Do Wrocławia
wyruszyłem zapewne pociągiem. 19.06.2006 roku. Piszę to bardziej z kronikarskiego
obowiązku, niż z jakiegokolwiek innego powodu. Nie pamiętam żeby wtedy coś
szczególnego we Wroclovju się wydarzyło. Pewnie nawet na miasto nie wyszliśmy,
w obawie, że nas po zeszłorocznej aferze prądowej mogą szukać. Może wszystko
skończyło się jakąś siłownią i zdrowym jedzeniem do spania? A fuj!
Tak samo jak nie pamiętam jakoś szczególnie koncertu w Krakowie dzień później. Może poza tym, że odbył się on w klubie Studio, w którym za dwa lata będę współorganizatorem koncertu zespołu Kult i tak będzie przez pół dekady, może dłużej.
Na krakowski
koncert Dario Niepotario zaprosił piłkarza krakowskiej Wisły, wcześniejszego
Lechitę, Polonistę, Legionistę, czyli piłkarza ekstraklasowego, Pawła
Kaczorowskiego. Paweł wsławił się tym, że kibice Legii Warszawa go
znienawidzili bo śpiewał brzydkie piosenki o niej, kiedy grał w stołecznej
Polonii. I jak potem do Legii poszedł kopać, to go miło nie przyjęli i musiał
stamtąd wiać. I wylądował w Wiśle. A skoro był w Krakowie, to dostał
zaproszenie, bo Darek lubił zapraszać piłkarzy, a wielu piłkarzy znał i
szanował. Pod warunkiem, że grali w Legii. Koncert się Pawłowi bardzo podobał i
bar mu się podobał, a nam podobała się jego bezpośredniość, zwyczajność i chęć
do wspólnego biesiadowania. Może to wtedy ruszyliśmy na Kazimierz większą częścią
bandy? Ja na chwilkę, bo sobotę zamiast z Kultem spędzać w Rzeszowie planowałem
spędzić na weselu Jarka Ordika. Bez problemu dostałem wolne, bo Rzeszów jeśli
korzystał z naszej bramki, to symbolicznie. Szybko więc zwiałem zostawiając
bramkarzy Kazika na mieście. Co się tam wtedy działo tego nie wiem. A ponieważ
wszyscy byli poukładani, to nie działo się nic. Prawie nic.
Bo Wafla
poniosło grubo na żydowskim Kazimierzu. Na wspólny aquarobik zaczął jakaś
blondynkę świeżo poznaną namawiać i może by i ją namówił, ale w pewnym momencie
prąd mu odcięło i obudził się w sobotę rano, chwilę przed wyjazdem w hotelu trzeciej
kategorii, bo taki dostaliśmy . Obudził się sam. Ale czuł jakby nie był wcześniej
sam. Przynajmniej tak sądził, że jednak aqua było uprawiane, kiedy rano w swoim
łóżku znalazł czepek. I to nie taki na głowę, a bardzie taki na siusiaka
raczej. Taki mały, podłużny i gumowy. Do tego w czepku było jakieś takie dziwne
coś. Jakby płyny ustrojowe. Jak to zobaczył, mało z dumy nie pękł. Bo nie dość,
że aqua było robione, to jeszcze dopłynął w rozkoszy do samego końca. Jak rakieta.
Do eksplozji.
Jeszcze w
trakcie trasy, ktoś tam się przyznał, chyba ten co z Waflem spał w pokoju w Krakowie,
że tak mu się żal Wafla zrobiło, który gadał przez sen, „Żaneta, Żaneta kocham
twoje blond włosy”, że postanowił jakoś spełnić nocne marzenia senne kolegi. Zakupił
więc kondom, rozpakował go, napluł do niego, zmiętolił go i podłożył śpiącemu
jako dowód na wspólną noc w rytmie aqu. Niewiarygodne. Co to za głupole były.
Przy reszcie załogi odstawali wyraźnie swoim zachowaniem, brakiem savuoru a nawet viwru i było nam przez to trochę wstyd.
Sobotę
spędziłem pod Krakowem, na weselu. Było wspaniale, swojsko, swojako,
przyjacielsko i takie tam same superlatywy różne bym sypał, jakbym umiał. Jarek
jest w szczęśliwym związku do dzisiaj, ma dwójkę super dzieciaków, a ja mam
nadzieję, że kiedyś i na moim weselu będzie równie wspaniała atmosfera. Ale to
jak dorosnę do swych lat. Bo garnitur z tego wesela mam do dzisiaj i w niego
wchodzę bez problemu. Dacie wiarę?
Kiedy ja
pląsałem i się weseliłem, moi kompani od łapania robili Sodomię i Gomorię w
Rzeszowie. Poniosło ich strasznie. W Rzeszowie nie było to zbyt skomplikowane,
bo właściciel rzeszowskiej Akademii, otwierał alko podwoje już przed koncertem.
To wprowadzało Kult ekipę w nastrój sielski i anielski. Pierwszy w tłum
wskoczył ze sceny Kazik. Publika niosła go po całej hali sportowej, bo w takim
miejscu koncert miał miejsce. Potem latała Kult Ochrona a na końcu nasz
osobisty, bydłobusowy kierowca. Tak mu się to latanie spodobało, że latał kilka
razy i po każdym lataniu opijał swój wyczyn. A ponieważ był kierowcą i
jednocześnie człowiekiem o słabym trawieniu alko, w niedzielny poranek nie
nadawał się do jazdy. Ale od czego była bramka? Jak trwoga to do Bzyka, Darka, Gumy,
można było walić jak w dym. Tym razem kołem ratunkowym został Bzyk. Busem umiał
powozić doskonale, bo nie raz i nie dwa kostkę po kraju woził i dzięki temu
wyniki naszej ligi były takie jakie były.
Z wesela
wróciliśmy nad ranem. Notoryczna poszła spać, a ja tanecznym krokiem ruszyłem
na wylotówkę na Katowice, skąd bydłobus miał mnie zabrać do Bielska i Białej.
Kilka chwil przyszło mi poczekać na transport, bo przez całą trasę nowy
kierowca uczył się powozić nie swoim pojazdem. Na widok Bzyka za kierownicą,
zrozumiałem, że Rzeszów nie brał ofiar i po wgramoleniu się do środka, zająłem
miejsce leżące obok umierającego oryginalnego kierowcy. Długo nie pospałem, bo
przy zjeździe w Katowicach na Bielsko, siedzący obok kierowcy Wafel
zakomenderował:
– Stań przy
tej grzybiarce Bzyku.
Bzyk stanął
a Wafel przeszedł do rzeczy.
– Po ile
lody?
–
Piatdiesiat.
– Kurde, ale drogo! A pokaż balony w promocji. Kolega nam tam z tyłu umiera i może by chciał loda. Te kierowca chcesz loda?
– Niue! Niue
chce. – bełkotał biedny a ja bałem się żeby mu się na mnie nie ulało paszczą.
– A ty?
Górnik? – zapytał mnie myląc moją ksywę okrutnie.
– Może bym
wziął dwie gałki? Albo trzy. – zdecydowałem się.
– Ty, Bzyk.
Co to za debil? – Wafel nie wierzył, że ktoś taki jak ja jeździ z nimi. –
Jedziemy. – zakomenderował, a do okna krzyczał. – Za drogo! Za drogo! Spasiba!
Do swiedanja!
I szlak lody
trafił przez niego i o grzyby nie zapytał.
Do Bielska
daleko nie było. W hotelu odsypialiśmy czas do sztuki, przynajmniej robili to
ci których poniosło, czyli ja weselnik i kierowca latawiec. Reszta, poza
Waflem, który gdzieś zginął po przyjeździe, poszła na siłownię. Darek, Guma i
Bzyk dbali o tężyznę i jak tylko okoliczności pozwalały, pracowali nad sobą i
swoim ciałem, w co do dzisiaj nie mogę uwierzyć. A wy?
Bielski
koncert został zorganizowany w centrum handlowym, na poziomie plus drugim. Żeby
dostać się do garderoby, musieliśmy przejść przez galerię, potem schodami
ruchomymi pokonaliśmy kolejne poziomy, pod czujnym okiem klientów, wśród
których było już wielu fanów, a ci machali do zespołu i przy okazji do nas, ciesząc
się na nadchodzącą sztukę. Kiedy przyszła godzina prawdy, zostaliśmy
przeprowadzeni obok kręgielni do czegoś na kształt wielkiej dyskoteki.
Stanowisko naszej pracy usytuowane było naprzeciwko baru, co spowodowało u mnie
najpierw odruch wymiotny, który po chwili zastąpiła tak zwana potrzeba uzupełnienia
płynów. Skoczyłem więc szybko do garderoby i duszkiem wypiłem butelkę
elektrolitów Żywca albo Heinekena. Teraz mogłem pracować. Oczywiście do czasu.
Bo jak
zespół zaczął grać, publiczność naparła na nas, barierki się zsunęły i w
ostatniej chwili zdołaliśmy się uratować przed zgnieceniem. Ale nie to było
najgorsze. Najgorsze nastąpiło wtedy, kiedy publika zaczęła skakać. Podłoga
zaczęła pracować góra-dół, spojrzeliśmy po sobie, potem złapaliśmy kontakt wzrokowy
z zespołem ,który też poczuł, że wszystko faluje i nie wiem jak reszta, ale ja
zacząłem się modlić i zastanawiać jednocześnie jakie mam szanse ocaleć z
katastrofy budowlanej. Wyszło mi coś około dwóch procent. To chyba było mało.
Ale uciec nie mogłem, bo byłem twardzielem z Kult Ochrony, formacji
paramilitarnej w skład której wchodzili sami najlepsi z najlepszych. I Wafel.
W połowie
koncertu zauważyłem, że wszyscy moi koledzy przyzwyczaili się do sytuacji,
Kazik biegał po scenie, Jerzyk tuptał w miejscu, Gruda próbował nie usnąć,
Banan stał z miną tak poważną, jakby chciał butelki wzrokiem potłuc, Morwa
koncentrował się na chwytach w swojej gitarze, dęciaki radośnie popierdywały a
Ghoes patrzył w lustro czy dobrze wygląda jak gra. Bo on wtedy grał do lustra.
Tak się kochał bardzo, że ciągle musiał się sobie przyglądać. Z takim
podejściem mógłby robić w Bon Jovi albo Modern Talking.
Ochrona też
przestała zwracać uwagę na falujące podłoże i tylko ja klepałem zdrowaśki, żeby
po ewentualnej katastrofie i śmierci, prosto z Bielska Białej unieść się ku
wyżynom raju niebieskiego, albo przynajmniej polecieć do czyśćca. W końcu żyłem
na kocią łapę a tacy mogą rozkoszy raju nie dostąpić. Zdrowaśkami chciałem
poprawić swój status i liczyłem na cud.
Pierwszy
wymodliłem po dwóch godzinach i trzydziestu minutach. Koncert się zakończył
szczęśliwie. Kogo mieliśmy złapać , złapaliśmy, kto miał spaść ten spadł, a
konstrukcja galerii okazała się na miarę naszych potrzeb. Drugi cud czekał na
mnie w garderobie, bo nie wszystkie piwa wypito i można było kolejne przeżycie
świętować. Po kilku jasnych pełnych, nucąc pod nosem:
Znowu
dziś widzę zachód słońca
Znowu udało się doczekać końca
Mniej szczęścia mieli, ilu ich było
Wielu, nawet ich nie liczyłem
Codzienne żniwo swoje zbieram
Kres podróży każdego dnia
Być czy mieć? – takie dwa pytania
Bliżej ku celom posiadania
Nie mam potrzeby zbyt wiele wiedzieć
Nie mam potrzeby wiedzieć zbyt wiele
Gdy wszystko skończy się jak myślałem
Wsyp mnie do ziemi, stąd przyjechałem
Bim-bom, bam-bim-bom
Skąd wiedzieć wszystko, komu bije dzwon
Bim-bom, bam-bim-bom
Skąd wiedzieć wszystko, komu bije dzwon
Bim-bom, bam-bim-bom
Skąd wiedzieć wszystko, komu bije dzwon
Bim-bom, bam-bim-bom
Skąd wiedzieć wszystko, komu bije dzwon*
*Kult, fragment
utworu” Komu bije dzwon”
udałem się
do hotelu. Jeszcze dobrze nie usnąłem a już trzeba było wstawać, żeby zdążyć na
pociąg o 5:00, dzięki czemu mogłem prosto z dworca udać się do pracy. A
towarzyszył mi nieodłącznie mój kochany Kult, który podśpiewywałem sobie leząc
na dworzec.
Więc
głowa do góry, gdy dzień wstaje rano
Od tego są nogi, by łazić na nich
We dni, czy gorsze, czy lepsze
Ten jest ostatni, który nie pierwszy
Brzdęk, pękła czara pełna goryczy
Rozlanych kropel już nie policzę
Który dzień będzie ten dzień ostatni
Byłem czy miałem? – dwie zagadki
Nie mam potrzeby zbyt wiele wiedzieć
Nie mam potrzeby wiedzieć zbyt wiele
Gdy wszystko skończy się jak myślałem
Wsyp mnie do morza, stąd przyjechałem*
*Kult, fragment
utworu „ Komu bije dzwon”
Na dworcu
poza sobą samym spotkałem też Janka Zdunka, który okazał się rannym ptaszkiem i
korzystając z dobroci połączeń krajowych ruszył do najbliższych. Mieliśmy kilka
dni na połapanie domowych spraw, podchowanie pacholąt i w moim przypadku między
trasową harówkę w robocie. Byle do czwartku pomyślałem, bo tam czekała na nas
sama Stolnica! Znaczy stolica wszystkich Polaków, Warszawa.
Koncerty
trasy pomarańczowej w Warszawie miały miejsce w Stodole. Takim klubie. Żeby
było po warszawsku, koncerty były dwa i to dzień po dniu. Młodzi Warszawiacy
byli liczniejsi niż Młodzi Polacy w reszcie kraju, a już o Polsce C to nie
wspomnę, bo tam żeśmy nie grywali. Tylko w Polsce A ( stolica) i Polsce B ( na
zachód od Wisły). W C nie spodziewaliśmy się zastać słuchaczy naszej grupy
którzy kupili by wystarczającą ilość biletów.
Pokój w
hotelu miałem tylko dla siebie. Sam i dwa łóżka! I dwie noce. Z tego powodu
jedną spędziłem na łóżku od ściany a drugą na łóżku od okna. Jak król. Z
koncertów pamiętam niewiele. Sama Stodoła co prawda robiła na mnie wrażenie,
tym bardziej, że byłem tam po raz drugi i trzeci, a pierwszy i drugi spędziłem
od strony sceny. Na pewno było sporo znajomych z Kult Forum i poza łapaniem z
tyłu głowy miałem myśli o szybkim końcu i wspólnym piciu piwa z nimi. Nasi
stołeczni Kult Ochroniarze na swoim terenie zmieniali się w owieczki i
przychodzili do pracy, a po niej zmykali do domu. Ja za to byłem królem życia.
Najpierw
poznawałem wszystkich znanych których nie znałem, rodziny i przyjaciół
zespołu,, potem łapałem, a po łapaniu leciałem do znajomych forumowiczów, bo w
Warszawie ich obrodziło najwięcej z powodu najszybszego rozwoju sieci
internetowej. Część znałem na żywo wcześniej, część poznałem tego dnia i na żywca
mogliśmy się skonfrontować. Bo życie w sieci i życie w realu to jednak dwie
różne sprawy. Wtedy wszystko siadło i było miło.
W naszej
ochroniarskiej ferajnie też następował szybki rozwój. Dużo podśpiewywaliśmy z
publicznością, tańczyliśmy, klaskaliśmy w dłonie do rytmu, a Guma, który
okazało się umie grać na gitarze, z moim ukochanym zespołem występował na
scenie. Było bosko, było rodzinnie, było cudownie. Spełniał się mój sen.
Z Warszawy,
po dwóch udanych i wyprzedanych koncertach, uderzyliśmy na Łódź, na
przedostatni koncert tej trasy. Niestety nie z tym śmiesznym kierowcą co ostatnio,
bo mu po Bzyczej jeździe na trasie
Rzeszów – Bielsko padła skrzynia biegów. Uć. Tam miejscówkę w tych czasach
mieliśmy w Dekompresji, w której dowodziła Emila. Łodzi nie lubiłem wtedy za
bardzo. Tam wszystko budziło się trochę wolniej, czas zatrzymał się jakby w
końcowej fazie komunizmu. Niby centrum Europy, a z tego co za oknem widziałem,
czułem się jakbyśmy w Rumuni byli. Do tego jesień mogła mieć wpływ na takie postrzeganie przeze mnie rzeczywistości, albo osobny hotel dla bramki,
który lokował się w piątej kategorii klasy na klas sześć, i klub który powstał
w starym, mocno zaniedbanym kinie. Starym ale dużym. Jak Świt i Światowid w
mojej rodzinnej dzielnicy. Łódź była pod względem pracy miejscem niezwykle
ciężkim. Bo latający tubylcy mieli sporą nadwagę i wysysali z nas resztki
energii. Tak bardzo, że po wszystkim nie mieliśmy już siły na nic. Nawet na
powieszenie się w smutnym hotelu w smutny jesienny dzień.
Ostatni koncert
roku Pańskiego 2006 wypadł w największej hali jaka w naszym kraju chyba
istniała wtedy. W legendarnym katowickim Spodku. Emocje jakie towarzyszyły temu
wydarzeniu czuć było już od początku trasy. Piotrek co jakiś czas sprawdzał
sprzedaż i rozemocjonowany przekazywał Kazikowi, muzykom a i nam, że grupa Kult
idzie na rekord frekwencji. Z powodu spodziewanych tłumów, wzmocniliśmy
ilościowo, choć chcieliśmy też jakościowo wzmocnić, naszą ochronę. A jak to
wyszło? Zaraz zobaczycie.
Jednego bramkarza
załatwiłem ja. Esa, mojego starego przyjaciela z Jastrzębia Zdroju, fana Kultu,
chłopa na schwał. Dwóch niewąskich zawodników dostarczył Dario. Jacka i
Koziego. Dla Koziego było to ważne wydarzenie, bo zaaklimatyzował się w naszej
grupie szybko i zaraz po tym, jak nauczył się rozróżniać Kult od KNŻ tu i
Kazika solo, których też znał chujowo, został żelazną podporą, pierwszym
bawidamkiem i podkręcaczem publiki w naszej szajce.
Ponieważ z
Nowej Huty do Spodka jest rzut Seatem, zabrałem rodzinę całą w sile trzech osób.
Siebie, Notoryczną Narzeczoną i Tomasza Juniora. Nocleg był zaplanowany w
hotelu Olimpijskim, z którego na halę przechodziło się w kapciach. Była więc
szansa, że nasz pięciolatek bez mała, Tomasz Karol, da radę przetrwać sztukę i
dowie się z jakiego to powodu jego ojca pojebało bez reszty.
Na miejsce
dotarliśmy grubo przed czasem. Jak wszyscy. Zbiórkę urządziliśmy u Darka w
pokoju. Nowi nie byli w ciemię bici i mieli zaopatrzenie w postaci kilku
wiśniówek. Postanowiliśmy więc jedną, góra dwie rozpracować przed robotą. Tym
bardziej, że w Spodku było zimno. Przynajmniej na początku. Zanim odbiliśmy
pierwszy flakon, zjawił się Esu. Też coś miał, ale odłożyliśmy to na potem i
zaczęliśmy się rozprawiać z wiśnią nowych. W trakcie suszenia butelki drugiej
wpadł do nas Kazik, wypił maluszka, może nawet dwa i poszedł koncentrować się
do swojego pokoju przed najważniejszą sztuką sezonu 2006. Tym bardziej, że
zanosiło się na rekordową frekwencję. Sześć tysięcy Ślązaków, wspartych
ludnością polską wypełnił nić miało katowickie UFO po brzegi.
Wspomniałem
wyżej, o małym co nieco, które przyjęliśmy przed pracą. Bramka i Kabura. To
było naprawdę małe co nieco, bo jak ująć dwie półlitrówki na sześciu? A to co
wydarzy się poniżej jest dla mnie tak niezrozumiałe, jak w czasach obecnych,
popularność Tomka Organka jako pisarza.
W korytarzu,
z którego zespół muzyków wchodził na, a my, bramka pod scenę, byliśmy tak ze
dwadzieścia minut przed czasem. Wszyscy niemalże. Nawet moi ukochani, których
zaopatrzyłem w kamerę do kręcenia mnie przy robocie, oraz opaski pozwalające krążyć
im wszędzie, gdzie tylko by mieli ochotę. Wszystkich związanych z trasą nosiło
po całym korytarzu. Tylko zespół stał po kątach, skoncentrowany i
przypominający sobie ostatnie nuty, żeby coś nie pochrzanić. Bramka krążyła od
ściany do ściany, jak dziki w żołędziach. I wtedy, nie wiadomo kto i nie
wiadomo czemu, wyjął biały marker i całej warszawskiej części bramki, poza
Bzykiem, wymazał na Kult Ochroniarskich koszulinach znak Legii w kółku i słowo W-Wa.
Na całej klacie! Jak to Wieteska menadżer Piotr zobaczył, to mało nie klęknął.
Tym bardziej, że sam chylił się bardziej ku Polonii Warszawa, choć i Legii
ciepła nie żałował. Decyzja była więc tylko jedna.
– Panowie!
Tak nie można! To jest zespół muzyczny i nie chcemy siać antagonizmów. Czy was
Bóg opuścił? – powiedział Piotrek, choć nie mam pewności czy użył Boga jako
autorytetu, czy powiedział raczej, że nas, a raczej ich, tych z Warszawy po
prostu pojebało. – Idę po nowe koszulki i nie chcę drugi raz tego widzieć. Kto
to wymyślił?
– Wafel! –
zakrzyknęliśmy razem choć Wafla wtedy nie było z nami, bo miał zlot joginów pod
Łomżą.
Koncert
rozpoczął się punktualnie z dziesięciominutowym opóźnieniem. Zespół zaczął
grać, tłum ruszył w stronę barierek, barierki przesunęły się w stronę sceny,
ale szczęśliwie zatrzymały w odpowiedniej odległości. Ludzie zaczęli płynąć
wartkim strumieniem po swoich głowach w naszą stronę, więc nie było czasu na
myślenie. Złapać, odstawić, patrzeć czy złapany nie chce na scenę wleźć,
złapać, wyciągnąć, postawić, przesunąć, złapać. Uważać na nos, uskoczyć, przykucnąć,
osłonić się. I nie za piersi, kuciapy czy moszny. Kontrolować miejsce chwytu.
Wszyscy dawali radę. Prawie wszyscy.
Bartek, mój
protegowany jakby stracił panowanie nad swoim ciałem. Brakowało mu wyczucia
odległości, zachowywał się tak, jakby nie zauważał płynących do niego po ludzkich
głowach wariatów. Jak już kogoś zauważył, to robił jakiś dziwny koszyczek, taki
chwyt jakiś niespotykany i ludzie koło niego spadali. Kątem oka zobaczyłem
Pewusa jak stoi i patrzy czy dajemy radę. Bartek nie dawał i wyglądało to słabo.
Ale tak od trzeciego kawałka, wszystkie oczy i uszy zaczęły wytężać swoje
zmysły do granic możliwości ponieważ Mistrz zaczął wokalnie kuleć. A Bartek
zaczął łapać prawidłowo. Tylko nikt tego już nie widział bo mieliśmy problem na
mikrofonie.
A
dokładniej, precyzyjniej, tak prosto z mostu napiszę, że Kazik zaczął mocno
fałszować i mylić teksty. Sam stojąc w fosie miałem problem ze śpiewaniem pod
nosem wraz z moim idolem, bo nic się nie zgrywało. Zespół robił dobrą minę do
złej gry, Kazik walczył sam ze sobą i z muzyką.
Raz było lepiej a raz gorzej. Kasia kręciła zamiast mnie muzyków, młody
Gomółka po kilku kawałkowej euforii usnął na trybunie, a ja zastanawiałem się
czy uda się ten koncert dokończyć. Ale przecież Kazik to Kazik, i dał radę
jakoś dośpiewać do bisów, pomimo problemów z samym sobą.
W przerwie
miała miejsce mała uroczystość, która odbywała się co roku na zakończenie
trasy. Kazik wyczytywał wszystkich, którzy mieli cokolwiek wspólnego z trasą,
od menadżera do kierowców. Nasza Kultowa paka, poza zespołem i łachudrami spod
bramek, wyglądała tak: Kajtuś realizator, Sebuś techniczny monitorowiec, Wojtek
Jabłko, wtedy techniczny, Stanisław, legenda warszawskiej i polskiej techniki,
i wszyscy inni których nie pamiętam. Mnie odwalało równo tego wieczoru. Koniec
koncertu łapałem ubrany w czyjąś śmierdzącą i przepoconą czapkę, może i swoją,
potem pod nią ubrałem worek foliowy z wody mineralnej i wyglądałem jak kretyn,
choć wtedy myślałem, że jestem zabawny i ładny. Nie byłem.
Po całej
ceremonii Kazik podszedł do Darka i coś mu na ucho powiedział. Już w fosie Dario
podszedł do mnie i przekazał:
– Góma,
będziemy Polskę śpiewać.
– Jak to
śpiewać?
– No do
mikrofonu. Zespół zacznie grać, my wskoczymy na scenę i zaśpiewamy pierwszą
zwrotkę. Pamiętasz?
– No jasne.
Wszystko pamiętam. – mówiłem jak automat, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego
co się dzieje.
Po chwili
Irek ruszył z pochodem basowym rozpoczynającym kultowy prawie hymn, Darek
przycupnął przy krawędzi sceny i na znak Kazika pociągnął mnie za sobą.
Wszystko zadziałało mechanicznie. Złapaliśmy wspólnie za mikrofon i jak na
członków Kult Ekipy przystało, stanęliśmy na wysokości zadania śpiewając mocno
i równo:
Poranne zorze, poranne zorze
Gdy idę w Sopocie nad morzem
Po plaży brudno-piaskowej
Bałtyk śmierdzi ropą naftową
Poranne chodniki
Gdy idę, nie rozmawiam z nikim
Jak jest w niedzielę nad ranem
Po sobotnich balach chodniki zarzygane
Polska
Mieszkam w Polsce
Mieszkam w Polsce
Mieszkam tu, tu, tu, tu*
*Kult, fragment utoru”Polska”
I na czwarte
„tu” przekazaliśmy mikrofon Mistrzowi, przybiliśmy piątki i wróciliśmy do pracy
pod sceną. Byłem wniebowzięty. Spełniły się moje najskrytsze marzenia o których
nawet nie marzyłem śnić.
Po robocie
wiwatom nie było końca, nikt nawet jakoś specjalnie nie wspominał o
niedyspozycji Kabury, a jeśli nawet to w żartach. Cieszyliśmy się że już
koniec, nie spodziewając się burzy ,która zbierała się nie tyle nad naszymi, co
nad naszego lidera głową. Ale zanim burza nadeszła ruszyliśmy w tany.
W hotelu
Olimpijskim jest fajna knajpka z dobrym jedzeniem i napitkami wszelkiego
rodzaju. Tam rozpoczęliśmy zabawę. I w pokojach, bo tam znowu można się było na
start zaprawić niskim kosztem. Zabawa zabawą, ale mieliśmy też jakąś zbiórkę do
wsparcia. Bzyczyna więc zorganizował koszulkę Kult Ochrony i poszliśmy razem do
pokoju Kazika poprosić o autograf.
Na hotelowym
korytarzu wpadłem na Janka Grudzińskiego.
–
Słułułuchaj Goomi. Czy ja mógłby się jutro zabrać z tytyobą do Krakowa? Mam
wynajęty apartament, narzeczona przyjeżdża i chcemy kilka dni spędzić to tu to
tam.
– Ależ
oczywiście! Nie ma sprawy. Ruszamy koło południa. Może być?
–
Zyzynakomicie. Dziękuję. Ucałuj małżonkę.
– Sam
ucałujesz jak Tomka uśpi. – cieszyłem się strasznie, że mogłem być pomocny moim
idolom jakkolwiek tylko potrafiłem. I pognałem za Bzykiem do Pana Kazika.
Puk.Puk.Puk.
– Co tam? A
to wy. – powiedział Kazik na nasz widok, wchodźcie.
– Kazo, my
na chwilę. Koszulkę chcemy dać na licytację. Kult Ochrony. I żeby poszła
drożej, to chcemy cię prosić o autograf? Możemy? – zapytałem.
– Możemy? –
powtórzył ironicznie – Zawsze możecie. Lucka znasz Gómi? Bo Bodzia to pewnie
kojarzysz?
W pokoju
wokalisty gościli od prawej, mojej prawej, lekarz medycyny konwencjonalnej
Lucek i bramkarz Łódzkiego Klubu Sportowego, Bodzio W. Lucek mieszkał w
Katowicach i miał niedaleko, a Bodzio po meczu wziął taksówkę i przyjechał na
koncert z Łodzi. Prosto po meczu. Obydwoje mieli swoje miejsca w Kazika sercu i
jego twórczości.
Przywitałem
się serdecznie, przedstawiłem dygając jak uczennica i po załatwieniu sprawy z
koszulką wyszedłem obiecując powrót za jakiś czas. W międzyczasie zaliczyłem
wizytę w knajpie, pokój ochrony i rozmowę z Esem, który był załamany.
– Nie wiem
co się ze mną stało. Od dwóch dni się strasznie denerwowałem, nie mogłem spać i
jeść. Gómi! Sraczkę miałem ze stresu. A jak zobaczyłem tyle ludzi to się
przeraziłem i było jak było. Chujowo. – nawet dużego Bartka emocje pokonały.
– Nie martw
się. Może jeszcze kiedyś połapiesz w Kulcie. Będę się starał, żebyś dostał
szansę.
– Przeproś
Wieteskę. Głupio mi.
– Sam se
przeproś. Tylko za co? Zdarza się najlepszym.
Po
sprawdzeniu jak tam moja rodzina sobie radzi, zdrowo podlany wróciłem do Kazika
i jego gości.
– Aaa. To
jest ten Gómi z Huty. – Lucek zaczął mnie badać. Jak lekarz.
– Aaa. To
jest ten Lucek z piosenki? – Odparłem atak i się polubiliśmy od razu.
Bodzia to
jak bym znał od lat. Jak jeździłem do Mielca na obozy kadry Makroregionu
Małopolskiego, to nie raz oglądałem na żywo treningi Stali, w której Bodzio
zaczynał. Poza tym Kazik mi o nim sporo opowiadał, bo zakolegowali się razem
kiedy Boguś kopał w Legii. W pewnym momencie, mocno już podlany zaproponowałem
Bodziowi prezent.
– Bodzio, a
Nową Hutę lubisz? – zapytałem.
– Lubię.
Hutnika znam. No lubię.
– To mam dla
ciebie prezent! – i ściągnąłem piękną bawełnianą bluzę z kapturem w kolorze
szarym, z wielkim, pięknym napisem Nowa Huta. – Masz. Jest twoja!
– No co ty?
– Masz! –
brzmiało to już trochę jak „ze mną się kurwa nie napijesz”?
– No bierz
jak ci daje! – Kazik się nie zastanawiał i wziął bluzę z moich rąk i dał
Bodziowi.
– Dzięki. –
Bodzio był zaskoczony.
– To napijmy
się! Luceeeeek! Polewaj! – wokalista obudził doktora.
Doktor
burknął:
– Czego? – i
znowu zasnął, więc jako najmłodszy polałem ja i zaczęliśmy rozmawiać o futbolu
w wydaniu naszym krajowym.
A że pod
futbol wódeczka wchodzi jak ta lala, to po pół godzinie byliśmy już mocno
porobieni. Ja najbardziej, potem wokalista i na końcu, najlepiej wytrenowany z
nas, Pan Bramkarz Piłkarski. Wtedy też uświadomiłem sobie, że bluza która stałą
się prezentem była jednak droga, jak na
mój portfel, i postanowiłem o nią powalczyć.
– Boguś, ale
obiecaj mi, że będziesz w niej chodził. Obiecasz? – mówiłem ze łzami w oczach.
– Będę! –
Bodzio był konkretny.
– To dobrze,
ale jak byś nie chciał w niej chodzić, to nie musisz. Możesz mi ją oddać.
Dobrze?
– Dobrze.
Masz.
– Ale nie. Nie
oddawaj. Bo jak będziesz chodził to jest twoja. Ale jak nie no to wiesz, szkoda
by było.
– Kurwa.
Gómi! – Kazik się wtrącił, a że przeklina niezwykle rzadko, o musiałem go
zezłościć mocno – Skoro już mu dałeś to mu nie zabieraj. A ty mu – spojrzał w
stronę Bodzia – prezentu nie oddawaj.
– Nie
zabieram. Ale zrozum, że jakby miał nie chodzić w tej bluzie, to się zmarnuje.
– kluczyłem jak mogłem. – Bodzio! Będziesz chodził? Obiecaj! – prawie płakałem.
– Będę. –
Bodzio był nieugięty i lekko już zdezorientowany całym bluzowym zamieszaniem.
– To napijmy
się! Luceeek! Pobudka!
Lucjusz nie
wstał, Bodzio postanowił wracać, bo koledze taksówkarzowi fajnie się nas
słuchało, bo siedział z nami i za brak jego postaci w tym co spisałem
przepraszam, ale czas naglił a droga była daleka. Ja też się ocknąłem, że przecież
rano mam jazdę do domu i pora najwyższa przestać pić. A za oknem prószył
pierwszy śnieg i droga do domu nie jawiła się jakoś kolorowo. Wstałem,
pożegnałem gromkim cześć żyjących kolegów, ostatni raz rzuciłem smutnym okiem
na bluzę i kiedy łapałem za klamkę poczułem na ramieniu rękę Mistrza.
Odwróciłem się a ten spojrzał mi głęboko w oczy i zapytał:
– Powiedz
szczerze, jak przyjaciel. Naprawdę było tak źle? Tylko szczerze!
Ale mnie
zaskoczył. Dawno zapomniałem o tym, że tego wieczoru coś mogło być źle i odpowiedziałem jak
przyjaciel.
– Nie było
źle. Naprawdę. Nie było dramatu. Nie martw się. – i z takim przekonaniem
uściskałem swojego Mistrza i poszedłem spać.
Długo nie
spałem bo emocje trasowe ciągle we mnie buzowały i postanowiłem zejść na
śniadanie wcześniej, spokojnie posiedzieć, pożegnać kolegów z szajki i w miarę
sprawnie wyzerować organizm z alkoholu. Miałem mieć na pokładzie rodzinę i
Grudę, to musiałem być czysty jak łza.
Restauracja
była już zaludniona. Był Piotrek, był Banan, był Jeżyk.
– Piotrek,
którym pociągiem jedziesz? – zapytał Banan.
– Tym ósma pięćdziesiąt. – odpowiedział
menadżer.- Zaraz będę zamawiał taksówkę na dworzec.
– To zabiorę
się z tobą.
– Dobra.
Atmosfera
była jakaś taka niewyraźna. Zespół siedział porozrzucany po całej sali, jakby
się nikt nie znał. Może nie aż tak, ale czuć było jakiś dystans. Zapewne
dosiadłem się do Irka. Pewu szybko zjadł i wyszedł, Banan z kimś gawędził i nie
spieszył się jakoś specjalnie.
– Szkoda tej
wódki co miała być na koniec trasy. – Jerzyna zagadał od razu o chlebie.
– Jakiej
wódki? Coś miało być na finał? – nic wcześniej nie słyszałem w tym temacie, bo
pewnie bym po sztuce naciskał żeby było za darmo pite. Bo nie po to się jeździ i
te sprawy.
– Miała być
skrzynka wódki. Ale po tym zamieszaniu z Kazikiem, Wieteska się wściekł i nie
pozwolił z busa premii wyciągać.
– Aha. –
zrozumiałem, że jednak nie wszystko wczoraj było okej. – A Kazik już jadł?
– Kazik? Nie.
Nie wziął gaży za koncert i pojechał pierwszym pociągiem o piątej.
– Ale jak
to? Siedziałem u niego do drugiej. Gadaliśmy. Bodzio był, Lucek. Ty, Jerzyk,
przecież dramatu nie było. Sam widziałeś.
– Jasne, że
nie było. Ale ludzie to ludzie i swoje wiedzą. I może być z tego zamieszanie. –
prorokował basista pomiędzy jednym a siódmym kęsem.
Śniadanie
przebiegało w spokojnej atmosferze. W końcu i Banan ruszył na pokoje, żeby się
ogarnąć. Pojawił się po kilkunastu minutach, akurat jak Zdunas przyszedł jeść.
– Widział
ktoś Wieteskę? – waltornista był podenerwowany.
– Ja
widziałem. – Janek Zdunek aka „siła spokoju” był zorientowany w sytuacji –
wsiadł do taksówki i odjechał pięć minut temu.
– Co? Jak
to? Miał mnie zabrać? Tak się kurwa nie robi. – Banan się wściekł, zabrał
walizkę i wrócił do hotelu.
Wróciłem i
ja. Pojedzony i szczęśliwy. Promile schodziły, pogoda była raczej do dupy a ja
czekałem aż moja kamanda wstanie, bo zamierzałem zjeść przed wyjazdem drugie
śniadanie, nie po to i te sprawy znałem już i praktykowałem. Szedłem sobie
rozanielony do siebie, kiedy w połowie korytarza zobaczyłem Banana i jego
walizkę, Morawkę, i jeszcze kogoś.
– O! Idzie.
Przydupas Wieteski! – wypalił Banan na mój widok.
Aż mnie
zagotowało na takie porównanie. Przydupas. Jakby to był ktoś inny, z innego
zespołu najlepiej, to bym mu nagadał, że hoho. Ale to był Banan. Krzysiu,
którego waltornia w „Niejednym” rozkładała mnie na łopatki.
– A co ci
się kurwa nie podoba? – po pierwsze grzecznie, taką miałem zasadę. – Jaki kurwa
przydupas?
Ależ się
koledze skojarzenia nasunęły. Starałem się wszystkim nieba przychylić, i jako
osoba niekonfliktowa wtedy, kochałem ich jak braci. Bez względu na jakim instrumencie
kto grał. A nawet tych nie grających lubiłem bardzo, bo zespół to nie tylko ten
co na przedzie, ale i ci którzy w cieniu na niego pracują. Kazik mnie tego
nauczył. Oczywiście, że z Piotrkiem byłem troszkę bliżej. Relacje nasze wybiegały
daleko poza relacje pracodawca – pracownik, zresztą nigdy tak się nie czułem.
Kult Ochrona nie była pracą a pasją, za którą, poza rodziną, dałbym się
pokroić. Do tego mocno trzymałem kciuki za nowy projekt menadżera Kultu o
nazwie Buldog, a to już nie wszystkim pasowało.
– No nie
Gómi. Żartowałem. – Krzysztof zluzował napięcie – Ale bliskim kolegom jego
jesteś. Buldog ci się podoba. Ale to co twój kolega dzisiaj zrobił, to jest
przegięcie.
– To prawda.
Słabe to było. – nie miałem argumentów, nawet waleta w rękawie, żeby Piotrka
bronić. Poza tym kim ja byłem wtedy żeby zespół ustawiać po kątach? Może za
rok…
– Przykro
mi. – powiedziałem i poszedłem do pokoju. – Idę do pokoju. Dziecko muszę zabrać
na śniadanie.
Po tym cały
zamieszaniu, około godziny pierwszej po południu, załoga zielonego Seata zgromadziła się po w okolicy
pojazdu. Notoryczna Kasia Narzeczona, jej i mój syn Tomasz Karol Junior, ja
jego ojciec a Notorycznej, Notoryczny Narzeczony i Pan Janek, klawiszowiec i
gitarzysta mojego ukochanego zespołu na świecie.
– Jasiu,
dawaj walizkę do bagażnika i siadaj z przodu. – pokazałem koledze miejsce w szeregu,
a dokładniej w aucie. – Ruszamy powoli, bo pogoda jest do dupy i szybko nie
pojedziemy. Rozumiesz. Rodzina na pokładzie.
W
samochodzie każdy zajął wskazane mu miejsca, zapaliłem silnik, włączyłem
światła i dałem na maksa wentylator. Ale ten nie zadziałał.
– No nie
kurwa. Wentylator nie działa. Ja pierdolę. – dostałem ataku jak zawsze. Mam to
po dziadku Marianie, który jednak nie przeklinał jak się denerwował. Więc po
kim ten język mam? Chyba po synu swoim, bo on też klnie jak szewc.
– Kochanie
nie przeklinaj. Dziecko jest w aucie. I gościa mamy. Co sobie kolega o tobie
pomyśli?
Pan Janek
wiercił się nerwowo, bo może nie znał mnie od tej strony, a ja opanowywałem
sytuację najlepiej jak tylko mogłem.
– Nie przeklinaj. Nie przeklinaj kurwa mać.
Szyby mi parują, chuja widzę, droga zaśnieżona, a opony mam letnie. Matko
Boska…! – potrafiłem mieszać przekleństwa i osoby boskie w jednym słowotoku jak
nikt. – No nic kurwa. Jedziemy.
– Damy radę!
– Jasiu był wzorem spokoju, opanowania i natychmiast wprowadził atmosferę
damyseradejakośchoćjestdodupy.
Ruszyłem,
wspomagając się jakąś szmatką do szyb. Jednak cztery osoby w zimnym aucie nie
pomagały szybom. Nie pomagało ich uchylanie, a po przetarciu zostawały rozmazane
i jeszcze gorzej przez wytarte miejsca widziałem.
– Bo ja to
czasem tak mam. – Jasiu postanowił zabawić nas historiami swojego życia –
Jakbym jakiegoś pecha przyciągał. Przy mnie lubią się psuć przedmioty. Bardzo
rzadko oczywiście, ale się zdarza.
Spojrzałem
na niego spod oka, groźnie i Janek się uspokoił, bo pomyślał zapewne jak ja, że
jeśli go wyrzucę to wszystko się naprawi.
– Wiem,
wiem. Miałem tak w Bel – Polu. – postanowiłem opowiedzieć swoją sytuacją, bo
jednak zacząłem wierzyć w PanaJankowe możliwości. – Do nas też przyszedł gość.
Jak mu zacząłem fakturę drukować, to drukarka w połowie drukowania stanęła.
Poszedłem do stanowiska obok, a tam drukarka nawet nie ruszyła. Zrestartowałem
swoją i nic. Wtedy chłop mi opowiada, że rzeczy martwe przy nim wysiadają.
– I co? –
Notoryczna też słuchała zainteresowana.
– I kazałem
mu wyjść na papierosa. Zrestartowałem wszystko jeszcze raz, jak chłop wyszedł i
ruszyło. Janek. Wysiadasz. Może to pomoże?
– No co ty
Gómi? Serio? – Jasiu się wystraszył.
– Żartuję. –
uśmiechnąłem się, bo udało się przez miasto Katowice przejechać bez kolizyjnie i
było już z górki. Autostrada, Kraków i jesteśmy u celu.
Ale nie
było. Po pięciu kilometrach miałem dość. Nic nie widziałem i musiałem jechać
autostradą pięćdziesiąt na godzinę.
– Będę ci
szyby wycierał! – wpadł na pomysł pan Janek chcąc być użytecznym.
Ale szmatka
do szyb była już wilgotna i tak rozmazywała, że było tylko gorzej.
– Jest
gorzej. Zostaw.
– Lepiej.
Przynajmniej na chwilę.
– Gorzej. Bo
mi rozmazujesz tę szczelinę na dole szyby, a ja przez nią widzę dobrze.
Szczeliną
była niewielka przestrzeń u dołu szyby, w której widoczność była bardzo dobra
dzięki temu, że tam dmuchało powietrze które wytwarzał pęd jadącego auta. I jak
zsunąłem się na fotelu i przekrzywiłem głowę, to mogłem jechać i sto na
godzinę. Ale Janek tego długo nie kumał i mi zamazywał przed oczami świat .
– Przestań
mi mazać!
– Wycieram.
– Mażesz.
Mam szczelinę jak w czołu i tam widzę super. Nie dotykaj.
– Jak
chcesz. Będę wycierał tylko sobie. To opowiem wam o depresji, bo ostatnio znowu
miałem.
I zaczął
opowiadać o depresji. Czymś o czym w wieku trzydziestu trzech lat nie miałem
bladego pojęcia. Bo czy ktoś w Nowej Hucie słyszał za komuny o jakiejś
depresji? Czy ktoś znał taką chorobę? Ja na pewno nie. Ale niestety wkrótce ją
poznałem. Zachorowałem na depresję i miałem ataki bardzo często. Wtedy
przypominałem sobie tę podróż z panem Jankiem kochanym i już wiem gdzie się tą
depresją zaraziłem i od kogo. Jak katarem.
Po dwóch
niecałych godzinach dotarliśmy do granic miasta królów. Wtedy klątwa Janka co
do rzeczy martwych uległa rozszerzeniu na żywych ludzi i mały Tomek zaczął
wymiotować. Psuło się już wszystko. Przedmioty i ludzie. Aż strach było jechać
do nas. Ale skoro już Janka na kilka godzin zaprosiłem, zanim mu kwaterą ogarną
i narzeczona nadjedzie, to wstyd było to nagle zmieniać. Raz kozie śmierć
pomyślałem, bojąc się o komputer, pralkę, telewizor, lodówkę i papugi.
Na szczęście
w domu nic nie padło, dziecko wyzdrowiało, a my z drinkami w ręce rozsiedliśmy
się przed komputerem. Wleźliśmy na Kult Forum, żeby po Katowicach poczytać
peany na naszą cześć. I wtedy doznaliśmy szoku.
Gównoburza
jaka się rozpętała na internetowych stronach Kult Forum rozłożyła nas na
łopatki. Czytaliśmy z rozcapierzonymi
gębami:
(Poniżej,
pismem pochylonym na prawo, pisownia oryginalna ze strony Kult Forum z roku
2006)
Włsnie wrocilem ze
„Spodka” gdzie byłem na???? konercie kultu….masakra. Kazik się najebał
i próbował spiewać ale na probach sie skonczylo… mylił teksty
itp.(przynajmniej dedykacje z kartek ładnie czytał.!) Jedna wielka kuuuupa. W
sektorach siedzacych zapanowała konsternacja.I tak sie zastanawiam moze jestem
juz na to za stary,(mam 23lata) za dużo wymagam czy co??? Jak ide na koncert to
see chce dobrej muzyki posluchac czysto zaspeiwanej. Moim zdaniem danie w banie
i tym spsobem zjebanie wystepu to lekcewazenie widza,myle sie???? (Żal mi
chlopakow z zespolu bo na instrumentach zapierdalali az milo)…Na koncert K.
juz sie nie wybiorę bo zostałem wyruchany w dupe. Lubie ta kapele i slucham jej
od dawna nie wiem co mam myslec. Moze gdybym poszedl na plyte inaczej bym to
odebrał? Albo ja się starzeje albo….Kazik?
*
kurwa, tego
sie nie spodziewalem… jesli to prawda (w co szczerze watpie!!!) to…
nieciekawie.
jakby nie mogli paru godzin z tym piciem poczekac. ech…
*
musze niestety po
czesci przyznać racje Miloszowi.
Kazik niestety był nawalony, mylił teksty prawie w każdym kawałku..
przy „lewe lewe loff” miałem jedną myśl w głowie: kończ waść…
8 bełkot
*
Na koncercie nie byłem, ale czuję
jakbym w pysk dostał…
Ej…. jaja sobie robicie….?
W sumie to wokaliście najtrudniej ukryć, że jest pod wpływem
No to pięknie. Mógł być najlepszy
koncert trasy, ale dzięki Kazikowi był najgorszy. Dobrze, że nie byłem, ale bym
był wkurwiony. Tak to jestem tylko, kurwa, zniesmaczony.
P.S. Trzeba mieć nadzieję, że to pierwszy i ostatni raz. Raz coś takiego można
wybaczyć. Po drugim takim wyczynie to by ludzie przestali tak licznie na ich
koncerty chodzić.
Tak na marginesie, to Kazik- ile to będzie 5000 (może 6000) razy 35 złotych??
*
najgorszy koncert Kultu na jakim
bylem. A bylem na kilkudziesieciu.
Najebany Kazik belkotal. Czasem zamiast spiewac – PROBOWAL mowic, ale i to mu
ciezko przychodzilo.
Juz nie mowiac o TONACJI, bo wszystko, caly koncert na jednej tonacji
przeszedl. Zadnych mocniejszych czy wyzszych tonow. Porazka. Czasem cos tam
probowal spiewac, zapominal tekstu, to „bla, bla bla” dospiewal az
zaskoczyl po kilku linijkach. Wogole 3/4 koncertu byl uwieszony na mikrofonie z
glowa w dol by moc czytac teksty z kartek.
PORAZKA.
A myslalem, ze jak na wienczacy koncert z trasy – to dadza czadu. A tu dali
dupy.
A szanowalem tego czlowieka.
Teraz czuje sie, jakby ktos wyludzil odemnie te 35zl.
Za rok to chyba lepiej jak wokal by poszedl z playbacku.
He he – najczysciej zaspiewany kawalek calego koncertu byl na bisach, jak do
mikrofonu spiewalo 2 z ochrony Kulcich O niebo lepiej od Kazika
spiewali cala zwrotke
Na szczęście
rozpoczęły się już nocą próby obrony, głównie przez brać kultforumową znaną nam
w realu, kiedy my świętowaliśmy i nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co w Kult
świecie piszczy:
Spoko, spoko. Sex, drugs & rock
and roll. Fani sami są sobie winni, że nie przyjęli odpowiedniej dawki napojów
relaksacyjnych 😉
Rotten, Cobain etc. oni też robili takie jazdy i nikt im tego nie wypominał.
Kult to nie jest opera, to nie muzyka dla melomanów – to jest punk rock. Nie
bronię Kazika, zdaję sobie sprawę, że wielu ludzi przychodzi na koncerty nie po
to aby się pobawić czy spotkać ze znajomymi tylko dlatego, żeby podelektować
się muzyką, ale nie traktujcie Kultu jak Budkę Suflera. I tak grają po 3
godziny każdy koncert często kilka dni pod rząd. Kazik ma już swoje lata i nie
będzie śpiewał czysto każdej piosenki, nie będzie stał jak kołek popijając colę
bo ma już ponad 40 lat – nie wiem, może psychicznie nie wytrzymał. Może jest
już za stary na takie muzyczne maratony, może warto by było pomyśleć nad
ograniczeniem liczby koncertów Kultu, dać sobie spokój z Juvenaliami a
pomarańczową trasę ograniczyć do największych miast. Z relacji innych
zrozumiałem, że najlepsze koncerty Kult dawał na początku trasy – może to jest
jakaś wskazówka ? Nie wiem co wpływa na terminaż ustalania koncertów, ale może
warto by było zrobić przynajmniej 4 dni przerwy po każdym koncercie ?
Nie będę nic więcej pisał, wiem, że skoro taka sytuacja miała miejsce wielu
czuje się zawiedzionych, oszukanych, okradzionych czy coś tam jeszcze, ale
staram się zrozumieć kolesia, który wypruwa sobie na scenie żyły, żeby dogodzić
publice – i to od kilkudziesięciu lat. Może za bardzo nas rozpieścił ? Kulci,
mierzcie siły na zamiary.
Sprawa jest jasna – Kazik dał dupy, schlał się i zawalił koncert. To było nie w
porządku wobec tłumnie przybyłej widowni. Ale ja dla odmiany nie napiszę jaki
to z niego złodziej i skurwysyn bo to z tego co obserwuję właśnie to najłatwiej
jest ludziom powiedzieć. Ja życzę panu Staszewskiemu powrotu do formy i
zdrowia. No i żeby się trzymał, bo wierzcie lub nie, ale on gdy już wytrzeźwieje
i dojdzie do niego co się stało to będzie się czuł gorzej niż miliard
zdegustowanych Spodków razem wziętych. Trzym się Kazek.
Ostatnio edytowany przez qman
(Dzisiaj 00:23:49)
Nawet ja
ratowałem sytuację zaraz po koncercie, a słowa moje natychmiast były we
wszechświecie.
KroY napisał:
Jutro zamieszcze lewe lewe loff, mam
filmik nagrany i jeszcze pare innych to sę zobaczycie Kazelota w formie:)
Mi Gómi powiedział, ze on jest na antybiotykach. Więc pewnie wypił 3-6 piw, i w
środku koncertu mu weszła bania i chujnia.
No ale tak to juz bywa…
*
Eee tam – ostygłem, pysk mnie już nie
boli
W sumie uczestniczyliście w wydarzeniu bez precedensu. To taki biały kruk w
historii koncertów Kultu. Jeszcze kiedyś swoim dzieciom powiecie : „tak,
byłem wtedy tam”.
Napiszcie coś oprócz wokalu. Ma ktoś pew(ł)ną setlistę?
*
zawsze mam to samo zdanie
– to jest olewanie publiki, płacisz, to liczysz na jako – taki poziom, który
zazwyczaj jest trzymany.
dwa razy w życiu byłam na koncercie tak pijanej gwiazdy, że nie mogła śpiewać.
raz to była kajah, koncert się nie odbył, zaczęła rzucać przekleństwami i ją
ściągnęli ze sceny. może lepiej, bo wcale mi sie nie chciało tam być, a za
bilety chyba oddali kasę. dwa – plenerek i Wodecki, który próbował w stanie
wskazującym grać na skrzypcach. to jest trauma z dzieciństwa i bardzo boleśnie
ją wspominam do tej pory.
macie więc szczęście, że nikt Kaziczynie skrzypiec nie podał.
co nie zmienia faktu, że chętnie bym to zobaczyła. szczególnie kult ochronę,
śpiewającą nie za barierką, a na scenie(:
Ostatnio edytowany przez
Krolowa Życia (Wczoraj 12:59:43)
Po
przebrnięciu przez trzy strony ruszyliśmy z Jankiem do boju:
nawet
nie wiem co napisać
za rok trasa z plejbeku, zakaz wnoszenia aparatów i kamer, ochrona klubowa
nikogo
nie bronię, za nikogo sie nie wypowiadam
ale tylu bredni i pomówień, jeszcze kurwa niewidziałem
pozdrawiam
uczestnik
BULDOG
KOSZULKA KULT OCHRONA
JEST JAK IKONA
*
Gómi napisał:
persona_non_grata napisał:
… Kazik się przewrócił i 10 minut
nie mógł się podnieść Widze że ten koncert miał
niewielka wartość artystyczną.
CO TY PIERDOLISZ
!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Nie mów mi że wziąłeś na poważnie
zdanie zakończone
W walce nie
wiedziałem już co jest prawdą a co fantazją piszących.
Do tego na
zmianę dzwoniliśmy do Kazika, ale ten odciął się od rzeczywistości i
walczyliśmy sami. Janek i ja.
Adam napisał:
Żenada, żenada, żenada.
Kazik obrazil klika tysiecy osob, wiec wyszlismy wczesniej. Pieniedzy nie
żaluję ale przez kilka lat NIE wybiorę się na ich kocert. Będę też odwodzil
innych, żeby nie byli zaskoczeni jak ja wczoraj. A bylem już na ich koncertach
i bylo bardzo dobrze, grupa zawsze wyróżniala się pozytywnie na tle innych
kapel. Dobrze, że nie widzialem leżącego Kazika, bo chyba bym już NIGDY nie
poszedl na koncert Kultu. Teraz z pewnością też nie pójdę – a szkoda, bo bardzo
lubię muzykę Kultu. Może kiedyś…
A póki co – czekam na przeprosiny od Kazika Staszewskiego!
Wstyd, dziwię się pozostalym, że wytrzymali do konca! Jak by (Kazik) na Was
plul to też pewnie blibyście mu brawo! Nie macie za grosz honoru! Powinno się
Go obrzucić jajkami czy pomidorami żeby popamiętal, że nie tak traktuje się
fanów. Pewnie jest już duzo nagrań z koncertu – powinny się znaleźć obok nagrań
Mandaryny z Sopotu czy gdzie Ona tam wystąpila…
Gómi napisał:
JAKIEGO , KURWA LEŻĄCEGO ?!!!!!!!!!
NIE WIDZIAŁEŚ TO NIE PIERDOL DO CIĘŻKIEJ KURWY !!!!!
i widzisz persona jak niewiele potrzeba by dać pożywkę dla pojeba !
donkey napisał:
Można mieć różne zdanie na ten temat.
Tak jak pisałem wcześniej, można raz (a nawet trzeba) takie zachowanie
wybaczyć- mówię o ludziach, co tam byli. Natomiast sam kiedyś Kazimierz mówił,
że zdaje sobie sprawę, że dla młodych ludzi to dużo jest 35 zeta (jeszcze
trzeba brać pod uwagę kasę z podróż, nieraz większą niż bilet na koncert).
Szczególnie, że Spodek, to miejsce kultowe i na ten koncert czeka wiele ludzi
przez cały rok. A tutaj Kazio się nawalił (może był też taki fajny wtedy, jak
Nasz mały Kazio po dużym piwie- czytaj były premier). Szkoda, że w siatkówkę
nie grał . Jednak dużo ludzi jest delikatnie
mówiąc zniesmaczonych.
Z argumentacją qmana się nie zgadzam, szczególnie, że pomiędzy Łodzią, a
Spodkiem było dużo czasu na odpoczynek. Wydaje mi się, że to nie zmęczenie,
tylko po prostu banka świadoma. Choć nie do końca, bo ktoś mówił, że słyszał od
gómiego, że Kazik był po antybiotykach (o ile to prawda?). Natomiast, jeżeli
tak, to jak pisałem, wtedy szkoda pić, szkoda zdrowi i ludzi szkoda. Ponadto,
oni nie śpią w busach. Spią w hotelach. Przecież mogą rano wyjechać do
następnego miasta. Śmiech na sali. Jeszcze kilka takich argumentów było.
pzdr
Gómi napisał:
tak, przejazdy po 400 km to chuj
próby na godziny przed koncertem, potem siedzenie na salach, gzie warunki
na zapleczu zostawiaja sporo di życzenia, to też chuj
i jeszcze spotkania z fanami, po koncertach,które sa częścią tego cyrku, to tez
chuj, niech lepiej wypoczywają w hotelu a jutro im dopierdolimy że nas mają w
dupie i nie chcą się z nami spotykać, podpisywać itd
masakrowanie Kazika po koncertach o autografy, gdzie spocony 40 latek, często
chory, w zimnie podpisuje wam płyty i robi zdjęcia z cierpliwośćią anioła, to
też chuj
BULDOG
KOSZULKA KULT OCHRONA
JEST JAK IKONA
Pera napisał:
qman napisał:
To wypierdalaj na festiwal w Sopocie
i nie zawracaj dupy.
Heh to mnie człowiek rozbawił.
Jak będzie Cie przyjmował pijany lekarz i wytnie Ci nerkę zamiast migdała to
przecież nic się nie stało bo lekarz też człowiek i napić się musi.
Tak czy siak nie ma co się rozpisywać Pan Kazimierz przyszedł do pracy pijany i
olał całą publikę, ludzie przejechali kawał drogi i zostali obsłużeni jak
w sklepie za komuny.. jak się nie podoba to wyp… A przecież tak się nie
traktuje ludzi dzięki którym masz na chleb.
PS Reszta zespołu szacunek.
Gómi napisał:
kazik wybrał zawód muzyka rockowego,
ponieważ w ten zawód wpisane są różne ekscesy, które nadają kolorytu tej
zabawie (vide Ryszard R., Morisson, i inni )
porównywanie tych profesji jest kurwa, bardzo głupie
a może napiszesz 20 punktów do których się Kazo ma dopasować, co by było ok ?
Adamie, wydaje mi się że nie trzeba
przepraszać kilku tysięcy, a jedynie kilkadziesiąt, może kilkaset osób.
A to co zrobił Borysewicz i porównywanie tego do koncertu wczorajszego jest
fatalne.
Dla mnie fana wcZorajszy koncert był jedną z niewielu sztuk które zapamiętam na
zawsze, i to nie dlatego że sobie Polskę zaśpiewałem, ale dlatego że było
INACZEJ. A dla mnie 80, czy 70 któryśkoncert kultu miał swój smak, który będe
pamiętał zawsze.
Pozdrawiam serdecznie
BULDOG
KOSZULKA KULT OCHRONA
JEST JAK IKONA
Za przekleństwa tutaj zaprezentowane
przepraszam.
Poniosło mnie troszke.
BULDOG
KOSZULKA KULT OCHRONA
JEST JAK IKONA
Walczyliśmy
jak lwy. Jak tygrysy. Byliśmy na Pierwszej Światowej Wojnie Internetowej. Do
codzienności przywrócił nas telefon do Janka.
– Co mamusia
mówi? Że co Kazik? Że pijak? No co mamusia opowiada. Aaaaa. Że w telewizji
mówią, że pijany grał. Aha. Śpiewał. Gdzie? W wiadomościach? To nie prawda
mamusiu. Oni kłamią. Wszystko dobrze. Jestem u Gómiego w Hucie. Nie w bucie. W
Nowej Hucie. U kolegi. Tak. Nic mi nie jest. No. Pa. Pa. Zadzwonię jak wrócę.
Nie. Nikt Kazika nie zamknie. Kłamią. Pa mamusiu.
– Co się
dzieje? – patrzyłem na posty, na Janka i głupiałem.
– Moja mamusia
dzwoniła i nawet w wiadomościach mówili, że Kazik śpiewał pijany. Koniec
świata.
I tak to
więcej wyglądało. Wieczorem Janek Grudziński pojechał do apartamentu i kolejnej
życiowej narzeczonej, ja walczyłem na froncie Kult Forum w pierwszej linii
obrońców Kazika do wyimaginowanej krwi.
Do zmęczenia. Aż w końcu padłem na wznak.
Nowy dzień i
nowy tydzień przynosiły samo dobro. Najpierw naprawiła się wentylacja w
samochodzie. Wystarczyło Janka odesłać na kilka kilometrów od pojazdu i już
wszystko było okej. Potem Kazik napisał oficjalne przeprosiny i przyznał się do
śpiewania po pijanemu a świat zaczął mu pomału przebaczać. W domu miałem
porządek, królowała miłość i zrozumienie, więc na takiej podwalinie zaczynałem
knuć nowe plany na przyszłość i oczywiście na kolejne koncerty. I jak tylko w
zakładce „koncerty” na stronie www.kult.art.pl pojawiły się Stalowa Wola i
Warszawa to wiedziałem już jedno, że…
NA PEWNO
MNIE TAM NIE ZABRAKNIE. A jak!