Do kina Kijów chodziło się na filmy. Bo kino Kijów, jak sama nazwa wskazuje jest kinem, choć już niekoniecznie w Kijowie. Kino z wspominkowego opowiadania mieści się w Krakowie i poza serwowaniem filmów, za sprawą mojego kolegi stało się też sceną muzyczną. Na której sztukach miałem przyjemność być nie raz.
Ale od początku.
Pierwszy film jaki tam obejrzałem to było „ Imperium kontratakuje”. W Kijowie wypadła mi chyba szósta projekcja filmowa „Kontrataku”, na którą poszedłem. Wcześniej byłem pięć razy w Świcie, u nas, w Nowej Hucie. Bilety do kina były tanie w latach osiemdziesiątych, programy telewizor wypluwał dwa, to oglądało się filmy w kinie po kilka razy. Kto biednemu miał zabronić?
W Kijowie kinie przeżywałem też swoją decyzję o porzuceniu studiów na Akademii Wychowania Fizycznego. Z ukrytą za pazuchą butelką jabol punka, pochlipywałem nad losem swoim i Żydów, których uwalniał Schindler według stworzonej przez siebie listy. Moje decyzje, wybory i codzienne życie w obliczu tego co ludzie przeżyli, choćby w czasie drugiej wojny światowej, były mało istotną i jednak sielanką.
Kto wie jaki był muzyczny początek kina? Krążą tylko miejskie legendy na ten temat. Że Prezes Galicji Janusz był na jakimś bliżej niezidentyfikowanym filmie, zapewne polskiej produkcji, może i kinie moralnego pokoju, czyli po prostu, dramacie. I pewnie by usnął, jak to często bywa w kinie, gdyby nie muzyka. A ta musiała płynąć dźwiękiem na tyle dobrym, że Janka coś natchnęło .
To mu w zupełności wystarczyło. Uśmiechnął się spod okularów i uknuł plan.
W 2014 roku, wyprodukował w kinie Kijów, w centrum miasta Krakowa, serię koncertów unplugged, czyli naszych swojskich anplaktów .
Na pierwszy
ogień poszło coś tam, co dla statystyków jest do wyguglowania na stronie
Galicji Productions, a potem zagrał Roguc ze swoim solo projektem.
– Wpadnij Gómi i posłuchaj. Wszystko się zgadza. Kino to kino, jest dobra akustyka i koncerty brzmią tam bardzo dobrze. – sam Prezes zaprosił mnie na sztukę.
– No dobra na Rogiego podejdę. Daleko z pracy nie mam. – odparłem zaciekawiony nowym pomysłem serdecznego kolegi.
I faktycznie Janusz miał rację. Było prawie jak w bajce. Kopciuszek, czyli mła, zamiast pantofelka dostał wygodny fotelik w klimatyzowanej sali, wspaniale nagłośnionej i po drugim kawałku usnął. Zadziałała magia kina, zmęczenie po pracy i niezbyt duże obycie z solową twórczością wokalisty Comy, która była raczej mało energetyczna i cicha w swej formie. Na szczęście mikro sen trwał tylko jeden utwór. Do tego siedziałem na uboczu, a że sala była pokryta ludźmi w połowie ( aż prosi się napisać, że większej albo mniejszej, aż prosi) i nie oświetlona, nikomu nie przeszkadzałem, bo jeszcze nie zacząłem pochrapywać. Na szczęście nie zacząłem, bo by mnie za chrapanie powieszono u powały, albo, co gorsza, kazano by mi kupić za karę wszystkie solowe produkcje Roguca, płyty Comy i diabli wiedzą co jeszcze. A na to drugie nie byłem gotowy ani finansowo ani mentalnie.
Reasumując, koncert w kinie Kijów zrobił na mnie wielkie wow!, wypadł na ogromne tak, i na kolejne sztuki, które lada tydzień Janusz miał robić, wprosiłem się pod pozorem społecznej pomocy i społecznego opróżniania stołów z jedzenia a butelek z procentów. Fajna fucha, nie? Ale co kasy na barze zostawić miałem za piołunówkę, to moje. Oczywiście ze zniżką jak dla organizatora.
Gwiazdy Janek zaprosił z pierwszej ligi. Dzień po dniu kino Kijów miało tętnić
muzyką przez duże M.
Kolejność była taka: Hey Unplugget, potem TSA, też na miękko, i na koniec gwóźdź na trumnie, wisienka do tortu, pankowcy z Lady Pank akustycznie. Hat, kurde, trick. Trzy dni w cieple, na miękkim fotelu i nie za głośno. Czego więcej chcieć? Z browarami, wódką, popcornem i bez natarczywych stroboskopów, po których mam migreny, bo Bartek Lightrules z diabłami po świecie latał, a jego brat Wojtek, też z branży oświetleniowej, trochę mnie słuchał i stroby jeszcze wtedy oszczędzał. Trochę.
Na pierwszy ogień, tego marcowego weekendu poszedł HEY. Był ciepły, słoneczny piątek. Ruszyłem na piechotę prosto po robocie, ujebany jak nie wiem co całym tygodniem, ale też nie tak na śmierć. „Podejdę, tak ze trzy kawałki posłucham, postaram się nie usnąć i będzie kulturalnie, miło i uroczo. I szybko, po angielsku, zawinę się do domu, bo mi sobota pracująca wypada” – pomyślałem.
Cały plan angielskiej ucieczki legł w gruzach na widok tak zwanego zaplecza z angielska zwanego bekstejdżem. Matko Boska Hejahowska. Czego tam nie było? Kanapeczki, pierożeczki, zupy dla wege i mięso żerców. Owoce afrykańskie, amerykańskie i z innych kontynentów. Ciastka, kawa, słodycze. No wszystko. I wódeczka. Biała, kolorowa, na myszach, a browarów to z kilka rodzajów. I wina.
„Masz to w domu ?” – pomyślałem śliniąc się na samą myśl popróbowania tych rarytasów.
No i zespół Hey był, tak po ludzku przemiły w pełnej krasie. I menago, i technika, i kierowcy i ziomal Nastimento za gałami. I Kasia i chłopaki. Ale to Jankowi wyszło.
Za wo do wo.
I tak zamiast trzech kawałków, cały koncert się przeszwędałem po kinie za wódką, piwem, a i łzę nie raz uroniłem w wygodnym fotelu, jak nogi już nie nosiły i koncentrowałem się na muzyce. Bo kto by nie uronił, kiedy pani Kasia śpiewała smutno:
Są chwile
gdy wolałabym martwym widzieć Cię
Nie musiałabym
Się Tobą dzielić nie nie
Gdybym mogła schowałabym
Twoje oczy w mojej kieszeni
Żebyś nie mógł oglądać tych
Które są dla nas zagrożeniem
Do pracy
Nie mogę puścić Cię nie nie
Tam tyle kobiet
Każda w myślach gwałci Cię
Złotą klatkę sprawię Ci
Będę karmić owocami
A do nogi przymocuję
Złotą kulę z diamentami*
*( piosenka HEY „Zazdrość)
Każdy by uronił. Zwłaszcza jakby był podlany na smutno i miał romantyczną dupę. Znaczy duszę.
Już wiedziałem, że za tydzień, na kolejnym koncercie HEYa, bo postanowiono na okoliczność super zainteresowania zrobić kolejny koncert, będę z Kasią, moją Notoryczną Narzeczoną, żeby przypomnieć sobie czasy szczenięce i miło spędzić czas w przemiłym otoczeniu.
Po sztuce dość szybko się zawinąłem do domu. Raz, że od rana wzywała praca i trzeba było się wyspać, a dwa po pracy wracałem do Kijowa na TSA, które miało zagrać na miękko, czyli też takie bardziej anplakt. TSA nie było w mojej młodości zespołem dla którego rzuciłbym wszystko i poszedł na piechotę za nimi, na przykład do Bochni, ale dzięki Mickowi, koledze z siatkarskiej drużyny Okocimskiego, z twórczością grupy byłem zapoznany i szanowałem nawet to co robili. Na tyle, że do udziału w darmowym koncercie, w fajnym miejscu, dałem się skusić. A bilety tanie nie były, więc tym bardziej było miło. Zaoszczędzone środki mogłem przeznaczyć na piołunówkę.
Koncert był świetny, nie powiem. Nie za głośno, same hity, więc nie było się do czego przyczepić. Znowu nie usnąłem, więc o poziomie sztuki świadczy to jak najlepiej. A i usnąć było by trudno, bo muzykę przeplatały akcje, takie jak ta ze snickersem, wpleciona pomiędzy utworami, kiedy to niespodziewanie Andrzej z gitarą chciał Marka z mikrofonem poczęstować batonem, a Marek uciekał, nie chcąc przyjąć podarunku, a my patrząc na tę kochającą się rodzinę, popuszczaliśmy ze śmiechu w fotele. A zamiast śmiechu powinien być płacz. Dlaczego?
Po koncercie wszystko zaczęło się wyjaśniać. Po zejściu ze sceny zespół przestawał być rodziną. Ba. Nawet grupą towarzysko obojętną nie potrafił być. Jakby się nie znali. Abo jeszcze gorzej. Jakby się znali i nienawidzili. Oho. Początek. Początek końca nadchodził. Nie pierwszy dla TSA. Ale jeden z ostatnich.
Pierwszego z wielkiej dwójki poznałem Mario Piekario. Wokalistę z miasta Bochni i właściciela charakterystycznego jak diabli głosu. Szybko znaleźliśmy wspólny temat, bo Bochnia jest rzut pługiem od Leszczyny, wsi moich dziadków i miejsca mojego dzieciństwa i młodości. Okazało się też, że Marek ma ciotkę w rodzinnej wsi mojej mamy. Byliśmy więc jakby rodziną i przy lekkich alkoholach knuliśmy, nie wiedzieć czemu, jakąś akcję przeciwko angolom, narkomanom, Roling Stonsom i Bóg wie komu.
– Jeszcze Polska nie umarła! – zaintonował w momencie uniesienia.
A że jest wokalistą, to miało być z klasą. Ale, kurwa, lata śpiewania falsetem, czy jakimś innym piskiem, spowodowało małą konsternację słuchających, aż Andrzej po ojcu Nowak się uśmiechnął z zażenowaniem na drugim końcu sali. Na to Mario Piekario zebrał się ze swoją uroczą i niezwykle sympatyczną żoną do hotelu, a ja kończąc nucić z ustami wypełnionymi kanapką „z ziemi włoskiej do włoskiej”, udałem się do baru.
Endrju z domu Nowak zaatakował mnie rozmową po dziesięciu minutach. Na pijacki czas, tak gdzieś przy trzecim drinku. Zaczął mówić o wszystkim. O akcji ze snickersem, która była zrobiona na złość Markowi, żeby przestał gwiazdorzyć, o przetaczaniu tego i owego, o znaku towarowym TSA, który wokalista bez zgody wykorzystał na jakimś występie sylwestrowym i o innych mniej lub bardziej istotnych sprawach. Jak dla nie fana, taka spowiedź zaczynała być mecząca. Tym bardziej, że następował skomasowany atak na kolegę z Bochni, a ja nie chciałem stawać po którejś ze stron tej wojny.
Słuchałem monologu w skupieniu tak wielkim, jak wielkie były moje możliwości tego dnia, po tygodniu tyry na trzy fronty, alko zmęczeniu i potrzebie snu. Potrzebowałem się uwolnić i zwiać do domu. Do łóżka. Do spania. Zagrałem więc va bank, przerywając w pół zdania legendzie polskiej gitary, królowi solówek i jednak fajnemu człowiekowi o pewnie ciężkim charakterze.
– Kurde, stary. Żebyśmy się rozumieli. Bardzo was lubię. Ciebie, Marka. Ale ja Was nigdy jakoś specjalnie nie słuchałem, nie słucham i słuchał pewnie nie będę. – sam nie wierzyłem skąd w sobie znalazłem tyle odwagi na taką szczerość, przed, było nie było obcym, ale bardzo znanym i bezpośrednim człowiekiem. Ale skoro on rozpoczął swoje osobiste wycieczki o swoim życiu, to musiałem jakoś sprytnie to zakończyć, bo nie byłem godzien tego słuchać . Poza tym za chwilę miałem ostatni autobus, a na taksówkę kasy nie zamierzałem tracić.
– A Micka z Brzeska znasz, harleje składa ? – zaskoczyłem nowego kolegę, nawiązując do jego motocyklowej pasji.
– Nie. – powiedział dostojnie, lekko zdziwiony moim pół pijackim pytaniem.
– Bo ten Micek, to mnie w drodze na trening do Brzeska katował waszymi płytami. A teraz harleje składa. Niewiarygodne. Że nie znasz. Może kiedyś poznasz. Do widzenia. I przestańcie się kłócić, pogódźcie się. Jesteście fajnym zespołem na scenie, niech tak też będzie poza nią.
– Yyyyyyyyyyy … – coś sklecał powoli, mocno zaskoczony moją paplaniną.
Może i coś sklecił, ale ja już tego nie słyszałem. Nadciągała niedziela, a w niedzielę była znowu robota. Musiałem żyć.
I żyłem. Po przebudzeniu nawet bardzo dobrze, bo po południu miałem ochotę posiedzieć sobie znowu w kinie, tym razem przy Lady Pank. Tak było o ósmej dziesięć, bo o ósmej siedemnaście wszystko się zmieniło. Zamiast siedzenia miałem robotę. Samodzielne ogarnięcie Buldoga w Lizardzie.
Tak mi się to kino jako scena muzyczna spodobało, że na kolejny koncert czekałem jak na szpilkach. Tym bardziej, że grać miał ponownie HEY, kończąc pomalutku trasę unplugget na polskiej ziemi i szykując na krakowską sztukę jakąś mega niespodziankę. Zgłosiłem więc prezesowi gotowość do wszelakiej pomocy, a mojej kochanej Notorycznej obiecałem udział w tym wydarzeniu.
Czwartek nadszedł szybko. Zresztą czas płynął wtedy jednym szybkim strumieniem, bo tak bywa, kiedy siedem dni w tygodniu jest się w boju, łącząc kilka etatów w jeden. W budynku kina Kijów pojawiłem się z godzinę przed wyznaczonym czasem, w myśl zasady, „że lepiej być godzinę wcześniej niż minutę za późno”. To daje poczucie wewnętrznego spokoju i jest wtedy czas na wszystko. Nawet na kieliszeczek piołunówki na pobudzenie krążenia.
Jako współpracownik Galicji Production dostałem zadanie wyopaskowania zespołu i całej ekipy technicznej. Kręciłem się więc po obiekcie w poszukiwaniu Heyowców i ich załogi. Niektórych chciałem zaopoaskować po trzy razy, ale to tylko z tego powodu, że oni wydawali mi się tacy do siebie podobni, wszędzie było już ciemnawo a piołunówka i adrenalina działały na wysokich obrotach. Do tego gości zespołu było więcej niż ostatnio i głupiałem z lekka. Poza Kasią wokalistką, dobrze kojarzyłem basistę, pamiętając go z Kolaborantów czy Dezertera. Do twarzy wiele razy widzianych pamięć miałem. Tak mi się przynajmniej wydawało.
Po wykonaniu zadania, czuwałem. Kręciłem się tu, kręciłem się tam, pilnując, żeby nikt obcy nie wlazł za kulisy i nie naruszył świętego garderobianego spokoju. Tu wypaliłem z muzykami papieroska, tam wypiłem kawusię, cały czas zachowując czujność. Było bardzo miło. W końcu drugi koncert w Krakowie wyprzedany, na przestrzeni tygodnia grany, a i w całej Polsce trasa okazała się sukcesem. Niesamowite. Często zastanawiałem się jak to jest, że HEY daje radę dublować w Krakowie wydarzenia, a z Kultem nigdy nie pojawiła się szansa na taką akcję? Ciekawe.
Kasia moja Notoryczna Narzeczona dojechała o czasie, na kilka minut przed rozpoczęciem koncertu. Żeby nie przebijać się przez główne wejście, wprowadziłem ją przejściem zarezerwowanym dla zespołu. Znany zespół onieśmielił narzeczoną bardzo, ale to co stało się kiedy zobaczyła jednego, a precyzyjniej jedną z jego gości, zaskoczyło nawet mnie, obytego ze światem szoł, biznesu i audio wideo. Kiedy przechodziła przed kobietą w wieku średnim, którą ja wcześniej opaskowałem i z którą zamieniłem już nie jedno słowo, zamurowało ją tak bardzo, że nawet dzień dobry nie wydukała. Notoryczna, nie kobieta gość. Jako nieobeznaną w świecie artystów, szybko przemieściłem ją na widownię. Potem wróciłem na tyły dopilnować punktualnego wyjścia zespołu.
Na sali, moja narzeczona trwała dalej w szoku, coś bełkocząc o aktorach, aktorkach, muzykach, zaskoczeniu, kiedy przysiadłem się na moment posłuchać soundu. Nie kumałem kompletnie o co jej chodzi, za to poczułem nagle, że skoro koncert się już rozpoczął a wszystko gra, to mógłbym sobie wyskoczyć, tak na jednej nodze, na zwiady posłuchać co tam w garderobie piszczy, a przy okazji strzelić darmowego maluszka za fatygę. Pierwsze napięcie związane z rozpoczęciem sztuki schodziło, pomimo tego, że nie ja byłem organizatorem.
– Zaraz wracam. Lecę skontrolować teren. – zakomunikowałem partnerce i poszedłem rozprostować wątrobę. Znaczy kości.
Na antresoli przy barze Janusz sączy wodę. Nie pił już rok z okładem, ale problem alkoholizmu nie był mu obcy. Widział, że mnie nosi jakoś dziwnie, więc zanim otworzyłem gębę, Pan Jan z uśmiechem i po żołniersku zapytał:
– Banieczkę?
Ochotę miałem wielką, ale że w tygodniu starałem się nie nadużywać, byłem twardy.
– Nie, stary, podagra nie puszcza. – zdecydowanie odmówiłem podpierając się chorobą, która kilka miesięcy wcześniej mnie dopadła.
I tak jak szybko odmówiłem, tak równie szybko dałem wszystkim, a głównie sobie, ostatnią szansę.
– A piołunóweczkę macie? – skierowałem zapytanie do barmanki, co zabrzmiało niemal jak „sprawdzam” w pokerze. Tylko co chciałem sprawdzić, skoro godzinę temu z okładem, już przy barze parkowałem i piołunowałem się?
– Oczywiście że mamy. Podać dwadzieścia czy czterdzieści? – dziewczę za barem z niezwykle miłym uśmiechem nie pozostawiło mi wyboru. Na szczęście. Praca w muzyce bez picia jest jak burza bez deszczu. Przynajmniej tak wtedy myślałem.
– Czterdzieści poproszę miła pani, w końcu mały nie jestem. – oddałem dobro z uroczym uśmiechem, przetwarzając na pozytywną energię myśl o bani, lufie, wódzie.
Koleżanki pani barmanki z podziwem patrzyły jak sprawnie trzepnąłem malucha, przegryzłem cytryną i niemal jednocześnie wyciągnąłem kasę żeby uregulować za wypite.
– Ja stawiam. – rzekł prezes szybko ucinając spekulację co do rachunku.
– To ja na druga nogę poproszę. – szybko podniosłem poprzeczkę korzystając z darmowego baru – Strzelę i lecę do garderoby sprawdzić czy wszystko jest okej.
Zadowolony z faktu uroczej współpracy na linii organizator – społeczny pomocnik, zgodnie z obietnicą, polazłem na obchód zaplecza i jednocześnie korzystając z okazji postanowiłem coś przekąsić pod wcześniej pite. Kiedy dobierałem sobie na chleb razowy gruboziarnisty wędlin, serów i warzyw różnorakich, poczułem smród.
I nie był to tylko smród ode mnie. Oczywiście byłem podpity lekko, w dodatku po całodziennej pracy w robocie, w niezbyt świeżym ubraniu i jeszcze na deser upocony od ciągłej szwędaczki. Już notoryczna zwróciła mi na to uwagę jak zapadliśmy się w fotele na sali, że niestety ale śmierdzę. Ten smród poczuty był smrodem palonych na potęgę papierosów. Tak. Na potęgę i do tego w garderobie, miejscu prawie że świętym, w którym szef wprowadził zakaz palenia kategoryczny. Sam będąc palaczem potrafiłem rozróżnić smrody od zapachów. Palenie w miejscach niedozwolonych było tym pierwszym. Nadszedł czas żeby się wykazać i do tego pokazać wszystkim, kto tu ustala reguły i jeszcze je skutecznie egzekwuje.
Dla kurażu nalałem sobie w plastikowy kubek rudej wódki, wylewając kilka gram na sandała, trzepnąłem szybko i zacząłem węszyć.
W ciemnym kącie bekstejdżu kobieta gość HEYa jarała fajki jak smok wawelski siarkę. Postanowiłem działać zdecydowanie i ostro, ale trochę obleciał mnie strach, żeby sobie nie nagrabić u zespołu. Postanowiłem więc przed pokazaniem swojej bezwzględności, scedować zadanie na barmana i to jemu kazać rozwiązać problem.
– Kolego, tu nie wolno jarać, a tam ktoś pali. Nie przeszkadza ci to?
– W tym konkretnym przypadku nie. – odpowiedział budując zdanie oparte na czterech słowach dziesięć sekund, bo tyle czasu zajęło mu zaklasyfikowanie mnie w kategorii debili, nieuków i tumanów, którzy na dodatek chyba telewizora na chacie nie mają i chuja w życiu widzieli.
„Dobra, dobra”, pomyślałem sobie, „po chuj ta spinka? Komu i na co potrzebna. Sam załatwię sprawę”, przy czym kątem oka wyłapałem kolejną szarą na myszach, stojącą obok kopcącej czarnej damy. Podszedłem płynnie, bo już byłem w takim płynnym stanie, i niby że tak od niechcenia, niby niechlujnie, zacząłem sobie nalewać łyski, ale z dbałością, starannością, żeby nie uronić ani kropelki, bo pani już na mnie zerkała . To wyuczone niechlujstwo miało pokazać całą moją maczowatość. W końcu sroce spod ogona nie wyskoczyłem, znany być powinienem, bo przecież znałem samego Kazika i w Kult Ochronie dziesiąty rok chodziłem. Odwaga mi wracała do wprowadzenia porządku żelazną ręka.
W myślach zacząłem układać formułkę o niepaleniu w danym miejscu, gdy nagle uświadomiłem sobie, że leję sobie łychę nie do szklanki a do sandała.
– Kurwa mać! – puściłem przez zęby a na ramieniu poczułem silną męską dłoń.
– Co się dzieje? – menadżer zespołu nadszedł niespodziewanie.
– A nic, nic. Tylko ta dziewczyna co jest z wami pali tu, w garderobie. A tutaj palić nie wolno. No Janusz mówił. Musi wyjść na pole.
– Ona nie musi. Ona tu może. – popatrzył na mnie jak na debila, uśmiechnął się i odszedł.
Ale się wykazałem, nie ma co. Pod moim nosem takie łamanie żelaznych reguł i zasad? Jak się Janusz dowie, to mnie już nigdy nie zaprosi. Ani jako gościa ani do pomocy. Zacząłem siebie i całą sytuację usprawiedliwiać. „Może chłop ją rzucił albo co?” pomyślałem i dlatego jest ona taka smutna i jara na smutno, zamiast koncertu słuchać. Nagle zszedłem na ziemię i przypomniałem sobie, że ja na koncercie kurwa jestem, i jeszcze z Kasia moją kochaną. I że moje kontrolowanie niewiadomo czego strasznie się przedłużyło. Wykonałem więc setę łychy na szybkości i pobiegłem na swoje miejsce.
Nie minęło więcej jak półtorej kawałka, kiedy następny utwór Pani Katarzyna zapowiedziała w najlepszym konferansjerskim stylu. Z emocjami. Pięknie jej to wyszło. Było o dzieciństwie, przyjaźni, Szczecinie i Warszawie. A wszystko to spinać miał gość zespołu, specjalnie na ten koncert zaproszony. Zespół zaczął grać, gość wyszedł na scenę a Kasię jakby piorun trzepnął. Drżąc z emocji, pokazując na scenę, wydukała:
– To ona!
– Jak ona? – zapytałem zaskoczony, bo kobieta którą chciałem ustawiać kilka minut wcześniej w garderobie, teraz miałą zagrać co prawda z HeYem na ukulele, ale czy to miał być powód do takiego zaskoczenia?
– Tomek, to Róża z tego filmu „Róża” w kanał plus. Tego który razem oglądaliśmy. Tego takiego strasznego. A ty nawet popłakiwałeś.
– Że ja? Płakałem? A z Róży to ja tylko Dorocińskiego pamiętam, bo go uwielbiam, to fakt, ale że ona też tam gra? Kogo?
– Różę pijaku.
– No co ty. Nie wierzę. – taki jestem jak widać znawca.
– Naprawdę. Od godziny próbuję ci o niej opowiedzieć! Że jak ją zobaczyłam to mnie zamurowało. Tomek, to jest Róża, naprawdę. – Kasia dalej była w szoku.
A ja zaczynałem być. Bo stanęła mi przed oczami ta okropna scena gwałtu, przez którą nie spałem przez kilka nocy. I w ogóle był to jeden z nielicznych polskich filmów które obejrzałem od deski do deski, w milczeniu. I ja tę pokrzywdzoną w filmie dziewczynę chciałem ustawiać. Wstyd.
Świętowanie po sztuce odbyło się natychmiast. Nikt specjalnie nie czekał, bo choć alkoholi mało nie było, to i koncert był bardzo udany, tak w odczuciu zespołu jak i gości i organizatora, więc świętować było co.
Pobudzony i ożywiony wcześniejszymi trunkami, zgodnie z zaleceniem Janka wsparłem menagera w akcji podpisywania płyt i wspólnych z gwiazdami zdjęć. Działałem bez usterek. Może za szybko i za sprawnie, ale przy ogólnym śmiechu i zadowoleniu zespołu, przemielając tabun fanów w trymiga. Po wszystkim odnalazłem swoją Notoryczną i rzuciliśmy się w wir życia towarzyskiego.
Pierwszą zaatakowałem świetną wokalistkę, która siedziała na uboczu z wybitną aktorką.
– Noooo! Piękne to było! Koncert jak marzenie. Znakomity. A ten kawałek z koleżanką? Bomba. Aaaaa. Nie przedstawiłem się. Gómi, znaczy Tomek, a to Kasia, moja narzeczona. Ja tu ledze pomagam trochę.
– Siadajcie. Cieszę się ze się podobało. Siadajcie. – świetna wokalistka była w nastroju bardziej niż przysiadalnym. – Agatę znacie?
– Znacie, znacie. Znaczy ja to nie poznałem ale Kasia to tak. Aż ją zamurowało. Serio. A ja to nie poznałem, bo na filmie to jakaś inna mi się wydawała. No i tam grał, ten, no, zapomniałem. A nie, mam. Dorociński. A ja go uwielbiam. Ale teraz to tak. Poznaję. Jasne że poznają! – paplałem jak potłuczony, bo tak miałem jak byłem w drugim biegunie choroby dwubiegunowej, tym wysokim, a do tego wódkę niejedną przyjąłem, a może i coś jeszcze chemicznego, na perfekcyjne pobudzenie. Gęba mi się nie zamykała a i czasy szczenięce mi się przypomniały, jak to z muzyką Hey się poznałem – U Kury, to było, Pani Kasiu, u Kury. Pyta nas Kura, jak żeśmy do niego przyszli po szkole, czy Hey już słyszeliśmy ? I my mu mówimy że nie, a co to za zespół? I Kura mówi, że zespół polski, nowy, fajnie grają i tam taka dziewczyna w tym zespole na wokalu śpiewa i tak fajnie, no tak, jak on to powiedział…, no że tak po pankowemu charczy! – wypaliłem jak głupi, bo raczej Kura tak nie powiedział.
– CO ROBI ??? – przygwoździła mnie wzrokiem do podłogi – CHARCZY ???!!!
– No tak Kura powiedział, że charczy Pani, i jak puścił kasetę wtedy, to myśmy się zakochali w pani głosie na amen. No wtedy, jak mieliśmy jakieś dziewiętnaście lat. Naprawdę. – nawijałem już zupełnie pogubiony .
Chciałem wszystko poprostować, bo Kura pewnie o żadnym charczeniu nie powiedział, tylko co najwyżej o charakterystycznej chrypce. Ale brakowało mi słów, a aktorka Agata patrzyła na mnie przez łzy, parskając śmiechem, a wokalistka zebrała się w sobie i wypaliła we mnie ostro i bardzo groźnie:
– Przestań mi mówić Pani Kasiu!
Ci najbliżej nas zamilkli i zerkali w stronę gwiazdy.
– Jestem Kasia. – powiedziała spokojnie i do tego z cudownym uśmiechem na twarzy.
Ciśnienie które wytworzyłem przez swoje ubogie słownictwo i słabą pamięć opadło z wielkim sykiem, i wszystko wróciło na właściwe tory. Moja głupota i gadulstwo też. Złapałem oddech i zabrałem się za filmową Różę. Tym razem przy wsparciu Notorycznej. Mogło więc być podwójnie dziwnie, ale tego już tak dobrze nie pamiętam.
Tak mniej więcej, ale z mojej strony więcej, wyglądały pierwsze koncerty w Kinie Kijów, które położyły podwaliny pod dziesiątki późniejszych sztuk jakie tam pan Janusz zorganizował. W kilkunastu uczestniczyłem, w kilu pomogłem, a kilka nawet współtworzyłem. Ale o tym będzie innym razem.