klasy rozgrywkowej. Niestety trafili na nas. Byliśmy dla nich kamykiem w sandale. Strasznie uwierała ich nasza bułgarsko-czeska siatkówka. Oni robili jeb! Jeb! I jeb. A my w odpowiedzi plasowaliśmy, obijaliśmy blok i plasowaliśmy po raz kolejny. Poza Rysiem Jaskiem który umiał tylko walić z całej siły i robił to doskonale. Karpaciarze walczyli jeszcze o awans, a my dla równowagi nie walczyliśmy o nic. Wystarczało nam kolejne zwycięstwo i kolejna obietnica, że zaległe od pół roku wypłaty się zmaterializują. Był to sezon w którym nasz skład węgla i papy liczył osiem osób, czyli tak w sam raz żeby zagrać mecz. Cały sezon graliśmy w takiej konstelacji modląc się do swoich bogów o zdrowie. Przed meczem postawiliśmy wszystko na jedną kartę.

– Za to gówno z zeszłego roku należy się zemsta. Nie odpuszczamy dzisiaj! – Przypomnieliśmy sobie jak to na tej hali, psim kupskiem nas rok temu obrzucono i to miał być motor napędowy naszej agresji.

– Nie opuszczamy!

– Adam polej!

– Na nich!

A na odwagę, przed rozgrzewką strzeliliśmy po dwa maluchy, bo trybuny wypełnione były wrogiem po barierki i kipiały nienawiścią. A my przezornie zabraliśmy wódkę na wieczór, na lepsze spanie, więc w szatni była jak znalazł.

Wiec na jedną nóżkę strzeliliśmy sobie małgorzatkę i na drugą nóżkę to samo.

– Kończę wcierkę i idziemy! – musiałem rozgrzać muskuły maścią ABC bo coś mnie ciągnęło w udzie.

Maści rozgrzewające stosowaliśmy często i gęsto. Były one niezbędne przez większość  sezonu do ukrycia małych defektów, zazwyczaj mięśniowych. Ta kryjąca się pod nazwą ABC, była wyjątkowo mocno grzejąca. Niestety, przez te dwie wypite małgorzatki, a może przez to, że wody w toalecie nie było, to po wcierce miałem nieumyte ręce. Takimi rękami podrapałem się po rozgrzewce w okolicy miejsc intymnych. A że pod pachą też mnie coś gryzło, to też się podrapałem. Na prezentacji zespołów zaczęło się u mnie dziać bardzo źle. Biegałem jak oszalały wzdłuż naszej ekipy. Kto zna to pieczenie ten wie co to znaczy. Jakby człowiek się ogniem piekielnym polewał. Pieczenie było nie do zniesienia. Pamiętajcie! Po maściach rozgrzewających trzeba myć dokładnie ręce mydłem. Chyba, że się nie lubicie za bardzo albo chcecie się poumartwiać, to już wasz sprawa, ja ostrzegam.

Mecz był piękny jak Bieszczady jesienią. Walka od początku szłą łeb w łeb, a przecież mieliśmy przeciwko sobie drużynę Karpat silną, publiczność nienawistną a sędziów fałszywych. Wszystkich czterech nastawionych wrogo, a główny to po stokroć był przeciwko nam. Pod koniec seta czwartego, kolo na słupku przechodził swoim zachowaniem najbardziej sprzedajnych sędziów siatkarskich na świecie. Jarzębina, weteran ligowych parkietów, robił bach po prostej, ja puszczałem piłkę, bo aut był metrowy, a ten kołek w białym rynsztunku, pokazywał boisko. O Panie na wysokości siatkarskiego słupka, a weźże mu daj w łeb niech się pacjent nie wygłupia. No bez jaj. Dobra, raz to każdy może się pomylić. Przebaczam. Ale to była już końcówka seta, mało tego, seta decydującego o tym czy gramy tajbreka czy nie. My chcieliśmy bardzo grać, bo czuliśmy, że rywal opadał z sił z szybkością piłki atakowanej z krótkiej, a my wprost odwrotnie, gazowaliśmy coraz mocniej, aż miło. Chcieliśmy sprawić niespodziankę a do tego przypomniałem sobie, że zapomniałem zapytać czy koledzy rywale nie chcą czasem kupić meczu. Na pewno by nie chcieli bo mieli sędziów po swojej stronie, wiec na chuj my im byliśmy w tej układance potrzebni?

Kolejną nasza kontrę rywale obronili i wystawa poszła oczywiście na lewe skrzydło do Jarzębiny. Kontrolowałem sytuację wzorowo. Na mocno ugiętych nogach, z dupą przy parkiecie, krokiem odstawno – dostawnym przesunąłem się jak małpa do linii. Blok zasłonił wszystko, poza kierunkiem prosta, gdzie czuwałem ja. Wojtek przypierdolił więc w tym kierunku i znowu wyszło niecelnie. Aut. Jest! Piłka dla nas! Mamy ich!

Przynajmniej nam tak się wydawało bo sędzia widział wszystko inaczej. Po swojemu.

– Jakie boisko? Pan jest ślepy panie sędzio? Piłka wylądowała metr na aucie a pan boisko pokazuje? To są kurde jaja! – Nie wytrzymałem widząc jak w żywe oczy rozjemcy kręcą nas na cacy.

– Panie sędzio, aut był! – Jarek kapitan też zaświadczał o prawdzie jedynej.

– Proszę odejść. Widziałem boisko. Piłka i punkt dla Karpat! – rozjemca był stanowczy jak diabli.

Nawet publika umilkła, a z sześćset osób zaszczyciło mecz swoja obecnością, na nasze dictum acerbum, nie wiedząc co myśleć. Raz można przygrać w bambolo, ale dwa razy i to pod rząd na 23-21 i 24-21? Tego nikt tutaj jeszcze chyba nie widział. Pomruk zdziwienia poszedł po hali jak halny po pustyni. Odpowiedzieliśmy punktem. 24-22. Mieliśmy ich. Czuliśmy, że zaraz przegryziemy im tętnicę, a w tie braku rozszarpiemy zwłoki i porozrzucamy po wsi. Chcieliśmy to zrobić zawsze, ale nam wcześniej do głowy coś takiego nie przyszło.

Tego dnia się nie dało nic zrobić. Rozjemca czuwał, żeby gospodarzom włos z głowy nie spadł. Zagrywka poszła od nas, oni przyjęli wzorowo. Rozgrywający wystawił piłkę na lewe skrzydło.  Jarzębina trzepnął w trybuny, a gajowy zrobił pach, pach, pach i pokazał: atak po bloku! Po jakimże kurwa bloku?! Popatrzyliśmy na siebie osłupiali. Ten atak by nawet wieżowca na osiedlu Kościuszkowskim nie zahaczył. Co to były za jaja. Ale nas skręcili wzorcowo.

Nawet zaskoczona wydarzeniami na parkiecie publika nie fetował zwycięstwa tak okazale jak zawsze. Były oklaski, była jakaś mała radość, ale wszyscy widzieli co się działo i nie chcieli udawać Greka. To my wtedy, zamiast psiego gówna, dostaliśmy brawa. Gorące i prawdziwe. Za walkę, za poświęcenie, za to, że byliśmy a miało nas już nie być. Wskoczyłem w jakiejś dzikiej furii na barierki oddzielające boisko od publiczności i wykrzyczałem do kibiców:

– Widzieliście to?! Wy to kurwa widzieliście?! Tak nie można robić! Nam nie płacą, nie mamy czym dojechać na mecz, a tu jeszcze nas kręcą! W taki sposób. To jest kurwa skandal!

Ludzie zmieszani uspokajali nas, potwierdzając nasze spostrzeżenia co do sędziowania. Ba.  Dziękowali nam oklaskami jeszcze długo.

– My tym sędziom jutro pokażemy! Zobaczycie. Przyjdźcie bo będzie cyrk! – reklamowaliśmy zawody niedzielne będąc w amoku jeszcze długo.

Już miałem plan w głowie, już kiełkowała akcja odwetowa. Najpierw trzeba było wygasić emocje i pomyśleć czy to nasze granie ma sens. Na szczęście hotel tym razem trzymał poziom i browary smakowały jakoś lepiej. Zawsze po dobrze wykonanej robocie smakują lepiej. Zawsze. Przy piwie knuliśmy co trzeba zrobić. Trzeba pokazać wszystkim, że psu spod ogona nie wyskoczyliśmy. Chociaż wszyscy to wiedzieli, bo w lidze byliśmy lat już kilka, chcieliśmy żeby nasz protest był na poziomie naszego intelektu. Zalewaliśmy robaka i w końcu wymyśliliśmy. Postanowiliśmy pozamieniać się pozycjami. Nie było widoków na sprawiedliwą walkę, to mieszanie pozycjami na parkiecie miało być nauczką dla sędziów. Chcieliśmy rozjemcą narobić wstydu. Skoro miał być cyrk to małpy były gotowe.

Niestety, nasz intelekt po raz któryś trochę nas zawiódł. Rano wstaliśmy mocno zmęczeni. Butelki zaścieliły hotelową podłogę na znacznej powierzchni. O rany! Kto wypił tyle piwa? No chyba nie my. A głowa bolała zapewne z niewyspania.  Przerażony zabrałem dwóch kolegów i przebrani w sportowe stroje pojechaliśmy na śniadanie. Taksówkarz znalazł nam lokal na poziomie. Jedyny czynny przed dziewiątą. Była to mordownia przy dworcu. Taka typu dla wybitnie zdesperowanych. Weszliśmy hardo, jak do siebie, mimo mocno nieciekawej klienteli. Ale wszystko nam było jedno.

-Trzy jajecznice i trzy piwa! – nie widząc karty strzeliłem ślepakami.

– Jakie jajecznice? Tu tylko piwo jest! I wino. Dowód! – Obraził się jakiś babol i sprowadził mnie do parteru szybciutko.

– Dowód? Mogę być twoim bratem. Nalej mi sześć piw! Migiem! –  mówiłem a myślałem: dawaj paskudo bo suszy. Wytargać cie za uszy?

Przy stole wiedzieliśmy już, że poszliśmy za bogato.

– No nieźle, nawet drugie piwo nie pomaga. A jak nas sędziowie wezmą na alkomat?

– Nigdy nie brali. Wódki musimy się napić! Powinna nas postawić na nogi – najstarszy i podobno najmądrzejszy znał życie na parkiecie jak nikt.

Wódki w spelunie nie uświadczyliśmy. Chyba na szczęście. Dzięki temu jednak dotarliśmy na halę. Do meczu pozostała godzina.

– Witamy – Bileter z wyraźnie wschodniopolskim akcentem był miły jak zawsze.

– Dzień dobry. Wie pan co? Mamy kłopot – byliśmy równie mili ale lekko nerwowi – Wódki musimy się napić. Już, teraz!

– No ale nie mamy. Może jakieś piwo? To załatwię.

– Nie. Musi być wódka. Idźże gdzieś i kup! – byliśmy stanowczy tego poranka.

– No ale ja pracuję. Ale poczekajcie – Coś mu zakiełkowało w głowie. Może też był kiedyś sportowcem?

Poleciał gdzieś jak oparzony. Za trzydzieści sekund wrócił i pokazał palcem na drzwi, takie trochę z boku ukryte.

– Tam idźcie, do piwnicy. Bokserzy tam są.

No jeszcze nam boksu brakuje przed meczem. Ledwo staliśmy a ten nam walki ustawiał. Niespotykane.

– Dzięki – zdesperowani nie mieliśmy ochoty na szukanie dziury w całym czy nawet ukrytego dna.

Pędziliśmy na złamanie karku. Z każdym krokiem było coraz ciemniej i niżej. W pewnym momencie byliśmy już pochyleni do połowy i nadzieja prawie umarła, gdy z półmroku nagle usłyszeliśmy:

– Czego? – nos bez przegrody na łysej głowie zawadiacko patrzył na nas.

–  Proszę pana, bo nas tu bileter przysłał, my jesteśmy siatkarze z Wawelu. Musimy wódki się napić bo zaraz mecz –  strach wypluwał słowa bezwiednie niczym jakąś mantrę z moich trzewi – Jak się napijemy to może nam się polepszy. Bo dobrze nie jest.

– Fajnie wczoraj graliście. Ale was sędziowie w chuja zrobili, że ho,ho! Chodźcie dalej.

Kolejne pomieszczenie było chyba tylko dla karłów. Nasi nowi koledzy stali wyprostowani i pewni siebie. My przygarbieni i wystraszeni. Byliśmy po kilkadziesiąt centymetrów wyżsi.

– Rozrób Marian buteleczkę.

– Rozrób? Nie macie wyborowej albo chociaż absolwenta? – musiałem zapytać bo ja już z Royala wyrosłem i koledzy też.

– Nie. Jest spyrol od ruskich – Marian otwierając flaszkę uśmiechnął się dziąsłami.

Ktoś odbił butelkę mineralnej, wylał pół na ziemię i uzupełnił braki spirytusem. Z chemii orłem nie byłem, ale wystarczyło żeby zaobserwować niespotykaną wcześniej w szkołach reakcję chemiczną. Wulkan prawdziwy się zrobił, alkomagia, czary mary, zacne spirytualia. Zagotowało, piana wystrzeliła z butli, żeby wszystko uspokoiło się po kilku sekundach.

– Pij! – magik skierował butelkę do Jarka.

– Ja nie mogę. Dzięki. Nie dziś – Aż go odrzuciło na sam widok.

– Ja też nie teraz, może po meczu? – strach miał wielkie oczy i bałem się kompromitacji. To na pewno nie był sok z gómijagód.

Rutyniarz nie czekał na zaproszenie. Złapał za butelkę i pociągnął solidnego łyka. Gały wyszły mu na wierzch. Złapał za mineralną i solidnie popił. Po czym znowu zdębiał i na Grande Finale puścił pawia.

– Co to kurwa jest? Ja pierdolę! Woda z solą?

Nie. To była lecznicza woda mineralna o dużej zawartości soli. Reakcja ze spirytusem już dawała roztwór nie do pokonania i wypicia dla niewprawionych. Próba popicia kończyła się zwrotem natychmiastowym. Ależ to był widok. Wszyscy byli w szoku. Nie wiadomo było kto w większym. Prawdziwy Armagedon nastał .

Mimo wszystko podziękowaliśmy i zwialiśmy do szatni. Przygoda piwniczna lekko nas ocuciła. Tak stało się przez szok którego doświadczyliśmy minuty wcześniej. Ale dobrze nie było. Było bardzo źle.

– Idę do sędziów pogadać i podać skład – wydukałem trenerowi i polazłem.

– Dzień dobry. Co wstyd wam, co? –  czekałem na przepraszam.

– A za co?

– A za wczoraj. To my się zastanawiamy czy przyjechać, kasy nie mamy za granie a wy tu takie numery panowie robicie?! To teraz słuchajcie uważnie. Ja jestem libero, Bobi wystawia, Potas lewy, Rychu na przyjęciu. I to ja dzisiaj jestem kapitanem.

– No co ty. Daj spokój tak nie można – do sędziów docierało, że coś knujemy.

– Pokazaliście że wszystko można –wyszedłem a na pożegnanie wykonałem klasyczne jebnięcie drzwiami.

Mecz trwał ze trzydzieści minut. Z każdą sekundą stawaliśmy się ząbiakami bez energii. Paliwo wypalało się. Siatka była za wysoko. Raz bliżej, raz dalej. Jakby ktoś ją na złość nam przestawiał. Do tego tylko ciemność widzieliśmy tego pięknego przedpołudnia. Publika miała ubaw po pachy, ale udane nasze zagrania, a nie było ich za wiele, kwitowała brawami. Głupio nam było ale odwrotu nie mogło już być. Nie w takim stanie. To mógł być nasz ostatni mecz w lidze albo i w życiu. Wszyscy, jak jeden mąż, mieliśmy to w dupie. Dokładaliśmy do zabawy w sport i nie chcieliśmy udawać że jest fajnie. To nie miało sensu. Byliśmy już duzi i nawet ewentualne układanie się nie wchodziło już w rachubę. Każdy ma obowiązek zmądrzeć.

Do dzisiaj zastanawiam się dlaczego sędziowie nie wezwali służb policyjnych z alkomatem i nas nie przebadali. Można by nas na przykład zawiesić. Na zawsze. Ale czy pijany może pijanemu nóż w plecy wbijać? Nie wypada albo nawet można powiedzieć, że nie zawsze się da, kiedy wszyscy mają za uszami brudno. Poza tym wszyscy mieliśmy coś do stracenia. Sportową przyszłość

 

Wszystko dookoła  stało wtedy na głowie i nic nie było takie jak być powinno. Nas też nic nie usprawiedliwiało w temacie poważnego podchodzenia do swoich obowiązków. Obciążanie organizmu alkoholem nie prowadzi, w przypadku osób parających się sportem, do niczego dobrego. Jeśli nie potrafisz od początku dać sobie rady z używkami to już masz problem. Niestety, młody  organizm szybko podlega regeneracji i wydaje ci się przez jakiś czas, że jesteś małym bogiem. Do czasu jednak. Wszystko to do czasu. Potem trzeba dokonać wyboru. Albo gramy albo się bawimy. A najlepiej odstawić całe zło na zawsze jeśli nie ma się nad tym kontroli. Oczywiście każdy człowiek reaguje inaczej i inaczej to u każdego wygląda. W moim przypadku postanowiłem jednak pograć jeszcze kilka lat i nie chciałem już robić pośmiewiska z siebie stając na boisku. Nawet jeśli chciałem to w jakikolwiek sposób usprawiedliwiać, to sensu nie miało to żadnego. Organizm musiał dostać wsparcie zamiast dodatkowego bezsensownego obciążenia alkoholem. Czas zabawy musiał minąć. Samo zasuwanie na treningach już nie wystarczało. Zrobiłem więc sobie terapię w swojej głowie. Wyszedłem z założenia, że jeśli sam sobie nie pomogę to nikt mi nie pomoże. Pod koniec wieku dwudziestego trzeba było zamknąć jeden rozdział, żeby móc napisać drugi.

Dla swojej satysfakcji i sportowej przygody warto było.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.