8. Warszawa I 7.11.2019

8. Warszawa I 7.11.2019

Jak to w środku tygodnia, a czwartek jest takim trochę dalszym środkiem tygodnia, do roboty w Kult Ochronie ruszyłem z roboty w teleskopach. Po ustaleniu z kierownictwem Kultu, do stolicy przedostaliśmy się z Arkiem Pendolino nem. W sumie innej możliwości nie było, jeśli miałem połączyć dwie prace. I jeszcze złapać chwilkę oddechu w hotelu. W Wawie śpimy niedaleko klubu Stodoła, warunki są godne, więc wszystko się zgadza.

Przejazd wykorzystałem na pisanie wspomnień z trasy, z poprzedniego tygodnia, troszkę poczytałem lekturę, której analizę zlecił mi kolega Poeta Świetlicki Marcin, a która to lektura, Volkera Kutschera, zatytułowana” Śliska Sprawa”, jest bliźniaczym, stylowo i czasowo, wyrobem zbliżonym do dokonań naszego pisarza, Marka Krajewskiego. Podobno nasz pisarz wzoruje się na obcym pisarzu i są z tego tytułu zgrzyty. Przeczytam, to się odniosę, co do jakości obu panów. Na razie nie ma co strzępić klawiatury. Dwie godziny podróży minęły jak ćwiarteczka wiśni, którą dostałem na drogę w prezencie. I ani się obejrzałem, ani poczułem, jak byliśmy na miejscu.

Przed hotelową instalacją, dokonaliśmy zakupów na wieczór, żeby po pracy nie latać po mieście w poszukiwaniu płynów regeneracyjnych. Po czym stanęliśmy, w recepcji, do meldunku. O ile ja dostałem przydziałowa jedyneczkę z łożem małżeńskim, o tyle Cytryn nie figurował na liście naszej ekipy. Mało tego, nawet jego dopisanie w celu uzyskania własnego M, nie wchodziło w rachubę, bo nie było już wolnych pokoi. Wszystko opanowali goście i zespół Lao Che, z którym się przyjaźnię na stopie prywatnej, i ich pobyt koncertowy w stolicy oraz nocleg w tym samym obiekcie bardzo mnie ucieszył. Liczyłem na to, że po naszych zajęciach spotkamy się i może nawet dokonamy jakiejś małej konsumpcji czegokolwiek.

Wróćmy do recepcji i naszego meldunku. Ponieważ w łóżku małżeńskim mieszczą się dwie osoby, przygarnąłem kolegę, pomimo niechęci pani na recepcji, każąc jej także wyjaśnić sprawę z naszym menedżmentem. Zresztą sam też do kierownika napisałem, a on szybko oddzwonił i obiecał sprawę wyjaśnić. A wyjaśniać nie było czego, skoro pokoi było brak. Więc po kolejnym telefonie, potwierdziłem chęć współdzielenia pokoju z Arkadiuszem, ale pod warunkiem, że nasz pokój będzie na śniadaniu liczony 1 + 1. I teraz sobie właśnie razem polegujemy, pracujemy i słuchamy muzyki, czekając na Stodołę II.

Do pracy wyszliśmy wcześniej, bo strasznie chciałem szybko zobaczyć się z kolegami z techniki, za którymi się strasznie stęskniłem, a do tego Roman jako miejscowy, miał stanąć na wysokości zadania. I oczywiście, czego w najczarniejszych snach się nie spodziewałem, nie stanął. Dzięki temu wszystko było takie nijakie, ale do czasu. Pewnie chcielibyście zapytać co to za zadanie, więc spieszę donieść, że Roman miał załatwić darmowy wstęp do darmowych Łazienek. I nawet to mu tym razem nie wyszło. Ale dziś też jest dzień Romku!

Stodolniane koncerty łączą się z dużą ilością gości na zapleczu sceny. W tym roku jest tak duże zapotrzebowanie, że ochroniarze, jako szósty gatunek grupy, ci poza stoliczni oczywiście, dostali po jednej wejściówce na trzy dni. O losie słodki, jak tak można. No nic, ja swoją wykorzystałem na zaproszenie Rozalki, dziewczynki którą poznałem na wakacjach na Teneryfie. Tak pracowitego i ogarniętego dzieciaka nie znam. W nagrodę za to, zaprosiłem ją trzy miesiące temu na koncert kultu w Warszawie, a ten wypadł w czwartek i Rozi pasowało. Więc połapałem wszystko z jej rodzicami i spełniłem swoją obietnicę, a dziecięce marzenie, o byciu VIP gościem, co stało się jawą. Ze strony innych byli, między innymi, Olga od filmu o Kulcie, synowa Kazika z córkami i swoja mamą, Mrufka – syn Zaciera, chyba żona Jarka Ważniaka, ale bałem się podejść i przywitać, bo Jarek po siłowniach wyglądem i mową ciała nie zachęca do obściskiwania się z jego ukochaną. Rozumiem doskonale. 
Jako suport zagrał band Janusza Staszewskiego. Do przedostatniego kawałka było nieźle, ale pod koniec się wszystko trochę rozlazło i każdy grał raczej sobie, a trębaczowi to chyba trochę zabrakło pary, albo mu ktoś nuty podprowadził. Ostatecznie oceniając, było przyzwoicie, co publika doceniła brawami.

A potem to nadszedł już nasz czas. I czas Kultu, który na swoich śmieciach jest skoncentrowany potrójnie. No, może panu Jankowi było trudniej , ale wysyłanie wiadomości po próbie, niejednemu potrafi skomplikować życie, przez co nie udało mu się zejść do zera przed występem, co z kolei w mojej subiektywnej ocenie wyszło wszystkim na plus, bo Jasio zagrał jak z nut. Bez usterek, pomyłek, i innych muzycznych niuansów. Jak zawodowy zawodowiec. Podobnie jak my, ludzie fosy, którzy w czteroosobowym zestawie, od lewej: Daro, Cytryn, ja i Guma, plus delikatne wsparcie kolegów ochroniarzy ze Stodoły, odstawiliśmy tak profesjonalną robotę, że aż nie mogę w to uwierzyć do teraz.

Wyszliśmy niesamowicie skoncentrowani i mocno wierzący w swoje umiejętności. Wyglądaliśmy wszyscy jak Gołota z genotypem Bruca Lee i urodą Agaty Wróbel. Bo w Warszawie zawsze było ciężko, a stanie w czteroosobowym składzie, wymaga profesjonalizmu mistrzów klasztoru Schaolin. Lotnicy ruszyli gdzieś od trzeciego kawałka, byli raczej myśliwcami niż bombowcami, i wszystko było w najlepszym porządku. Aż nie nadleciał Antonow. Antonow leciał bez koszulki, i już miał u nas przechlapane. Bo my oślizgłych typów nie poważamy. Na szczęście Aen nie zdążył się zapocić na ślisko i złapaliśmy go bezpiecznie, po czym Cytryn zapytał go grzecznie czy ma koszulkę, i po otrzymaniu potwierdzenia, kazał mu się ubrać w podskokach, na co Antonow coś tam zaczął się do nas sapać. Nie minęły dwie piosenki ,a Antonow znowu nadlatywał. Nie bez trudu, tym razem ja go sprowadziłem na ziemię, po czym An coś zaczął do mnie bełkotać, zionąc niemiłosiernie smrodem z wnętrza swojego najgłębszego ja. Był to bukiet niestrawionego piwa i zapach z końca dwunastnicy. Mało nie oddałem obiadu do fosy. Kiedy wydawało się, że Antonow poleciał zatankować i będzie chwila spokoju, przed barierkami doszło do jakiegoś spięcia pomiędzy publicznością. Zanim zdążyłem ocenić sytuację, szedł dumnie w moją stronę jakiś koleś z uniesioną nad głową ręką, pokazujący wszystkim obraźliwy gest środkowym palcem, zwany fak ju. Kazałem mu podejść do barierek w celu wyjaśnienia zamieszania, bo kompletnie nie wiedziałem o co kaman, spojrzałem też na Darka i Cytrynowego, bo zło miało miejsce w ich sektorze, a ci pokazali mimiką twarzy, niczym sędziowie VAR, że należy się delikwentowi czerwona kartka, na co zareagowałem błyskawicznie, wyjąłem klienta z publiki, w międzyczasie wezwałem Czeczena, nasze wsparcie ochroniarskie z ramienia Stodoły, gestem lewej ręki, i po postawieniu łobuza w fosie zakomunikowałem mu najgrzeczniej jak umiałem, że ma wypierdalać. Na to on z pokorą przyjął karę i w towarzystwie miłego Czeczechusia opuścił lokal. Nawet przez chwilę bałem się, żeby nasz kolega ze stodolnianej bramki go nie zakopał, ale wrócił za szybko, żeby tak zrobić. No chyba, że dół z wapnem już był gotowy i go tylko tam zepchnął. Ale co poza obiektem się dzieje, to nie moja sprawa.

Na chwilę się uspokoiło, koncert miał się ku końcowi, ale Antonow odzyskał wigor. Tym razem, po wylądowaniu, okazał się trzeźwiejszy niż podczas wcześniejszych lotów, i nawet mi podziękował za pomoc. Po kolejnych piętnastu minutach byliśmy kolegami i nawet dostałem zaproszenie do niego do pracy, do jednostki wojskowej, na kawę dnia następnego. Bo Aen był żołnierzem i chciał mi przyszpanować, drąc mi się do ucha: Piąta Brygada Komandosów Bosych, rocznik siedem cztery! Na co ja mało się gumą nie zakrztusiłem i wydarłem mu się w twarz: Czerwone Berety! Rocznik siedem trzy! Kolo wybałuszył gały, że ja taki stary jestem, a nie wyglądam, do tego te berety go zaskoczyły, bo to jednostka elitarna, oddał mi więc pokłon, a ja przypomniałem sobie, że z czerwonymi beretami to kojarzy mi się tylko moja mamusia, bo taki nosiła. Ale na dokładne tłumaczenia nie było czasu, bo był hałas i inne obowiązki. Znowu więc zostałem samcem alfa, generałem dywizji, czy w ostateczności kierownikiem zmiany na stacji benzynowej w oczach obcych mi ludzi.

Po robocie uderzyliśmy, przez Żabkę do hotelu, bo na włóczęgę po knajpach jesteśmy z Cytrynem za leniwi. Nawet na to, żeby się po pracy opić jesteśmy za leniwi, więc sami pomyślcie, jakie nasze życie jest nędzne. Ale! Około północy wróciło ze swojej roboty w Palladium Lao. Połapałem się więc z Rysiem na papieroska przed hotelem, po czym poszliśmy zwizytować pokój Wieży i Maćka. Rysio poszedł odpoczywać, a ja zostałem jeszcze u kolegów na przyjacielskiej lampce wina białego i takim dziwnym papierosie. Koledzy opowiedzieli mi o swojej podróży do Pragi, ja im poopowiadałem o Wiśle w ogniu i moich bramkarskich przygodach w szeregach Kult Ochrony, po czym, w okolicy godziny drugiej poszedłem do siebie spać.

W końcu przede mną był kolejny ciężki dzień, z wyprzedanym do ostatniego biletu koncertem numer dwa. O rozprężeniu zwieraczy nie było więc mowy. Czujność, trzeźwość koncentracja, powiedziałem sobie po wieczornym pacierzu i poszedłem spać, śniąc o tym co było, co jest i co ma być. Oby więc nam się! Do kolejnego!

671Aktywność

7. Tarnów 5.11.2019 poza trasowo, z miłości.

7. Tarnów 5.11.2019 poza trasowo, z miłości.

Na Tarnów pędziłem z Łodzi jakiejś tam, chyba Fabrycznej, przez robotę, bo musiałem swoje zrobić, od piątej rano. W recepcji, korzystając z nauk i wskazówek Tomusia Glazika, pobrałem śniadanie podróżne, które przysługuje tym, którzy muszą startować przed otwarciem jadalni hotelowej. Jak wspominałem już, Paris w dupie jest koścista, to i śniadanie otrzymałem dla niejadków. Dwa trójkąty kanapkowe, serek bezsmakowy, banan, gruszka, gnijąca brzoskwinia i woda mineralna, na szczęście lekko gazowana. Po tym „wypasie”, nie ruszając się za bardzo, zacząłem chudnąć w czasie snu.

Na Główny dotarłem o czasie, ale do roboty leciałem z wywieszonym jęzorem, plecakiem, walizką i telefonem w garści, bo miałem na łączach międzymiastową z Olsztyna. Cetnar dzwonił co tam w świecie piłki kopanej słychać. W pracy byłem spóźniony, o minutę i zaczęła się sraczka. A że roboty było od groma, ledwo o czternastej trzydzieści skończyłem.

Podmieniony przez TieRa, ruszyłem do domu po auto. Lało jak z koziej pupy, to zamówienie taryfy w trzech korpo się nie udało, i pojechałem tramwajem i autobusem. Wilgotność była duża, tłok straszny i zaczęło się lać ze mnie, jakbym był jeszcze w hiltonowskiej saunie. Czasu za dużo nie miałem, więc z wizyty w mieszkaniu nie skorzystałem, Kasiulka zniosła mi klucze, zapakowałem majdan do bagażnika, odpaliłem auto oraz gps, z metą na hali Gumniska w telefonie, i ruszyłem pomagać.

Bo jechałem na specjalny koncert tegorocznej trasy. Koncert który został zorganizowany w nieco ponad miesiąc, w celu pomocy naszej Kult Turystce Dorocie. Dorotka jest chora i potrzeba kupę kasy, żeby jej pomóc. Kult Turyści zaproponowali koncert charytatywny naszej uwielbionej grupy Kult, zespół się zgodził i ruszyły przygotowania, na które nie było zbyt dużo czasu. Ale pomimo wielu trudnościom, dzięki niezłomności wielu wspaniałych ludzi, wszystko się udało i pozostało mi tylko pomóc w łapaniu ludności Tarnowa i innych części świata.

Droga do Tarnowa, choć to autostrada, była makabrycznie ciężka. Lało, sporo ciężarówek gnało przed siebie, a za kierownicą siedziałem ja, człowiek umęczon jak żółw po maratonie. Szczęśliwie dojechałem na dwie godziny przed godziną zero i mogłem próbować złapać jakieś minimum sił.

Wychodziło to raczej średnio, ale jak już koncert ruszył, a zaraz przed nim Viola odczytała list od Doris, po czym Jamal się wzruszył i się Violi oświadczył przy wszystkich, pod czujnym okiem Kazimierza i zespołu, to dostałem takiej energii i wzruszenia, że poczułem się gotowy do działania na pełnych obrotach. Ku chwale Doroty i Kult Turystów.

Skład łapaczy na tę sztukę był składem autorskim nie wiadomo kogo, i był on mieszaniną rutyny z młodością. Rutyną, czyli dziadostwem w tej grupie byłem ja i Guma, a świeżość i polot wprowadzili Piotrek Polski, Kazio z Poznania, Rafał ze Szczekocin, a wszystko spiął klamrą rutyny i radości Pan Pancerny. Specjalnie na tę okazję zostaliśmy wyposażeni w koszulki, limited editions, Kult Turyści Ochrona, które prezentowały się godnie, ale ponieważ były białe, to uwypukliły wszystkie wady naszych odwłoków. Duże brzuchy, niemal kobiece piersi, a mnie na dodatek tak obcierało sutki, że jak te, pobudzone, stanęły mi dęba, to czułem się jak kobieta karmiąca.

Korzystając z tak znakomitego składu łapiącego, publiczność, a szczególnie Kult Turyści, dla których było to w końcu święto, pomimo kłopotów zdrowotnych Doris, dokonywali sporej ilości przelotów. I przeloty te były stylowo bardzo piękne, ba, niektóre prawdziwie wzorcowe, co ułatwiało nam pracę. Ponieważ byliśmy niezbyt zgrani, pchaliśmy się, a szczególnie młodsza część naszej szajki, grupami, żeby złapać surferów. Znajomych z twarzy ciał wyłapaliśmy na kopy. Latało kierownictwo, zastępcy kierowników, kierownicy prezesów, czyli większość Kult Turystycznej Alkaidy.

Zespół, pomimo grania bez jakiegokolwiek wynagrodzenia, dał z siebie wszystko co najlepsze. W końcu nie mogło być inaczej, w końcu to zawodowcy, a poza tym, bez mała przyjaciele swoich fanów. Ale łatwo nie było, bo raz, że to połowa trasy, poniedziałek, i jeszcze przelot przez połowę Polski w trudnych warunkach drogowych. Tym bardzie szacunek należy się wszystkim członkom, technice, kierowcom i menadżerowi. To był przepiękny gest z waszej strony!

Wspomnę jeszcze o perfekcyjnej organizacji koncertu. Jak na ludzi, którzy zrobili to po raz pierwszy, to ocena może być tylko jedna. Ósemka w skali szkolnej sześciostopniowej. Wszystko się zgadzało ponad stan. Od spraw technicznych, organizacyjnych i od strony zaplecza. W jedności siła! I niech ta jedność skumuluje się w celu jaki chcemy osiągnąć, niech zapewni środki na leczenie naszej koleżanki, a leczenie to, niech da efekt na który wszyscy czekamy. Ostateczne zwycięstwo nad chorobą.

Po sztuce zaczęto snuć plany na resztę nocy, które zakładały konsumpcję małego co nieco, opartego na napojach alkoholowych, i spotkania w gronie szerokim albo podgrupach. Ja marzyłem tylko o jednym. Jak najszybciej udać się do domu, do sypialni, do łóżka. Przytulić się do Oficjalnej Notorycznej Narzeczonej i regenerować. W końcu wtorek, środę i pół czwartku miałem spędzić w pracy, a że roboty jest jak dzików w lesie, trzeba być ogarniętym na maksa. Do tego chciałem w ognisku domowym podtrzymać kaganek ojcostwa, w końcu mam na pokładzie nastolatka i musimy ze sobą jak najwięcej rozmawiać, żeby nie utracić kontaktu i wspólnego zaufania.

Pożegnałem więc uściskiem dziadki wszelakie, odpaliłem diezla 1.9 w turbo, i po opuszczeniu Tarnowa, już na autostradzie A 4, ustawiłem tempo mat na 140 kilometrów na godzinę, i dzięki sprzyjającym okolicznościom przyrody, pognałem na Kraków Nową Hutę. Krótko po północy zaległem w barłogu u boku ukochanej, a co działo się dalej, to już jest nasza słodka tajemnica.

Byle do czwartku, byle do Warszawy! Ktoś musi pomścić to siedem do zera! I niech będę to właśnie ja! Ajment.

6. Łódź 3.11.2019

6. Łódź 3.11.2019

Droga Opole – Łódź powinna być dobra i wygodna. Ale chyba taka nie jest, bo mnie wytrzęsło jakbyśmy większą część trasy jechali wertepami.

Zanim to wytrzęsienie nastąpiło, rozłożyłem się w trzecim rzędzie jak basza, i szykowałem umęczone ciało do oglądania występu Krzysia w telewizji. Przed tą czynnością usłyszałem znajomy program w Antyradio, Gastrofazę. Tym razem było o serach. No to wysłałem mejla, że my w serach jesteśmy słabi i bierzemy się, a dokładniej Kajtek, za miód. I znowu Pan prowadzący przeczytał, pozdrowił i zaczęła się transmisja w TVN. Teraz to są takie czasy, że odpalasz kompa i masz wszystko live. Niestety, program się przeciągał niemiłosiernie, bo tych Machaliców jest strasznie dużo i zanim Krzysio wypluł spod palców pierwsze dźwięki, spałem jak niemowlę.

Po jakichś dwóch godzinach, demokratycznie ustalono postój na stacji. Nie brałem udziału w ustaleniach, bo spałem, a jak spałem, to mi wszystko skakało na nierównej drodze. Głowa, gdzie resztki mózgu odbijały się od skorupy czaszki, kiszki, w których czułem ogień kaczej pogardy z wczorajszego obiadu, oraz wszystkie stawy nogowe i rękowe. Dramat. Ale walczyłem jak miś w zimie i się nie wybudzałem bez potrzeby, przez co dałem kolegom w podróży chwilę wytchnienia od moich przemyśleń, które artykułuję non stop.

Przed Łodzią wybudziłem się i postanowiłem pisać pamiętniczek, co reszta pasażerów przyjęła z radością, ponieważ jak piszę to nie gadam. Co najwyżej zapytuję o to czy o tamto, żeby uwiarygodnić pewne fakty, jakby to kogoś interesowało, jak na przykład fakt, czy mam lat trzydzieści dwa czy trzydzieści cztery. A może więcej? Kiedyś się i tym zainteresuję.

Odkąd śpimy w Łodzi w hotelu Hilton, co jest galaktycznym przeskokiem, w stosunku do lokalizacji sprzed lat, kiedy nocowaliśmy, ochrona i technika, w noclegowniach kategorii niższej, mam problemy z terminami łódzkich koncertów. Bo zazwyczaj przyjeżdżam przed sztuką, albo zaraz po sztuce wyjeżdżam. A dlaczego tak jęczę nad tym faktem? Bo śpimy w Hiltonie u Paris.
A jak Paris, to basen, siłka, sauna, to wszystko na dwunastym piętrze, z widokiem na miasto. A nie, przesadziłem, na Łódź.

Do tego super pokoje, przejście na salę z hotelu, i tylko śniadania takie lichutkie, no ale Paris Hilton w dupce taka raczej licha, to i za tłustego nie ma się co spodziewać na start.
Tym razem dotarłem wcześniej, rok temu zresztą też, więc postanowiłem wycisnąć i tym razem z hotelowych przyjemności maksa. Siłownia i basen miałem zaplanowane od kilku miesięcy. Cała przyjemność rozpoczęła się w pokoju. Spałem z Dżolem, co oznaczało, że do koncertu będę sam na sam ze sobą, bo Dżolo już był na stanowisku pracy. Zacząłem więc od toastu, bo akurat znalazłem piwo w plecaku, które jakoś od wczoraj nosiłem, od zakończenia koncertu.

Wyzerowałem piwko szybko i poszliśmy z Cytrynowym pływać. Żeby nie nanieść bakterii i coli do basenu, wyszorowaliśmy się sumiennie i tu i tam, i ociekający wodą zderzyliśmy się z szarą rzeczywistością, tuż przed przeszklonymi drzwiami pływalni. Ktoś od panny Hiltonówny kazał zrobić przerwę technologiczną. I w tym momencie cały plan mi się zawalił. Tym bardziej, że obiecałem Kult Turystom łapanie non stop, bo miałem być zrelaksowany. Znając mniej więcej możliwości obiektu, ruszyłem na siłownię. A co się robi na siłowni? Kiedyś ćwiczyłem z zapałem, teraz po ludzku zrobiłem sobie kilka selfiaczków i zdjęć w lustrze. Siłownią mogłem więc z dumą odznaczyć, że zaliczona. W międzyczasie Arkadiusz wynalazł saunę, i to miała być ta część relaksacyjna. To wleźliśmy żeby być fit, git i na luzie. W saunie było jednak gorąco i lało się ze mnie wszystkimi porami w skórze. Szły toksyny jak gówno do Wisły w Warszawie. Czułem się jak złe wychodzi. Niestety długo nie wytrzymałem i całe zło nie wyszło. Trudno.

Po wszystkim poszedłem poleżeć a Aro miał skoczyć po napoje. I nie poszedł, bo w tivi leciał mecz siatkówki, a Aro lubi ten sport i zna Konarskiego, bo chodzili razem do szkoły. Ja też popatrzyłem z przyjemnością, bo raz , że sam byłem takim mini Konarskim, a dwa, grało Jastrzębie z Zaksą, czołówka ligi, a w Jastrzębiu gra Tomaszek Fornal, brat Jasia, syn Marka i Dorotki. Czyli bliskie znajomości pierwszego stopnia. Po drugim secie przyszła pora na obiad. To zlazłem sprawnie, bo już mi w brzuchu burczało jak rzadko kiedy.

Miały być hamburgery i coś wege.
Makarony, frytki z batatów i coś tam jeszcze. Niestety hamburger mi strasznie nie podszedł. Miał w sobie tyle słodkiego sosu i słodkich pikli, że podejrzewałem, ze ktoś nas chciał, tak po ludzku otruć! Inni nie mieli takich podejrzeń, więc nie chcąc umierać w garderobianej piwnicy, poleciałem do pokoju, jednocześnie prosząc Cytrynowego o pójście po wódkę, bo już mi się pić strasznie chciało. A praca zbliżała się szybko, i trzeba było przyjąć i wyzerować promile.

Hamburger szybko opuścił moje gościnne ciało, korzystając z pięknej hiltonowskiej muszli, w pięknej hiltonowskiej łazience. Po wszystkim, już kładłem się spać, żeby godzinę z okładem wykorzystać do regeneracji, kiedy nadszedł Cytryn i dostarczył to, o co go prosiłem. Ponieważ ochroniarze, a Kult Ochroniarze w szczególności, przed pracą nie piją, wygoniłem Arkadiusza precz do siebie i dwa mocne drinki strzeliłem w samotności, bo jak nikt nie widzi to się przecież nie liczy. Po wszystkim drzemałem. I pewnie bym się wydrzemał jak trzeba, ale znowu technicy coś ode mnie potrzebowali.

Więc poszedłem i okazało się, że chcą żebym im dał ptasie mleczko. To im dałem i przyszedł czas na suport. A w tym roku w Wytwórni grało WU-HAE, wersja trzydziesta szósta, z Bzykiem, liderem, kierownikiem, jedyną postacią z pierwszych wersji tego zespołu. Bałem się tego występu, bo przy WU-HAE się kiedyś szwendałem mocno, ale życie zweryfikowało możliwości i już dzisiaj tyle czasu nie mam na poboczne hobby. Jednak występ był bardziej niż poprawny, w końcu jak ma się przeboje w secie, to wiele nie trzeba. Wystarczy odegrać swoje i jest git. A do tego młodzież z Karolkiem na basie, dołożyła od siebie małe modyfikacje staroci i się udało. Publiczność była zadowolona, reagowała żywo i nowohucianie zostawili po sobie dobre wspomnienie. Tak trzymajcie chłopaki!

Kiedy nadszedł nasz ochroniarski czas, stanęliśmy pod sceną silni i zwarci. Nawet Kozi dostał dowołanie do naszej kadry, bo bez Koziego trasa, nawet z jego szczątkowa obecnością, nie była by trasą. Koncert w stosunku do występu opolskiego miał inny ciężar. Wyprzedana sala, ponad dwa tysiące ludzi na parkiecie, obiekt wielki i bardzo przestronny. Zespół ruszył od pierwszego taktu jak wściekły czołg. I nie zatrzymał się aż do końca. Energia biła od chłopaków, a szczególnie od wokalisty, jakbyśmy byli pod Studziankami w czterdziestym piątym, i stawali naprzeciw niemieckiej hołocie. Tak było ostro. A pod sceną? W fosie? Raczej spokojnie, chociaż ludzie latali chętnie i często. Nawet się dość mocno spociłem, bo momentami w moim sektorze było gorąco. Więc grzechów nie pamiętam, jakby nie Grande Finale, czyli Totalna Stabilizacja.

Jest w naszej ochronie taki świecki zwyczaj, że Daro śpiewa „Polskę” z Kazikiem, a Guma „Totalną stabilizację” z Jankiem Grudzińskim. Pod koniec koncertu łódzkiego, Guma niespodziewanie zapytał mnie, czy zaśpiewam z panem Jankiem. Na co ja, człowiek raczej skromny, wycofany, nie szukający poklasku, człowiek wielkiej tremy i niewierzący w swoje możliwości i umiejętności jakiekolwiek, opuściłem skromnie wzrok w wykładzinę, i odparłem, że jasne, że kurwa zaśpiewam. Ja bym nie zaśpiewał? Zapomniałem jednak, że tekstu dokładnie nie pamiętam, ale podpatrując chłopaków, zauważyłem , że Pan Janek śpiewa swoją kwestię krótko, a Guma to przeciąga. Więc, stwierdziłem, że powinno się udać. I ruszyłem na swój ostatni wspólny z Kultem występ na scenach świata.
Wszedłem na lajcie, jakbym to robił co dziennie i już w pierwszej zwrotce zobaczyłem w oczach Grudy strach. Poczuł, że Gumy ze mnie nie będzie. Ja, widząc jego przerażony wzrok, zrozumiałem, że chuj tam z tekstem, ale Gumy ze mnie faktycznie nie będzie. Postawiłem więc na ruch sceniczny i kontakt z publiką, starając się uratować jakoś twarz.

Zaraz po koncercie zarekwirowałem materiał Buletowi, człowiekowi który zarejestrował już kilkaset koncertów formacji Kazikowych, do dzis nie wiem po co, i jestem po kilku przesłuchaniach, jednak nie mnie oceniać co się odjaniepawliło. Jak to zmontuję , to na stronę wrzucę, sami sobie ocenicie. Wojtek ocenił mnie surowo ocenił, zjebał i niech to będzie wyjściem do oceny.

Po wszystkim ruszyłem na pokoje, bo chciałem się ogarnąć przed po koncertowym zebraniem, które czasami organizujemy sobie, żeby popaplać. Nie zdążyłem, bo jako posiadacz napoju wyskokowego, musiałem być jednym z pierwszych we wskazanym pokoju. Na zebraniu stawili się przedstawiciele wszystkich frakcji naszej watahy. Nawet doszło do telekonferencji z Teneryfą, bo Didula nie chciał czegoś przegapić. Przed północą okazało się, że wypiliśmy to co mieliśmy i należy wysłać najmłodszego po małe co nieco. Padło na Arkadiusza, a ten z młodzieńczą werwą wyrwał na stację benzynową. Reszta w oczekiwaniu na paliwo, dyskutowała, paliła przed hotelem i zawzięcie dyskutowała o wszystkim. Cytrynowemu troszkę zeszło, bo zmiana dnia, raporty i inne przeszkody, które opóźniały zakup, i grupa zaczęła się przetrzebiać. W końcu dotarł, ja pospieszałem, bo pobudkę miałem o piątej rano i chciałem na sen przyjąć szybko małe co nieco. Niestety, właściciel pokoju zebrań spowolnił i staliśmy z Cytrynowym przed jego pokojem jak ksiądz po kolędzie przed burdelem. Doszedł Daro ze swoim wkładem regeneracyjnym, ale odbił się od nas i wrócił do swojego pokoju. Ja zabrałem Arkadiusza do siebie, i po ciemku zrobiłem po drinku na lepsze spanie, tak dyskretnie, że Dżolo, mój współspacz, nawet nie drgnął. Po czym się pożegnaliśmy, dokonałem samookąpania i poszedłem spać.

O godzinie piątej rano obudził mnie Johnny Cash, śpiewająco! No, spokojnie, nie tak jak myślicie. On nie pracuje w hotelu w Łodzi u Hiltonówny. Może jak by żył, to kto wie, ale go nie ma z nami, i mam go jako budzik na telefonie. Oczywiście z utworem „Ring off Fire”, który nawet wykonywałem na Tenerce i nikt mnie nie zjebał, pomimo braku znajomości języka angielskiego na poziome piosenkarza amatora. I tekstu. Ale to inny świat. Szybko i niezwykle cicho, dokonałem porannej toalety, wypróżnień, dopakowań, ubrałem się i udałem na dworzec kolejowy Łódź Fabryczna, gdzie czekał na mnie pociąg do kolejnej przygody.

Przez Kraków Główny, robotę w www.teleskopy.pl, ruszyłem na Tarnów, gdzie miało się wydarzyć coś niesamowitego. A czy się wydarzyło, i czy dotarłem, już niebawem, w kolejnym odcinku „Od pupy strony, czyli…”

5. Opole 2.11.2019

5. Opole 2.11.2019

Jest chwil czasu na pisanie, to coś skrobnę. Robimy właśnie przelot z Opola do Łodzi, Kult Technika w okrojonym składzie, Pan Roman, Kajetan i Seba, plus ochrona, w składzie Cytrynowy i ja. Reszta dołączy na miejscu, w mieście Łodzi, w hotelu Hilton.

Ale po kolei.

Do Opla wystartowałem z Cytrynowym zaraz po godzinie czternastej. Cytrynowy jest obecnie moim ziomkiem z Nowej Huty, a w Kult Ochronie jest już rutyniarzem, siedem lat łapania, a w tym roku robi z nami bez mała całą trasę. Zna się na robocie jak trzeba i miło go mieć obok siebie. Zastąpił Bartka „Esa” z Jastrzębia, który dwa lata z rzędu łapał poważne kontuzje, i postanowił koszulkę Kult Ochroniarza powiesić na kołku. Nie ma co kusić losu, kiedy na chleb zarabia się przez cały rok, a z Kultem zabawa trwa kilkanaście koncertów jesienią.

Bartka, mojego przyjaciela, poznałem w Mielnie, na wakacjach, w latach dziewięćdziesiątych. Jego miłość do Kultu i Kazika, plus słuszny wzrost i inne walory zewnętrzne były podstawą do powołania go w nasze szeregi. Jego początki, niezbyt udane, już opisywałem w innych opowiadaniach, które znajdziecie na www.goomi.pl, więc zatrzymam się na jego kontuzji z zeszłego roku.

Bartek miał robić z nami całą trasę, i na pierwszy koncert do Gdyni jechał do nas ze Szwajcarii, gdzie pracował. Pierwsze sygnały, że coś nad nim wisi niedobrego, dały o sobie znać w Niemczech, gdzie zepsuł się jemu i koledze samochód, którym jechali do Jastrzębia. Jakimś cudem, na lawecie dotarli na miejsce, a Esu zdążył na ostatni pociąg relacji Katowice – Gdynia, który dowiózł go na koncert dosłownie w ostatniej chwili. I na tym koncercie, gdzieś w jego jednej trzeciej, złamał nogę, ściągając jakieś chucherko z fali. Jeśli dodam, że rok wcześniej w Katowicach, łapiąc swojego szwagra, zerwał więzadła w kolanie, to sami pomyślcie jakie fatum musi człowieka prześladować, żeby na przygodzie życia, ze swoim ukochanym zespołem, rok
po roku ulegać tak ciężkim kontuzjom.

I nie ma Bartka, jest Cytrynowy.

Do Opola dotarliśmy przed siedemnastą, a że hotel był przy dworcu, to mieliśmy czas i na obiad i na relaks przed robotą. Obiad w hotelowej restauracji miał szanse być udany. Każdy z nas miał na ten cel do przejedzenia, po siedem dyszek. Rzuciłem się więc na kaczkę, a precyzyjniej na jej kaczą pierś, choć Daro ostrzegał, że tak słabej kaczyny to on jeszcze nie jadł. Ale to co nie smakuje jednemu, nie znaczy, że nie posmakuje drugiemu. W tym przypadku ta reguła się niestety nie sprawdziła. Zupę zastąpiłem piwem lanym, bo w pracy, przed wyjazdem zjadłem sobie żurek, którego na święto pierwszego listopada nagotowałem wielki gar.

Praca w teleskopach i praca z Kultem, to okres łączenia dwóch prac i łapania dwóch srok za jeden ogon. Siedem dni w tygodniu, z powrotami o piątej rano, żeby zdążyć do roboty na dziesiątą, i wyjściami o czternastej, żeby zdążyć gdzieś w Polskę, na koncert o dwudziestej. Dobrze, że moi ukochani, oficjalna narzeczona Kasia i syn Tomek, są wyrozumiali i dają mi pełne wsparcie w tym czasie, bo bez tego musiał bym porzucić przygodę mojego życia.

Kaczkę dostałem przy drugim piwie, które zastępowało mi zupę. Niestety Daro miał rację, kaczka była zrobiona fatalnie. Bo piersi kacze robi się tak: nacinamy skórkę w romby, nie za głęboko, solimy i pieprzymy i kładziemy na delikatnie rozgrzanej patelni i powolutku podkręcamy ogień, palnik czy płytę. Zależy co tam na chałupie mamy. Po około siedmiu minutach wytapiana tłuszczu, piersiątko obracamy, opiekamy drugą stronę i dajemy do piekarnika. Kaczka po Opolsku była robiona w piecu takim tym, jak to w knajpach są, chyba konwertorowym, bez smażenia. I wyszła ta kaczyna sucha jak stary but. Do tego podano też suchy i podśmierdujący ryż, i macie pełen obraz źle nakarmionego ochroniarza. A źle nakarmiony ochroniarz to ochroniarz zły. A nie nakarmiony, bo Guma na tenże przykład, po godzinie czekania na swoją porcję kaczej piersi, dostał szału, zjebał kelnera i w wielkiej furii opuścił lokal. Nie wróżyło to Opolanom, którzy mieli być łapani na koncercie za dobrze.
Na szczęście mieliśmy ponad godzinkę na poleżenie, uspokojenie nerwów, wizytę w łazience i w bonusie NC+ w TV pokojowym, z meczem Cracovii w
ligowej rywalizacji.

Na salę, która mieści się przy opolskim amfiteatrze, którego deski wycierała latami Maryla Rodowicz, przywiózł nas Rysio, zespołowym busem. Skoro o Maryli wspomniałem, to jest anegdota, którą mi opowiedział jeden polski poeta zaprzyjaźniony. Może było to o naszej bogini? Pewności nie mam, ale Wam opiszę co i jak.

Do zespołu sławnej wokalistki, zatrudniono małomównego basistę. Szczupłego bardzo. I przy obiedzie, znana powiedziała, że chciała by schudnąć. Tak ze dwadzieścia pięć kilogramów. Na co małomówny popatrzył z uwagą i powiedział, że jest to do zrobienia. A jak? – zapytała ona. Musi sobie pani nogę upierdolić, rzekł wirtuoz czterech strun. Co było dalej, nikt nie wie. Ale chyba nie mamy na krajowej scenie wokalistki bez nogi?

Czas do koncertu upłynął w spokoju, co mogło wróżyć źle. I tak było.
Sala, jak na tak poważną formacją, jaką jest zespół Kult, grupa, która potrafi wypełnić Przystanek Pollandrock do ostatniego, milionowego miejsca, była malutka. Na pięćset może osób. Przypominało to bardziej najmniejszy koncert świata, a nie poważną trasę pomarańczową. Publiczność wydawała się poważna, zadbana jakoś bardziej od publiczności w innych miastach, co mogło rodzić niepokój. Koncert rozpoczął się jakoś niemrawo, i niemrawo przebiegał. Nie że było coś źle. Broń mnie Panie Boże. Wszystkie nutki były zagrane i zaśpiewane wzorowo. Publika była zadowolona, co można było wyczytać z ich zadowolonych twarzy. Za to my, obrona Kultu, byliśmy zagubieni jak pogujący w filharmonii na Piątej Symfonii Bethovena. W trakcie koncertu musieliśmy siedzieć, żeby nie zasłaniać sceny. Koledzy byli może i zadowoleni, ale ja siedzę w pracy większą część dniówki, więc tylko czekałem jak ktoś podejdzie i poprosi o teleskop.

Wtedy nagle, gdzieś w połowie koncertu, nadeszła ta chwila. Ten momen na który czekaliśmy ponad godzinę. Czas próby. On, wiek około cztery dychy, z niewielka nadwagą, ale jednak, wgramolił się komuś na plecy i popłynął. Królu złoty! Zbawco ty mój! Nareszcie!

Ale! Znosiło go na sektor Cytrynowego, co mnie lekko wpieniło. Musiałem wykazać się szybkością pantery i jak pantera ruszyłem do akcji. Wszystko wyglądało jak zwykle. Jak na zwolnionym filmie. Dziadzio pantera, czyli ja, podniósł zad i ruszył w stronę kolegi. W międzyczasie łupnęło mnie w krzyżu, kolanie i łokciu. Zacisnąłem zęby i chciałem przyspieszyć, ale zasiedziany organizm miał to w, no gdzieś. Koleś na moje szczęście surfował też jak wieloryb raczej, więc zdążyłem wepchnąć się przed Arkadiusza, wyciągnąć ręce i ściągnąć na ziemię, JEDYNEGO, tego dnia lotnika. Nogi mi drżały z podniecenia, włos jeżył się na przedramionach a serce waliło jakbym zjadł łopatę koksu. I to by było na tyle tego dnia.

Resztę sztuki poświęciłem na zabawy z dziećmi z mojego sektora i na podawaniu lub odbieraniu napojów wokaliście naszej szajki, podziwianiu gitarowych popisów Jabłka i łapaniu kontaktu wzrokowego w Jeżyną.
Po sztuce porozłaziliśmy się do spotkań w podgrupach. Wylądowałem u sekcji technicznej, która utrafiła mnie w holu, jak w obecności Glaza konsumowałem zasłużone piwo. Przenieśliśmy się więc na pokoje Kajetana i Romana. Tam zajęliśmy się ożywioną dyskusją o pszczelarstwie. A kiedy dołączył do nas Morawka, dyskusja nabrała kolorów. Bo Piotrek wie wszystko o wszystkim i wszystkich. Nasz encyklopedia taka. W międzyczasie przekazaliśmy naszą energię i trzy banie wódeczki Krzysiowi, który jechał do Warszawy, żeby przygrać Machalicy w TVN, bo wraz z Machalicą stanowią zespół muzyczny.

Około godziny drugiej w nocy powróciłem do swojego pokoju. Wstałem o czwartej, bo było gorąco jak w saunie, przewietrzyłem pokój i zabrałem się za kończenie lektury „Wisła w ogniu”. Bardzo mocna rzecz, polecam, Goomi.
Jak skończyłem, dalej nie mogłem usnąć, żeby sobie dospać, więc doszedłem do końca fejsbuka i to mnie rozłożyło jeszcze na godzinę. O siódmej z minutami było po zawodach, bo doszedł jeszcze głód nikotynowy i brak fajek na pokładzie. Wyskoczyłem więc na miasto i dupa, wszystko jeśli już miało być czynne, to od ósmej. Wróciłem do hotelu, Kazo już jadł śniadanie, ale dla mnie było za wcześnie, więc czekałem na ósmą, i kiedy wybiła, zakupiłem sobie w miejscowej Żabce to i owo. Po ósmej przed hotelem było już kilka osób z naszej bandy. Wojtek szedł na siłownie, a Ghoes z kimś tam do kościoła. Miałem się zabrać z grupą perkusisty, ale chciałem tez zobaczyć program w TVN o naszej koleżance Dorocie, która choruje, a której Kult Turyści wraz z Kultem zorganizowali w Tarnowie koncert, który ma być po jutrze. Miałem jeszcze czas na śniadanie, więc go wykorzystałem jak najowocniej.

Podczas programu, okazało się, że Kazo jest na łączach live z Warszawskim studiem stacji, i opowiada o koncercie co i jak. I o Al Kaidzie mówił, ale to już wiecie co i jak, mam nadzieję. Po programie, spakowaniu się, udałem się na miejsce naszego odjazdu. Nie wypadało się spóźnić, bo Pan Roman mógłby na mnie nie zaczekać.

Bo zasady nawet mnie obowiązują. Więc się ich trzymam. Jako tako.

4. Gdynia 25.10.2019

4. Gdynia 25.10.2019

Przelot busem na trasie Mielenko – Gdynia, trochę czasu trwa, więc żeby było milej zacząłem opowiadać różne kocopoły. Na siódmym kilometrze bus się zatrzymał i chciano mnie z niego wyrzucić. Koledzy…

Ponieważ towarzystwo nie było zbyt gadatliwe, a słuchać mnie to już w ogóle nie potrafiło, postanowiłem się w czymś zatopić. I wybrałem Anty Radio, które leciało w tle. Poprosiłem o podkręcenie volume i zrzucenie dźwięku na całego busa, ponieważ leciał program kulinarno muzyczny z wieprzem w tle, Pawła Lorocha, Gastrofaza. A dokładniej, z tym co się z takiego wieprza wpieprza. I po trzech godzinach słuchania już wiem, że wszystko. Zresztą wieprze oporządzałem na wsi, z dziadkiem Marianem, choć nie wszystko konsumowaliśmy, co wymieniono w audycji. Dziś, będąc mądrzejszym o wysłuchany program, zakładam, że było by inaczej.

Fajne opowieści od słuchaczy, przeplatane były dobra muzyką i wszystko się zgadzało. A najbardziej to, że przestałem, zasłuchany w prowadzącego, gadać. Ale potrzebowałem jakiegoś kontaktu międzyludzkiego, i pięć sekund po usłyszeniu adresu imejlowego do prowadzącego, postanowiłem sobie coś skrobnąć, z nadzieją, że usłyszymy to na antenie. Oczywiście ekipie busowej nic nie powiedziałem, żeby zaskok był większy. Ale minęła godzina i nic. Do tego Pan Roman zatrzymał pojazd na stacji, w celu dostarczenia do płuc nikotyny i nikt audycji już nie słuchał. Ale cierpliwi będą nurzać się w radiowym raju, jeśli tylko doczekają, jak mówi Antyradio.

Po kolejnym utworze muzycznym, prowadzący zaczął kontynuować program:
„ A teraz przeczytam wiadomość od Pana Goomiego, który obecnie podróżuje z ekipą na trasie zespołu Kult. Pan Goomi pisze nam tak:
Jedziemy z Koszalina do Gdyni, technika Kultu, jesteśmy w trasie pomarańczowej i Pana słuchamy. Z głodu Kajetan się ślini na myśl o schabowym z ziemniakami, a Pan Roman to by goloneczkę obrobił. Kiedyś był w Krakowie na rynku lokal z zajebistą golonką na sposób węgierski. Chodziliśmy tam z Kultem. Ale to było dobre! Niech schabowy będzie z nami!
Pisze nam Pan Goomi.
A ja pozdrawiam i przypominam, że zespół Kult rozpoczął dopiero trasę i zagra jeszcze w …
Tu wymienił wszystkie miasta jakie nam jeszcze pozostały, pozdrowił naszą szajkę i przeszedł do dalszych wiadomości”

W busiku zapanowało zdziwienie, zaskoczenie i kiedy umysły pasażerów przeanalizowały to co właśnie usłyszały, zapanowała radość i duma. Kajetan nawet mi pogratulował niespodziewanej akcji. Fajnie to wyszło! Jak diabli Panie Pawle.

Po takiej akcji nie pozostało już nic innego, jak tylko dostarczyć Pana Goomiego z kolegą Pancernym pod sam hotel. Godzina była piękna i świat Gdyni stał przed nami otworem. Oszalałem i zacząłem planować jak przeżyć do koncertu. Może te takie kule? No ten, jak mu tam? O bowling! A może spacer nad morze? Zobaczyć po raz trzydziesty ósmy Dar Pomorza, statek wojskowy Burza czy Grzmot, zjeść zupę rybną, strzelić browara i kupić pamiątkę? Albo skorzystać z zaproszenia Dżola i jechać na koncert Roksany Węgiel, u której Grzegorz został nadwornym świetlikiem?

Wszystko legło w gruzach po wejściu do pokoju. Bowling był jeszcze nie czynny i nikt nie chciał ze mną zagrać, wszystkie dary wodne widziałem pięć razy pod rząd przez ostatnie dwa lata, Roksany ze strony muzycznej i osobistej nie znam,więc odpaliłem tivi, i zaległem w barłogu. Ubogi wybór hotelowej telewizji pogrzebał i ten zamiar. Zostawiłem więc na jakimś anglojęzycznym programie informacyjnym i zabrałem się za kontynuację przygód nadinspektora Mocka. W połączeniu tego z drzemką, dostałem zastrzyku niebywałej regeneracji, co z kolei zaowocowało wyruszeniem na próbę zespołu Kult i decyzją o pozostaniu na miejscu koncertu do jego rozpoczęcia.

Decyzję podjąłem tym łatwiej, że odpowiednio wcześniej, mieli zjawić się serdeczni gdańscy znajomi, Madzia z Karolem i Karoliną, córką Karola. Z tej okazji wyskoczyłem do pobliskiego centrum handlowego i dokonałem zakupu Prosecco, które chodziło za mną od samego rana. Ten napój gazowany, podkręcony sokiem z czerwonego grapefruita, nauczył mnie pić Karol, rok wcześniej, kiedy, jeszcze z nieoficjalną Notoryczną Narzeczoną, bawiliśmy w gościnie u Karoli podczas dwudniowego popasu w trakcie trasy pomarańczowej w Trójmieście. Razem ze mną, częścią techniki i częścią zespołu, pozostał też Pan Kazimierz, przez którego Karola poznałem i polubiłem bardzo.
Niestety Madzia, żona Karola nie dotarła do nas, z powodów zdrowotnych, i tym sposobem wypiłem tego Prosecco, kilka gram więcej. Ale to przecież prawie nie alkohol, więc się takie coś nie liczy.

Czas do koncertowy mijał nam bardzo szybko i fajnie. Kazimierz opowiadał historie z życia, każy z nas też coś dorzucał od siebie, powspominaliśmy Teneryfę, na której mieliśmy przyjemność przebywać wspólnie, popaliliśmy papierosów, postudiowaliśmy prasę i witaliśmy kolejnych gości zespołu, którzy licznie przybywali na bekstejdż. Jeśli wspomnę, że pojawił się nawet Lechu Gnoiński, mój współziomek z Krakowa, dziennikarz, pisarz, wraz z kolegą radiowcem, Kamilem Wicikiem, to sami rozumiecie jakież było moje zaskoczenie.. Zaraz po nich doszła Olga Bieniek, sprawczyni wspaniałego filmu o Kulcie, z przyjaciółką a na koniec dotarła Marta, która sprawiła części Kult Ochrony, jak co roku, objazd do kultowej knajpy w Sopocie. Z takim towarzystwem było więc przemiło. Aż chciało się pod ich czujnym okiem harować pod sceną za dwóch.

Ponieważ w Gdyni koncert odbywa się w hali sportowej, to wszystko jest większe, nawet skład Kult Ochrony, która w tym roku wystąpiła, patrząc od lewej strony publiczności, w składzie: Guma, Goomi, Pan Pancerny, debiutant Kuba i Daro. Zawsze jest trochę strachu z naszej, rutyniarskiej strony, jak nam do pomocy staje świeżynka. Ale jak zawsze daliśmy radę. Bo przecież jedna osoba, która się prawie nie połamała, nie może obrazu naszej wspaniałej roboty popsuć. Gdynię, osobiście bardzo lubię. Przestrzeń, frekwencja ponad dwutysięczna, wspaniałe warunki do pracy, czyli profeska barierki, przestrzeń do łapania i zabawy. Jednym słowem, zawodowo. Roboty było tak w sam raz. Ani za dużo, ani za mało. Publiczność miła, kilkanaście twarzy znajomych i prawdziwa rodzynka na cieście: nielatający Pan Ptak, reprezentant Kult turystów, który to w tym roku będzie obecny na całej trasie. Jak usłyszałem w kuluarach, nie miał siły latać i prześledził sztukę siedząc wygodnie na trybunach. Paweł! W imieniu sekcji łapiącej zespołu Kult: DZIĘKUJEMY!

Jednak miałem też swoją Golgotę, którą przyjąłem zaskakująco nie nerwowo, zapewne z powodu przyjętego wcześniej kubeczka Prosecco z grapefruitem, oraz lewoskrętnej witaminy C. Otóż mój sektor obrał sobie za swoje rykowisko, taki średniego wzrostu, ale słusznej wagi, bez koszulkowiec. Teraz zamknijcie oczy, natrzyjcie swój korpus smalcem, nagrzejcie sobie pokój do plus trzydziestu stopni Celsjusza, i powiedźcie po nim dłońmi. Po karku, po klatce piersiowej, po plecach. Potem powąchajcie się pod nie mytymi pachami, i będziecie wiedzieli, mniej ale nie więcej, jak to jest. Bo my takie coś musimy bezpiecznie wylądować. A to wije się jak węgorz, wymyka z objęć jak meduza, oporuje jak osioł i jeszcze jest dumne jak paw, że lata goły do pasa. A fujjj. Madier fakier.

W trakcie roboty nadszedł tez ten moment, którego bardzo się obawiałem. Są takie utwory Kultu, które kojarzą mi się z Tatą. I ze śmiercią. I bałem się bardzo, jak ja je przeżyję. W trzeci dzień naszej trasy, koledzy zagrali „Zegarmistrza Światła” i niestety, oczy zaszły mi łzami i popuściłem. Ale nie opuściłem stanowiska pracy, czego nie mogę obiecać jak zagrają „ Komu bije dzwon”. Ten utwór wysłuchałem w najcięższych chwilach kilkaset razy. I wyłem przy nim jak bóbr. Więc zobaczymy jak to będzie. Z każdym dniem jest lepiej, ale nigdy już nie będzie tak samo. Bez Taty jest mi strasznie ciężko i smutno.

Należy w tym miejscu wymienić tez obecność prawdziwych Mistrzów w swej profesji, chłopaków z Poznania, z firmy Fotis, z którymi żeśmy nie raz i nie dwa, konie kradli po całej Polsce, i których obecność i wyposażenie we wszystko czego tylko potrzeba do szczęścia, jest nieoceniona. Brawo Wy!

Po wydarzeniu muzycznym, które przeciągnęło się do godziny, bez mała dwudziestej trzeciej, bez specjalnego napięcia, postanowiliśmy w tempie umiarkowanym, przenieść się do hotelu, gdzie po robocie przy sobocie, można było popuścić lejce spożycia. Ricardo zabrał zespół, Karol, taksówką, Kazika i Karoline, Marta Kult Ochronę i znowu zostałem z Panem Pancernym na sam koniec, jak dwa samotne palce w dupie. Na szczęście daleko nie było, i po dwudziestu minutach tłumaczenia oczekującym na autografy fanom niedobitkom, że Kazik już pojechał precz, wymianie spostrzeżeń z trasy z przedstawicielami Kult Turystów, Ricardo podjechał i ruszyliśmy, przez stację benzynową, do hotelu. A miałem jeszcze pomysł, żeby wyskoczyć na koncert Exploited, który organizował w Gdańsku Jasiu Krzeczowski, ale było już za późno i pogo bym nie zatańczył raczej.

Ponieważ startowałem na chatę skoro świt, o 6.18, to postanowiłem pożyć jak bractwo trzeźwości z naszej mistrzejowickiej parafii, na zero w alkomacie. Niestety, pod stacją przypomniałem sobie, że zyskałem godzinę na coś przyjemnego, ze względu na zmianę czasu z letniego na zimowy, i tym przyjemnym postanowiłem uczynić trzy piwa urozmaicone spritem. 
Pod hotelem trwało mini spotkanie towarzyskie Karola i Karoliny z częścią zespołu. Przyłączyłem się, a Pan Pancerny ruszył na spotkanie w gronie ochroniarskiej elity. Przy porywistym wietrze powspominaliśmy nasze wspólne koncerty z innymi około kazikowymi zespołami i po godzinie opuściłem towarzystwo wraz z liderem grupy. 
Spałem czujnie, żeby nie zaspać, i z minutowym opóźnieniem ruszyłem intersitem na południe kraju polskiego, do domu. Pendoliniuim pozwoliło mi też na zapisanie wspomnień z wyprawy, co zaowocowało odcinakami o Toruniu i Koszalinie. Pewnie i za Gdynię bym się zabrał, ale w Warszawie zajął miejsce obok mnie pacjent o niemiłym zapachu i wszystko zaczęło się sypać. Tak to bywa w transporcie publicznym. Czego nikomu nie życzę za często.

Wasz podróżnik – kronikarz Goomi.

3. Koszalin 25.10.2019

3. Koszalin 25.10.2019

Do Koszalina, ruszyliśmy z Dżolem najpierwsi. Jego osobowym Peżotem. Limuzyną. Bardzo lubię z nim jeździć. Jest zajebistym kierowcą. Jeździ szybo i bezpiecznie, jak mało kto. Auta ma wygodne, choć bywały wygodniejsze. I szybsze. Dżolo też nie łapie mandatów. Robiąc trzydzieści tysi rocznie. Dacie wiarę? Do tego mamy podobne poczucie humoru, podobne tematy nas interesują i wszystko się nam zgadza. Oczywiście, dla kurażu, bo jednak jazda jako pasażera mnie lekko stresuje, postanowiłem sobie, a było już po dziewiątej rano, zakupić dwa piwa tyskie w takich większych butelkach. Na odwagę. Pierwsze wyzerowałem, jak to mój syn mówi, prawie na raz. Drugie schowałem do schowka pasażera.

Pruliśmy przez Polskę naszą przepiękną jak błyskawica. Zatrzymywały nas tylko roboty drogowe i potrzeba korzystania z dobrodziejstw stacji benzynowych. Ponieważ sytuacja momentami zbliżała się do dwustu na godzinę, to i moje potrzeby, na takie przyjmowanie otaczającej mnie rzeczywistości, uległy lekkiej korekcie, i w okolicach godziny dwunastej z minutami, dozbroiłem się o ćwiartunię wiśniówki. W końcu moja robota zaczynała się około godziny dwudziestej, więc mogłem sobie pożyć w trochę innym trybie niżli ma to miejsce na codzienny codzień, kiedy to kierat jest jednowymiarowy, przewidywalny, szary bury i ponury. Co oczywiście nie jest prawdą, bo lubię to moje szare codzienne życie.

Wracamy jednak do teraz. Dżolo wyrzucił mnie koło dworca PKP – PKS Koszalin S.A., a sam ruszył działać na miejscu wieczornego koncertu. Bo tak na serio, ale nie mówcie o tym nikomu, to my, Kult Ochrona mamy najfajniejszą część tego koncertowego tortu. Czasowo mamy najmniejsze obciążenie, co przy odpowiedniej organizacji czasu, pozwala nam zaszaleć. Albo po prostu się ten tego, a potem wyspać.

Jako że byłem naładowany magnezem, który wprowadzam w domu przez moczenie stóp w misce z ciepłą woda i wymienionym specyfikiem, dodatkowo przyjmuję witaminę C, koniecznie lewoskrętną, przez co bywam nadenergiczny i mnie nosi, nawet w lewo. Tak właśnie było w Koszalinie. Do tego ćwiartuchna pękła i mamy mieszankę wybuchową prosto z Nowej Huty.

Ponieważ przez Koszalin dymałem do Mielna i Unieścia za młodości, to moja znajomość terenu był doskonała. Szybko zlokalizowałem miejsce odjazdu busa, i korzystając z kwadransa dla siebie, opróżniłem to co miałem do dna, zapaliłem czerwonego Marllborca, i po wszystkich tych przyjemnościach siedziałem w busiku do Unieścia jak sardynka w puszce. Nie za wygodnie, bo i komplet mieliśmy, no i byłem objuczony walizką, plecakiem, dwoma kurtkami i sobą. I weź tego człowieku nie pogub wszystkiego.

Najpierw planowałem ruszyć na hotel, żeby się zaoblakować, czyli posiedzieć w toalecie, dokonać inspekcji włości i następnie, to co bardziej smakowitsze skonsumować. Ale bus nie jechał przez miejsce noclegu, więc postanowiłem udać się do Unieścia i odwiedzić kolegę Adama, w domu wczasowym Interszyk, który był naszą bazą rodzinną w wakacje, kiedy to spędzaliśmy je na ojczyzny łonie, gdzie piach piaszczysty, morza szum, parawany i ludzi tłum. Kocham to i kiedyś wrócę, ale po sezonie, jak dziś.

W ogóle ten Koszalin to miał być już rok temu, dwa lata temu i nigdy nie wypalał. A było moim marzeniem żeby był ci on na trasie, bo raz, chciałem Adama zaprosić, i dwa Adama i Unieście odwiedzić. I stało się! Wylądowałem więc w Unieściu zgonie z moimi marzeniami. Korzystając z bliskości wszystkiego, poszliśmy na plażę pospacerować i się pojodować, do przystani podeszliśmy na rybę i rybną zupę i browary. Niestety, akurat kwestie żywienia sobie tego dnia połapałem raczej do dupy. Bo przez to hotelowe przejedzenie, nie dałem rady dorszowi. Bo i zupę podali mi niemal w wannie, a i porcja ryby była słuszna. Na szczęście nic się nie zmarnowało, bo Adam pokończył to, co ja nie przerobiłem.
Pojedzeni, pospacerowaliśmy z powrotem do ośrodka, gdzie pogawędziłem z szefową i udałem się w podróż łączoną, busowo taksówkową, do miejsca naszego zgrupowania. A dlaczego łączoną? Bo poza sezonem taksówka to w Unieściu rarytas. I musiałem busem podjechać do Mielna, z pięć kilometrów, a potem pozostałe trzy kilometry taryfą.

Hotel SPA Baltin był tym czego na trasie wyczekuję z utęsknieniem. Prawdziwym skwarkiem w smalcu! Pokój dostałem w części apartamentowej, z mini ogródkiem i osobną sypialnią, z wielkim łóżkiem, na którym mogłem spać ja, moja walizka i plecak. Ale jak spać, pomimo niewyspania, kiedy jest tak pięknie dookoła? Dołożyłem więc sobie dawkę witaminy C, ubrałem kąpielówki i ruszyłem ku przygodzie, a konkretnie w poszukiwaniu części basenowo rekreacyjnej. Tę miałem praktycznie pod drzwiami, więc po minucie taplałem się w mini basenie jak dziecko. Ponieważ pływanie nie jest moją mocną stroną, po pokonaniu kilku długości stylem na przemiennym, żabka w jedną i grzbiet w drugą stronę, ruszyłem na poszukiwanie innych atrakcji. I się nie zawiodłem, bo dżakuzi z widokiem na las i pole rolne, wypełnione gorącą wodą, co przy plus ośmiu stopniach na zewnątrz, dawało prawdziwą rozkosz umęczonemu dzień wcześniej ciału. Odnawiałem się i odradzałem jak w książce o odnowie i odradzaniu, jeśli ktoś już taką napisał.

Po takim odmoczeniu, postanowiłem się zdrzemnąć. Ale akurat dotarł po próbie zespół mój ukochany i zaczęły się nerwowe ruchy, bo każdy chciał połapać jak najwięcej. Największa atencją cieszył się spacer nad morze. Z pierwszą grupą nie ruszyłem, ale na propozycję wspólnego podreptania z menadżerem Piotrkiem, przełamałem się i ruszyliśmy. Było warto. Nie dość, że nasyciliśmy nasze zmysły przepięknymi okolicznościami przyrody, to jeszcze dostałem solidne wsparcie w temacie odejścia mojego Tatusia z tego łez padołu. Dziękuję Piotr. Bardzo mi to pomogło.

Na koncert ruszyliśmy na dwa pojazdy. Część zespołu plus część ochrony busem Rikarda, a druga część mini vanem menadżera. Mnie przypadło miejsce w mini. Do klubu dotarliśmy bezproblemowo, i tylko przebicie się wejściem głównym na zaplecze, z powodu posiadania w swojej grupie tego znanego wokalisty, Kazimierza syna Stanisława, mogło stanowić problem. Ale nie dla nas. Tylko ze trzy osoby zdążyły dokonać rozpoznania artysty, z twarzy albo sylwetki, ale tych spacyfikowaliśmy tonfami i jakoś poszło. ( Ciekawe kto w to uwierzył?).

Klub mi się strasznie podobał. Taka mini hala jakby, ale nawet pojemna, na kilka setek ludziny. Nawet garderoba o wymiarach większej toalety nie przeszkadzała. W końcu przyjechaliśmy tu tyrać, oraz nieść kaganek kultury i sztuki, a nie wylegiwać się w garderobie. Zresztą na to nie było nawet czasu, bo dotarliśmy na pięć minut, może dziesięć, przed naszym szołem. Więc szybko zająłem swoje stanowisko pracy, dupą do zespołu, a frontem do klienta. I wtedy doznałem jakiegoś olśnienia. Ludzie w okolicy nadmorskiej byli jacyś tacy inni niż ci z południa Polski. Trzymali linię osy, czyli wagowo na piątkę z plusem, z twarzy byli tacy mili, radośni, jak nie publika naszej ferajny. Szok! Do tego po wystartowaniu sztuki, nie było żadnych walk o stanie pod barierkami. Noż kurwa. Jak to tak?

Pierwsze trzy utwory pozostałem w pełnej gotowości, pod bronią. Niczym przyczajony tygrys, oślepły kret. Przy kolejnych trzech dokonałem samo rozbrojenia, odwołałem chwilowo mobilizację i doznałem kolejnego olśnienia! Ależ tu jest dużo pięknych dziewczyn! Oczywiście nie tak pięknych jak moja oficjalna Notoryczna Narzeczona, ale zaraz po niej, to normalnie liga światowa. Jakby nie zobowiązania narzeczeńskie, mój pod starczy wiek, początki zaćmy, podagra, nie trzymanie wiatrów podczas snu, to mógłbym się zakochać. Ale z powodów formalnych ,wymienionych wyżej, pozostaje mi tylko obserwacja. I dzięki tej obserwacji, wrodzonej czujności, wypatrzyłem pierwszą osobę, która sobie kurwa jej mać, wymyśliła latanie. Kto mógłby być tak bezczelny, żeby wyrywać z kopytami z marzeń koncertowych, wściekłą Kult Ochronę? No raczej ktoś zaprzyjaźniony. Bo innego byśmy rozerwali na strzępy. Albo raczej ja bym rozerwał, bo co inni mają w głowach to ja nie wiem. A siebie znam.

Pierwszym lotnikiem został nasz Ptaszek z Kult Turystów. Ale zanim synowie i córki rybaków podnieśli go do góry, ponad swoje głowy, to minęło z pięć minut. Bo nasi kochani KT, są gabarytowo ponad przeciętną. W zdecydowanej większości. Ale nie ma się co dziwić, bo będąc ciągle w trasie, jedząc hot dogi na stacjach, mak burgery w mak donaldach, kiełbasy z rusztu w przydrożnych grillach i zapijając to słodkimi napojami i ciepłą wódką, to ten efekt joja i dużego korpusu, musi być. Popatrzcie na nas, ochroniarzy. Jesteśmy nie lepsi.

No i po tym naszym Nielocie jakoś naszło i miejscowych na polatanie. I to poszło w stronę taką, jaka mi najbardziej odpowiada. Młode panny ruszyły górą! Na każde łapanie byłem najpierwszy, najszybszy, najchętniejszy. Jeśli istnieje po śmierci funkcja Archanioła Łapacza Młodych Panien, to ja chcę ją objąć. Jestem w tym niezły. Pierwsze sześć sztuk złapałem wzorcowo. Jak na filmie instruktażowym dla ochraniaczy podbarierkowych. Ale z siódmą wszystko się pogmatwało strasznie. Bo miała za krótką sukienkę, i w niektórych fazach swojego przelotu świeciła mi bielizną po oczach, co w przypadku początków posiadanej, prze zemnie, zaćmy, nie pomaga, a w fazie ściągania dziewczęcego odwłoku, wykonała jeszcze pół szpagat, i zamiast zostać złapaną w pasie, została złapana w kroku. Nożesz kurka wodna twoja mać. Po takich akcjach, mam wszystkiego dość . Będąc takim rutyniarzem, dać się nabrać na takie zwody? Nie do wiary. Ale nic. Pomieszałem pod sukienką, szukając miejsc bardziej chwytnych, i z pomocą wyczutego udźca łapanej, dokonałem sprowadzenia całości na poziom zero. Ale spaliłem się ze wstydu i mi ochota na łapanie w nieswoim sektorze przeszła. I w sumie to tej roboty już dużo nie było, poza kilkoma przelotami naszej znajomej Kult Turystki. Ale tu o bezpieczeństwo dbał Pan Pancerny. I tak to dociągnęliśmy do końca pracy.

Po koncercie zespół zebrał się błyskawicznie, nie bardzo niepokojony przez publikę i pozostało tylko ewakuować lidera Kazimierza. Akcję przeprowadziliśmy szybką, sprawną, przez scenę, z ulotnieniem się wyjściem bocznym. Takim sposobem pierwsza tura pojechała precz. Pozostała ochrona i technika. Teraz pozostało tylko zabić czas czymś przyjemnym. A ponieważ nieopodal była stacja Orlenu, ruszyłem kłusem w jej stronę i zakupiłem kanapkę z jajcem i sok grapefruitowy czerwony. No dobra. I zero siedem Wyborowej, której potajemną konsumpcję rozpocząłem w garderobie. Ale gdzie tam utrzymasz taki stan posiadania w tajemnicy długo? Sępy dopadły mnie szybko. Na szczęście menadżer nasz nie pije i jakoś udało mi się coś dowieźć do ośrodka SPA. W trakcie konsumpcji w garderobie odbyliśmy szereg dyskusji na tematy zawodowe, dotycząc naszej ekipy, jak i na tematy nie zawodowe, dotyczące w zdecydowanej większości sportu. Co nikogo nie powinno dziwić , bo tego dnia Leicester pojechał w Southampton miejscowych piłkarzy, dziewięć do zera. O czym doniósł mi zaraz po meczu syn, wielki fan Lisów.

Do pokojów tura druga dotarła koło pierwszej w nocy. W tym czasie tura muzyczna była już albo w łóżku, albo w trakcie zmiany rzeczywistości na inną, różnymi sposobami. Brać ochroniarska postanowiła zrobić sobie małe party w naszej, to jest mojej i Pancernego, twierdzy. A ponieważ dotleniając się w ogródku, który nam przynależał, zauważyłem sekcję gitarową w baletowej gotowości, zaprosiłem i ich na pokoje. Po czym wróciłem szybko do środka, bo na zewnątrz dawało gnojówką bardzo mocno. W końcu ośrodek był przy polach, więc takie niespodzianki były jakby w pakiecie. Co mnie byłemu wieśniakowi nie bardzo przeszkadzało. Sekcji nie doczekałem. Wypiłem co miałem swojego, wziąłem prysznic i ostatnie co zapamiętałem, przechodząc w stan snu pełnego, to wejście gitarzystów na salony.

Obudziłem się po szóstej. A w sumie to obudził mnie alarm telefonu, bo tak go sobie ustawiłem, chcąc zobaczyć wschód słońca nad modrym Bałtykiem. Ale coś mnie głowa bolała, pewnie się gnojowicy nawdychałem, więc alarm wyłączyłem i drzemałem dalej. Ale w głowie miałem przypomnienia, że o dziesiątej jadę z technikom do Gdyni, tutaj jest jednak SPA i morze blisko, i że trzeba się przełamać. Przełamania postanowiłem dokonać w basenie. Ruszyłem więc wartko, jak górski strumień. Wpadłem do baseniku jak kłoda, bo się poślizgnąłem na drabince i niczym ten olimpijczyk Phelps, popłynąłem przed siebie. Niestety po piątym nawrocie zaburczało mi w brzuchu, bo abulucjacje czy jakieś inne cholerstwo przypominały o opróżnieniu się z toksyn. Przyspieszyłem, bo bardzo nie chciałem zostawiać po sobie ani bakterii ani tym bardziej koli. Zdążyłem ledwo ledwo, bo mi coś w kolanie chrupnęło i nie mogłem nogi zgiąć. Ale kuśtykać też potrafię szybko i wszystko skończyło się jak trzeba. Zgodnie z zasadami higieny hotelowej, uwzględniając przy tym ośrodki SPA.

Pomimo kontuzji nieprzewidzianej pokuśtykałem na plażę. Długo nie zabawiłem, bo czas i kontuzja nagliły, a tu jeszcze trzeba było sprawdzić lokalną kuchnię i jej śniadania. Wszystko wyglądało zawodowo. Mnie skusiło stoisko warzywne. Niestety nie dla psa kiełbasa, bo ta część jadalni była przeznaczona dla pań z klubu panny Chodakowskiej, które w pocie czoła spalały tkankę tłuszczową na ośrodku i na pobliskiej plaży. Skoro więc tak się poświęcały, to i pasza nie mogła być nie fit, bo wszystko by się posypało jak domek z kart. Wziąłem więc podwójną porcję rukoli, która przysługiwała fitnesiarkom, a było tego cztery listki. I tymi czterema listkami odbijało mi się potem do późnego popołudnia, takie były france, te listki, intensywne. Może gnojówką podlane? Zapomniałem zapytać. Za to po zwróceniu mi uwagi, że korzystam z nie swojego sektora, przeniosłem się na stanowisko ludzi nie fit, i najadłem się za trzech. Bo było to wliczone w nocleg, więc popuściłem wodzę konsumpcji. Ale i tak jestem twardy, bo nie spróbowałem odkrytego przez Kazika tłuszczu w spreju. Ośrodek SPA zobowiązywał do bycia człowiekiem a nie świniom.

Punktualnie osiem po dziesiątej ekipa techniczna wsparta dwójką ochraniaczy i wizualizatorem scenicznym Majonezem, ruszyła ku kolejnej stacji naszej przygody, Gdyni.

Ale co tam się odjaniepawliło, to napiszę potem, bo mi Pendolino do Krakowa dojeżdża.

Koszalinie! Dzię ku je My! Oby do za rok!

2. Toruń 24.10.2019

2. Toruń 24.10.2019

Jeśli ktoś myśli, że pisanie w trasie to bułka z dżemem, albo nie daj Bóg ze smalcem, ten nigdy nie był wegenaninem albo tarianinem. A ja właśnie tak myślałem i się grubo pomyliłem. Bo w trasie nie ma na nic czasu. Robota, przemieszczanie, zwiedzanie, spotykanie i inne takie tam.

Do Torunia wyskoczyłem w czwartek z rana. Jedyny pociąg, którym mogłem dotrzeć do miasta modłów i biznesu, startował z Dworca Głównego, zaraz po dziesiątej rano. I wlekł się, ci on, ponad pięć godzin, co nie pozostawiało zbyt wiele czasu na przed koncertowe przygotowania. Podróż minęła tym razem spokojnie. Połączyłem czytanie książki Marka Krajewskiego o Mocku, z przeglądaniem facebooka, słuchaniem muzyki i drzemaniem od czasu do czasu. W trakcie przelotu połapałem się też z mieszkającym w Toruniu Pochem, menadżerem Luxtorpedy, który na koncert Kultu nigdy nie ma ochoty wpaść, ale zeżreć coś wspólnie w Widelcu, zacnej mini restauracji, zawsze.

Za Toruniem przepadałem na samym początku swojej piętnastoletniej przygody z kultową ochroniarką. Było to dla mnie miejsce magiczne. Ale z biegiem czasu magia została pokonana przez czas i tyjących, z roku na rok, w trybie przyspieszonym, toruńskich odbiorców kultowej muzyki. Jak do tego dodamy hotel, co prawda bardzo fajny, ale dupy nie urywający, bo wicie rozumicie, czasem są perełki, to na dzień dzisiejszy, dla zmanierowanego już latami jazdy chłopca z Nowej Huty, wyprawa przez pół Polski nie jest już niczym nadzwyczajnym. Ale początki trasowe są zawsze trudne.

A jednak dreszczyk podniecenia, który poczułem na stacji Toruń Główny, przywrócił mi do organizmu, to co czuję co roku bardzo mocno. Zaczynam kolejną przygodę życia, z moim ukochanym zespołem Kult.
Do hotelu dotarabaniłem się sprawnie taksówką, chcąc przed robotą poleżeć i nabrać sił do pracy. Ale niestety, uruchomione przez adehadehe ciało nie chciało gnić w pokoju. Skorygowałem szybko plany, i udałem się do klubu Od Nowa. Akurat kończyła się próba i po kurtuazyjnym powitaniu ekipy, którą widziałem ostatnio bardzo dawno temu, bo ze trzy tygodnie wstecz, w Cork irlandzkim, z częścią techniczną udaliśmy się na obiad. Zespół wrócił do hotelu na drzemkę i inne takie tam.

W trakcie konsumpcji dołączył do nas Pocho i opowiedział co tam u niego i jego podopiecznych. Z informacji najważniejszych zapamiętałem, że Wielebny Litzenty przestał palić papierosy, co przy jego trzech paczkach wypalanych dziennie, jest sukcesem nie lada. Niech go Matka Boska Nienikotynowska wspiera więc w postanowieniu. Ajment.

Na godzinę przed sztuką przyjąłem jeszcze witaminę C i byłem gotowy do działania. Na tyle bardzo gotowy, że nawet suport jednoosobowo obstawiłem. Kiedy rozpoczął koncert Kult, byliśmy już w komplecie. Starzy wyjadacze: Guma i Daro, młody zdolny Pan Pancerny i mła. Zespół rozpoczął grać, a ja rozpocząłem przegląd publiki. Zawsze to robię. Po pierwsze, oceniam rodzaj klienta. Jego urodę, inteligencję na podstawie twarzy i stopień ewentualnego upojenia i możliwej agresji, która może się ujawnić w trakcie. Dzięki takiej psychoanalizie jestem przygotowany na ewentualne kłopoty ze strony klienta. Ocena przebiegła pozytywnie i tylko nic urodziwego na sali nie zaobserwowałem, co mnie lekko przygnębiło, bo to zawsze czas milej biegnie, jak widzisz w tłumie urodziwe dziewczęta i w chwilach wytchnienia możesz się otrzeć wzrokowo o piękno ludzkiego, no dobra, kobiecego tego tam.

Trudno, pomyślałem zaraz po złapaniu pierwszego klienta naszej trasy. W sumie przez cały koncert było ich na kopy. Nie jakoś niesamowicie wielu, ale w moim i Pancernego sektorze poczuliśmy, na własnych organizmach, ich ilość. W przypadku Torunia, po za ilością, doszła jakiś czas temu, dramatyczna jakość. Bardzo duża nadwaga, zwisające bębny brzuszne, i słuszny wzrost powodują szybki ubytek sił i chęci do pracy u łapaczy. Jeśli do tego dodam mało latających niewiast, a jeśli już lecą, to są zazwyczaj w tym mieście dość duże, i już macie obraz tego, jak ciężka jest nasza robota. Z pozytywów należy zaznaczyć, że w tym roku organizator, po raz pierwszy od lat, ustawił barierki w dużej odległości od sceny i dzięki temu warunki pracy były zawodowe.

Z technicznych szczegółów, dla statystyków, to złapaliśmy wszystkich poprawnie i bezpiecznie. No, może tam jednego się nie udało, ale żyje? Żyje. I dobrze. Z ciekawostek, opiszę jedno moje wybitne złapanie. Leciał w moją stronę kolo, taki pod trzy dychy. Nadspodziewanie lekki z wyglądu, ale mocno w swym locie niestabilny. Nawet powiedziałbym, że dość narowisty. I kiedy już miałem go złapać za głowę, albo za mankiet, klient się wymsknął, wyobracał i moja silna męska dłoń wylądowała na jego genitaliach. Mało tego. W trakcie spadania jego głowa była skierowana w stronę podłogi a nogi wskazywały klubowy sufit. Nie miałem więc wyboru i ścisnąłem go w kroku jak najmocniej, żeby się nie zabił. „Najwyżej wyrwę mu mosznę razem z fujarką, ale ocalę” pomyślałem i tak zrobiłem. Wyglądało to magicznie przez moment, ale było takie fuj nieprzyjemne, że postanowiłem po pracy sparzyć sobie dłoń wrzątkiem, ale chyba zapomniałem. Sum suma i sumarum, zlądowałem go bezpiecznie, do tego nic mu nie urwałem i może nawet puścił do mnie oko. A był ładniejszy niż wszystkie dziewczyny zebrane do kupy na sali. Przy czym zaznaczam dobitnie, mnie to nie ruszyło. Nie moja bajka.

Koncerty popołudniowe są wspaniałym miejscem do obserwacji międzyludzkich zachowań, szczególnie pod barierkami. Mamusiu, jaka tam jest wojna! Jak tam trzeba walczyć, jak mocno trzeba trzymać się barierek. Zapierać, wypierać, odpierać i jeszcze uważać na latających ci po łbie. Nie wszyscy z uczestników zdają sobie sprawę jak ciężka jest to rola. Rola stacza pierwszo szeregowego. Ci niekumaci, żądają od nas reakcji na to co ich boli, ale my, dopóki nie zaczną się lać po pyskach, nie reagujemy. Nie możemy, bo byśmy nie mieli czasu na łapanie. Ale jak już są rękoczyny, to ło kurwa mać, można na nas liczyć! W końcu nasz szef śpiewa, że swędzą nas ręce, no to musi być czasem jak w piosence. I jest, ale sporadycznie i oby w tym roku w ogóle obyło się bez agresji bezpośredniej.

Po sztuce zebrałem się błyskawicznie do hotelu, dzięki Dżolowi, naszemu wybitnemu świetlikowi. Dzięki temu w hotelowym barze, okąpany i pachnący stawiłem się błyskawicznie. Na wędrówki po starówce toruńskiej, nomen omen przepięknej, nie miałem sił. Zrobili to za mnie koledzy bramkarze i jednostka niezwykła, Kult Turyści. Ale na uzupełnienia płynów nie mogłem sobie nie pozwolić. W towarzystwie Dżola, potem Wojtka, Morawki, Kajetana i Krzysia, miło spędziłem sporą część nocy i po ustaleniu godziny wyjazdu z naszym Świetlikiem poszedłem, umęczon dniem, spać. Co prawda do drugiej w nocy budziły mnie hałasy pod oknem i nawet miałem interweniować za pomocą posłania solidnej wiązki barwnych przekleństw, ale poznałem po głosach, że to nasi, więc odpuściłem. Kolegów nie tykam.

Rano wyspany zrobiłem obwolucie, ejakulacie i ablacje, czyli w skrócie to i tamto w łazience, i poszedłem zjeść obfite śniadanie. Bo jak jest za darmo, to nie ma przebacz i trzeba. Spróbowałem podejść do tematu na lekko, czyli wędlinki, sałatki, twarożek, ale natury nie oszukasz i doryłem się jajecznią z bekonem po korek. Byłem gotowy do przelotu do Koszalina. A kiedy okazało się, o Boże Bezgranicznie Wielki, że hotel jest w Mielenku, tak w tym Mielenku koło Mielna i Unieścia, moich wakacyjnych stronach przez kilkanaście lat, do tego sto metrów od morza, z basenowym zapleczem, wiedziałem jedno. Będzie niebanalnie! Ale o tym za chwil kilka.

Toruniu! Danke szen i do następnego.

A o tym, jak sprawy się mają twarzą do publiki, znajdziecie u Jarka Ważnego, w jego dzienniczku: Po.Trasie.Pl, albo po trasie na facebooku , polecam bardzo!

Wasz Goomi.

1. Cork 29.09.2019

Wszystko miało się rozpocząć w Toruniu. Dwudziestego czwartego października dwa tysiące dziewiętnastego roku. Ale przez przypadek start nastąpił nie wiadomo dlaczego w Cork. Albo i wiadomo? W końcu korzystając z bliskości miejsca w którym spędzałem weekend, co podpowiedziała mi mapa Wysp Brytyjskich, i taniości lotów, wyjścia z sytuacji nie było innego, jak powiedzieć sobie krótko: lecimy z synem na koncert zespołu Kult do Irlandii. Kupiłem bilety, zapakowałem syna do samolotu w Luton i wczesnym sobotnim popołudniem stawiliśmy się w Irlandii. W sumie nigdy w niej nie byliśmy, to i podjęcie szybkiej decyzji było dziecinnie proste. Gorzej było z postanowieniem umiarkowania w piciu piwa, ale i to wyszło nam znakomicie.

Cork powitało nas po królewsku. Ulewą i silnym wiatrem. Na szczęście transfer z lotniska do Centrum Cork był dziecinnie prosty, a przystanek z którego mieliśmy dotrzeć do klubu w którym miał być koncert, był nieoddalony za bardzo. Mimo krótkiej trasy pieszej, którą pokonaliśmy sprawnie, deszcz nas trochę wychłostał. Na szczęście akcja „dostać się na bekstejdź” przebiegła błyskawicznie. Co prawda jej środkowa część nas wystraszyła, ale co tam. Nie dla nas jest alarmu strach.

Bo do klubu szło się po schodach. Klub był na piętrze pierwszym, a na drugim mieścił się kibel dla pań. No i ja to wejście do klubu przeoczyłem i ruszyłem na piętro kiblowe. Jak tylko postawiłem stopę na pierwszym stopniu prowadzącym na drugie piętro, zaczął wyć alarm.

– Tato! Coś ty znów narobił? – syn się przeraził, bo założył, że alarm uruchomiłem ja. I to jeszcze specjalnie.
– Nic! – odpowiedziałem mocno wystraszony – Wiejemy!

Zwialiśmy więc za najbliższe drzwi, które okazały się być tymi właściwymi. Do klubu. Alarm wył wszędzie, ale zachowaliśmy kamienne twarze, że to przecież nie przez nas. Na sali, a dokładniej, w jej części barowej, wpadliśmy na Wojcieszka i Kaziczka. Ci sprawiali wrażenie mocno przerażonych. Przywitaliśmy się szybko, bo chłopacy poszukiwali pilnie miejsca w którym mogli by zapalić. A na wyspach pali się tylko na polu. Albo na zewnątrz. Bo nigdy nie pytałem Brytyjczyków gdzie wychodzą z budynku. Więc znowu muszę na wyspy kiedyś wrócić, żeby rozwikłać tę zagadkę.

Tak jak rozwikłałem zagadkę alarmu, albo precyzyjniej rzecz ujmując, rozwikłał ją Kazo, przyznając się do tego, że on i Wojtek byli sprawcami uruchomienia syren w całym klubie. Próbując zapalić papierosy w części barowej, uruchomili czujnik dymu i stało się.

Potem idąc podłogą od której ledwo co się odklejaliśmy, bo tak była czymś uwalona, trafiliśmy na Kajetana, oraz zastępcę Seby, a także Dżola, Przystojnego Romana i tego od Nogawicy, nie, może od Malajkata, kurde, od jakiegoś śpiewającego aktora z którym tworzy swój zespół, Krzysia. Uściskom nie było końca, do chwili, kiedy okazało się, że Roman nie ogarnął tego co miał ogarnąć. Trudno. Ale za to pokazał nam gdzie jest garderoba, odpuściłem więc z całej duszy i serca Romkowi i poszliśmy dwa piętra wyżej. Tam stacjonował zespół i jego menadżment. Byli wszyscy, poza tymi którzy wyszli. Grudek, Jeżyna, Morawka, Ważniak, Zdunas, Gejsik, Glazo, i szefo PeWus. W garderobie było jak w garderobie i na zaproszenie wspólnej konsumpcji obiadu, grzecznie podziękowaliśmy i poszliśmy żreć miejscowe. I napić się świeżych browarów w kolorze czarnym. Poza tym byliśmy ustawieni z szefostwem Kult Turystów, Piotrem i Pawłem. Daleko nie mieliśmy, bo ulica miała wszystkiego ze cztery metry szerokości, a najbliższy pub wyglądający na miejscowy i oryginalny był naprzeciw klubu. Klub tez miał swój pub, ale wybraliśmy ten naprzeciw, żeby zaliczyć „chodzenie po mieście”.

Browary były pyszne, choć jak to czarne piwa, mulące. Po drugim postanowiliśmy sobie z pierworodnym na konsumpcję czegoś kulinarnie miejscowego. Padło na fisz end chips. Wtedy też wyszła, przy zamawianiu, moja niedoskonałość języka angielskiego, bo na pytanie, (będę tłumaczył na nasz, wykonany dialog):

– Gdzie siedzisz?

Odpowiedziałem kelnerce błyskawicznie, przepełniony dumą:

– Z Polski!

Ale po chwili się zreflektowałem, i powiedziałem, że jednak na zewnątrz.

Było drogo ale tłusto i dużo. Tak dużo, że to czego nie zjedliśmy, zjedli Kult Turyści. W międzyczasie Pierworodny, który bardzo dobrze posługuje się językiem angielskim, zapoznał młodych chłopaków z USA. Jakież było moje zdziwienie, kiedy chłopcy okazali się pilotami samolotów wojskowych. Chyba nawet F 16. Podczas rozmowy, w moim narzeczu angielskiego, zacząłem coś o Czarnobylu opowiadać, na co jeden pilot pomyślał, że jestem mieszkańcem tej uroczej miejscowości. Na szczęście Kult Turyści i załamany syn zaprzeczyli. A zresztą, po co? Jak powiedziałem, że jestem z Krakowa, soldier solidnie się zaskoczył, bo o takim czymś jak Kraków nie słyszał. Za to był trzy minuty od rozpętania trzeciej wojny światowej. Taka praca. Iran leciał zbombardować. Ale go zawrócił szef Tramp, bo mu żona humor przed obiadem popsuła. Tak mogło być.

Po czwartym piwie zadecydowaliśmy, że idziemy na sztukę. My z młodym moim, poszliśmy jeszcze do garderoby, gdzie trwala już rozgrzewka trębacza, moczenie patyków saksofonisty i inne cuda. Przed godziną zero, przedstawiciele naszego klanu, w osobach mnie i Pierworodnego, zajęli miejsca za stołem realizatora. Przy drugim kawałku zaczęło mnie nosić i ruszyłem pod scenę. „Przypadkiem” wylądowałem w pierwszym rzędzie. Akurat grali Pasażera, to i do tańca mnie porwało. Potem zająłem miejsce przed odsłuchami dla wokalisty i broniłem kartek z jego tekstami, które były zagrożone przesuwanymi przez publikę głośnikami.

W międzyczasie zrobiłem relację live dla Didiego. Po godzinie bez okładu miałem dość pierwszego rzędu. Miejscowi byli wielcy i ciężcy i mnie zgniatali o scenę jak jakiegoś zgniłego owoca albo ziemniaka. Udając, że robię im miejsce z szacunku, uciekłem sprawnie za scenę. Ale drzwi prowadzące na poziom sceny były zamknięte. Zlazłem więc na dół, gdzie natknąłem się na ochroniarza, który pilnował tylnego wyjścia z klubu. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że ochroniarz nie mówi po polsku. Więc płynnie przeszliśmy na angielski, a kiedy zapytałem go skąd on jest oryginalnie, i okazało się, że z Rosji, to zaproponowałem rozmowę w języku Putina. Chłop zdębiał i postanowił spełniać wszystkie moje życzenia.

Najpierw postanowiłem więc zapalić. Pokazał mi gdzie mogę to zrobić. Potem poprosiłem, żeby wpuścił mnie za scenę i więcej próśb nie miałem. W żadnym znanym mi języku.

Z tyłu sceny miałem bardzo dobry wgląd na sztukę, bliskość garderoby z sokami i kanapkami, które pomimo wcześniej zjedzonej kolacji, kusiły strasznie. Zwłaszcza sok z czarnej porzeczki i kanapki z pastą jajeczną i tuńczykiem. Więc dałem się im skusić i pojedzony wróciłem na tyły, gdzie chwilami pracowałem jako obrońca sceniczny, czyli wypraszałem miejscową Polonię ze sceny. Grzecznie i z wielką jak na siebie klasą. Wystarczało ciepłe słowo i braterskie uściski. Inne formy, w tym przemoc, nie wchodziły w grę. Po skończonej sztuce, która jak zawsze była cudowna, a już na wyjeździe cudowna podwójnie, nadszedł czas na kluczowe decyzje co dalej z naszym wieczorem.

Samolot do Anglii mieliśmy z synem o szóstej rano. Ja chciałem znaleźć schronienie w suchym i ciepłym, ale syn zaoponował, bo połapał nas na browary z amerykańskim pilotem i jego kompanią. Jako dobry tata poszedłem za jego propozycją, ale szczęśliwie gnojka nie wpuścili do pubu bo nie miał AjDi, i mogłem realizować plan B.

A ten był taki, że zaparkujemy u Kult Turystów, ale kiedy okazało się, że grupa młodzieżowa Kult ma hotel koło lotniska, czyli jakieś 20 euro bliżej od fanów, plan B zamieniłem na plan C i zacząłem działać.

Wróciliśmy więc szybko spod pubu do klubu, żeby załapać się na darmowy transport do hotelu. Ale zespół już pojechał i zostaliśmy sami. Ale zaraz, zaraz, jak to sami? A technika? Roman i Krzysio? Ci schodzą z pokładu ostatni, niczym kapitan z tonącego statku.

Postanowiłem więc poczekać na nich, aż zapakują graty do auta. Pokazałem im się, poprosiłem o sygnał jak skończą i zdupcyłem, bo mnie plecy bolały. Niestety nie potrafię być nieużytecznym Goomim. Więc pomimo kontuzji, zabrałem się po kilkunastu minutach za pracę fizyczną, która dzięki dodatkowej parze moich własnych rąk, ruszyła kłusem. Zwieźiliśmy wszystko co chłopacy popakowali pod windę, a było tego trochę, i wtedy stało się bardzo złe zło. Zepsuła się winda. A tu gratów kupa, ciasna klatka schodowa i strome schody. Super.

Wykorzystując więc swoje umiejętności językowe, podpierając się fakami, przekonałem barmankę, że jeśli nie dostaniemy help, to będzie bed. I nagle z jakichś tajemnych drzwi wyszło kilkunastu chłopców o irlandzkim rodowodzie. W stosunku do mojej postaci, wydawali się wątli i w bicku, co szyderczo się uśmiechając sprawdziłem, też nie za bardzo teges. Ale to całe moje obściskiwanie tylko ich podkręciło. I to tak bardzo, że pierwszego, mega ciężkiego kejsa, znieśli razem z kejsem jeszcze cięższym, który stał na górze. Drugiej parze pomocników przekazałem, żeby jednak nosić pojedynczo skrzynki, bo jeszcze komuś zwieracze popuszczą. Posłuchali i szybko i sprawnie graty stały pod autem, na zewnątrz klubu. Zwożenie windą trwało by dużo dłużej.

Teraz tylko pozostało mi poprosić o darmowy transport dla mnie i Pierworodnego, i po kwadransie byliśmy pod hotelem. Tam przed wejściem trwało spotkanie części zespołu z fanami i polskim robotnikiem i jego kolegą reprezentującym Irlandię ale Północną. Spotkanie miało akcent lekko alkoholowy, a ja z synem, już od kilku godzin trwałem w czystości. Poprosiłem więc o klucz od pokoju Jarka, który nocuje z Jeżyną. U nich postanowiłem umościć sobie i synowi gniazdko, wykorzystując do tego wolne skrawki podłogi.

– Dwieście osiem! – powiedział Jarek, a ja mu jak zawsze uwierzyłem.

Niestety klucz nie chciał wejść do dziurki kiedy stanęliśmy pod dwieście osiem.

– Boże. Ty dzbanie. Nawet drzwi nie umiesz otworzyć. – podsumował mnie Pierworodny, zapominając, że wypad do Anglii i Irlandii ogarnąłem w kilka dni, jak jakiś przewodnik po Wielkiej Brytanii.

– Chyba twój stary nie umie, dziadu. – odparłem atak, po czym spojrzałem na wisior przy kluczu. A tam stało jak nic, dwieście sześć.

Do drzwi o tym numerze klucz o dziwo pasował. Weszliśmy więc sprawnie, skorzystaliśmy z łazienki i innych dobrodziejstw, po czym pokładaliśmy się na podłodze tak, żeby wracający gospodarze nas nie podeptali.

Muzycy wrócili na pokoje chwilę przed północą. Zawodowcy. Nie chcieli przed kolejnym koncertem w Dublinie osłabić swojej doskonałej formy fizycznej i psychicznej, oraz rozbudzić choroby alkoholowej. Jak jakiś znany muzyk z Polski, który lecąc kiedyś z Polski do Dublina, i przesiadając się w Londynie zgubił walizkę. Nie pamiętam jak on się nazywał, ale chyba był to Szopen, czy Wódecki może? Ehhh, nie mam pamięci do nazwisk.

Po zajęciu swoich pozycji na miejscach wyznaczonych przez los, trochę podyskutowaliśmy o życiu, nagłym a niespodziewanym stolcu na rzadko, muzyce, myjniach dla aut, bandyterce lokalnej, a na koniec obgadaliśmy kilka zespołów muzycznych krajowych, ( kto miał z soboty na niedzielę czkawkę, ten wie kogo) i z czystym polskim sumieniem poszliśmy spać około drugiej w nocy.

O czwartej rano opuściłem z synem naszych zbawców i ruszyliśmy via lotnisko w Cork, przez Stansted Air Port, autobusem, przez ćwierć Anglii do Leicester. Ku kolejnej przygodzie naszego smętnego życia. Ale tam już nie byłem Kult Ochroniarzem nawet w malutkiej części, więc szkoda liter na pierdoły. A działo się tam działo!

Zatem? Napiszę z czystym sumieniem:

I to by było na tyle!

4. Komórka rodzinna, czyli żelazo nie klęka.

Sukces jest zawsze dobrym kamieniem węgielnym pod imprezę, a za taki uznałem awans w lidze siatkówki z Wandą, i w myśl tej zasady w pierwszy wolny weekend po turnieju zaprosiłem najbliższych znajomych. Przyjaciół. Nawet brat jakoś zjechał z Nowego Yorku bo mu się czas wizyty w USA skończył. I to nie tak zwyczajnie wrócił, tylko z przypadkowym przytupem.

Będąc już na ziemi Jana Pawła Seconda, a precyzyjniej w domu, w Nowej Hucie, znalazł w bagażu jakieś zielone coś w foliowym worku, może sreberku, co to tam, jeszcze tam w Ameryce, miał komuś przekazać. Ale zapomniał i lecąc przez pół świata, przechodząc kilka kontroli granicznych, nieświadom niczego, przemycił na ziemię ojców narkotyk. Pamięć mu wróciła chyba na lotnisku we Frankfurcie, kiedy zobaczył na taśmie swoją walizkę czy może torbę, rozerwaną i owiniętą folią. Przez głowę mu przeszło, że pewnie kontrola wyłapała to małe zawiniątko, którego miało nie być a było przypadkiem, i teraz przy odbiorze dopadną go służby kryminalne świata i pójdzie siedzieć.  Tylko gdzie? Wrócą go do USA? Osądzą w RFN czy zapuszkują w Polsce, w domu.

Nic takiego nie nastąpiło i pierwszorzędny, bo z północnej Ameryki towar, a jak wiemy z opowiadań, to w Ameryce wszystko jest pierwszorzędne, trafił pod nowohucką strzechę. Towarzystwo nasze nie miało ani ciągot, ani umiejętności ani jakiejś specjalnej wiedzy jak to ugryźć. Tym bardziej, od końca dwudziestego wieku byliśmy zadeklarowanymi przeciwnikami i wrogami wszelkiej maści używek, poza oczywiście alkoholem i papierosami, bo te były ogólnie akceptowane, prawie że święte, i to na nich chcąc nie chcąc się chowaliśmy. Ale skoro weszliśmy w nowe tysiąclecie, świat się dookoła zmieniał na ten znany z telewizora, zachodni, to i my postanowiliśmy nie pozostawać w tyle i skorzystać z okazji jaką był staff z Nowego Jorku.  Podkręceni kilkoma drinkami, postanowiliśmy to wypalić klasycznie, znaczy chyba z fifki ( tylko kto by ją miał mieć i po co?), albo, co bardziej prawdopodobne, w jakimś papierosie. Oczywiście nie wszyscy palili to coś, tylko mniejsza mniejszość w której oczywiście, pomimo kilku fatalnych doświadczeń z tym czymś, byłem ja, wtedy jeszcze sportowiec, mocno zadeklarowany wróg wszelkiego narko. W gadaniu byłem mocny, a w życiu byłem giętki jak gałązki wikliny z których można było wyplatać byle gówno albo i kosze. Zadeklarowany przeciwnik, ojciec krucjaty  który tydzień wcześniej próbował już produkty z wysokiej półki, zwane produktami twardymi. Człowiek z plasteliny można było mi mówić.     

I się zaczęło. Oczywiście tylko dla mnie, bo ja to jakiś niestworzony dla halucynogenów byłem i jestem. Po przyjęciu specyfiku do płuc, bardziej po dłuższej, niż krótszej chwili, zaczęło mnie wyciągać przez okno w kuchni. Okno nie było otwarte „na oścież”, tylko uchylone i zablokowane. Mimo tego powstał taki dziwny ciąg od kuchni na pole (nie na dwór. Jak już to na zewnątrz), który mnie zasysał. Spanikowałem i zacząłem je zamykać, jednak dosyć nieudolnie. W końcu zaparłem się o nie i trzymałem z całych sił. Jednak okno za wszelką cenę chciało się otworzyć i mnie wyciągnąć. A mieszkam na piątym piętrze, więc walczyć musiałem do końca żeby nie spaść raz i na zawsze.

– Gomół, co ty robisz? – zapytał Ogon zauważywszy moją dziwną pozycję.

– Próbuję okno zamknąć, bo mnie chce wyssać na pole. Pomóż.

– Ale jak to wyssać?

– No przez tę szczelinę. Normalnie. Nie czujesz tego przeciagu?

– Czuję, czuję. Posuń się. – Mateusz zwany Ogonem był, jest i będzie wśród ludzi z naszej paczki rozsądny i raz dwa rozwiązał moje problemy.

Na chwilę. Bo okno w kuchni poza próbą wyssania mnie z chaty, dawało też tlen i było notorycznie otwierane.

– Ogon. Okno się na mnie uparło. Ty, weź mnie przywiąż do materaca w sypialni.

– Zwariowałeś?

– No nie. Ale jak będę miał powierzchnię większą od okna, to się zaklinuję jakby co. Przywiąż mnie paskiem.

I do teraz nie wiem czy mnie przywiązali czy nie. Ale obstawiam, że raczej tak. Z oknem na piątym piętrze żartów nie ma.

                                                                          *

Notoryczna Narzeczona zakończyła swój związek małżeński, jeszcze co prawda nie oficjalnie sensie prawnym, i mieliśmy się kolejny raz ku sobie. Docieraliśmy się mocno, żeby podjąć na tysiąc procent decyzję co do dalszej przyszłości. Zaczęliśmy pomieszkiwać ze sobą, jeść wspólnie schabowe, spać na jednym łóżku oraz wspólnie jeździć na koncerty, które były moją wielką pasją. I takim to sposobem udaliśmy się, wraz z Boćkiem, na koncert El Dupy do Oświęcimia.

Podział ról był prosty. Ja byłem kierowcą a oni mieli relaks. Klub w którym Dupa grała znajdował się w trzypiętrowej kamiennicy. Na piętrze był klub, a na półpiętrze garderoba. Jako gości zespołu podjęto nas z honorami i usadowiono w loży obok sceny. Do tego serwowano nam drinki i inne napoje, które na hasło „Gość El Dupy” kosztowały nic. Tak to nam Pewu pozałatwiał wszystko przepięknie.

Było bogato. Drinki miały przedziwne nazwy, od coś tam Małysza, po przez krew i inne, mniej lub bardziej zaskakujące określenia. Pomimo bycia kierowcą, dwa najdziwniejsze musiałem wypić. I dobrze zrobiłem, bo Doktor Yry niespodziewanie zaprosił mnie na scenę i kazał śpiewać z Kazikiem. Dzięki przyjętym wcześniej płynom tremy nie miałem i nawet nieznajomość pełnego tekstu „Wojen” i „Zabiłem kolegę na poligonie” nie stanowiła problemu. Było wybornie, wspaniale i tak… rodzinnie.

Po koncercie zszedłem do garderoby w której Kazo i Yry polegiwali na tapczanach.

– Przepraszam, mogę skorzystać z toalety? Kolejka na górze straszna.

– Pytasz czy możesz? – Kazik spojrzał na mnie z pozycji horyzontalnej – Ty możesz wszystko. Bo jesteś z rodziny. Wchodź.

No i wszedłem, na resztę swojego życia. Tak daleko jak tylko mogłem, nie wadząc za bardzo nikomu. Taką mam nadzieję.

Do Santa Cruz wiodą drogi cztery
Ta kwestią wiedzy jest, a ta druga wiary
Do Santa Cruz wiodą drogi cztyry
A to jest domena Doktora YRY

Ból jest duży, to już koniec podróży
Słaabo?! Silna ręka, na zawsze
Żelazo nie klęka!

Ból jest duży, to już koniec podróży
Czysta dusza, silna ręka, na zawsze
Żelazo nie klęka!

Solo – Doktor YRY!

Moc jest z nami chłopakami, dziewczynami
Ekstaza i udręka, pamiętaj
Żelazo nie klęka!

Czas ucieka, a wróg nie czeka
Słaabo?! Się nie lękaj, pamiętaj
Żelazo nie klęka!

Głód jest silny, ale stan stabilny
Słaabo?! Silna ręka, pamiętaj
Żelazo nie klęka!

Ten wieczór był magiczny tak jak nic wcześniej. Wszedłem do kultowej i nie tylko załogi, z Notoryczną postanowiliśmy iść przez życie na dobre i na złe, a nasza komórka rodzinna zaczęła się w tej miłosnej euforii, przy udziale El Dupy powiększać.  O czym mieliśmy się przekonać naocznie za dziewięć miesięcy.

                                                                 *

Rok 2001 był ważny z jeszcze z jednego powodu. Czysto piłkarskiego a dotyczącego naszej, przeklętej w 1986 roku przez Zbigniewa
Bońka, reprezentacji narodowej w piłce kopanej. Chociaż uprawiałem pół zawodowo siatkówkę, to miłością sportową życia był futbol. I w kolejnym wcieleniu muszę pójść piłkarską ścieżką.

Tego roku zaczynaliśmy się liczyć w eliminacjach do Mistrzostw Świata 2002 roku, które miały odbyć się w Korei i Japonii. Po 16 latach śmichów chichów w naszej kopanej coś drgnęło. A wielką zasługę w tym mieli, kiedyś koledzy klubowi z Hutnika Kraków, Tomek Hajto, Marek Koźmiński – medalista niezapomnianej Olimpiady w 1992 roku, oraz najważniejszy piłkarz polski tych czasów, pierwszy czarnoskóry reprezentant naszego kraju, Emmanuel Olisadebe. Coś, co jeszcze kilka lat temu było nie do wymyślenia, zostało wymyślone. Świat zaczął się zmieniać, a Europa była w tych zmianach najszybsza. Dzięki temu Polak został murzynem. Albo murzyn Polakiem. Byliśmy z tego dumni.

Pierwszą jaskółką zmiany na lepsze, była wygrana z Ukrainą na rozpoczęcie eliminacji, ale prawdziwym kamieniem węgielnym stał się zwycięski mecz wyjazdowy z Norwegami. Zapamiętałem to szczególnie. Ja i moi nowi sąsiedzi w naszej nowej, wspólnej klatce. A wszystko co złe, było z winy Norwegów, którzy zawody wyznaczyli na godzinę 16;00. Czyli stosunkowo za wcześnie jak na nasze możliwości imprezowe.

Bo skoro miałem swoje mieszkanie, całe sześćdziesiąt metrów dla siebie, i pomieszkującego ze mną brata i starą/nową narzeczoną, czyli ludzi młodych i rozrywkowych, wspólne oglądanie zawodów sportowych u mnie ze znajomymi musiało mieć miejsce. Rozpoczęliśmy przygotowania do meczu około godziny czternastej. Zapewne byliśmy nastawieni, jeśli chodzi o wynik, na nie, ale za to jeśli chodzi o spożywanie alko, to tu dla odmiany byliśmy na tak. Były więc plusy ujemne i plusy dodatnie całego wydarzenia.

Mecz był istnym wariactwem. Mieliśmy wikingów na tacy, prowadząc 2-0 do przerwy, a radości i toastom nie było końca. Kiedy w 67 minucie zrobiło się cicho, bo Solskiaer ( czytaj Soszia albo Solskier) doprowadził do remisu, toasty zastąpiło picie na smutno. Ale na krótko, bo końcówka była dla nas i Karwan Bartosz dał nam niespodziewane 3 punkty w meczu wyjazdowym. Szok i niedowierzanie. Kilkanaście lat futbolowego marazmu, w którym brodziliśmy po uszy w bagnie, zaczęło odchodzić precz. Radości nie było końca. Ponad dwadzieścia osób piło, płakało z radości, dyskutowało, komentowało i przeżywało mecz tak, jakbyśmy byli mistrzami świata w kopanej. Ciśnienie które się wytworzyło przez te kilkanaście lat uszło jak z przebitego balonu. BUCH!

Może to wtedy uknuto hasło: w Europie nie ma już słabych drużyn. Skoro Polska wygrała w Norwegii…

Nogi sobie nie dam uciąć.

A wcześniej było piłkarsko źle. Dramatycznie. Nawet Kazik, który w swoich tekstach poruszał sprawy poważne i o miłości, był sfrustrowany bardzo, skoro w „4 pokojach” nie wytrzymał i nawiązał do naszego reprezantacyjnego futbolu śpiewając:

 4 pokoje, 4 pokoje, pokażę wszystko wam dopóki jeszcze mogę stać 
4 pokoje, 4 pokoje, pokażę wszystko wam póki jeszcze prosto stoję 

Polscy piłkarze nie strzelili od kilkuset minut gola 
To stan na kwiecień 2000 i zakończona moja rola
 *

*fragment piosenki Kazika „Cztery pokoje”

Nowe mieszkanie, nowi sąsiedzi, rodziny z małymi dziećmi. Tak to mniej więcej wyglądało w mojej klatce. Już o dziewiętnastej zaczęły się pielgrzymki przerażonych ludzi z prośbami o ciszę. Co kwadrans pukał kto inny. Prośbom, groźbom i błaganiom nie było końca. Lokatorzy byli załamani. Co za patologia im się zalęgła na nowym, za ciężkie pieniądze kupionym mieszkaniu? Jak z takim towarzystwem iść przez życie? Jak doczekać ciszy nocnej.   I zapewne mieliby ciężką noc, gdyby nie pomoc z nieba. Przed dwudziestą drugą padliśmy jak Norwegowie. Na ryj, na pysk, na wznak. Jak nasz futbol po 1996 roku. Ale my tylko na chwilę zapadliśmy w sen. Do świtu, do dnia. Do życia. Zgodnie z regułami i zasadami sąsiedzkiego współżycia, od dwudziestej drugiej do ósmej rano, kiedy to z gramofonu poleciała w osiedle kilkanaście razy, puszczona przez mojego brata na full płyta Moskwy, z akcentem na jeden kawałek:

Powiem 'tak’ i będę taki sam 
Tak jak wy nie warty nic! 
Stare gry łajdaków wciągną was! 
Układy sił wykończą wszystkich z was! 

Nowe hasła zawładną wami 
Za taką cenę będziecie kukłami 
Mówicie tak, bo to jest rozkaz! 
Gdzie wasze ja? Tak ginie Polska! 

Nigdy! – Nie powiem tak jak wy! 
Nigdy! – Nie sprzedam się jak wy! 
Nigdy! – Nie będę kukłą! 
Nigdy! – Nie zawładną mną nowe hasła! 
Nigdy!*

     *Utwór zespołu Moskwa „Nigdy”

Nowe miejsce na ziemi zostało ochrzczone.

3. Powrót na drugoligowe saluny.

Koniec pierwszego roku drugiego tysiąclecia naszej ery  mijał mi na III ligowej siatkarskiej szarzyźnie. Przepaść pomiędzy zawodami drugo a trzecioligowymi była ogromna. Małe miejscowości, niedoświetlone i zimne sale, kamienne piłki i nieobliczalni rywale. Taka był moja sportowa codzienność. Łączona tydzień po tygodniu z pracą zawodową, zajmowała mi cenny czas i odciągała mnie od rozrywkowej strony życia. W wieku dwudziestu siedmiu lat zaczynałem się starzeć.

Z niewielką zazdrością śledziłem też poczynania moich kolegów w I ligowym Wawelu. Początek rozgrywek i udział w Pucharze Polski był w wykonaniu wojskowej sekcji siatkówki niezwykle efektowny.  Przyjeżdżały topowe zespoły z najwyższej ligi, i nawet jeśli nie w najsilniejszych składach, to i tak czuć było wyraźnie, że siatkówka w naszym kraju idzie w dobrym kierunku. Wszystko zaczynało być poukładane jak nigdy wcześniej. I finansowo i organizacyjnie i jakościowo. Młode wilki które wychodziły ze szkół sportowych, i z którymi przez lata rywalizowałem, były coraz lepiej przygotowane do podnoszenia poziomu siatkówki na poziom światowy. Szło nowe. Świeże, silne, sprawne. Trenerzy zmieniali ruski tryb pracy, którego hasłem przewodnim było: słaba kość pęka na przygotowanie ogólnorozwojowe, dostosowane do potrzeb młodych organizmów z mocnym naciskiem na techniczną stronę siatkówki.

W Wawelu było podobnie, w kwestii poukładania finansowego i organizacyjnego. Trwał ten sen tak gdzieś do szóstej kolejki, kiedy to zespół bez zdobyczy punktowych zamykał tabelę i stał się murowanym kandydatem do spadku. Wszystko, podobnie jak przez kilka wcześniejszych sezonów, zaczęło się walić. Tym razem szybciej i z większym hukiem. Nie było wyników, nie było pieniędzy, nie było drużyny. Nawet wypłat  „zakontraktowanych” umowami i innymi zobowiązaniami. Jedynymi wypłacanymi zawodnikami byli nowi. Parkiet i kolega. Ich kontrakty kontrolował przed podpisaniem prawnik, i klub chcąc nie chcąc, bojąc się skandalu płacił im regularnie, nawet wtedy kiedy spadek był już pewny w stu procentach. Reszta dostawała jakieś ochłapy. Swojego można było bezkarnie dymać.

Kłopoty finansowe kolegów wojskowych umocniły mnie w przekonaniu, że moja droga była prawidłowa. Mój klub, co prawda trzecioligowy, był wypłacalny, a przynajmniej sponsor z którym miałem umowę, a dodatkowym smaczkiem miała być specjalna finansowa nagroda za awans i coś jeszcze. Coś o czym śpiewał mój kolega Kazik i miało się po tym katar. Taka, wisienka. Albo nie. Raczej kreseczka na torcie. A co tam. Wsiąkałem w końcu w rokendrolla to i wymagania miałem bliższe tej branży.

Liga toczyła się leniwie, robiliśmy swoje sumiennie trenując, żeby forma przyszła w odpowiednim momencie, późną zimą czy wczesną wiosną, na rozstrzygnięcia finałowe. Jednocześnie laliśmy wszystkich, prawie wszystkich, liderując niemal cały czas. Rozrywek nie było żadnych, poza tradycyjną, klubową wigilią.

Wigilia miała swoją wieloletnią tradycję w sekcji siatkarskiej mężczyzn Wandy Kraków. Specjalnie wynajmowano salę w zaprzyjaźnionym lokalu, zamawiano wymyślne potrawy i zimne alkohole. Do wyboru i do koloru. I były też gorące talerze. Te talerze stanowiły dla mnie największą zagadkę. Były elementem kilkuletniej tradycji, której kompletnie nie kumałem. Cała zabawa polegała podobno na tym, że kelnerzy wnosili ciepłe talerze, a cały zespół wstawał, opuszczał gacie i na te talerze każdy wywalał swój interes . Ale to podobno. Zakładam zresztą, że była to legenda klubowa w którą miałem wierzyć dla zabawy. Jednak postanowiłem być czujny, i na moją prośbę, tego roku z tradycji tej zrezygnowaliśmy. Na wszelki wypadek trzeba było coś pozmieniać. Talerze, nawet ciepłe, w awansie nie były jakimś istotnym elementem.

– Słuchaj Gómiś, a słyszałeś tę historię, jak starszyzna jednego klubu ruszyła na agencję i trafiła im się reklamacja. A konkretniej, jednemu z zawodników? – ktoś z najdłuższym stażem zapytał. Koledzy mieli takich opowiadań na kopy, w których rzeczywistość mieszała się z fikcją, jak mi się wtedy wydawało.

– No nie. A jaką agencję? – odparłem, bo jedyne skojarzenie po latach gry w Wawelu jakie mi przyszło na myśl, to była Agencja Mienia Wojskowego.

– No burdel Gómiś. Zwykły burdel.

– A to nie słyszałem. – odparłem zgodnie z prawdą, jednocześnie ciekaw byłem jak to jest w burdelu, w którym nigdy nic mojego nie stanęło. – Opowiadaj!

– Po jakimś meczu, kilku siatkarzy postanowiło się odstresować. A kiedy im w głowach zaszumiało, postanowili odwiedzić agenturkę. Wszyscy sprawnie wybrali sobie dziewczyny, przy czym jeden z nich miał specjalne wymagania. Duże piersi i okulary.

– I co? Znalazł taką? – słuchałem ciekaw, jednocześnie pochlipując barszcz z uszkami.

– Znalazł. Znalazł. A jak. Po godzinie wszyscy spotkali się przy barze, a tego od okularów nie było. Minęło dziesięć minut, dwadzieścia, gościa nie ma. Pojawił się przeszczęśliwy po trzech kwadransach.

– Pewnie dopłacił! – próbowałem zgadywać znając burdele jedynie z filmów.

– A nie. Reklamował!

– Jak to reklamował? W burdelu? – nie wierzyłem, bo reklamacje nie były mi w codziennej pracy handlowca obce. Ale że taka przyziemność miała by mieć miejsce w burdelu?

– No tak. Ta pierwsza z którą poszedł, w pewnym momencie zaczęła mu opowiadać o swoim chłopaku. I gadała, gadała, gadała, aż ten nie wytrzymał i poszedł z reklamacją i żądaniem zmiany dziewczyny.

– I co? Dostał wpierdol i wywalili go? – taka opcja była w filmach i książkach jedyną poprawną opcją.

– Nie. Reklamacja została uznana i nasz bohater zyskał dodatkową godzinę. I to z inną panią. Dobre, co?

– Niesamowite! – odparłem, bo nie wiedziałem co mam powiedzieć. W końcu w życiu w burdelu nie byłem, zasad tam panujących nie znałem, tyle tylko co z książek, filmów czy takich właśnie opowieści.

Nowe środowisko rządziło się swoimi prawami. I zasadami. Ja miałem zapewnić kolejny sportowy krok dla klubu. Starsi koledzy atmosferę. Szczególnie mnie, bo najmłodsi zawodnicy jeszcze mieli czas na głupoty. Po wigilii poszliśmy więc reklamować, a przynajmniej sprawdzić czy to działa.

Pierwszym poważniejszym sportowym egzaminem był półfinał w Jaśle. Zdaliśmy go dobrze, zajmując drugie miejsce. Pierwsi byli gospodarze, Czarni Jasło, wśród których spotkałem wielu znajomych z Karpat Krosno, którzy podobnie jak ja, po sezonie musieli zmienić klub, bo Krosno przegrywając z nami, czytaj Wawelem, batalię o I ligę, zaczęło się sypać. Z tego turnieju pamiętam pierwszy mecz, z jakimiś dzieciakami, którzy mieli w swoich szeregach chłopaka, który miał dzień konia i czego się tego dnia nie dotknął, to kończył punktem. Zdobył ich chyba ze czterdzieści. Niewiele zabrakło, a ograł by nas w pojedynkę i wszystko skończyło by się w połowie drogi. Moim kolegom i mnie udało się jednak opanować tremę i wszystko poszło po naszej myśli. Całe szczęście. Mogliśmy przygotowywać się do finałowej batalii w Legnicy.

W Wandzie przed finałem nikt nie panikował. Nie szukano wzmocnień na siłę. Liczono na swoich ludzi i na mnie. To dawało nam taki wewnętrzny spokój i przekonanie, że będzie dobrze. Tym bardziej, że Legnica była kolejnym miastem, a Ikar klubem, w którym miałem wielu kolegów.

Zabawa zaczęła się w piątek od zwycięstwa nad MOS Wola Warszawa. W sobotę mogliśmy zapewnić sobie awans. Mecz stał, jak na warunki trzecioligowe, na bardzo wysokim poziomie. Kibice, którzy szczelnie wypełnili halę, byli zadowoleni nie tylko z poziomu zawodów, ale i ze zwycięstwa swoich chłopaków w stosunku 3-2. Nie wiem dlaczego wszystko jakoś tak się przedziwnie poukładało, że to my mieliśmy awans w kieszeni pomimo porażki. Już wygranie dwóch setów dało nam to, na co Wanda czekała od lat. Awans do II ligi! Dla mnie też było to wydarzenie niesamowite. Rok po roku świętowałem promocję poziom wyżej.

Po zawodach skorzystałem z zaproszenia kolegów z Legnicy i wyskoczyliśmy razem na miasto na kolację. Wspominaliśmy nasze potyczki, kiedy przyjeżdżałem do nich z Wawelem. Ponieważ turniej trwał, a Ikar musiał postawić kropkę nad i w temacie awansu, zakończyliśmy spotkanie o czasie i trzeźwym umyśle. Do hotelu udałem się spacerem i wtedy, albo miałem już telefon komórkowy, albo w jakiś inny sposób dostałem sygnał od naszych niedzielnych rywali, że jest sprawa do obgadania. Umówiłem się w naszym hotelu, czując pismo nosem.

– Panie kolego, my do pana w temacie jutrzejszego meczu. Proszę przyjąć gratulację za awans. Wy już jesteście po wszystkim, więc może na jutro jakoś byśmy się dogadali? – ktoś, kto przedstawił się jako osoba mocno związana z Grudziądzem, postanowił wybadać mnie na okoliczność sprzedania meczu.

– Ale o co chodzi i dlaczego ja? – udałem, że się nie domyślam.

– Pan, bo jest pan najbardziej rutynowany, utytułowany i znany. I pewnie to pan masz najwięcej do powiedzenia.

– Może mam, może nie mam. No to ile?

– To lubię. Wygrywamy z wami i kosztuje nas to cztery tysiące złotych.

– Nie wiem. Wam i tak to może nic nie dać. Wasze ryzyko. Gotówka? – grałem w grę nie mając na nią ochoty.

– Tu jest problem. Proponuję weksel. In blanco.

– Hmmm. Muszę pomyśleć. Potrzebuję czasu. Dam znać przed meczem. – grałem na zwłokę. Musiałem wszystko poukładać sobie w głowie, mając na uwadze przede wszystkim drużynę. Tym bardziej, że weksel nie robił na mnie żadnego wrażenia.

Ktoś opuścił hotel, a ja ruszyłem w stronę restauracji, w której po kolacji koledzy pozwolili sobie na symboliczne świętowanie.

– Tomek! Siadaj. Fajnie że szybko wróciłeś! – koledzy ucieszyli się, że sprawnie i w sportowym duchu, znaczy na trzeźwo się ogarnąłem.

– Jutro mecz, trzeba się szanować. Słuchajcie. Mam poważną sprawę do obgadania. – rozmowy ucichły szybciej niż mogłem się spodziewać. – Jest propozycja. Żeby jutro przegrać. Zanim powiem za ile, chcę żebyście się poważnie zastanowili. Wiem, że gracie za darmo, a tu jest szansa zarobić parę groszy. Tylko czy to ma sens? Ja jestem na nie.

– Kto chce kupić? Za ile? Dlaczego? – pytania były konkretne.

– Stal. 4000 zł, weksel in blanco kurwa. Jak przegramy z nimi to przy korzystnym wyniku drugiego meczu mają jeszcze szanse. Jeśli chcecie, to ja jutro nie zagram i kasa jest wasza. Załatwię te kwity. Jak chcecie.

Cisza zapadła przy stole. Ktoś pociągnął piwo cichaczem, ktoś liczył w pamięci po ile to wyjdzie, a ja czekałem i patrzyłem jak hartują się młode charaktery.

– Do jutra. Spadam, o dziesiątej gramy. Na śniadaniu dajcie mi znać co ustaliliście.

– Chyba nie chcemy. Tak, nie chcemy. Nie ma tematu – ktoś z młodych odważnie zabrał głos. Może Paweł, może Mariusz. – Zagramy jutro dla siebie!

Temat został zamknięty.

A rywal w niedzielę pokonany. Wanda i Ikar awansowały na wyższy level. Zgodnie z zasadami gry. Tymi  boiskowymi, a nie zakulisowymi.

– Tomek, Tomek. Chodź na chwilę. – ktoś ze starszyzny machał do mnie z szatni kilkanaście minut po naszym meczu.

Poszedłem zaciekawiony. Wszystkie ustalenia z przedsezonowych ustaleń zostały zachowane. Jak w dobrym riderze. I miałem troszeczkę kataru.

Trasa z Legnicy do Krakowa była męcząca. Po trzydniowym wysiłku fizyczno – psychicznym, powrót, jeszcze wtedy nie autostradą, dawał w kość. Wracaliśmy jednak szczęśliwi, wyposażeni we wszelkiego rodzaju płyny i aniołów stróżów.

– Mogę jeszcze drinka? – zapytałem kolegów którzy zajęli się polewaniem.

– Ostatniego. – Jurek przysiadł się do mnie. – Wystarczy na razie. Wypiłeś już ponad miarę.

– Tak? Dziwne, wcale tego nie czuję. – odparłem zaskoczony, bo faktycznie mocny alkohol piłem jak wodę. I nic. Nie mogłem zasnąć, nie mogłem złapać jakiejkolwiek fazy.

– To po wizycie w szatni po meczu. – klepnął mnie w plecy po przyjacielsku i powtórzył – Ostatni i koniec.

Dojeżdżaliśmy do Katowic.

– Prezesie, jeść nam się chce! No i wylać by się można.– Paweł w imieniu młodszej części zespołu, przypomniał o podstawowych potrzebach ludzkich.  

Prezesowi zaświeciły się oczy, mrugnął do Adama, naszego kapitana a swojego przyjaciela i zaordynował:

– Jeszcze dziesięć minut wytrzymajcie. Jeszcze dziesięć minut. Nie będziecie żałować!

Faktycznie po dziesięciu minutach z małym okładem, wjechaliśmy w las, żeby po kilkudziesięciu sekundach zatrzymać się przed sporych rozmiarów przybytkiem.

Wysiedliśmy żwawo, chcąc jak najszybciej zamówić coś do jedzenia i przy okazji skorzystać z toalety. Do głównej sali wchodziło się przez sporych rozmiarów pomieszczenie z kilkoma stołami i i wielką ilością krzeseł. W głównym pomieszczeniu było ciemnawo ,więc dla bezpieczeństwa usiadłem przy drzwiach. Zmęczenie, pomimo przyjętych środków różnego rodzaju, zaczęło się kumulować. Czekałem na kelnerkę, której nigdzie nie było widać, co nie dziwiło specjalnie, bo i ruch w niedzielny wieczór był żaden. Kiedy wszyscy z naszej ekipy usiedli przy stolikach, światło się lekko poprawiło, rzucając silniejszy strumień na srebrzystą rurę na środku pomieszczenia, a w jej kierunku energicznym krokiem ruszyła skąpo odziana dziewczyna.

Mocno się zdziwiłem, kiedy dziewczyna tę rurę tanecznym krokiem zaatakowała. Wskoczyła najwyżej jak się dało, poczym podciągnęła się pod sufit, wykonała jakieś rozkroki, nożyce, okręcenia i zjechała na sam dół. Tam wykonała kilka skłonów, przysiadów, obtarć rury pośladkami, przez które przechodził jedynie sznureczek. To co widywałem w gazetach, albo na kasetach z filmami dla dorosłych, zmaterializowało się. Jak wyjście powigilijne do agencji towarzyskiej. Dziewczyna tańczyła zapamiętale pokazując figury, których my, wysportowani młodzi ludzie, nie wykonalibyśmy nigdy i nigdzie, a mnie przycisnęło na pęcherz. Od wyjazdu z Legnicy nie byłem w toalecie.

Ruszyłem ostro, z kopyta, pomimo poturniejowych bólów członków, bo zobaczyłem w przycienionych okolicach baru, kilka kolejnych dziewcząt i chciałem zaprezentować się wszystkim w wersji mocno dynamicznej . Przegiąłem niestety z energią, szybkością, pominąłem spostrzegawczość na szczegóły i pierdolnąłem na samym środku sali w podest z grubej pleksi, na której była rura i tancerka, piszczelem. Zwinęło mnie z bólu, tancerka przystanęła w dziwnej pozie, machnąłem na to ręką, że wszystko jest porządku i pokuśtykałem do kibla ze łzami w oczach. Cały sezon bez kontuzji i nie wiele zabrakło żebym już po wszystkim, w ostatnim, nie za bardzo chcianym akcencie, złamał sobie nogę.

Zaraz za mną do kibla wpadł jak tajfun prezes.

– Tomek wybierajcie! Ja płacę!

– Ale co mamy wybierać? Tu nie ma nic do jedzenia. – podjąłem temat znad pisuaru.

Prezesa zamurowało.

– Noooo. Wybierajcie dziewczyny! Ja płacę. – klarował mi jak juniorowi.

– Jakie dziewczyny? Boguś, prezesie. My chcemy tylko jeść i do domu. Proszę. Zrób to dla mnie. Zapłać jeśli jest za co i jedźmy coś zjeść i do domu. Młodzi też już mają dość. Jesteśmy zjebani turniejem, drogą, emocjami. Proszę…

– Tak zrobimy, tak zrobimy! – Prezes był rozsądny i potrafił słuchać.

Po pięciu minutach, głodny i coraz bardziej umęczony kondukt, przy ogólnym rozczarowaniu pięknych pań, opuszczał lokal.  I kiedy tak człapaliśmy ku drzwiom, spod jednego ze stołów wyczołgał się jakiś chłopak.

– Dzień dobry. – przywitał się nieśmiało – Nie mają panowie zapalić?

– Adam, poczęstuj pana. – ktoś poprosił naszego kapitana.

– Ależ oczywiście! – Adam wyciągnął może i Marlborasy i podchodząc do chłopaka, zapytał – A kolega co tu pod stołem wyrabia?

– A ja tu pracuję. Jestem bramkarzem. Ale jak zobaczyłem jak wychodzicie z autobusu, jeden większy od drugiego, to się wystraszyłem i schowałem. Ale teraz widzę, że wy normalni jesteście.

– No a jacy mamy być? – Adam się zdziwił i po chwili roześmiał, częstując pracownika miejscowej bramki – My jesteśmy siatkarzami z Krakowa. Normalnymi. Bierz. Bierz kilka. Nas nie trzeba się bać.

Niezłe miejsce, pomyślałem i udałem się do pojazdu. Wpatrzony w okno i pogrążony w rozmyślaniach co dalej z tak pięknie rozpoczętym rokiem zrobić, ani się obejrzałem i byłem w domu.

Wanda awansowała, Wawel spadł i się posypał. Postanowiłem kontynuować zabawę na nowohuckiej ziemi. Przynajmniej przez najbliższy rok. I przy okazji zająć się ogarnianiem przyszłości i tworzeniem komórki. Najlepiej rodzinnej. Trwałej i na zawsze.

Taki miałem plan.