12. Z notatnika buldogowego Tur Menagera. I nie tylko.

A opowiadałem wam o tym, jak w tym szalonym roku 2007 pojechałem z Buldogiem w trasę? Przed szalonym pomarańczowym październikiem? Nie? To posłuchajcie.

Wszystko zaczęło się od początku. A na początku był bas. Za ten bas złapał człowiek i tak powstał Buldog. Człowiekiem tym był Piotrek, menadżer Kultu. Kiedyś już zakładał zespół i powstał z tego Kult. Potem, z powodów takich i owakich, porobiło się tak, że Piotrek z Kultu odszedł, aby po ponad dwóch dekadach założyć swój zespół. Pozbierał zaprzyjaźnionych muzyków, z których większość miała z Kultem wiele wspólnego, bo albo w nim grali kiedyś, albo w nim grali w czasie powstawania Buldoga. Wszystko było poukładane, melodie rodziły się jak pąki na drzewach w kwietniu, i zaczęły się poszukiwania tekściarza-wokalisty.

Zanim go znaleziono lider grupy słał mi melodie z prób i byłem nimi zachwycony. Zostałem więc jednym z najpierwszych fanów, próbowałem nawet pisać do tych melodii jakieś teksty, żeby w końcu dostać informację, że na wokalu stanie najlepszy z najlepszych, Kazimierz Staszewski. Na tę wiadomość obkleiłem sobie auto w napisy Buldog i czekałem na rozwój wypadków. 

Wypadki się rozwijały jak wąż strażacki podczas pożaru i kiedy płyta była już nagrana, jako pierwszy fan dostałem próbki na imejla, z informacją, żeby nikomu i nigdzie nie pokazywać, a już wysyłać to po sieci to wcale nie wolno, pod karą śmierci.

I tak zrobiłem. Zapisałem utwory na dysku, a kabel od internetu odłączyłem, żeby ktoś mnie nie przechytrzył jakby postanowił włamać mi się do kompa. Dla stu czterdziesto procentowej pewności słuchałem piosenek które dostałem, tylko wtedy jak byłem w domu sam, i do tego po cichu, żeby sąsiedzi ich czasem nie nagrali i nie puścili w świat. Po prostu sfiksowałem na punkcie utrzymania tajemnicy. Ale to co ja robiłem to jedno, a jak ktoś coś spierdolił to drugie. Bo i tak zawsze jest na mnie.

– Cześć. Piotr z tej strony. Słuchaj. Mam sprawę. – telefon od kolegi menadżera Kultu i lidera psiego zespołu był oficjalny jak rząd.

– Cześć. Co tam? – mój ton był jak zawsze radosny, bo ludzie prawi mają prawo być radośni zawsze jak tylko im się chce.

– Dałem ci kawałki Buldoga. Prawda? I prosiłem, żeby nigdy i nikomu nie dawać? Tak?

– Tak! I nie dałem. Nikomu i nigdy.

– To jak to się stało, że nasze piosenki są w sieci? Już je poblokowałem, ale nie tak miało być.

-No co ty? Chyba nie sądzisz, że one wyszły ode mnie? Jak? Przez kabel w ścianie? Nikomu nawet nie mówiłem, że je mam. Nawet Kasi nie puszczałem. A Kazik nikomu nie dawał? Może chłopaki? Co? Tylko my je mieliśmy? Kazo, ja i ty? O kurde. To słabo. Dobra. Jak coś mi się skojarzy, to zadzwonię. Pa.

Sytuacja wyglądała na mocno dramatyczną, a ja wyglądałem w niej na najsłabszy element. Ale byłem ze sobą cały czas, od chwili otrzymania materiału, aż do dramatycznego telefonu i się pilnowałem jak mało kiedy. Zawieść Piotrka przy takim zaufaniu? Nie ja! Postanowiłem oczyścić swoją nieskalaną postać.

Złapałem za telefon i użyłem koła ratunkowego. Wybrałem numer do przyjaciela.

– Słuchaj Kazo. Dzwonił Piotrek, są jaja bo kawałki Buldoga wyszły do sieci.

– Wiem.

– Ale nie ode mnie. Ja nikomu nie dawałem, do sieci nie wrzucałem.

– No ja też nie. Ledwie mejla obsługuję w komputerze.

– No właśnie. I podobno tylko my ten materiał mieliśmy.

– Chyba nie. Zapytam Piotrka.

– Super. Czekam. Cześć!

Sprawa wyjaśniła się w przeciągu siedemdziesięciu dwóch godzin. Okazało się, że Piotrek jeszcze komuś jednak dał nagrania. Dziewczynie. I ta pod wpływem jakiegoś impulsu, wina a może i niespełnionej miłości do sztuki, zaczęła się materiałem dzielić i poszło. Zostałem oficjalnie oczyszczony. I mogłem dalej bezkrytycznie wierzyć sobie.

Kiedy już ten Buldog ruszył, tak pełną psią parą, postanowiliśmy z Dorianem zaprosić Kazika z Buldogiem na nasz świeżutki festiwal Spinacz w kochanej Kolbuszowej. Piotrek się zgodził i byliśmy najszczęśliwsi na Podkarpaciu albo i w Polsce. O Buldogu, Kolbuszowej, Spinaczach to ja jednak gdzie indziej, bo mi się tuszcz w drukarce kończy. Na zachętę wspomnę tylko, ze byłem prowadzącym imprezę, robiliśmy sobie na scenie jaja jak balony a po wszystkim zagraliśmy psi mecz na stadionie Kolbuszowianki o godzinie drugiej w nocy. Tak, tak. Sam to chętnie przeczytam! Tak jak i o pierwszym koncercie Buldoga w Hybrydach i Forumowych Kazelotach, czyli nagrodach od forumowej społeczności.

Tydzień po Spinaczu byłem w ogromnej zwyżce formy. Energia mnie rozsadzała od środka i tradycyjnie nie mogłem na dupie usiedzieć. Tym trudniej mi było, posiadając samochód marki Seat zielony, przepuścić taką kombinację wyjazdową:

Sobota 21.07.2007 Kult pod Wałbrzychem w Radkowie

Niedziela 22.07.2007 Buldog w Jarocinie

Zacząłem wiec urabiać Notoryczną, która po mojej fenomenalnej konferansjerce na Spinaczu znowu dostrzegła we mnie to coś, na kilka dni przed wyjazdem. Może urabiałem jednak na dzień przed wyjazdem?

– Ale przecież w sobotę pracujesz.

– No tak. Ale do czternastej. Jak ruszę po pracy, to zdążę!

– To jedź ty latawcu.

– Super. Dziękuję kochana! A potem z tego Radkowa to ja sobie podjadę, bo to nie daleko, do Jarocina. Bo wiesz. Buldog tam gra. A to rzut beretem, no i przecież ci mówiłem, że byłem w Jarocinie w 1993 roku i bym sobie porównał jak jest w tam dzisiaj. Co?

– Ciebie chyba popierdoliło… – Narzeczona nie przeklinała nigdy, ale sami wiecie jak to jest, kiedy dzielicie życie codzienne z chamem, burakiem i wieśniakiem. Bez przekleństw się do niego nie dotrze. – W poniedziałek masz pracę.

– Dokładnie! I jak po Buldogu ruszę z powrotem, to akurat na dziesiątą do pracy dotrę! – wszystko miałem mniej więcej obczajone.

– Nie wierzę ci. Ale jedź. Tylko ostrożnie.

– Kocham Cię! – wykrzyczałem, ucałowałem Notoryczną i dziadka, znaczy syna i poszedłem planować eskapadę bardziej szczegółowo.

W sobotę w pracy dupa mi się paliła żywym ogniem, bo chciałem już być w trasie, żeby to wszystko przeżyć na spokojnie, żeby nie było tak na hura, po łebkach i szaleńczo. Żeby zdążyć na koncert, na piwo, na wszystko. Do pokonania miałem 308 kilometrów, za Kłodzko. O 14.09 wyruszyłem na swoją przygodę weekendu. Bo nawet nie roku, skoro co tydzień działy się takie rzeczy, że o ja pierdolę!

Dojechałem zgodnie z wytycznymi google mapy, jeśli ona wtedy już działała. Parkując nieopodal hotelu w którym spał zespół, lekko się zdziwiłem, bo miasteczko było wymarłe. Nawet spożywczy, gdzie chciałem kupić sobie na obiad pasztet „Świński Ryj”, bułki i piwo, był zamknięty. Dziwnie spokojnie to wszystko wyglądało, jak na miejsce na styku granic Polski, Czech i Słowacji gdzie ma zagrać wielki Kult. Wlazłem więc do hotelu i trafiłem na Jeżyka.

– Dzień dobry panu Górniemu! – basista powitał mnie kręcąc mój kult forumowy pseudonim niemiłosiernie, ale on akurat mógł, bo tak przeczytał w komputerze kiedyś. Górni zamiast Gómi. I przez jakiś czas myślał, że ja to w ogóle ze Śląska jestem, pracuję w kopalni i na cześć górników mam ksywę Górni. Matko…

– Cześć Jeżu! Ty, to tutaj te występy macie?

– No tutaj. Tylko pod miastem, zaraz jedziemy. Pan się z nami wybierze?

– Wybierze. Po to przyjechałem. – odparłem i po kwadransie jechałem z zespołem na miejsce.

A miejsce było wybornie przepiękne. Scena stała u podnóża góry, na wielkim zielonym terenie. Było jak na wsi. Koncert był przepyszny, przepyszne były kiełbasy z grilla i inne takie te. I właśnie chyba takie te, które miejscowi wypili w zbyt dużej ilości, spowodowały pobudzenie organizmów, i kiedy już szykowaliśmy się do wyjazdu, rozpętała się bójka. Wieś stanęła naprzeciw wsi i ruszyły w wir walki sztachety, ławki, pięści, kopniaki i inne formy honorowego pojedynku. Szczęściem front nie objął naszej drogi wyjazdowej i udało nam się czmychnąć. Może nawet wszystkim, tylko kto tam Jeżyka zrozumie i ścieżki jego działań rozkmini?   

W hotelu zostałem przydzielony do pokoju kierowcy. I fajnie, bo kierowcy to ludzie spokojni, wcześnie chodzą spać, nocą nie wariują i bardzo mi to pasowało, bo sam miałem być kierowcą w drodze ku Jarocinowi. Niestety, nie wziąłem pod uwagę, że dla zespołu i jego gości przygotowano salę bankietową tak suto zastawioną, że oszalałem. Nakręcony emocjami zacząłem robić nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu. Zapomniałem nawet, że mam od rana powozić. I to nie tylko siebie, ale i Wojtka, gitarzystę Buldoga, oraz nasze forumowe królewny: Trini i Ewę. Dziewczyny podjechały na koncert z Wrocławia i na hasło: Jarocin! Postanowiły skorzystać z moich czterech kółek. Ale zanim ruszyliśmy, wszyscy na kilka godzin staliśmy się królami życia. Kazik śpiewał, tańczył, właściciel hotelu puszczał pankowe standardy z lat siedemdziesiątych z wysp i było mega mega fajnie.

Na szczęście posiadałem resztki zdrowego rozsądku i gdzieś przed czwartą rano, na ostatnich nogach doszedłem do pokoju. Kierowca spał, a telewizor chodził dość głośno. W półmroku, potknąwszy się tylko trzy razy, znalazłem pilota i wyłączyłem tiwi. Wtedy kierowca wstał, włączył tiwi i wrócił do spania. Łeb mnie bolał, telewizor skuczał, a sen nie przychodził. Rano był problem.

Ale od czego są problemy? Od tego żeby je rozwiązywać.

– Piotrek, to ja pojadę za tobą. – ustaliliśmy kolejność naszej ferajny, na wszelki wypadek jakby jakaś kontrola drogowa czyhała.

– Dobrze. Tylko jedźcie ostrożnie.

I ruszyliśmy ostrożnie, Piotrek z Kaburą, Zdunasem i Glazem, ja z Trini, Królewną Ewą, Wojtkiem i zgrzewką piw. Piwa były dla Wojtka i może dziewczyn, jeśli Wojtek by miał ochotę im coś odstąpić. Ale raczej nie miał. Na każde syknięcie otwieranej puszki przez moje skacowane ciało przechodziły ciarki. Ale nie mogłem być Durczokiem swojego losu i nie wypiłem ani łyka piwa. Leciałem na mineralnej gazowanej, żeby jak najszybciej wyzerować organizm, żeby nie było jakby coś było. Mój bufor bezpieczeństwa w postaci Piotrka Buldoga zgubiłem już na drugim rondzie. Ja tak szybko jeździć nie potrafiłem. Drogę umilała nam świeżo poznana przeze mnie nowohucka kapela Wu-Hae, której płytę „Życie na raty” katowałem przez większą część drogi, bo to jest znakomita płyta.  W naszej podróży do mekki polskiego Punk Rocka szczególne miejsce miał, ten apokaliptyczny dla tych najsłabszych utwór, „Alkoholik”

Razem ze mną jest osób parę
Które się poddały
Z nałogiem przegrały
Wenflon w żyle
Kroplówka leci
A w domu płacze matka
A w domu płaczą dzieci
Taki to los jest alkoholika
Leczy cię Kobierzyn
Lub inna klinika
Niektórzy żywot
Oni kończą tu swój
Byle ten koniec
On nie był mój

Czy świat na trzeźwo jest do przyjęcia
To co widzisz
Czy to Cię przygnębia?
Czy dasz sobie rade z tym wszystkim sam?
A czy
Świat na trzeźwo czy jest do przyjęcia
Czy to, co widzisz
Czy to Cię przygnębia?
Czy dasz sobie rade z tym wszystkim sam?*

*Wu-Hae fragment utworu  „Alkoholik”

Po wysłuchaniu takich piosenkach nie miało się ochoty na kroplę alkoholu. Oczywiście jeśli było się kierowcą. Wojtek nie był i nie zakładał też czarnego scenariusza jaki nakreślili Bzyk z  Guzikiem w swojej piosence. Chociaż gitarzysta Buldoga miał wtedy ciężki czas w oparach fajek i niestety wódki. Ale dał sobie radę sam! Mistrz.

Droga się dłużyła, ale dojechaliśmy bezpiecznie. Żaden pachołek czy babcia na pasach nas nie zaatakowali. To były czasy dla kierowców! Stare i dobre. Rozstaliśmy się z zespołem pod hotelem, poszliśmy odebrać wejściówki i  dziewczyny zabrały mnie na spotkanie z naszymi Kult Forumowcami. Jak doniosła mi Triniasta po dwunastu latach, byli z nami:

Meehau, The Mizerny (jadł buraka cukrowego z pola na surowo) qman, A.gata, Marcysia, zapomniałam jaki nick miał gość co tą czarno-białą relację sfabrykował (Lucas czy jakoś tak?), chyba passengerka.

Taką mniej więcej grupą ruszyliśmy na miasto. Czułem, że lata które minęły od mojego ostatniego pobytu w Jarocinie, zmieniły  wszystko. Na duży plus, jeśli chodzi o zmiany w otoczeniu, ale na taki sobie plusik i minusik jeśli szło o sam festiwal. Ducha lat dziewięćdziesiątych nie czułem. Inna muzyka, inni ludzie. Wszystko szło do przodu. Może to i dobrze? Każdy czas ma swoich bohaterów, czy jakoś tak, jak to ktoś śpiewał czy mówił.

Brać forumowa była zgrana, zżyta i sporo ode mnie młodsza. Byłem wśród nich takim dziadem borowym, ale otoczyli mnie opieką i nie pozwalali się wśród siebie źle czuć. Między innymi to dzięki nim jestem tak dobrze zakonserwowanym starcem. Dziękuję Wam kochani!

Kiedy zbliżała się godzina koncertu ruszyliśmy pod hotel dodać otuchy naszym muzykom. Kiedy wsiedli do busa machaliśmy im, pokazywaliśmy na palcach, że będzie okej i takie tam. Aż drzwi się otwarły i usłyszałem:

– Wsiadaj. Jedziesz z nami.

Wsiadłem i ruszyliśmy. Chyba w myśl zasady „z Kult Ochroniarzem bezpieczniej”. A na pewno śmiesznej.

Kiedy jechaliśmy wzdłuż sceny, na telebimie pokazał się zespół który grał przed Buldogiem. Wojtek przylepiony do szyby, umęczony pitymi w moim aucie browarami, nagle się ocknął i uśmiechnął od ucha do ucha.

– O patrzcie! Tam! Na telebim. Gość gra na takiej gitarze jak moja!

Popatrzyliśmy  znudzeni. O rany. Ale jaja. Straszne.

– Jak moja? Kurwa, jak moja? – Wojtek zaczął się podnosić z siedzenia a uśmiech zastąpiło wkurwienie – Bo to jest kurwa moja gitara! Kto mu ją dał? Zabiję.

I zanim dojechaliśmy na parking, Wojtas wyskoczył z busa i jak sprinter w finale olimpijskiego biegu na czterdzieści dwa kilometry, pobiegł wyjaśniać sprawę. Kilka chwil potem okazało się, że kolesiowi z zagranicznego zespołu zepsuła się jego własna gitara i ta Wojtkowa mu najbardziej pasowała, i Seba, nasz mistrz fachu techniki scenicznej i proszkowy książe ( najlepsze proszki do prania z Berlina!), może po konsultacji z Wojtkiem albo i nie, dla uratowania sztuki gości z zagranicy, zadecydował o jej wypożyczeniu.

Koncert był wspaniały, a ja czułem się troszkę jak podczas pierwszego dnia mojego starego Jarocina. Senny i strasznie zmęczony. A przecież po koncercie Buldoga miałem jechać prosto do pracy. Czterysta kilometrów nocą. No to się wjebałem jak śliwka w herbatę, pomyślałem i zamiast rzetelnie słuchać koncertu, zacząłem myśleć o tym, jak bezpiecznie dojechać do domu. Na szczęście do Wrocławia jechała ze mną Trini, więc wsparcie towarzyskie miałem zapewnione. Dalej liczyłem na dobrego ducha autostrady.

Po pięknej sztuce pożegnaliśmy zespół, forumowiczów i ruszyliśmy w ciemną noc. Pierwszy kryzys miałem na drodze za Jarocinem, w ciemnym lesie, i jakby nie:

– Może mogłabym skorzystać z toalety?

– Ale gdzie? – obudziłem się.

– W lesie!

to moglibyśmy skończyć w rowie albo na drzewie. Trini była naszą forumową wojowniczką, bo uprawiała jakąś krawt magię czy coś w ten deseń. Dlatego mogłem sobie pozwolić na niewysiadanie, bo nawet jakby Sylwię coś zaatakowało, to miało by, to coś, przejebane. Do szybkiej śmierci tego czegoś lub do jego zaczarowania. Z drugiej strony, chwilę tę wykorzystałem nie na zapewnienie koleżance bezpieczeństwa w leśnej toalecie, czy nie dasz bór czasem, na podglądanie jej, a na sen.

– Już. – w krótkich i żołnierskich słowach zostałem wytrącony z mikro snu i ruszyliśmy dalej w ciemną noc.

Aż do Wrocławia.

Pierwsza część trasy minęła dzięki towarzystwu Sylwi szybko, sprawnie i bezpiecznie. Ale kiedy zostałem już sam na sam ze sobą, wszystko zaczęło się gmatwać. Nuda autostradowa i noc usypiały szybko i skutecznie. Po trzecim przysypianiu powiedziałem „pit stop” i zjechałem na parking. Usnąłem dwie sekundy po zaparkowaniu i zgaszeniu auta. Wstałem z kurami, tirowcami, grzybiarkami, i ruszyłem do roboty, żeby odpracować za swoje szaleństwa, których nie można kupić za żadne pieniądze.           

Dzisiaj nie pamiętam jak to było dokładnie. Wersje mogą być różne. Po primo: to ja poprosiłem o to, żeby pojechać w trasę z Buldogiem jako sklepikarz, albo po sekundo: to mnie lider, menadżer i basista w trójcy jedyny zaproponował robotę. Do tego razem z Janusze Productionsem robiliśmy koncert Buldoga w Loch Nessie. Jak by nie było, zgodziłem się bez namysłu. Na pierwsze trzy koncerty. Bo po nich z Krzeczem i naszymi rodzinami mieliśmy krótkie wakacje w Zakopanem mieć.

Poustawiawszy sobie godziny pracy odpowiednio, ruszyłem koło południa dnia trzynastego września roku zero siódmego drugiego tysiąclecia naszej ery na Uć. Znaczy na Łódź. Tam startowała pierwsza i jak pokaże historia największa trasa tego projektu. Zaczęliśmy zabawę z wielką pompą, a ja to nawet z wielką…. No, przycisnęło mnie, a w Łodzi Fabrycznej była taka toaleta z lustrem weneckim. Jakie to uczucie jest dziwne, kiedy siedzisz na tronie, w potrójnej koronie, a przed tobą kręci się ludzi tłum. Te emocje są niesamowite. Spróbujcie kiedyś tak się ze. A zresztą.

Naszym gościem w Łodzi był oczywiście Bodzio W. Jakże mogło by go zabraknąć, skoro akurat meczu nie kopał nigdzie. To wpadł i jeszcze prezent dla Kaza przyniósł. Koszulkę ŁKS. Trochę mieliśmy obawy, czy Kazik w podzielonym piłkarsko mieście powinien w takim prezencie wystąpić, ale jak dostał nasze wsparcie, że jakby co to się będziemy za niego bić, to w koszulce od przyjaciela zaśpiewał sztukę. Publiczność zrozumiała powagę sytuacji i nie było nikogo na nie. Nawet bramka, która chyba bardziej była za Widzewem, odebrała ten akcent pozytywnie. Po koncercie pojechałem do hotelu zrobić podsumowanie moich sprzedażowych sukcesów. Po rozliczeniu się i przepakowaniu sklepu do zespołowego busa chciałem jechać do domu, bo emocje związane z organizacją koncertu na swoim terenie były wielkie i chciałem pomóc szefowi Januszowi od samego początku. Poza tym hotel nie był jakiś szczególnie wybitny i to też nie mobilizowało mnie do pozostania w Łodzi. Jednak rozkaz o wstrzymaniu koni przyszedł od samego generała Kabury Stachury.

– Gómi, a gdzie ty na noc jedziesz?

– Do domu.

– Zwariowałeś? Na noc niebezpiecznie. Zostań.

– Ale tak ustaliłem, nawet nie ma dla mnie łóżka.

– To się zaraz zorganizuje. Jazda nocą jest niebezpieczna. Lepiej się przespać, odpocząć i wyjechać rano. Za dnia. My już od dawna nocą nie jeździmy. Zostań.

– Dobra. – dałem się przekonać.

Z łóżkiem był mały problem, bo wszystkie pokoje były zajęte. Ale pomysłowość kolegów nie znała granic. Wojtuś Jabłoński dał mi swój materac, który rozłożyłem na podłodze, a sam biedaczyna spał na deskach. Takich ludzi miałem wokół siebie. I mam. Do dziś.

Rano, zanim kogut zapiał trzy razy, byłem już w trasie. Może nawet poszedłem do pracy? Wszystko jest możliwe, bo pracować w pracy też kiedyś musiałem, zakładam więc, ze poszedłem.

Po południu była sztuka w klubie Loch Ness. Sprzedało nam się wszystko przepięknie, na dwa dni przed koncertem biletów już nie było. Loch Ness to był klub legenda. W samym centrum Krakowa, naprzeciwko Dworca Głównego, w starym pokolejowym przedszkolu chyba, ktoś kto miał dojścia tam gdzie trzeba, przejął przedszkole, założył klub i trzepał kasę aż furczało. Janek znał właścicieli i robił tam koncerty, głównie punkowe. I działo się, działo jak diabli. To były czasy. Spędzałem tam kupę czasu, a to na koncertach jako widz, a to jako pracownik, a od czasu do czasu jako współorganizator. Nie wiem dokładnie, czy wtedy też nie organizowaliśmy z fanami Kazika jakiegoś spotkania Kult Forum. Chyba było to spotkanie, bo przy okazji koncertów Buldoga spotykaliśmy się najczęściej. Najpierw w Warszawie, gdzie przy pierwszym koncercie, w styczniu, zrobiliśmy imprezę pod tytułem Kazeloty, czyli ogólnopolskie spotkanie miłośników 3xK, z nagrodami za aktywność, kreatywność i wszystko co tylko można było nagrodzić. Do tego i do Loch Nessa wrócę szerzej w innym miejscu.

Po koncercie odesłaliśmy z Jankiem zespół do spania a sami jeszcze chwilę świętowaliśmy sukces. Nie za długo, bo w sobotę musiałem ruszyć do pracy do Katowic, gdzie tak jak w Łodzi i Krakowie prowadziłem Buldogowy sklep. 

Do Katowic zabrałem swojego jedynego pierworodnego, za matki sprawą nazwanego po ojcu Tomaszem, po papieżu Karolem, a po pradziadach Gomółką. Chłopak miał już pięć i pół roku, więc według standardów azjatyckich mogłem go zaprzęgnąć do roboty. Co z radością uczyniłem.

W jednej z najstraszniejszych sal koncertowych Polski południowej, a jednocześnie miejscu jednak magicznym, z którym było mi w przyszłości po drodze nie raz i nie dwa, rozłożyłem psi sklep pod schodami. Do baru było blisko, wejście na bekstejdż zabezpieczałem i wszystko było znakomicie, poza tym, że przyjechałem swoim Seatem zielonym i nie mogłem pić. Młody, a nawet mały, czyli mój synuś, oddał się sztuce malowania, co okazało się zajęciem bardzo intratnym, bo za jego obraz „Kazik na scenie z Tomusiem” zainkasował od jakiegoś fanatyka chyba z dwieście złotych. Ale w przyszłości sztukę oleje, bo skorzysta z Jarkowego pięćset plusa. Poza tym malarskim incydentem i dobrym koncertem nie wydarzyło się już nic godnego uwagi, bo przecież za taki nie można uznać przyjazdu do pracy dwóch grzybiarek, które zamówił sobie ktoś z klubu, a które uparły się przechodzić do roboty przez mój sklep. Na szczęście zdążyłem młodemu oczy zasłonić, bo spod kusych spódniczek wylało się nie jedno dziwo, puszczając oko to tu to tam.

Po koncercie uściskałem załogę i życzyłem im samych sukcesów na artystycznej drodze, ze szczególnym uwzględnieniem reszty trasy. Moja misja dobiegła końca i mogłem ruszać do Zakopanego na zasłużony rodzinny wypoczyn.

Nasza komórka rodzinna była w familijnym niebie. Tata, mam, syn i przyjaciele Krzeczowscy którzy z nami wyjechali na tydzień odpoczynku. Jednak we wtorek stało się coś, co wstrząsnęło naszym dolcze witem. Zadzwonił telefon.

– Cześć Tomuś. Piotrek z tej strony. Co tam u ciebie? – w trójcy jedyny Pewu mówił do mnie przez telefon.

– Wszystko w porządku. Jesteśmy w Zakopcu, odpoczywamy, zwiedzamy i takie tam. Jak w górach.

– To super. A ja mam do ciebie bardzo ważną sprawę. Bo rozmawialiśmy wczoraj z chłopakami na twój temat i chcielibyśmy żebyś z nami pojechał na resztę trasy jako tur menadżer.

– Tur menadżer? Ja? Naprawdę? – ochujałem ze szczęścia wizualizując sobie siebie przebranego za tura z plakietką na szyi menadżer Buldoga. – No jasne, że bym chciał. Tylko co na to Kasia? Daj mi chwilę.

– Dobrze, to czekam na sygnał.

Notoryczna ma ósmy zmysł. Wie kiedy kłamię, kiedy jaki mam humor, i wie też kiedy się coś święci.

– Kasia. Mam sprawę. Piotrek dzwonił i mówił, że beze mnie to ta trasa się rozleci. Chciałby żebym z nimi pojechał jako tur.

– Ty jako kto? Jako tur? Chyba jako idiota alkoholik i pijak.

– No taki tur ale menadżer. Wiesz, zarobił bym sobie coś, o laptopie marzę, taka okazja. Ty byś z Januszami została, a ja bym dorobił do naszego budżetu. Co ty na to?

– Ale po co ty mnie pytasz? Przecież i tak zaraz pojedziesz. Przecież ty masz pusto w głowie. Dla ciebie rodzina mogła by nie istnieć. Co z ciebie za ojciec? Dziecko cię potrzebuje a ty tylko Kazik i Kazik. Albo Kult i Kult. A teraz jeszcze Buldog i Buldog. Dzwonię do mamusi. Może ona do nas przyjedzie? Szkoda żeby się miejsce zmarnowało.

– Dziękuję kochana! Wiedziałem, że mnie zrozumiesz. A jak tego laptoka sobie kupię to też ci dam skorzystać!

– Laptopa debilu. Laptopa.

Po sześciu sekundach od końca rozmowy kręciłem już do Piotrka.

– Piotrek, Piotrek, słuchaj. To ja tak. Ja chcę. Ale do Opola się nie wyrobię, i zaczął bym od Wrocławia. Da radę? Tak? Może być? Za je bi ście! To ja będę we Wrocławiu. Ja też się cieszę. Do zo!

Nie wiedziałem co prawda jakie obowiązki ma tur menadżer, ale liczyłem na to, że taki ktoś będzie też mógł prowadzić sklepik. Bo sklepik przynosił profity nie lada i laptop zaczął się zbliżać do mnie wielkimi krokami. Megabajtami szybki kroków. Terabajtami podskoków.

Urlop zawiesiłem, pożegnałem uściskiem dziadka maleńkiego i ukochaną Notoryczną, żeby via Kraków, za pomocą PKP ruszyć na Wrocław.

We Wrocławiu sztukę robiliśmy w klubie Alibi. Było to moje najlepsze miejsce na wrocławskiej mapie koncertowej. Czułem się tam jak u siebie. Waldi, właściciel klubu potrafił zadbać o gości, współpracowników i wszystkich tych, którzy korzystali z gościnności jego klubu. Wyjście obunożne czasami było niemożliwe. Zwłaszcza jak za nagłośnienie odpowiadał jego brat zwany Owcą, znany w Polsce realizator dźwięku i wszystkiego co z tym związane. Przyjaźń krakowsko – wrocławska kwitła tam jak ta lala. Cieszyłem się, że moja przygoda buldogowego tur menadżera zaczyna się właśnie tam, w miejscu dobrze mi znanym. Przed próbą zostałem wezwany przed oblicze najważniejszych osób w Buldogu. Pewusa, Jacka syna Stanisława i Adama perkusisty. Przedstawiono mi zakres moich obowiązków, który miał polegać na połapaniu spraw związanych ze sprawnym przeprowadzeniem koncertu, od próby po wyjazd do hotelu, kontrolę nad przemieszczaniem się pomiędzy miastami i ogarnięcie psiego sklepu. We Wrocławiu za sklep odpowiadał Quman, który jako pierwszy odpowiedział na forumowe zapytanie o pomoc przy dilerce.    

Ponieważ stolica dolnego Śląska obfitowała w silne środowisko Kult Forumowe, to po koncercie, a może już przed urządziliśmy małe spotkanie na zapleczu klubu. Była Kraft Magia Trini, Likus, który miał najlepiej poinformowaną do czasu afery, stronę o Kaziku i jego produktach oraz inni. Sam koncert wypadł doskonale, frekwencja była bardzo dobra i mogłem siebie pochwalić za wspaniałe rozpoczęcie pracy na nowym stanowisku. Z tej okazji, żeby pokazać profesjonalizm najwyższej próby, za bardzo się nie opiłem. W końcu rano miałem dowodzić wyjazdem dalej. Na Poznań.

Rano udało mi się zgromadzić załogę punktualnie i dzięki temu wyjechaliśmy niezwykle sprawnie. Było to poniekąd pokłosiem sportowego trybu życia jaki przyjęliśmy za warunek wzorowej współpracy. Oczywiście nie było tak, że my nic a nic, no nie. Ale z umiarem i pro zdrowotnie bardziej popijaliśmy. Poza gitarzystą, który z koncertu na koncert przesuwał granicę popijania w rejony mocno niebezpieczne.

W Poznaniu graliśmy w Eskulapie, sala duża, fajna, chyba wcześniej mi nie znana. Sklepikarzy miałem czterech, bo tak sobie miejscowa młodzież wymyśliła. Był Kazio Latawiec, Kuba Czerwiński, i jeszcze dwie osoby których nie pamiętam z ksywy ale mam ich zdjęcie. Koncert chyba był udany. W końcu jeździli z nami Kajetan, inżynier dźwięku o niebywale wysublimowanym słuchu, który nagłaśniał wszystkie projekty Kazikowe, oraz Seba, monitorowiec z Poznania, który dbał o higienę dźwięku na scenie. Do tego światło robił świetlik, ten, no, zapomniałem. Ale świecił dobrze i pomimo ograniczeń w dziedzinie światła, starał się ukręcić coś z tego co zastawał przed koncertami. I znowu się udało, a weźcie pod uwagę, że w składzie nie było jeszcze Jarka Ważnego. Tym  bardziej mogliśmy sobie gratulować. Ponieważ w Poznaniu nie poszaleliśmy po koncercie, a przynajmniej ja nic o tym nie wiem, rano wstałem wcześniej i udałem się z pomocnikiem sklepowym na wizytację stadionu miejscowego Kolejorza. Postanowiłem bowiem nie tylko być, ale i widzieć coś ponad to, co oferowały nam widoki za oknami busa.

Gdzieś w międzyczasie zaczęliśmy otrzymywać pogróżki. A precyzyjniej Kazik I Pewu. Jakaś szuja oszalała i wysyłała bardzo niepokojące informacje na temat tego co stanie się  z chłopakami na koncercie w Gdyni. Nie powiem, trochę się przejęliśmy. A nawet bardziej niż trochę i postanowiliśmy działać. Z tej okazji zamówiliśmy sobie osobistego ochraniacza. Najlepszego z najlepszych. Profesjonalistę w każdym calu. Człowieka którego nic się nie imało. Gołotę światowego ochraniania ludzi, Grzesia Gumę z Kult Ochrony. Dzięki temu nasz przedostatni koncert w Szczecinie mogliśmy odbyć w atmosferze względnego spokoju, wiedząc, że w Gdyni Guma będzie nas strzegł.

Z tej okazji po koncercie w Starej Cykowni, super nazwa dla klubu znajdującego się na piętrze w jakiejś starej kamienicy, postanowiliśmy pójść troszkę grubiej. W sensie przyjętego alkoholu. Tym bardziej, że jakoś przed koncertem dostaliśmy nasze dotychczasowe gaże. Jak dobrze, że poza tur menadżerowaniem zarządzałem też sklepem buldożym, bo bym w życiu na laptopa nie uskładał. Dysproporcje w zarobkach sklepikarza a tura były potężne. Na niekorzyść tego drugiego. Ze Szczecina pamiętam jeszcze, że sklep prowadził Królowa Życia, odwiedzili nas Błażej z małżonką, a w hotelu spaliśmy u boku Leppera świętej pamięci Andrzeja, który nawet chyba coś od Kazika chciał, ale co, tego nie mogę sobie przypomnieć.

Po koncercie lejce nam troszkę poluzowało i na wyraźny sygnał od lidera grupy Pewusa, wypiliśmy kilka piw więcej niż zazwyczaj. Symbolem tego „więcej” stał się Glazo, który kupił koszulkę zespołu w którym grał razem z wieszakiem i taki komplet ubrał na siebie. Wszystko pasowało jak ulał. Szczególnie dobrze prezentował się wieszak na plecach Glaza, który wplątał się pod koszulkę. Glazo nic nie czuł, a my czuliśmy, że zrobiliśmy kawał dobrej roboty i pozostało tylko dobrze zaprezentować się w gdyńskim Uchu, na finałowym koncercie trasy.

Jak zobaczyłem zespół rano, przed odjazdem, zacząłem mieć wątpliwości czy finał uda się zagrać na wysokim poziomie. Gitara nam od rana odlatywała, a i saksofon też był taki jakiś nie za świeży. Reszta jednak wyglądała dobrze i wystarczyło mi tylko popracować nad słabymi elementami układanki, a bardzie na przypilnowaniu zagrożonych, co do spożywanych płynów. Na trasie Szczecin – Gdynia wszystko było perfekcyjnie dopilnowane. Ale za to w hotelu…

– Tomek. Wojtek nie może nawet powąchać alkoholu do koncertu. On już ledwo żyje. Przypilnuj go proszę, bo jak się nie uda, to bez gitarzysty nie damy sobie rady. – lider i założyciel nakreślił mi zadanie priorytetowe. – I Gumę poinstruuj co i jak. Śpicie razem w pokoju.

– Oczywiście! Zrobione! – czułem się pewny, że dam radę przypilnować Wojtka i poinstruować Gumę w kwestiach zabezpieczenia koncertu.

Niestety nie wziąłem jednego pod uwagę. Że nasz ochraniacz nie przyjedzie z pustymi rękami. Podobno i ja miałem jakąś flaszkę, którą przekazała mi Trini i którą mieliśmy wypić na sam koniec trasy.

– Hoho! No to po maluszku! – Grzesio umiał namówić.

– A czemu nie? – nie umiałem odmówić.

– No to na drugą nóżkę!

– Na drugą!

I po dwóch rozlaniach nie było połowy butelki. I kiedy mieliśmy resztę zostawić sobie na po pracy, ktoś zapukał.

– Wlazł! – zaprosiłem kogoś.

– Gumaaaa! – Wojtek czuł chyba jakimś jedenastym zmysłem, że coś jest u nas pite.

– Wojtuś! Jak leci!

– Dobrze. Co robicie?

– Nic. – zblefowałem.

– Flaszeczkę! – Grzesio zagrał w otwarte karty i spierdolił mi cały plan.

– To może ja też bym się napił? – Wojtek zrobił kocie oczka, ja nie zdążyłem zainterweniować i pół szklanki zmieniło właściciela.

– No. Wystarczy, zaraz jedziemy na próbę. – chciałem zakończyć smakowanie.

– Jakie zaraz? Jeszcze mamy dziesięć minut. To już trzeba skończyć te resztki. – Guma złapał wiatr w żagle, co nie dziwiło mnie bardzo, bo raz że lubił łapać wiatr, a już jak był nad morzem, to szczególnie dobrze to na niego działało.

– Ale Wojtek nie może już. Wystarczy. – zaoponowałem, chcąc wziąć jego porcje na swoją wątrobę.

– Ja nie mogę? Bo co? Wietechy się boisz? Przestań Gómi.

– Nie boję. Ale prosił, żebym cie pilnował.

– Mnie? Lej Guma.

– Hehehehe! – Grzegorz już lał.

Skończyliśmy więc to co Guma przytachał, a może i to co ja miałem, i lekko podlani pojechaliśmy na próbę. W klubie zamówiłem sobie i Grzesiowi piwo i obserwowałem próbę, jednocześnie tłumacząc koledze co ma pilnować i na co ma zwracać szczególną uwagę.

– Po lewej stronie jest przejście do garderoby. Nikt poza zespołem i techniką nie ma prawa wejść. Nikt. Chyba, że ja albo Piotrek ci powiemy, że możesz kogoś tam wpuścić, to wtedy wpuścisz. Poza tym nikogo! Nawet własnej mamy nie wpuszczaj.

– Hehehehe. No jasne! – nasz osobisty ochraniacz stuknął swoim kuflem o mój kufel, po czym wyzerowaliśmy to co w szkłach mieliśmy i zamówiłem po kolejnym jasnym pełnym.

Zespół akurat skończył próbę. Wojtek wyskoczył jak z katapulty i chciał sobie kupić piwo, na co barman rozłożył w nieludzkim geście ręce i wyszeptał:

– Tobie nie mogę. Ten tu zabronił. – i pokazał na mnie.

Odstawiłem piwo na bar i odciągając Wojtka tłumaczyłem jak dziecku co i jak.

– Teraz jest woda w garderobie. Nie wolno pić piwa.

– Gómi, co to kurwa znaczy? Pić mi się chce. Ty pijesz.

– Ja nie gram. Ty wypijesz po koncercie. – byłem ostry.

– Teraz.

– Po.

– Guma wie co ma robić? – pojawił się Pewu i lekko spięty dopinał tematy, które mogłem przegapić.

– Hehehehe. – Guma wiedział, co potwierdził podniesieniem kufla i wyzerowaniem go w tempie ekspresowym.

– Ehhhh. – Pewu zaczął sie załamywać. – Wojtek! Co ty robisz? Gómi, prosiłem.

– Ale ja… – nie dokończyłem patrząc z przerażeniem jak Wojtek opróżnia pozostawione przeze mnie na barze piwo. – O kurwa. – westchnąłem i zaczynałem mieć wszystkiego dość.

Kufla piwa nie potrafiłem obronić, a miałem czuwać nad atakiem na zespół. Ale nie sam, pomyślałem odważnie i wzrok mój skierowałem na naszego Anioła Gumę Stróża. Anioł właśnie kończył kolejne piwo. A do koncertu jeszcze chwile było.

Ile tych piw nasz agent specjalny wypił tego nie wie nikt. Bo nikt tak liczyć do nieskończoności nie potrafi. W każdym bądź razie, gdzieś w połowie koncertu musiałem dostać się do naszej garderoby. W Gdyni byłem sklepikarzem, poza turowaiem. Sklep zostawiłem pod czujnym okiem naszej Kult Forumowej znajomej Marty, a sam przeciskając się przy ścianie, zerkałem na miejsce pracy Grzesia i niestety nie widziałem go na posterunku. Dopiero kiedy dotarłem pod wejściową bramkę, zobaczyłem, że Guma się na niej opiera, a dokładniej rzecz ujmując, śpi na niej.

– Guma! Przepuść mnie! Muszę wejść do garderoby.- stanąłem przed ochraniaczem i dość głośno prosiłem, bardzo grzecznie. – Guma. Kurwa. Wpuść mnie.

– Guma. Kurwa mać. Muszę do garderoby! – do proszenia dołożyłem szarpanie odwłoka kolegi.

– Nieee. – kolega nawet nie spojrzał.- Nieee wolno.

– Guma to ja. Gómi.

– Nie wolno!

– Ale to ja do kurwy nędzy. – zaczynałem się wściekać i złapałem Grzegorza za głowę i ustawiłem ją jej oczami na siebie. – Guma. Obudź się!

–   Guma? – Oczy patrzyły na mnie nieprzytomnie zza profesjonalnych okularów a usta próbowały mówić. – Ty nie jesteś Guma. Nie wpuszczam nikogo. Idź stąd.

– Ja pierdolę! Ale to ja! Gómi! Nie Guma. Poznajesz? – zacząłem mówić łamiącym się głosem, bo potwór którego zatrudniliśmy stał się groźniejszy od potencjalnego terrorysty. – Guma. Grzesiu. To ja. Gómi. Grzesiu…

– Gómi? Ty jesteś Gómi? – coś zaczynało się w Grześku orientować w sytuacji. Złapał mnie dwoma rękami za głowę, którą przyciągnął do swoich oczu i uradowany zaczął krzyczeć – Gómi. To ty! Gómi. Ale mi się chce pić! Kup mi piwo Gómi. Gómi! Proszę.

– Kupię, kupię, ale wpuść mnie szybko. I nikogo więcej.

– I nikogo więcej! Nikogo. Piwo Gómi. Pić.

Teraz nie pamiętam, czy przyniosłem Grzesiowi piwo czy nie. Jeśli nie, to mu jesienią kupię, bo zasłużył jak nikt. Sprawdził się na posterunku zawodowo. Nikt nas nie zaatakował, a nawet jakby próbował, to miał do pokonania nie byle jaką przeszkodę. Pijane zwłoki naszego kolegi.

Po sztuce chwilę posiedzieliśmy. Buldogi podpisywały płytę, koszuli, był czas na małe podsumowanie. Czekaliśmy też, aż nasza ochrona zmartwychwstanie, bo nikt nie miał tyle siły, żeby takiego klocka dźwigać. W hotelu poumieraliśmy szybko snem sprawiedliwych. Trasa, a szczególnie jej końcówka wyżęła nas z sił fizycznych i psychicznych. Do dzisiaj nie wiem jak to się stało, ale nasz agent do specjalnych poruczeń, obudził się w naszym wspólnym pokoju.

– Gómi. Ja pierdolę. Ale to był koncert! Mistrzostwo!

– Naprawdę? Pamiętasz coś?

– No wszystko! Było cudownie! – Grzenio udawał, że wczoraj to nie on, nie on umarł, tylko ktoś obcy. Ale zdradziły go okulary. A raczej ich nie pełne wyposażenie.

– Ty, a gdzie ty szkła pogubiłeś?

– Jakie szkła? Moje?

– No twoje. Chyba nie masz jednego szkła w okularach.

– O kurwaaa. Moje okulary. Moje okulary. – Guma nie wierzył w to co widział. Albo nie widział, bo bez okularów mogło i tak być. – Ja pierdolę. Co tu się działo?

– No nic. Pamiętasz coś z wczoraj?

– Nooo. Jak przyjechałem do hotelu przed koncertem.

Cały Guma. Jak go poniosło to nie było przebacz.

Zespół wyjeżdżał zaraz po śniadaniu, do Warszawy. Mój pociąg ruszał bezpośrednio do Krakowa koło południa. Byłem umęczony i postawiłem na podróż bez przesiadek. Że wygrałem tym sposobem kilkanaście godzin, wyszło nie długo po tym jak mój skład ruszył na południe.

Gdzieś na stacji Gdańsk Główny dostałem pierwszego esemesa:

„Bus nam się popsuł” Guma

„Gdzie?” Gómi

„Godzina od Gdańska” Guma

„Poważnie się posuł?” Gómi

„Tak. Kazik wściekły pojechał po wódkę” Góma

Ale mi się udało! Bo kiedy ja jechałem sobie wygodnie pociągiem, bus zespołu odmówił posłuszeństwa. Nie dość, że popsuł się tak na amen, to jeszcze ostatnie tchnienie wydał przy smażalni ryb, gdzie jedynym napojem na skołatane serca było piwo. Kazik ani jednego ani drugiego nie szanował, a ryb to nienawidził. Od przedszkola. Jednak znalazło się rozwiązanie i Kazo pojechał na stację ostatnim dychaniem busa, gdzie zakupił mocniejsze trunki i korzystając z rozpoznania przez swoich wielbicieli, został dostarczony z powrotem do smażalni. Razem z dwoma reklamówkami wódki. Trochę czasu chłopakom zleciało, zanim dotarli do domów. Ja zdążyłem przejechać całą Polskę a oni biedni czekali na zbawienie. I w końcu coś po nich przyjechało, chyba zaraz po tym jak ja usnąłem zmęczony, ale szczęśliwy i spełniony w swoim nowohuckim łóżku u boku ukochanych. Musiałem odpoczywać szybko, bo zbliżało się kolejne pomarańczowe przedsięwzięcie, w którym i ja miałem zaznaczyć swoją obecność.

„Powodzenia. Jestem z wami!” Gómi. – wysłałem przedostatniego esemesa w przestrzeń, do nikogo. Bo ci do których był skierowany, dawno już rozładowali swoje telefony. „Do października kochani!” Gómi        

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.