M18. NH Dur .

M18. NH Dur .

 

W ostatniej dekadzie XX wieku, moje życie w Nowej Hucie toczyło się leniwie. Od meczu do meczu, od imprezy do imprezy i oczywiście od koncertu do koncertu. Nigdy nie odczułem, żeby Huta była jakimś siedliskiem zła czy slumsem Krakowa. Bo i nie była. Zła sława była robiona sztucznie, głównie przez media, które lubiły sobie naszą dzielnicą dupę podcierać i ludzi, którzy w życiu Huty nie liznęli. Czasem mogło się zdarzyć jakieś małe zamieszanie, ale tak strasznie jak w Farben Lerowych „Helikopterach” u nas nie było. Za to na takim Kazimierzu…

 

„A Ty nie ufaj nikomu
Wracaj szybko do domu
Nikomu nie patrz w oczy
O nic nie pytaj
Nie pozwól, by ktoś za Ciebie decydował
Nigdy nie bój się patrzeć na niebo

na niebie tylko helikoptery
A Ty nie ufaj nikomu”*

*(Farben Lehre fragment utworu”Helikoptery”)

 

 

Nieczęsto wtedy zapuszczałem się na Kazimierz, dzisiaj dzielnicę turystyczno rozrywkową, a kiedyś strefę takiej patologii, że ja nie pierdolę. Każde przejście przez kazimierski teren wiązało się z zaczepkami, agresją i ucieczką. Jako człowiek uprawiający sport, nigdy nie dałem się złapać. Dzięki Jehowa za pomoc.

Za to nasza Nowa Huta miała kombinat metalurgiczny im. Lenina, a w latach dziewięćdziesiątych już, pod wezwaniem Tadeusza Sendzimira. I tenże kombinat potrzebował spawaczy. Ze względu na swoje wykształcenie zawodowe, Wacław z Jastrzębia, został oddelegowany z jakiejś śląskiej czy warszawskiej spółki do huty, do pracy. Już wcześniej koledzy z Górnego Śląska nas odwiedzali. Zazwyczaj było to z okazji wszelakich świąt urodzinowych czy imprez organizowanych w domach kultury lub na działkach w Szarowie. Jastrzębianie dali się poznać jako nieprzeciętnie mili, nietuzinkowo towarzyscy i niezwykle zabawni młodzi ludzie.

Jedna z naszych wspólnych potańcówek miała miejsce na moim osiedlu Kościuszkowskim. Wynajęliśmy salę w osiedlowym domu kultury, tym w którym przed laty miałem się nauczyć grać na akordeonie. Zaproszeni nie tylko z daleka goście dopisali. A ci z daleka tym chętniej, że i nocleg, wikt i pełen barek mieli zapewniony. Nasz przyjaciel Gruby dysponował już lokalem samodzielnym i ten to lokal stawał się nie raz i nie dwa naszą bazą, schronieniem i przytułkiem. Sam miałem kilka razy okazję przenocować na osiedlu Sportowym, będąc w pilnej potrzebie, i nie to niekoniecznie samotnie.

Impreza w osiedlowym klubie trwała do białego świtu. Było pite, było bite i tańcowane. Nad ranem nadeszła pora udania się w domowe pielesze. Wacław dysponował fiatem 125 p. koloru sahara i nim przyjechał ze Śląska pod sam klub. Tym to fiatem postanowił też wrócić do swojego jastrzębskiego domu, a wcześniej udać się na nocleg na osiedle do Artura. I nie było by w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że koledzy zapomnieli ustalić kto będzie kierowcą, tego chłodnego, poimprezowego poranka. Stan ciała i umysłu nie predysponował nikogo, więc Wacław postanowił, jako najlepiej czujący specyfikę pojazdu, przejechać przez te kilka hucianych osiedli, żeby nie trzeba było tracić pieniędzy na taksówkę, skoro samochód jest pod nosem.

Niestety nikogo rozgarniętego w pobliżu nie było i plan nie został wstrzymany kategorycznym: pojebało? Gospodarze ze Sportowego wraz z gośćmi ruszyli do celu, po drodze parkując pod domem handlowym Wanda w celu uzupełnienia płynów. Kierowca był w wyjątkowo słabej formie, a może nie chciało mu się chodzić, więc zaparkował auto prosto pod drzwiami sklepu nocnego, na samym środku chodnika. I jak się po chwili okazało, nie było z nim jednak tak źle. Pozostawiony sam sobie zaczął intensywnie myśleć. I wymyślił sobie w pijackim widzie, że należy uniknąć przypadkowej kontroli policji za wszelką cenę. W tym celu podniósł maskę swojego fiata i udawał, że grzebie w silniku.

Kolejka w alkoholowo nocnym „24h na dobę” była spora. W końcu przed piątą rano niejednego mieszkańca Huty miało prawo suszyć po sobotnich balach, a chodniki mogły być zarzygane. Po nie całym kwadransie pasażerowie dokonali zakupu i z radością zasiedli w  pojeździe Fiat duży 125 p. Wtedy Esu zauważył brak kierowcy w pojeździe, a postać Wacka zamajaczyła mu pod przednią klapą auta.

– Wacek, jedziemy! Wróciliśmy. – darł się przez otwarte okno. – Zepsuło się co? Wacek! No dawaj!

Odpowiedziała mu cisza. Piękna nowohucka cisza jaka zdarzała się nie co dzień.

– Wacek! Stało się coś? – próbował nawiązać kontakt słowny z zastygłą sylwetką swojego przyjaciela.

Cisza jak makiem zasiał trwała nadal. Znad silnika nie popłynął żaden odzew.

– No chodź kurde!

Żadnej, najdelikatniejszej reakcji nie było. Esu wytarmosił się więc zgrabnie z auta i ruszył w stronę Wacława aka mechanika. Jakie musiało być jego zdziwienie kiedy okazało się, że kierowca, zmęczony baletami i alko w organizmie, usnął na ciepłym silniku. Do dzisiaj nie wierzę, że to mogło się wydarzyć na prawdę.

 

Wacek spawacz – przyjaciel – kompan od kieliszka, znalazł przystań u Bociana na chacie. Bocian po wyprowadzce taty, został szczęśliwym posiadaczem własnego M. Ponieważ Wacka nawet bardzo lubił, postanowił mu za niewielką opłatą użyczyć jeden z wielu pokoi które miał. A miał je całe dwa, w tym jeden z tak zwaną ślepą kuchnią. Bo tak sobie ktoś, budując bloki na Kalinowym wymyślił. Reszta bandy też lubiła Wacka i prawie codziennie odwiedzaliśmy go w godzinach późno popołudniowych. Wtedy kiedy byliśmy odrobieni z pracami, szkołami, treningami i nie wiem czym jeszcze.

Wacek grał nam na gitarze, zabawiał ciekawymi opowieściami człowieka pracy ( ach te odwiedzone burdele za zebrany złom), a gdy już mieliśmy go dość, graliśmy sobie w karty. Przychodziło nas na takie posiadówki nawet po dwadzieścia osób. Nie tylko nasza ekipa bywała, ale też koledzy Boćka z osiedla Kalinowego i tyle. Tak naprawdę to nie tylko wolna chata i Wacek byli powodem tak częstych odwiedzin. Gospodarz nasz kochany, chcąc podreperować domowy budżet, poszedł z duchem czasu, nie tak bardzo odległego, i wykorzystując nasze zamiłowanie do spirytualiów, sprowadził szwedzką wódkę w kartonie, którą z należytą marżą miał rozprowadzać wśród spragnionych dobrego trunku smakoszy. A miał tego kilkadziesiąt kartonów i cena była niezwykle konkurencyjna w stosunku do tego, co proponowały punkty monopolowe na dzielnicy. Nasza paczka, jako stali bywalcy lokalu, miała oczywiście potężny rabat i mogliśmy dokonywać zakupów bez marży. I tak nam się to spodobało, do tego kartonowy wyrób posmakował nam wybornie, że z sześćdziesięciu kartonów, tylko ze trzy okazały się sprzedane z zyskiem, osobom spoza naszego grona. Powiedzmy sobie szczerze, że jak na pierwszy biznes, poszło Markowi całkiem nieźle.

Balowaliśmy codziennie przez trzy tygodnie, aż pewnego dnia Wacek gdzieś pojechał a Bocian zarządził przerwę w odwiedzinach, bo złapał fuchę przy skręcaniu jakichś regałów czy reklam. W trosce o higienę umysłu ucieszyłem się bardzo z dnia przerwy. W końcu byłem czynnym sportowcem i wypadało raz w miesiącu się oczyścić z toksyn i zmagazynowanych w organizmie nieużytków. Oraz wyspać. Raz na kwartał porządnie wyspać. Niestety, rano telefon wrzeszczał na całego. Co prawda zignorowałem go bezproblemowo, ale tata miał wolne, był w domu i odebrał.

– Tomek do ciebie, jakiś Marek – dla taty każdy był jakimś Markiem, Mateuszem, Marcinem czy Sławkiem, bo kojarzenie moich kolegów nie było jego mocną stroną.

Wstałem niechętnie, bo detoksykacja trwała w najlepsze, moim zdaniem najlepiej właśnie w czasie snu, a brak alko w organizmie po kilkutygodniowej konsumpcji męczył okrutnie. Tym bardzie chciałem ze dwa dni być być na zero w promilach i ustanowić sobie swój mały mały rekord. Sen był w tej grze sprzyjającym partnerem, ale znowu nie wyszło. Zwlokłem się z wyrka bardzo niechętnie.

– Halo?

– Cześć Góma. Mogę do Ciebie wpaść? – od strzała wyczułem dziwne zdenerwowanie w głosie Marka.

– No jasne, wpadaj – dla przyjaciół drzwi zawsze były otwarte.

– Ale będę z flaszką. Muszę się napić. I pogadać.

– Jak musisz to wpadaj. Ale ojciec jest – uprzedziłem z góry, bo przy tacie nie spożywałem nigdy.

Ojciec patrzył na mnie dziwnie, bo przeczuwał, że rozmowa jakoś nienaturalnie przebiega, więc pewnie coś nabroiliśmy nie wąsko.

– Marek będzie za dwadzieścia minut. Coś się stało – poinformowałem tatę dla świętego spokoju i ruszyłem się ogarnąć.

Marek był szybciej od mojego ogarniania. Wszedł prosto do dużego pokoju i zaczął komenderować.

– Najpierw daj kieliszki – zarządził.

Nieświadomie dałem trzy, dla nas i dla zdziwionego taty. Picie od ósmej rano nie było normalne, ale wtedy jakoś podświadomie usprawiedliwione. Bociek bezpodstawnie za kołnierz z rana nie wylewał. Chyba, że w czasie urlopowej kanikuły. Ale to przecież zrozumiałe.

Strzeliliśmy w strasznej ciszy po jednym, a zaraz potem po drugim kieliszku. Zegar na ścianie chyba ze strachu, jakby coś przeczuwając, tikał cicho jak nigdy.

– O piątej była u mnie policja – Marek zaczął opowiadać z wielkim przejęciem.

– Po co?

– Nie uwierzycie. Wróciłem późno w nocy z fuchy. O piątej rano ktoś zadzwonił do drzwi. Patrzę przez judasza, jacyś dwaj faceci stoją. Otwarłem i pytam: czego? Nie odpowiedzieli, tylko zapytali mnie: Marek taki a taki? Tak, odpowiadam, to ja. Proszę się ubrać, jesteśmy z policji, pojedzie pan z nami. Po co? – pytam. Proszę się ubrać, dowie się pan po drodze. Nie ma czasu na dyskusje.

Teraz ja nalałem, strzeliliśmy i Marek kontynuował. Zegar prawie stanął.

– Ubrałem się szybko, zeszliśmy na dół. Wsiedliśmy do poloneza i wtedy ten jeden mnie pyta czy znam taką a taką dziewczynę. No to ja myślę, myślę i mówię, no że kojarzę. A co się stało?- pytam. Zaraz pan zobaczy. Wzięli mnie na komendę i zaczęli o nią pytać. Jak dobrze ją znam, od kiedy, czy z nią rozmawiałem, kiedy ostatnio i tak dalej. Powiedziałem co wiedziałem. Że znam z widzenia, że wariatka, i że raczej nigdy z nią nie rozmawiałem. Zapisali. Pytali co robiłem wczoraj wieczorem. Powiedziałem ze miałem fuchę. Pytali kto to może potwierdzić. Dałem numer do tego co mi ją załatwiał i był na niej ze mną. Zadzwonili, potwierdził. Nalej.

Nalałem wypiliśmy w ciszy. Zegar już chyba stał z przerażenia. Nie wiem dlaczego, ale poczułem dziwny smród.

– Wtedy on, ten drugi policjant powiedział, że ona skoczyła wczoraj z bloku obok. Z dziewiątego piętra! I że miała moją legitymację zawodniczą Hutnika w ręce. Ja pierdolę! Wyskoczyła z moją legitymacją z dziewiątego piętra i się zabiła.

Polałem bez proszenia. Zegar bez komendy ruszył. Smród okazał się trupi.

– Zacząłem myśleć i przypomniałem sobie, że nie tak dawno robiłem porządki i legitymację Hutnika Kraków wywaliłem do śmieci. No i pewnie ona ją w śmietniku wygrzebała i łaziła z nią. Tylko po co?

– I co oskarżają cię o coś? – zbladłem na całym ciele.

– Nie wiem, chyba nie. Po wszystkim podpisałem protokół i pojechaliśmy do kostnicy na rozpoznanie. To była ona, ta upośledzona dziewczyna z Kalinowego.

Zamarliśmy przez chwilę. Wszyscy, łącznie z zegarem.

– Góma, kurwa, czy ty rozumiesz jakie mieliśmy szczęści? Ja pierdolę – Marek wybuchnął – Rozumiesz, kurwa?!

Zrozumiałem szybko i wszystko. Przed oczami zamajaczył mi poranek trzy dni wcześniej. Walające się po kwadracie kartony po wódce, ze cztery osoby na chacie dosypiające. Ogólny po imprezowy syf. Jakby wtedy, trzy dni wcześniej dzwonek do drzwi oznajmił chłodno, że ktoś wyskoczył z bloku obok, to mielibyśmy pozamiatane. Kto by nam uwierzył, że to nie nasza wina? Nikt. Nie mielibyśmy żadnego alibi a pewne jak nic promile w organizmie byłyby tylko stryczkiem na szyi. Pierdzielibyśmy za zabójstwo jak złoto. Wykrywalność by wzrosła bez wykrywania. Życie mogło by się skończyć zaraz po jego rozpoczęciu. Nowohucka Bozia czuwała nad nami bardzo. I chwała jej za to.

Marek wyrzucił z siebie cały strach, złe emocje,  i poczuł się zdecydowanie lepiej. Uspokojony przez mojego ojca postanowił wrócić do siebie. Ja polazłem do pokoju zdołowany  psychicznie. Jednak gdzieś w zakamarkach podświadomości czułem nieodgadnioną ulgę, która z minuty na minutę zaczynała dominować i przywracać mi równowagę. Mieliśmy niesamowite szczęście.  Furę szczęścia. Podkręciłem grające gdzieś w tle radio. Prowadzący zapowiedział kolejny kawałek. I poszło, wpisując się niezgorzej do panującej sytuacji.

 

Prosisz mnie znowu, który to już twój list?
By ci odpisać, jeśli tylko bym mógł
Jakie postępy poczyniłem na dziś
W sztuce latania, najtrudniejszej ze sztuk

Co rano windą wjeżdżam prawie na dach
Jest tu w osiedlu taki najwyższy blok
Codziennie myślę, patrząc z niego na świat
Co będzie, kiedy wreszcie zrobię ten krok

Ostatni krzyk, łabędzia nuta
I dalej nic w teatrze lalek
Ogólnie mówiąc – life is brutal
Poza tym wszystko doskonale*

*(Lady Pank fragment utworu”Sztuka latania”)

S24. Awans wbrew logice.

S24. Awans wbrew logice.

 

Wspominałem już o Bobim, który to wrócił do nas z wojaży po świecie. Zrobił swego czasu karierę w Turcji wielką. Został tam najlepszy zawodnikiem ligi ze dwa razy, znalazł tam przyjaciół, zarobił kupę kasy i wszystko, w myśl swojej maksymy życiowej:  z biedy wyszedłem, do biedy wrócę, po jakimś czasie przepuścił. Ale zanim pogrążył się w maraźmie codzienności, zrobiliśmy wspólnie rzecz niespotykaną wcześniej i później.

W ośmioosobowy składzie  awansowaliśmy do pierwszej ligi. To były jaja prawdziwe. Ligowy średniak który po raz kolejny w ostatniej chwili uzbierał minimalny skład do gry, miał rozdawać karty i przywrócić nadzieję na lepszą przyszłość krakowskiej siatkówce. Po raz kolejny zmartwień mieliśmy od groma. A jak się jakaś choroba czy kontuzja trafi ? To możemy szóstki nie poskładać przecież i będzie kłopot. Ale stara kość podobno nie pęka i nawet sobie tym głowy nie zawracaliśmy.

Początek sezonu miał jednak w ogóle nie nastąpić. Wyglądało to tak: umowy były patykiem pisane a pieniądze obiecane były bardziej wirtualne niż rzeczywiste. Kto by się więc w takie gówno pakował?

Jak to kto? My!

Po pracy trzeba było przecież coś robić. Można było pić albo grać. Albo kisić się w domu przed telewizorem. Wybraliśmy grę. Zawsze można było sobie wyobrazić, że pieniądze z kontraktów spłyną na nas jak deszcz na pustynię Gobi. I tego się trzymaliśmy. Ale o awansie nawet nie pomyśleliśmy przez moment, bo znaliśmy swoje miejsce w szeregu. Nam chodziło tylko o dobrą zabawę, wspólne przebywanie i granie w siatkówkę którą lubiliśmy bardzo. O gęsią skórkę przed meczami czy o wyjazdy pełne niespodzianek. Pomimo tego, że zasuwaliśmy w siatkarskiej robocie po pracach zwykłych, że rodziny na tym cierpiały i gratyfikacji finansowej praktycznie nie było, postanowiliśmy ciągnąć ten wózek razem jeszcze rok i czekać na cud.

Na pierwszy mecz pozbieraliśmy zespół z trudem wielkim. Musieliśmy z Jarkiem i trenerem Ryszardem porządnie nakłamać, żeby Potas i Waluś zdecydowali się grać kolejny sezon. Tym bardziej, że odwrotu od raz podjęte decyzji być nie mogło. Zasady naszej zabawy też uległy modyfikacji. Warunek pierwszy: od początku do końca trenujemy na maksa. No dobra. Trenujemy w miarę regularnie. I warunek drugi: koniec z zabawami w trakcie sezonu. Do zawodów mieliśmy podchodzić tym poważniej im w klubie było gorzej. Z takimi postanowieniami rozpoczęliśmy rywalizację.

Koniec dwudziestego wieku nadszedł a siatkówka  pomimo stanu agonalnego, jeszcze w Krakowie funkcjonowała. Ostatni Mohikanie parkietu mieli się nieźle.

Sezon zasadniczy z lekka poustawiał priorytety poszczególnym zespołom. My jak zawsze okupowaliśmy środeczek tabeli, w czubie oczywiście zagosciły Jaworzno, Karpaty Krosno. Mocny miał być Raków Częstochowa, groźne AZS Gliwice i Beskid Andrychów.

Mecze rundy zasadniczej były takie nijakie. Mało wtedy pijaliśmy bo postanowienia były przestrzegane, poza tym kasa szwankowała więc i przygód było mniej. Z ciekawostek zapamiętałem tylko mecz w Andrychowie, a w sumie jedną akcję na rozgrzewce, jak zaatakowałem w antenkę na siatce tak dziwnie, że ta wypadła jak strzała wystrzelona z łuku i mało nie zabiła jakiejś kibicki, która miała miejsce na krześle na samym parkiecie.

W Andrychowie mieli fajne warunki do uprawiania siatkówki. Spoko hala i co dla nas wydawało się najważniejsze, po zawodach można było strzelić piwko z pipy, bo mieli knajpę przy, a nawet w, hali. Do tego niedaleko od Krakowa, fajni kibice, w dużych ilościach wypełniający miejscową halę . Cud miód. Ponieważ w życiu bilans musi zawsze wyjść na zero to za próbę morderstwa w Andrychowie pokarało mnie szybko.

Gdzieś na Śląsku, w małym miasteczku, gdzie warunki do uprawiania volleybala były wspaniałe, podczas niedzielnego meczu o mało nie umarłem. Laliśmy miejscowych systematycznie, punkt po punkcie, gdy nagle ich atakujący posłał piłkę obok bloku z siłą rzadko spotykaną. Nie nakrył piłki nadgarstkiem i nadał jej kierunek: trybuny. Na nieszczęście na drodze pomiędzy piłką a trybunami, na lewej obronie stałem ja. Do tego całego nieszczęścia przeszklona ta hala była na stronę południową i wraz z mocnym słońcem spowodowała u mnie siatkarską ślepotę. Patrząc w tamtą stronę nie widziałem nic i wtedy piłka z wielkim impetem zaatakowała moją grdykę. Siła była tak wielka, że mnie wystrzeliło do góry i niczym skoczek wzwyż wykonałem pięknego fiflaka i zacząłem upadać na wykładzinę i już w locie dusiłem się z braku powietrza. Leżąc na glebie nie wiedziałem jak się nazywam i myślałem tylko jednym: jak wyjąć grdykę która wydawało mi się, że wpadła mi do środka szyi. Koledzy zebrali się nade mną i po pierwszym przerażeniu wybuchnę li śmiechem. Ciekawe co ich tak rozbawiło? Pewnie chodziło o to, że wiłem się po ziemi niczym węgorz wyciągnięty z wody. Być może.

I tak to doszliśmy do końca wieku XX. Moich sportowo pijackich przygód, wpadek, głupot i wielkich, jak dla mnie, uniesień. Ale ponieważ sport ma to do siebie, że sezon trwa z roku na rok, pozwolę sobie dokończyć ten wspaniały i przedziwny sezon 1999/2000 i wejść z przytupem w wiek XXI. Bo sportowo stał się cud.

Nie ma drużyny bez trenera. Co prawda to trochę taki stereotyp i nie zawsze jest pewnikiem i jakąkolwiek wykładnią sportowych sukcesów. Ale my mieliśmy tego roku, ba przełomu wieku, szczęście prawdziwe, bo naszym kołczem był Ryszard Pozłutko. Pomagał mu Jacek Litwin i to też trzeba zaznaczyć. Grono trenerskie było na taką ilość zawodników prawdziwym dobrem nie odgadnionym. Dzięki młodemu wiekowi, asystent Jacek nie raz i nie dwa stawał z nami na  parkiecie i dzięki temu mogliśmy coś tam potrenować.

Rychu Pozłutko. Człowiek dusza. Troszkę taki nieodgadniony organizacyjnie, tajemniczy wręcz (to zapewne z powodu występowania w roli bufora pomiędzy nami a klubem), ale warsztat trenerski jak na drugą ligę miał fajowski bardzo. Dobry mobilizator i człowiek czujący nasze możliwości fizyczne. Umiał wykorzystać nasze lata gry w II lidze i wyciągnąć z tego sam miąch. Poza ty wszyscy go znaliśmy. Trenował chłopaków w szkole nr 87. Jarka, Potasa, Walusia, Krzyśka Flisa. Otarł się o Bobiego w Hutniku. To dzięki niemu zaczęliśmy czuć się silni. Tym bardziej, że w play off rozkład gier był wspaniały. Mieliśmy szansę na finał. A w finale? Tam zdarzyć mogło się wszystko.

U mnie osobiście, Rychu zapunktował ćwiczeniami wzmacniającymi brzuch i grzbiet. Od dziecka miałem problemy z kręgosłupem i bolał mnie w odcinku lędźwiowym tak bardzo, że na mszy świętej nie mogłem wystać dłużej niż 20 minut. I nie tylko na mszy. Przez ból pozycja na baczność nie predysponowała mnie do stania choćby w kompani honorowej czy reprezentacyjnej. O jaki ja musiałem być przez to biedny. Ryszarda żona, Lidia, była wielką siatkarką i w kraju i za granicą. I właśnie za granicą, w RFN dostała się pod niemiecki system szkoleniowy. Ryszard w ciemię bity nie był i co lepsze kąski treningowe przenosił do swojego warsztatu zawodowego. I testował na nas jak na myszach.

– Od dzisiaj będziemy inaczej ćwiczyć brzuch i grzbiet. Nie dynamicznie. Będziemy to robić statycznie, w napięciu. Jak zawodniczki niemieckie.

– Chyba cię powaliło Rychu – byliśmy jak rodzina, to i język był jak w dobrym, nowohuckim domu – Co my baby jesteśmy?

–  Dzięki takim ćwiczeniom jest mniej kontuzji! Takie ćwiczenia się sprawdzają. W Niemczech tak ćwiczą.

– Bo to baby są. Nie rób z nas idiotów. Sam się napinaj.

– Ale spróbować możecie? To wy zachowujecie się jak baby. Jacek zademonstruj.

Spodobało się nam szybko. Dużo ćwiczeń w leżeniu, nóżka na bok i trzymamy, pupka napięta. Jest dobrze. Ale do pewnego momentu. Bo okazało się, że w prawidłowo wykonanym ćwiczeniu to trzeba się napiąć bardzo mocno i nie łatwo jest taką pozycję utrzymać przez 30 sekund. Ja miałem problemy wielkie. To przez nienajlepszą dietę. Prawdziwa gastro katastrofa. Napięcia uwalniały w moim organizmie, często i gęsto, potężne salwy gazów. Jak na filmowej wersji „Konopielki”. Było to dla mnie traumatyczne doświadczenie. Aż tak bardzo nie lubiłem się otwierać przed ludźmi. Na szczęście już po miesiącu takich ćwiczeń przestałem narzekać na ból w lędźwiach! Do dzisiaj sobie, po okresach zaniechania fizycznego, strzelam takie ćwiczenia i mogę stać jak kołek długo i bez bólu. Polecam!

Do decydującej rozgrywki startowaliśmy z miejsca chyba piątego. Okupione to było niezłymi kombinacjami. Na jeden z meczy musiałem być dowieziony z domu, bo byłem chory jak diabli. Grypa dziesiątego stopnia, albo jakaś angina mnie dopadła. Przebrałem się w chacie w sportowe ubranko, otuliłem w koc i pojechałem walczyć na parkiecie ile sił w organizmie było. W robocie byłem na chorobowym, więc błagałem dziennikarzy lokalnych, żeby przemilczeli moje nazwisko w relacjach. Oczywiście można prosić, a i tak wyszło jak w przysłowiu, gadał dziad do obrazu. W poniedziałek czytam, „Gumiś atakuje !”. No brawo! Będę bez środków do życia jak mnie zwolnią z pracy. Na szczęście szef był niepołapany w moje dodatkowe zajęcia i nie dowiedział się o mojej kuracji sportowej na L 4.

W pierwszej fazie play off trafiliśmy na AZS Opole. Drużyna studentów była niewygodnym przeciwnikiem, ale nie wypadało im nie wlać. Najbardziej frustrowała nas u nich ilość zawodników gotowych do gry. Dwunastu chłopa mieli do grania, w większości były to wielkie konie. Nawet przy moim jednym metrze i dziewięćdziesięciu czterech centymetrach byli potężni.

Pierwsze dwa mecze, na naszej hali padły naszym łupem. Nadspodziewanie łatwo, lekko i przyjemnie. W kolejny weekend pojechaliśmy do nich. Zakwaterowanie jakie nam zafundował klub: jednostka wojskowa w Opolu, przerażało. Ale ponieważ nas w drużynie było niewielu, to dostaliśmy salę szesnastoosobową tylko dla siebie. Co za rozpasanie było w tym Wawelu. Wielka sala i te łóżka piętrowe ze sprężynami! Raj dla sportowców. Trzeba było więc zagrać swoje i jechać w pizdu. Do domu. Najlepiej było zrobić to w sobotę i nie korzystać z jednostki wojskowej za mocno. Ale tu niestety nastąpił klops. Sala była mała jak pudełko zapałek. Jaro wysyłał piłki do mnie i do Rysia Jaska. Na skrzydełka. I wszystko wracało nam pod nogi. Środek ataku, dawał radę, ale armaty się pozatykały i niespodzianka stałą się faktem.

Mecz przegraliśmy z kretesem. Nocleg w jednostce zmaterializował się jak zły sen.

– No to mamy przejebane. Jak tu się wyspać?

– Spokojnie. Damy radę! – Adaś , sierżant w Wojsku Polskim miał na to sposoby.

Sprawnie wysłał dyżurującego kota po flaszeczkę. Plan był prosty, po kieliszku, no góra dwa i do spania.

Rano nastąpił niespodziewany Armagedon.

– Wstawać koty pierdolone! – ktoś umundurowany na glanc, wpadł na pełnej piździe do naszej alkowy – Dwie minuty do apelu!

– Pojebało cię?! Tu nie ma żadnych kotów zjebie! Wawel Kraków, siatkarze! – ktoś obudzony prostował mundurowego też wrzeszcząc – Spadaj na drzewo ośle!

– O kurwa, zapomniałem! Sorry! –  dyżurny odwrócił się na pięcie szukać spełnienia gdzie indziej.

No i było pospane. Wstaliśmy niechcący wcześniej i zaczęliśmy koncentrację przed zawodami. Nic to nie dało. I ten mecz nie nam siadł jak trzeba. Ani mnie ani Ryśkowi. A bez konika wygrywać się nie da. Wbrew logice zrobiło się remisowo. 2-2 w meczach i w środę decydujące starcie miało odbyć się u nas.

W domu, co prawda po małym stresiku w pierwszym secie, powieźliśmy rywala i zwycięstwo stało się faktem. Byliśmy w półfinale rozgrywek o mistrzostwo II ligi siatkówki mężczyzn.

Wtedy zaczęło się w klubie pompowanie balonika.

Po co to? – myśleliśmy przekornie.

– Kasy na wyjazdy, na wypłaty proszę szukać a nie robić z nas faworytów.

Kolejni na tapecie byli koledzy z AZS Katowice. Było miło, lekko i przyjemnie. Trzy mecze, trzy zwycięstwa. Kto robił, ten zrobił, już mieliśmy powiedzieć i pożegnać sezon, kiedy zupełnie niespodziewanie, okazało się, że rywalem naszym w finale będą Karpaty Krosno!

Ale jaja. Ale niespodzianka. Krośnianie pokonali Jaworzno! To Jaworzno z którym nigdy przez tyle lat nie potrafiliśmy wygrać. Rywalem naszym o pierwszą ligę zostały zatem Karpaty Krosno. Znaliśmy ich jak nikogo w tej lidze. Tyle meczów przeciw sobie rozegranych, tyle zwycięstw co i porażek. Kibice i działacze mieli więc prawo stawiać nas w roli faworyta. W klubie nastąpiły zmiany na stanowiskach kierowniczych mających związek z siatkówką. Jest szansa na sukces to rozpalmy ognisko i grzejmy się. A nóż widelec im się uda? Tej zgrai pijaków, ogórków, co za darmo niemalże grają i teraz mają powalczyć o pierwszą ligę. Mieliśmy na to wyjebane po całości. Przecież to jasne, że zrobimy wszystko co w naszej mocy żeby wlać Karpatom. Nie może być inaczej. Kilka rachunków było do wyrównania. Tak po prostu, na sportowo.

Przed samym finałem, jako marchewkę, w klubie znaleziono jakieś drobne kwoty na wypłaty za grudzień ostatni w XX wieku. To był śmiech na sali. W końcu tyle lat kasy nie było, że nie zrobiło nam to żadnej różnicy. Mieliśmy plan jasny i prosty. Wygrać. Dać Krakowowi szansę na siatkówkę przez średnie S. Chcieliśmy żeby było to koło zamachowe i żeby nasza praca, przez tyle lat uparcie wykonywana, nie poszła na darmo.

Pierwsze dwa mecze graliśmy u siebie. Ponieważ zbliżały się jakieś wybory samorządowe, postanowiono kogoś tam podlansować i na hali było piknikowo. Były banery, plakaty, parasole, ćmole, bole, wojsko i jabole. Nie. Jaboli nie było. Było piwo z pipy. Pychota i za darmo.

Pierwszy set sobotniego meczu szedł nam jak po grudzie. Odjechali nam wrogowie na kilka punktów i nie było widać z nikąd szans na ratunek. Ale Jaro nie miał nic do stracenia i wystawiał na lewe skrzydełko piłkę za piłką w samej końcówce. Tylko dlaczego do mnie? Cała nadzieja skumulowała się w moich plasach a byle błąd kończył pierwszą partię.

Pierwszy strzał po skosie wykonałem w  drzwi. Na szczęście chyba Krzysiek Frączek nie uchylił się na czas i dostał w bark. Mogło być już po secie ale udało się. Drugi atak, tak po czesku, po bułgarsku wykonałem. Obiłem piłką o blok i ta wyszła w aut. Kolejny atak trafiłem w boisko. Mocno. Ile fabryka dała. Doszliśmy ich a Potas i Bobi skończyli swoje akcje i mieliśmy seta dla nas. Krosno zbladło jak dupa murzyna. Już się nie podnieśli i padli w trzech setach. W niedzielę zapowiadał się niezły mecz. Zapowiadała się wojna.

Wojny jednak nie było. Dobiliśmy tylko rywala, który się nie odbudował. W trzecim secie jeszcze tliła się u nich iskierka nadziei na przełamanie nas. Ale graliśmy jak w transie. Wszystko wychodziło jak nigdy. Ratajczak nas ustawiał na boisku, a my jak sprawna armia wykonywaliśmy polecenia. Po meczu niedzielnym, zrobiło się dwa do zera dla nas i jeszcze tylko jednego zwycięstwa nam brakowało do awansu. Kto by pomyślał przed sezonem, że to tak się może potoczyć? Świętowaliśmy i czuliśmy mocno, że za tydzień może być wielki finał. Tylko dla nas.

Na wyjazdowe zawody, tydzień po krakowskiej wiktorii, pojechaliśmy wypasionym autobusem. Nowy szef sekcji zrobił akcję z cyklu zastaw się a postaw się. Z nami i za nami ruszyli kibice, łącznie z moim bratem, który zawsze mnie wspierał. A że akurat ze stanów amerykańskich zjednoczonych wrócił, to nie mogło go zabraknąć. Było dla kogo grać. Nie ma dwóch zdań. W Krośnie hala pękała w szwach. U nich jeszcze tliła się nadzieja. Ale my byliśmy kurewsko pamiętliwi. Zeszłoroczna żenada nie miała prawa się powtórzyć. Chcieliśmy napierdalać w sam środeczek, żeby sędzia nie miał pola do popisu. Na rozgrzewkę wyszliśmy skoncentrowani i silni. Nie było zbędnego gadania i myślenia co będzie jak się nie uda. Coś dużego wisiało w powietrzu. Ośmiu chłopaków, bez regularnych stypendiów, ale z wielkim sercem, miało pokazać wszystkim, że w życiu nie można niczego przesądzać. Że to nie pieniądze, nie warunki do pracy ale serce, samozaparcie, klimat odpowiedni w drużynie, ba, bez mała przyjaźń i można kruszyć mury niemożliwości.

O meczu nie można za dużo powiedzieć. Odbył się. O tak, po prostu. Bez emocji. Chyba największe emocje mieli kibice na początku. Miejscowi mieli super doping. Pod koniec meczu nawet ci, którzy nas psimi kupami kiedyś atakowali, teraz doceniali brawami. Można się było wzruszyć. Ale ważniejsza była radość przeogromna po ostatnim punkcie. Kiedy to ciśnienie dziwne uchodzi pełną parą po dobrze wykonanej pracy i czujesz ogromną ulgę i wielką satysfakcję.

Bawmy się teraz. Tak. Pijmy z radości do rana! Zrobiliśmy swoje. Reszta już nie zależy od nas. Powodzenia zatem. I nie popsujcie tego! Nie popsujcie!

Do Krakowa wracaliśmy pijanym autobusem. Zawodnicy szczęściem a osoby towarzyszące alkoholem. Do nas jeszcze nie dotarło co zrobiliśmy. Jakiego wyczynu dokonaliśmy po tylu latach siatkarskiej posuchy w Krakowie. Wódka skończyła się przed Jasłem. To nic. Po chwili był samochód który dowoził z ciemności nocy napoje. W wielkiej radości dotarliśmy do domu. Teraz to czas miał pokazać jak to wszystko zostanie rozegrane. I niestety pokazał.

Jak spektakularnie i szybko można sukces położyć i w jeden sezon wszystko spierdolić. Ale o tym już wkrótce.

S23. Zabawa w siatkówkę.

S23. Zabawa w siatkówkę.

 

Pod koniec końca lat dziewięćdziesiątych powrócił na łono ojczyzny Bobi. Ten Bobi, który odszedł z Hutnika do Turcji i tam panował przez kilka sezonów. Panował tak na serio, bo ze dwa razy był wybierany najlepszym zawodnikiem, nie byle jakiej ligi. Ligi Tureckiej.

Zanim jednak zakotwiczył w Krakowie, przez rok bawił się w siatkówkę w Jastrzębiu. Lata leciały, tułać mu się już nie chciało za bardzo po świecie, jak Didiemu, ligowy poziom szedł do przodu a możliwości fizyczne Bobiego do tyłu, zatem II ligowy Wawel Kraków jawił się jako przystań idealna. Dograć w domu, bo Kraków od czasu przyjścia Bobiego do Hutnika Kraków został jego domem, było fajną szansą bezbolesnego przejścia na sportową emeryturę. Tylko że był mały problem, bo czasy były finansowo obsrane po całości. Tylko dzięki nadludzkiej chęci do grania udało nam się uskładać ósemkę zawodników do zespołu Wawel Kraków. Jaro, Potas, Adaś, Rychu, Waluś, Krzysiek, Bobi i ja mieliśmy przetrwać agonię krakowskiej siatkówki i czekać na cud. To wszystko oczywiście za obietnicę regularnych, niewielkich wypłat.

Dwóch było żołnierzami, trzech pracowało zawodowo, trzech nie wiem co robiło, więc traktowaliśmy naszą zabawę jako dorobienie sobie co nieco do pensji czy na co tam kto chciał. Jednak grę w siatkówkę traktowaliśmy przede wszystkim jako fajne hobby. Takie pół zawodowstwo z tego wyszło. Poza tym lubiliśmy się towarzysko i stanowiliśmy zgraną paczkę.

Żeby jakoś żyć i zbierać kasę na wyposażenie mieszkania, które postanowili mi zakupić kochani rodzice, też musiałem pójść do pracy. Uczyć mi się nie chciało, sport profitów nie gwarantował więc tata stwierdził, że szkoda marnować czas i mam iść do roboty.

Pierwszą regularną pracę załatwił mi oczywiście kochany tata. Na Kombinacie Metalurgicznym imieniem Tadeusza Sendzimira.

– Uczyć ci się nie chce, to pora do roboty! Dorobisz sobie i nie będziesz czasu marnował.

– Dobra, będę sobie coś szukał – grałem na zwłokę, bo umiałem tak pięknie marnować czas przy komputerze wcielając się w rolę alianta w grze Commandos.

– Nie musisz szukać. U nas w Krakodlewie jest robota. Na magazynie. Nie fizyczna, nie orobisz się. Od szóstej do drugiej. Będziesz miał czas na trenowanie.

– No dobra. A kiedy mam zacząć? – liczyłem po cichu na zatrudnienie w najbliższej pięciolatce, gdzieś pod koniec trzeciego roku.

– Przyjdź pojutrze na zakład. Weź sobie przepustkę w pawilonie Z i przyjdź na rozmowę. Mówiłem kierownikowi, że grasz w piłkę. Kojarzą cię.

– Siatkową!

– A idze idze.

Tata to tata. Znał się na sporcie jak mało który tata. Nawet wiedział, że gram w piłkę. Gdzieś dzwoniło tylko w którym kościele? Ojciec nigdy nie był na żadnych zawodach w których brałem udział. Miał prawo nie wiedzieć jakich kończyn używam do tej całej piłki. Mama miała tak samo. Marzyli o inżynierze – akordeoniście a dostali od losu siatkarza – pijaka. Pan Bóg nie do końca starannie wsłuchał się w ich prośby. Ale! Pies to jebał, dramatu nie było.

Nazajutrz poszedłem do fryzjera i zgoliłem się na jeża, żeby zrobić się na bóstwo. Pięknie się prezentując polazłem na kombinat zaciągnąć się do pierwszej, tak zwanej konkretnej roboty, bo to co do tej pory robiłem, łącznie z grą w I lidze serii B, czy awansach z OKS-em do II ligi i grze tam, do kategorii konkretnych ni chuja się nie zaliczało. Według taty. Spotkaliśmy się pod bramą, miał mi pokazać skrót na wydział, żebym się czasem nie zgubił.

– Ło boże, aleś się obciął. Jakbyś do wojska szedł… – przywitał mnie zniesmaczony.

– Jak żołnierz! W Wawelu gram, nie? – przypomniałem mu jakby czasem zapomniał, a zapomniał na pewno.

Rozmowa z kierownictwem była krótka. Kasa jaką mi zaproponowano była nie za duża, a zakres czynności które miałem wykonywać był na poziomie średnio rozgarniętego debila. W taki sposób zostałem pracownikiem firmy hutniczej Krakodlew S.A. . Teraz na własnym organizmie miałem poznać jak ciężko tata zapieprzał całe swoje życie. Może nie do końca na swoim ale…

Pobudki o 4,45 rano były straszne. Jeszcze kilka dni temu wracałem z imprez o tej porze albo przewracałem się na drugą stronę, a teraz miałem zaczynać dzień. Był to więc czas najwyższy, żeby dorosnąć i zmierzyć się z prawdziwym życiem a nie ciągle trwać w balecie. Możliwości jakie miałem do rozwoju intelektualnego na uczelniach wyższych, skończyły się niczem w „Weselu” Wyspiańskiego. Miałeś chamie złoty róg, ostał ci się jeno sznur. Postanowiłem więc się na tym sznurze pobujać, szukając jasnej strony mojej młodości.

Moja miejscówka w pracy była w porządku. Mieściła się na końcu wydziału, tam gdzie nikt bez potrzeby nie docierał. Tam wraz z trójką kolegów, z których dwóch było w wieku mojego taty a jeden dziadka, kisiliśmy się w średniej wielkości pokoiku przymagazynowym. Obok mieliśmy swoją szatnię, prysznic. Ciepło, czysto, jak na warunki na kombinacie, zawodowo. Po dwóch miesiącach przywiozłem sobie telewizor do swojej szatni, bo roboty miałem na dwie godziny dziennie z okładem. Do tego dochodziło godzinne śniadaniem i byłem po robocie. Jaka praca taka płaca, chciało by się rzec, ale byłoby to wielce niesprawiedliwe. Z powodu mnogości chwil wolnych pomagałem też moim kompanom. Jeździliśmy elektrycznymi wózkami, raz w tygodniu, po butle z tlenem i co drugi dzień robiliśmy sobie 0,7 litra absolwenta na czterech. Ech, ależ chciało się żyć!

Po południu, po robocie następowała tradycyjna, druga już w dniu drzemka. Ta już w domu, bo pierwsze kimanko dla zdrowia miało miejsce w pracy po śniadaniu. Potem przychodził czas na trening.  Jesienią, zimą i wiosną dochodziły do tego mecze w  soboty i  niedziele. Ciągle w ruchu, siedem dni w tygodniu. W końcu jak chciało się pomóc rodzicom w spełnieniu marzenia o własnym M dla mnie, to nie było wyjścia. Trzeba było zacząć zarabiać i oszczędzać. Wpadłem też w taki życiowy rygor, na szczęście, bo pora była najwyższa, żeby nie zachlać się na amen. Obowiązki wymagały poświeceń i alkohol został sprowadzony do parteru. Przestawałem notorycznie popijać. No nie było czasu. Uwierzycie?

Na hucie było znakomicie. Kibicowano moim siatkarskim przygodom a ja w zamian uczestniczyłem w rozgrywkach futbolowych w hutniczej lidze. Kolega z magazynu, Leszek, zarządzał wydziałowym TKKF-em i znalazł mi miejsce w drużynie piłkarskiej naszego Krakodlewu. Czułem się jakbym grał w Barcelonie. Kochałem te rozgrywki bardzo.

Tata poznał mnie z byłym ZOMO wcem, tfu, któremu dawałem przydziałowy cukier, a on mi odpalał swoje bloczki na śniadania. Bo tak to działało, że zakład dbał o pracowników bardzo dobrze. Przydziałowe bloczki na cukier, śniadania, woda mineralna, wszystkiego było do oporu i dla wszystkich. Nic tylko pracować, pracować, pracować. A i kuchnia była wyborna. I ta klasyczna i ta idąca z duchem czasu, z kulinarnym postępem. Na stołówce czekała na nas i zimna płyta, kiełbasa z cebulką, smażone rybki, hot dogi, rumsztyki i inne kulinarne cuda. Po sześciu miesiącach miałem +5 kg na wadze i spodnie przestały się dopinać. I jak tu po takim dobrobycie odlecieć na parkiecie? Na szczęście byłem już rutyniarzem i nie wszystko musiałem robić na pełnym locie.

Kombinat zwiedziłem solidnie. Wielkie piece, linię martenowską i inne smakołyki. W tym czasie Bociek pracował też na jakimś hutniczym wydziale i miał do dyspozycji melexa. Dzięki temu, ze dwa razy żeśmy sobie molocha objechali, jak na huto safari. Kombinat był potężny. Położony na 1000 hektarów stanowił miasto w mieście. Z własną komunikacją, koleją, zapleczem medycznym i socjalnym. W latach siedemdziesiątych zatrudniał ponad 40 tysięcy osób. Naszych ojców, wujków, ciocie. Całe rodziny. Czas i niegospodarność elit rządzących, a w XX wieku kapitalistyczna pazerność hindusa i SLD-owskie kurestwo, doprowadziły hutę niemalże do upadku. Miałem jednak szczęście i załapałem się na czas działania huty na przyzwoitym poziomie produkcyjnym. Wiele miejsc na terenie kombinatu miało kosmiczny krajobraz. Gdyby tam kręcono „Obcego” to wyszedł by jeszcze lepiej i ciekawiej w stosunku do tego co dzisiaj oglądamy. Sceneria filmowa była i jest na hucie prawdziwie nieziemska.

Po piętnastu miesiącach harówki nadszedł czas na poważne decyzje. Albo dalej robota na Hucie albo wypad. Wybrałem wypad. Trzeba było wrócić do ludzi, do świata za bramą, żeby nie zgnuśnieć. Koniec lat dziewięćdziesiątych dawał takie możliwości. Robota jeszcze była na zawołanie. Kapitalizm lekko okrzepł i się rozwijał prawidłowo. Co prawda nie za długo, ale o tym może kiedy indziej opowiem.

I tak to po trzech miesiącach poszukiwań zostałem kierownikiem małego salonu z podłogami na ulicy Dauna. I dalej robiłem swoje. Jak koń w kieracie. Jak Łysek na pokładzie Idy. Praca, trening, mecz. Mecz, praca, trening. Mecz, mecz. A po sezonie w weekendy zamiast mecz, mecz, było: praca, praca, praca, impreza, impreza.  Przez tą ciągłą kołomyję zdarzały się czasami sytuacje, w których następowało nałożenie się na siebie zdarzeń z innych bajek, niekoniecznie do siebie pasujących.

Wyjazd do Krosna wypadł jakoś tak dziwnie. Dosłownie na godziny po mocno zakrapianym balecie w którym oczywiście uczestniczyłem. Nie za bardzo przypilnowałem zegarka. A może mi stanął? No zegarek. A co?

W ostatniej chwili dotarłem do naszego zespołowego busa. Koledzy nie byli zadowoleni widząc mój stan ale rozumieli. Młody byłem, żony szukałem i mnie nosiło. Tolerowali to, bo na boisku starałem się nie odstawać i dawałem z siebie tyle ile mogłem. A często nawet więcej niż mogłem i na ile wyglądałem.

– Idź spać Tomuś. Może dojdziesz do siebie – zawyrokował najstarszy stażem a ja nie miałem wyboru, bo każdy z nas był niezastąpiony.

Musiałem dojść do siebie, żeby nie tylko stanąć na boisku ale też przetrwać zawody i nie przeszkadzać. Jechaliśmy powalczyć, poziom zespołów był wyrównany, a szansa na premię duża, choć jak to w Wawelu, mglista. Jeszcze w szatni nie wiedziałem co ja w Krośnie na hali robię i dlaczego. Jedyna nadzieja była w tym, że się wypocę na rozgrzewce a alko wyjdzie ze mnie jak szatan po egzorcyzmach i wrócę do świata sportu z podniesiona przyłbicą. Pierwsze dwa sety to było prawdziwe polowanie na bezbronną ofiarę. Nawet niewidomy widział, że jestem mocno niedysponowany. Głuchy słyszał mój nierówny oddech i sapanie a nieposiadający węchu wyczuwał na kilometr smród z moich ust. Bracia Frączkowie z kolegami nie byli upośledzeni w żaden sposób. Wręcz przeciwnie. Wszystkie zmysły mieli rozwinięte prawidłowo. Nawet chyba za bardzo.

Jechali więc po mnie jak po burej suce. Zagryweczka, kiweczka, plasik. Próbowałem się odgryzać, kąsać, zygać. Niestety w początkowej fazie sieć była zawieszona za wysoko. Wysoko za wysoko. Jarek oszczędzał mnie jak mógł, Bobi i Adaś kryli w przyjęciu zagrywki a reszta brała na swoje barki atakowanie rywala. Szczęśliwie punkt po punkcie zaczynałem łapać kontakt z rzeczywistością.

– Panowie, jak wygramy, stawiam zgrzewkę piwa! – mobilizowałem ich i siebie przede wszystkim, bo suszyło mnie okrutnie – Tylko jak wgramy!

– To graj pijaku, bo sami nie damy rady.

– Jak wygramy, krata czeka! – błagałem o sukces.

Do „przerwy” było 0-2 i brak nadziei z nikąd. Ale to wtedy mnie przepaliło, przedmuchało i ocuciło błyskawicznie. Ze skacowanej dupy zmieniłem się najpierw w nieprzeszkadzającego członka. A im dalej w las, tym bardziej chciałem zasłużyć na obiecaną przez siebie zgrzewkę piwa.

1-2, 2-2 w setach i mamy tie break! A w tajbreku nastąpiły dożynki z moją słynną czeską siatkóweczką. Nie silno ale skutecznie. I obiteczka, i kiweczka i plaski. I pyk, pyk, pyk i mamy piętnasty punkt! Jest!  Czas do piwopoju!

Zasłużyliśmy przecież jak nikt na świecie.

W Krośnie, przy okazji zawodów ligowych, zawsze były przygody. Zawsze.

Raz jak pojechaliśmy na mecze ligowe, to akurat Jarka żona, Ania, miała rodzić pierworodnego Mikołaja. Jaro jako kapitan nie szukał wymówek i zabrał się z nami na mecze, zgodnie z klauzulą sportowego sumienia. Po sobotnich zawodach nadszedł komunikat, że Ania jest już w szpitalu i że się zaczęło. Czekaliśmy jak na szpilkach. Chodziliśmy na recepcję dzwonić do szpitala. Tam i z powrotem. Góra i dół. Wydzwanialiśmy co dziesięć minut żeby nie przegapić cudu narodzin. Piwo się chłodziło i czekało na uwolnienie z okowów puszek i butelek. Poród się przeciągał a nasza celebracja nie mogła czekać w nieskończoność. Przecież rano czekał nas kolejny mecz. Ruszyliśmy z fetą z lekkim wyprzedzeniem, pijąc w skupieniu, żeby nie zapeszyć. Ródź się dziecko ródź, bo rano mecz. No wychodźże pierworodny z matki swojej, bo prześpimy to do cholery albo się poopijamy do cna. Emocje których nie doświadczysz na boisku poznawaliśmy w hotelowych murach. Napięcie, skupienie i oczekiwanie. I piwo, piwo, piwo.

– Spać panowie. Już pora – trener Rysio dbał dyscyplinę nawet przy takich okazjach.

– Zaraz. Czekamy. Rodzi się – kradliśmy cenne minuty snu bo tak trzeba było.

Dzisiaj już nie pamiętam co było pierwsze. Nasz zgon czy jego narodziny. Mikołaja, syna Jarka. Odebraliśmy sygnał w nocy czy dopiero rano? To może pamiętać tylko Jarek. On i jego rodzina byli w ten weekend bohaterami prawdziwymi.

 

 

Publiczność w Krośnie miała specyficzne podejście do kibicowania. Bluźnili, klęli, pluli a nawet potrafili obrzucić ławkę rezerwowych psimi ekstrementami. I to wszystko było robione specjalnie dla nas. Kochani byli! Potrafili też docenić walkę, zaangażowanie i szczerość przekazu.

Jeden z wyjazdów na Podkarpacie wyglądał tak:

My od kilku lat byliśmy bezpiecznym zespołem ze środka tabeli. Nie można nas było spuścić klasę niżej bo byliśmy za dobrzy, a na awanse nie mieliśmy armat i pieniędzy. Do końca rozgrywek jeszcze kilka kolejek zostało a my czuliśmy się jakby liga już się skończyła. Jeździliśmy po Małopolsce, Śląsku i Podkarpaciu niczym Globtroters Team z USA. Bawiliśmy siebie, publiczność, sędziów i działaczy .

Dotarliśmy więc z naszym cyrkiem także do Krosna. Karpaty miały pakę dobrą, szykowani byli do awansu. Pozbierali doświadczonych zawodników z wyższych lig, którzy pomimo zawansowanego wieku mieli zrobić jakość godną wyższej klasy rozgrywkowej. Niestety trafili na nas. Byliśmy dla nich kamykiem w sandale. Strasznie uwierała ich nasza bułgarsko-czeska siatkówka. Oni robili jeb! Jeb! I jeb. A my w odpowiedzi plasowaliśmy, obijaliśmy blok i plasowaliśmy po raz kolejny. Poza Rysiem Jaskiem który umiał tylko walić z całej siły i robił to doskonale. Karpaciarze walczyli jeszcze o awans, a my dla równowagi nie walczyliśmy o nic. Wystarczało nam kolejne zwycięstwo i kolejna obietnica, że zaległe od pół roku wypłaty się zmaterializują. Był to sezon w którym nasz skład węgla i papy liczył osiem osób, czyli tak w sam raz żeby zagrać mecz. Cały sezon graliśmy w takiej konstelacji modląc się do swoich bogów o zdrowie. Przed meczem postawiliśmy wszystko na jedną kartę.

– Za to gówno z zeszłego roku należy się zemsta. Nie odpuszczamy dzisiaj! – Przypomnieliśmy sobie jak to na tej hali, psim kupskiem nas rok temu obrzucono i to miał być motor napędowy naszej agresji.

– Nie opuszczamy!

– Adam polej!

– Na nich!

A na odwagę, przed rozgrzewką strzeliliśmy po dwa maluchy, bo trybuny wypełnione były wrogiem po barierki i kipiały nienawiścią. A my przezornie zabraliśmy wódkę na wieczór, na lepsze spanie, więc w szatni była jak znalazł.

Wiec na jedną nóżkę strzeliliśmy sobie małgorzatkę i na drugą nóżkę to samo.

– Kończę wcierkę i idziemy! – musiałem rozgrzać muskuły maścią ABC bo coś mnie ciągnęło w udzie.

Maści rozgrzewające stosowaliśmy często i gęsto. Były one niezbędne przez większość  sezonu do ukrycia małych defektów, zazwyczaj mięśniowych. Ta kryjąca się pod nazwą ABC, była wyjątkowo mocno grzejąca. Niestety, przez te dwie wypite małgorzatki, a może przez to, że wody w toalecie nie było, to po wcierce miałem nieumyte ręce. Takimi rękami podrapałem się po rozgrzewce w okolicy miejsc intymnych. A że pod pachą też mnie coś gryzło, to też się podrapałem. Na prezentacji zespołów zaczęło się u mnie dziać bardzo źle. Biegałem jak oszalały wzdłuż naszej ekipy. Kto zna to pieczenie ten wie co to znaczy. Jakby człowiek się ogniem piekielnym polewał. Pieczenie było nie do zniesienia. Pamiętajcie! Po maściach rozgrzewających trzeba myć dokładnie ręce mydłem. Chyba, że się nie lubicie za bardzo albo chcecie się poumartwiać, to już wasz sprawa, ja ostrzegam.

Mecz był piękny jak Bieszczady jesienią. Walka od początku szłą łeb w łeb, a przecież mieliśmy przeciwko sobie drużynę Karpat silną, publiczność nienawistną a sędziów fałszywych. Wszystkich czterech nastawionych wrogo, a główny to po stokroć był przeciwko nam. Pod koniec seta czwartego, kolo na słupku przechodził swoim zachowaniem najbardziej sprzedajnych sędziów siatkarskich na świecie. Jarzębina, weteran ligowych parkietów, robił bach po prostej, ja puszczałem piłkę, bo aut był metrowy, a ten kołek w białym rynsztunku, pokazywał boisko. O Panie na wysokości siatkarskiego słupka, a weźże mu daj w łeb niech się pacjent nie wygłupia. No bez jaj. Dobra, raz to każdy może się pomylić. Przebaczam. Ale to była już końcówka seta, mało tego, seta decydującego o tym czy gramy tajbreka czy nie. My chcieliśmy bardzo grać, bo czuliśmy, że rywal opadał z sił z szybkością piłki atakowanej z krótkiej, a my wprost odwrotnie, gazowaliśmy coraz mocniej, aż miło. Chcieliśmy sprawić niespodziankę a do tego przypomniałem sobie, że zapomniałem zapytać czy koledzy rywale nie chcą czasem kupić meczu. Na pewno by nie chcieli bo mieli sędziów po swojej stronie, wiec na chuj my im byliśmy w tej układance potrzebni?

Kolejną nasza kontrę rywale obronili i wystawa poszła oczywiście na lewe skrzydło do Jarzębiny. Kontrolowałem sytuację wzorowo. Na mocno ugiętych nogach, z dupą przy parkiecie, krokiem odstawno – dostawnym przesunąłem się jak małpa do linii. Blok zasłonił wszystko, poza kierunkiem prosta, gdzie czuwałem ja. Wojtek przypierdolił więc w tym kierunku i znowu wyszło niecelnie. Aut. Jest! Piłka dla nas! Mamy ich!

Przynajmniej nam tak się wydawało bo sędzia widział wszystko inaczej. Po swojemu.

– Jakie boisko? Pan jest ślepy panie sędzio? Piłka wylądowała metr na aucie a pan boisko pokazuje? To są kurde jaja! – Nie wytrzymałem widząc jak w żywe oczy rozjemcy kręcą nas na cacy.

– Panie sędzio, aut był! – Jarek kapitan też zaświadczał o prawdzie jedynej.

– Proszę odejść. Widziałem boisko. Piłka i punkt dla Karpat! – rozjemca był stanowczy jak diabli.

Nawet publika umilkła, a z sześćset osób zaszczyciło mecz swoja obecnością, na nasze dictum acerbum, nie wiedząc co myśleć. Raz można przygrać w bambolo, ale dwa razy i to pod rząd na 23-21 i 24-21? Tego nikt tutaj jeszcze chyba nie widział. Pomruk zdziwienia poszedł po hali jak halny po pustyni. Odpowiedzieliśmy punktem. 24-22. Mieliśmy ich. Czuliśmy, że zaraz przegryziemy im tętnicę, a w tie braku rozszarpiemy zwłoki i porozrzucamy po wsi. Chcieliśmy to zrobić zawsze, ale nam wcześniej do głowy coś takiego nie przyszło.

Tego dnia się nie dało nic zrobić. Rozjemca czuwał, żeby gospodarzom włos z głowy nie spadł. Zagrywka poszła od nas, oni przyjęli wzorowo. Rozgrywający wystawił piłkę na lewe skrzydło.  Jarzębina trzepnął w trybuny, a gajowy zrobił pach, pach, pach i pokazał: atak po bloku! Po jakimże kurwa bloku?! Popatrzyliśmy na siebie osłupiali. Ten atak by nawet wieżowca na osiedlu Kościuszkowskim nie zahaczył. Co to były za jaja. Ale nas skręcili wzorcowo.

Nawet zaskoczona wydarzeniami na parkiecie publika nie fetował zwycięstwa tak okazale jak zawsze. Były oklaski, była jakaś mała radość, ale wszyscy widzieli co się działo i nie chcieli udawać Greka. To my wtedy, zamiast psiego gówna, dostaliśmy brawa. Gorące i prawdziwe. Za walkę, za poświęcenie, za to, że byliśmy a miało nas już nie być. Wskoczyłem w jakiejś dzikiej furii na barierki oddzielające boisko od publiczności i wykrzyczałem do kibiców:

– Widzieliście to?! Wy to kurwa widzieliście?! Tak nie można robić! Nam nie płacą, nie mamy czym dojechać na mecz, a tu jeszcze nas kręcą! W taki sposób. To jest kurwa skandal!

Ludzie zmieszani uspokajali nas, potwierdzając nasze spostrzeżenia co do sędziowania. Ba.  Dziękowali nam oklaskami jeszcze długo.

– My tym sędziom jutro pokażemy! Zobaczycie. Przyjdźcie bo będzie cyrk! – reklamowaliśmy zawody niedzielne będąc w amoku jeszcze długo.

Już miałem plan w głowie, już kiełkowała akcja odwetowa. Najpierw trzeba było wygasić emocje i pomyśleć czy to nasze granie ma sens. Na szczęście hotel tym razem trzymał poziom i browary smakowały jakoś lepiej. Zawsze po dobrze wykonanej robocie smakują lepiej. Zawsze. Przy piwie knuliśmy co trzeba zrobić. Trzeba pokazać wszystkim, że psu spod ogona nie wyskoczyliśmy. Chociaż wszyscy to wiedzieli, bo w lidze byliśmy lat już kilka, chcieliśmy żeby nasz protest był na poziomie naszego intelektu. Zalewaliśmy robaka i w końcu wymyśliliśmy. Postanowiliśmy pozamieniać się pozycjami. Nie było widoków na sprawiedliwą walkę, to mieszanie pozycjami na parkiecie miało być nauczką dla sędziów. Chcieliśmy rozjemcą narobić wstydu. Skoro miał być cyrk to małpy były gotowe.

Niestety, nasz intelekt po raz któryś trochę nas zawiódł. Rano wstaliśmy mocno zmęczeni. Butelki zaścieliły hotelową podłogę na znacznej powierzchni. O rany! Kto wypił tyle piwa? No chyba nie my. A głowa bolała zapewne z niewyspania.  Przerażony zabrałem dwóch kolegów i przebrani w sportowe stroje pojechaliśmy na śniadanie. Taksówkarz znalazł nam lokal na poziomie. Jedyny czynny przed dziewiątą. Była to mordownia przy dworcu. Taka typu dla wybitnie zdesperowanych. Weszliśmy hardo, jak do siebie, mimo mocno nieciekawej klienteli. Ale wszystko nam było jedno.

-Trzy jajecznice i trzy piwa! – nie widząc karty strzeliłem ślepakami.

– Jakie jajecznice? Tu tylko piwo jest! I wino. Dowód! – Obraził się jakiś babol i sprowadził mnie do parteru szybciutko.

– Dowód? Mogę być twoim bratem. Nalej mi sześć piw! Migiem! –  mówiłem a myślałem: dawaj paskudo bo suszy. Wytargać cie za uszy?

Przy stole wiedzieliśmy już, że poszliśmy za bogato.

– No nieźle, nawet drugie piwo nie pomaga. A jak nas sędziowie wezmą na alkomat?

– Nigdy nie brali. Wódki musimy się napić! Powinna nas postawić na nogi – najstarszy i podobno najmądrzejszy znał życie na parkiecie jak nikt.

Wódki w spelunie nie uświadczyliśmy. Chyba na szczęście. Dzięki temu jednak dotarliśmy na halę. Do meczu pozostała godzina.

– Witamy – Bileter z wyraźnie wschodniopolskim akcentem był miły jak zawsze.

– Dzień dobry. Wie pan co? Mamy kłopot – byliśmy równie mili ale lekko nerwowi – Wódki musimy się napić. Już, teraz!

– No ale nie mamy. Może jakieś piwo? To załatwię.

– Nie. Musi być wódka. Idźże gdzieś i kup! – byliśmy stanowczy tego poranka.

– No ale ja pracuję. Ale poczekajcie – Coś mu zakiełkowało w głowie. Może też był kiedyś sportowcem?

Poleciał gdzieś jak oparzony. Za trzydzieści sekund wrócił i pokazał palcem na drzwi, takie trochę z boku ukryte.

– Tam idźcie, do piwnicy. Bokserzy tam są.

No jeszcze nam boksu brakuje przed meczem. Ledwo staliśmy a ten nam walki ustawiał. Niespotykane.

– Dzięki – zdesperowani nie mieliśmy ochoty na szukanie dziury w całym czy nawet ukrytego dna.

Pędziliśmy na złamanie karku. Z każdym krokiem było coraz ciemniej i niżej. W pewnym momencie byliśmy już pochyleni do połowy i nadzieja prawie umarła, gdy z półmroku nagle usłyszeliśmy:

– Czego? – nos bez przegrody na łysej głowie zawadiacko patrzył na nas.

–  Proszę pana, bo nas tu bileter przysłał, my jesteśmy siatkarze z Wawelu. Musimy wódki się napić bo zaraz mecz –  strach wypluwał słowa bezwiednie niczym jakąś mantrę z moich trzewi – Jak się napijemy to może nam się polepszy. Bo dobrze nie jest.

– Fajnie wczoraj graliście. Ale was sędziowie w chuja zrobili, że ho,ho! Chodźcie dalej.

Kolejne pomieszczenie było chyba tylko dla karłów. Nasi nowi koledzy stali wyprostowani i pewni siebie. My przygarbieni i wystraszeni. Byliśmy po kilkadziesiąt centymetrów wyżsi.

– Rozrób Marian buteleczkę.

– Rozrób? Nie macie wyborowej albo chociaż absolwenta? – musiałem zapytać bo ja już z Royala wyrosłem i koledzy też.

– Nie. Jest spyrol od ruskich – Marian otwierając flaszkę uśmiechnął się dziąsłami.

Ktoś odbił butelkę mineralnej, wylał pół na ziemię i uzupełnił braki spirytusem. Z chemii orłem nie byłem, ale wystarczyło żeby zaobserwować niespotykaną wcześniej w szkołach reakcję chemiczną. Wulkan prawdziwy się zrobił, alkomagia, czary mary, zacne spirytualia. Zagotowało, piana wystrzeliła z butli, żeby wszystko uspokoiło się po kilku sekundach.

– Pij! – magik skierował butelkę do Jarka.

– Ja nie mogę. Dzięki. Nie dziś – Aż go odrzuciło na sam widok.

– Ja też nie teraz, może po meczu? – strach miał wielkie oczy i bałem się kompromitacji. To na pewno nie był sok z gómijagód.

Rutyniarz nie czekał na zaproszenie. Złapał za butelkę i pociągnął solidnego łyka. Gały wyszły mu na wierzch. Złapał za mineralną i solidnie popił. Po czym znowu zdębiał i na Grande Finale puścił pawia.

– Co to kurwa jest? Ja pierdolę! Woda z solą?

Nie. To była lecznicza woda mineralna o dużej zawartości soli. Reakcja ze spirytusem już dawała roztwór nie do pokonania i wypicia dla niewprawionych. Próba popicia kończyła się zwrotem natychmiastowym. Ależ to był widok. Wszyscy byli w szoku. Nie wiadomo było kto w większym. Prawdziwy Armagedon nastał .

Mimo wszystko podziękowaliśmy i zwialiśmy do szatni. Przygoda piwniczna lekko nas ocuciła. Tak stało się przez szok którego doświadczyliśmy minuty wcześniej. Ale dobrze nie było. Było bardzo źle.

– Idę do sędziów pogadać i podać skład – wydukałem trenerowi i polazłem.

– Dzień dobry. Co wstyd wam, co? –  czekałem na przepraszam.

– A za co?

– A za wczoraj. To my się zastanawiamy czy przyjechać, kasy nie mamy za granie a wy tu takie numery panowie robicie?! To teraz słuchajcie uważnie. Ja jestem libero, Bobi wystawia, Potas lewy, Rychu na przyjęciu. I to ja dzisiaj jestem kapitanem.

– No co ty. Daj spokój tak nie można – do sędziów docierało, że coś knujemy.

– Pokazaliście że wszystko można –wyszedłem a na pożegnanie wykonałem klasyczne jebnięcie drzwiami.

Mecz trwał ze trzydzieści minut. Z każdą sekundą stawaliśmy się ząbiakami bez energii. Paliwo wypalało się. Siatka była za wysoko. Raz bliżej, raz dalej. Jakby ktoś ją na złość nam przestawiał. Do tego tylko ciemność widzieliśmy tego pięknego przedpołudnia. Publika miała ubaw po pachy, ale udane nasze zagrania, a nie było ich za wiele, kwitowała brawami. Głupio nam było ale odwrotu nie mogło już być. Nie w takim stanie. To mógł być nasz ostatni mecz w lidze albo i w życiu. Wszyscy, jak jeden mąż, mieliśmy to w dupie. Dokładaliśmy do zabawy w sport i nie chcieliśmy udawać że jest fajnie. To nie miało sensu. Byliśmy już duzi i nawet ewentualne układanie się nie wchodziło już w rachubę. Każdy ma obowiązek zmądrzeć.

Do dzisiaj zastanawiam się dlaczego sędziowie nie wezwali służb policyjnych z alkomatem i nas nie przebadali. Można by nas na przykład zawiesić. Na zawsze. Ale czy pijany może pijanemu nóż w plecy wbijać? Nie wypada albo nawet można powiedzieć, że nie zawsze się da, kiedy wszyscy mają za uszami brudno. Poza tym wszyscy mieliśmy coś do stracenia. Sportową przyszłość

 

Wszystko dookoła  stało wtedy na głowie i nic nie było takie jak być powinno. Nas też nic nie usprawiedliwiało w temacie poważnego podchodzenia do swoich obowiązków. Obciążanie organizmu alkoholem nie prowadzi, w przypadku osób parających się sportem, do niczego dobrego. Jeśli nie potrafisz od początku dać sobie rady z używkami to już masz problem. Niestety, młody  organizm szybko podlega regeneracji i wydaje ci się przez jakiś czas, że jesteś małym bogiem. Do czasu jednak. Wszystko to do czasu. Potem trzeba dokonać wyboru. Albo gramy albo się bawimy. A najlepiej odstawić całe zło na zawsze jeśli nie ma się nad tym kontroli. Oczywiście każdy człowiek reaguje inaczej i inaczej to u każdego wygląda. W moim przypadku postanowiłem jednak pograć jeszcze kilka lat i nie chciałem już robić pośmiewiska z siebie stając na boisku. Nawet jeśli chciałem to w jakikolwiek sposób usprawiedliwiać, to sensu nie miało to żadnego. Organizm musiał dostać wsparcie zamiast dodatkowego bezsensownego obciążenia alkoholem. Czas zabawy musiał minąć. Samo zasuwanie na treningach już nie wystarczało. Zrobiłem więc sobie terapię w swojej głowie. Wyszedłem z założenia, że jeśli sam sobie nie pomogę to nikt mi nie pomoże. Pod koniec wieku dwudziestego trzeba było zamknąć jeden rozdział, żeby móc napisać drugi.

Dla swojej satysfakcji i sportowej przygody warto było.

S22. Sport to przecież zdrowie.

S22. Sport to przecież zdrowie.

 

W czasach finansowego jako takizmu, klub Wawel organizował nam obozy sportowe w Zakopanem. To były przepiękne obozy. U podnóża Tatr, niedaleko wylotu Doliny Kościeliskiej, miało Wojsko Polskie bazę i ośrodek dla biatlonistów. W letnim okresie przygotowawczym było to wspaniałe miejsce do robienia siły i wytrzymałości. A czasami służyło też jako baza wypadowa na Krupówki w celu kultywowania szeroko rozumianej rozrywki.

Można tam było zrobić w takich okolicznościach przyrody kondycję jak złoto. Co drugi dzień łaziliśmy po górach. Jedni z radością inni z wielką nienawiścią. Uwielbiałem te spacery bardzo. Kondycji resztki jeszcze miałem, a widoki nie tylko pięknej przyrody i gór skalistych napędzały mnie do połykania wzniesień wprost proporcjonalnie do uniesień estetycznych. Najmilej wspominam podpięcie się pod dwie młodziutkie biatlonistki, dzięki którym pobiłem swój rekord wejścia, ba!, wbiegnięcia na Czerwone Wierchy. Ich zgrabne tyłeczki do dzisiaj stają mi przed oczami. Do tego prowadziliśmy dyskusje o życiu, sporcie. Była mobilizacja i pomoc. Pozdrawiam was cudowne dziewczyny i dziękuję!

Ośrodek w którym stacjonowaliśmy położony był przy sosnowo modrzewiowy lesie. Nieopodal niego mieliśmy saunę z wyjściem wprost do zimnego, górskiego potoku. Jak ja kochałem tam jeździć.

Jeden z obozów odbywaliśmy wspólnie z kolegami z Legii Warszawa. Nawet nie wiedzieliśmy, że będziemy razem, ale może to i lepiej, bo dzięki tej niewiedzy nie było czasu na planowanie wspólnych zajęć i trzeba było improwizować. Tylko czy tak było korzystniej dla sportu?

Z autobusu wypadłem zmordowany konkretnie. U Ogona robiliśmy dwudniowe pożegnanie jakiegoś kolegi co do wojska, biedaczek, szedł. Byli przyjaciele z Jastrzębia, pełna wanna piwa, ukochana muzyka i wspaniałe męskie grono. Ostatnie dni przed obozowym arbajtem wykorzystałem w pełni.  W Kościelisku już czekała niespodzianka.

– Cześć Tomek!

– A cześć! Co ty tu robisz warszawski psie? – powitałem najserdeczniej jak tylko umiałem kolegę co to u nas rok wcześniej grał i teraz poszedł do Legii.

– A na obóz przyjechaliśmy! Dobrze wyglądasz – Pokazał na moje jeansy które od dwóch miesięcy się nie dopinały z powodu pracy na hucie i nadmiernej ilości przyjmowanych śniadań.

– A dzięki! – spojrzałem na siebie a w duchu dodałem: Kurwa mać. Jak ja wyglądam. Jak ochlej i wyżerka a nie zawodnik. Trzeba się wziąć za siebie.

Na obozie ograniczyłem wszystko bardzo. Tylko do uzupełnienia elektrolitów używałem chmielu, jak zawsze. Czerwone Wierchy zdobywałem w super czasach, zawsze pierwszy. No prawie zawsze. Bo raz nas poniosło.

– Idziemy z warszawką na dicho. Gomóła prowadzi, kierunek Morskie Oko – Młody zaplanował relaks z kolegami ze stolicy.

– Ale jutro góry mamy. Słabo to widzę – zaoponowałem.

– Damy radę. Zwijamy się po dziesiątej. Po cichutku. Każdy sobie daje rade i zbiórka przy wejściu do doliny.

Jak trudno było udawać zmęczenie przed trenerem, kiedy już za chwileczkę, za momencik miała być zabawa! W Morskim Oku, kultowej dyskotece zakopiańskiego kurortu, poniosło nas, a przynajmniej większość, ostro. Pomimo tego, że jako praktykujący prawie punk, olewałem dyskoteki ciepłym moczem, tym razem czułem lekkie podniecenie. No dobra, duże napięcie.

Frekwencja balangowiczów dopisała. W Morskim Oku bawiła się cała Polska. Cekiny, fiżbiny, dresy, trwałe ondulacje, umięśnione chłopaki i my. Jako jednostki wysportowane, szaleliśmy do utraty tchu i wstrzymania akcji serca. Pamiętacie jak Mac Donalds wchodził? To były te czasy. Hamburgerów, whiskey, energetyków. kumple z Warszawy pili wódę z red bullem. I jeden tak popił, że prawie zszedł. Ale nam junior strachu napędził. Pogotowie go musiało reanimować. Przed piątą rano, oknami, meldowaliśmy się ukradkiem w pokojach. Ale to był udany balet! Nawet obrączkę młodemu z kanalizacji wyciągnęliśmy na Krupówkach. Albo nie wyciągnęliśmy? Nie ważne. Na pewno ją zgubił i czy odnalazł? Mam prawo nie pamiętać.

Jeszcze dobrze nie usnęliśmy a już trzeba było zejść na śniadanie. Po nim czekał nas wymarsz na Ciemniaka, szczyt masywu Czerwonych Wierchów. Legioniści ruszyli pół godziny przed nami. Kiedy my rozpoczęliśmy swoją Golgotę, ich rozgrywający już wracał. Doświadczony zawodnik, rutyniarz i wyjadacz ligowych parkietów.

– Ale czas wyjebałeś! Poszedłeś prosto po dyskotece? – żartowaliśmy ze starszego, znanego ligowca, a od wczoraj mojego kolegi od kieliszka i tańców.

– No co wy! Puściłem pawia przy wejściu i się zwolniłem. Idę spać. Dzisiaj robię regenerację w bazie.

No tak. Rutyniarz to może. Nawet finansowej kary nie dostał. A ja i koledzy z Wawelu musieliśmy się zmierzyć z górą. Trasa na Ciemniak była i jest fajna. Dwie godziny pod górę. Jeśli idziesz w szybkim tempie. Dla turystów policzono cztery i pół godziny spokojnego marszu na szczyt. Tak pokazują tabliczki na dole. Tym razem nie byłem pierwszy. Nawet drugi. Dopiero trzeci. Ale dałem radę i wylazłem. Tego dnia widoki ze szczytu mnie nie cieszyły.  Użyźniłem szczyt góry zmęczeniem z nocy i poszedłem spać. Miałem dobrą godzinę dla siebie. Skała osłaniała od wiatru i słońca. Teraz rozumiałem co miał na myśli Mirek Szymkowiak, piłkarz klasowy, który wspominał o wymiotowaniu na obozach sportowych. On już robił karierę w futbolu, a ja idąc tropem jego wspomnień podążałem w dobrym kierunku. Kac na szczycie opuszczał moje ciało szybko. Bardzo szybko. Świeże powietrze i wypacanie toksyn działało. Byłem gotowy do dalszego działania.

Zakopane z powodu możliwości uprawiania wycieczek po górach wysokich, co  miało poprawiać wytrzymałość sportowców wszelkiej maści, cieszyło się i cieszy wielką renomą. Między innymi jako miejsce do ładowania sportowych akumulatorów ludzi różnych dyscyplin. Pamiętam jugosłowiańskich koszykarzy którzy nie dość, że po górach zasuwali, to jeszcze dostali kilkukilogramowe kamizelki na plecy. Sport wyczynowy to nie przelewki. Sam doświadczyłem skakania przez płotki z woreczkami z piaskiem przymocowanymi do kostek. Dlatego teraz mi trzeszczy w kolanach jak w konarach suchego drzewa. Sport to zdrowie. Utracone często ale nie ma co narzekać. Co się zobaczyło, poznało, wypiło to nasze sportowe. A jeszcze co lepsi dorobili się na tym.

Siatkarze zazwyczaj nie przepadali za wycieczkami po górach. W ogóle bieganie było passe. Jako klepacze piłki odczuwaliśmy wyższość nad kopaczami. Nie wiem dlaczego. Może z zazdrości, że oni więcej zarabiają?

Prawdziwe mistrzostwo świata w zlaniu wycieczek górskich wykazali chłopcy siatkarze z Radomia. Jak wszyscy doskonale wiemy, Radom to stan umysłu i tymże wykazali się nasi koledzy z parkietu. Ponieważ znany trener, co to za mistrza Wagnera tryumfy święcił i zdrowie na deskach w latach siedemdziesiątych już zostawił, łazić z drużyną nie mógł, to wpadł na pomysł zatrudnienia jakiegoś starszego wiekiem przewodnika, byłego narciarza biegowego, wybitnej wytrzymałości pijoka. Chłopcy szybciutko rozszyfrowali zamiłowanie swojego wycieczkowego guru do płynów i błyskawicznie to wykorzystali. Kupowali mu browary i trzy godziny opalali się zamiast łazić po górach. Jemu to pasowało i wszyscy byli zadowoleni. A trener realizował swoje przygotowania. Na papierze.

U nas na wycieczki łaziliśmy z trenerem ale czasami to ja byłem prowadzącym. Mieliśmy fajną paczkę kolegów i lubiliśmy sobie połazić. Zwłaszcza sami.

– Tomek, dzisiaj ty robisz wyprawę. Macie trzy i pół godziny na góry.

– Dobra – popatrzyłem na mapę – Podejdziemy do połowy szlaku na Giewont i z powrotem. Tyle powinniśmy zrobić idąc razem, w średnim tempie.

I poleźliśmy. Pewnie część z nas zrobiła by taka trasę razy dwa, ale miało być miło i mieliśmy trzymać się razem. Tym bardziej, że pogoda nie była jakaś wyborna i chmury wisiały nisko.

Ale tempo narzuciło się samoistnie fajne bardzo, moje odczyty się nie zgodziły z tym co pokazywała mapa i po godzinie z hakiem wylądowaliśmy ponad chmurami u stóp Giewontu.

– Gdzieś ty nas wyprowadził? – Siekierka był w szoku – Mieliśmy być dużo niżej.

– Coś mi się popieprzyło. Ciesz się i nie marudź. Sam nigdy byś tu nie wylazł.

Większość ekipy skorzystała i wylazła na szczyt,  a reszta, dumna z niezamierzonej wyprawy napawała się widokami.

Na treningach walka bywała okrutna. Rozbite głowy, skręcone nogi, połamane i powybijane paluchy i nawet złamane zęby. A to przecież tylko siatkówka była. Gra bezkontaktowa. Jeśli powybijane palce i skrętki to chleb powszedni to inne historie są już z cyklu dziwnych. Ale nawet nogę można skręcić w sposób wybitnie niespotykany.

Tutaj palmę pierwszeństwa dzierży Czorny, który grając w Avii Świdnik tak się skręcił, że mu kość wyskoczyła ze stawu i przebiła skórę. Nie do wiary wręcz. Moje nogi były poskręcane przynajmniej po dziesięć razy na stronę. Ten ból, tępy i taki nie do zniesienia. Nie lubiłem strasznie. I te popuchnięte stawy skokowe. Sine takie i jeszcze wszystko osłabione potem i dwa tygodnie minimum przerwy. Fuj.

Ze swoich skrętek to dwie sytuacje zapamiętałem doskonale. Pierwsza miała miejsce w Świdniku. Na pucharowy mecz przyjechaliśmy i się skręciłem. Gospodarze mieli masażystę zza wschodniej granicy. I kochaniutki zajął się mną z wielką wprawą.

– W kostce skręciłem, co ty masujesz? – zwróciłem mu uwagę jak mi przy kolanie paluchami dłubał.

– Ja znaju szto eto. Spakojna. – i wcierał mi uparcie maść pod kolanem, obok kolana, a staw skokowy miał w dupie.

– Chłopie, kolano mnie nie boli. Kostka!!! – wyłem.

– Spakojna. Za trzy dni wrócisz do grania.

– Do srania. Za trzy dni, to chyba przyjadę do was na wózku – kolejny wizyta miała być znowu u nich, za cztery dni przy okazji meczu ligowego.

– Masz tu maść i wcieraj w domu, tak jak ja to zrobiłem.

Wiary w dziwne techniki nie miałem za grosz złamany. Ale co tam, pies to srał, popróbowałem. I wyszło na jego! Do Świdnika wróciłem, mecz wygraliśmy a ruski zamiast pluć sobie w brodę cieszył się ze skuteczności swoich czarów. Duża flaszka za to, mistrzu.

Inna zapamiętana sytuacja miała w ostatnim meczu sezonu, ba, w jego ostatnim secie. Nie uwierzycie na pewno, ale było to w ostatniej akcji. Kończyliśmy zabawę i zamykaliśmy kolejny sportowy sezon, kiedy na dwa ostatnie punkty, może trzy, trener gości postanowił wpuścić jakiegoś świeżaka. Gość był mega nietypowy jak na człowieka. Ponad dwa metry wzrostu i stopa o długości bezmała czterdziestu centymetrów. Nie do wiary co to było za monstrum. Ostatnią akcję Jareczek kochany postanowił przeprowadzić środkiem siatki, z moim skromnym udziałem. Poszybowałem, hehe, do góry, plasnąłem obok bloku monstra i lądując wpadłem na jego przerośnięte, wielkie jak u Yeti stopy.

Nie!!! Zaraz zakończenie sezonu, stół zastawiony, papu, wódeczka zmrożona, pipy podłączone do beczek a ja umieram! Ku rrrrrrr waaaaaaaa mać!!! Dlaczego Panie mój tak mnie każesz? Dlaczego. Ból jak zwykle był nie do wytrzymania. Chlorek na dzień dobry poszedł w ruch żeby nogę zmrozić, potem gira pod zimną wodą wylądowała. Przecież nie odpuszczę wyżery. Po to się cały sezon gra, żeby się nażreć i nachlać za free. Na imprezę dotarłem na jednej nodze. Nie dlatego, że tak mi się spieszyło, tylko dlatego, że tyle sprawnych nóg na tę chwilę miałem. Jednak jest jedno lekarstwo które nawet skręconego stawia na nogi. Alkohol. Im więcej go miałem w sobie, tym sprawniej posługiwałem się pokręconą nogą. Najpierw się podpierałem, potem kuśtykałem, a po drugiej flaszce zacząłem chodzić niczym Jezus po wodzie. Zacząłem nawet zastanawiać się dlaczego w medycynie nie stosuje się tego lekarstwa na większą skalę jako środka przeciwbólowego? Ale rano już wiedziałem. Przytomność po zabawie odzyskałem w domu. Brat mnie doholował do przystani zwanej łóżko nocą ciemną. Rano potrząsną moim organizmem, w dolnej partii, po stronie prawej, straszny, przeogromny ból. Najpierw myślałem ze kołdra zmiażdżyła mi nogę i zacząłem wyć.

– Ty pijaku. Jak można doprowadzić się do takiego stanu? – mama zamiast dzień dobry i śniadania do łóżka dla swojego sportowca, zaczęła od sprowadzenia mnie na ziemię – Jacek ledwo cię przyprowadził. Gdzieś ty tę nogę tak skręcił?

A noga. Skręcenie. A bo to wiem. A nie. Mecz był. No tak. Wczoraj. Ostatnia akcja. Monstrum jakieś. Ała!

– Ale boli. Pomocy! – Do tego jeszcze miałem kaca jak diabli.

– Pomocy? Teraz pomocy. Przetrzeźwiej trochę i Jacek zwiezie cię do szpitala. Jak tak można się opić? – mama co tydzień udawała, że nie zna moich możliwości albo po prostu martwiła się o mnie bardzo.

A ja zawsze wracałem. W jakim bym stanie nie był, zawsze. Przecież jak były wybory to do domu się doczołgałem, żeby spełnić patriotyczny obowiązek. Jak Bolek z kimś tam walczył. Tata mnie nie puścił głosować i mi dowód odebrał. Żem pijany i że wstyd. I że taki nie pójdę. A ja i tak chciałem iść. I wtedy tata mnie znokautował prawym sierpowym, jak jaki bokser. A ja jak niczym Gołota padłem na podłogę i już do rana nie wstałem. Tata kochany jednym ciosem wypatrzył wynik wyborów. Oj ciężko mieli ze mną kochani rodzice. Ciężko. Niby byłem finansowo samodzielny, ale większość kasy przepijałem. Do czasu. Bo wkrótce rodzice postanowili się mnie pozbyć i kupili mi mieszkanie. Czy tak się robi z kochanymi dziećmi? Uciekaj na swoje? Za jakie grzechy?

W Wawelu mieliśmy też kontuzję typowo stomatologiczną. Kłapeć po którymś tam sezonie postanowił się ożenić. Zaplanował wielką imprezę weselną i czekał niecierpliwie. Roztrenowanie już u nas było i kopaliśmy w futbol, w tak zwane główki. Tak najczęściej graliśmy w piłkę nożną, a polegało to na tym, że bramki strzelało się tylko głową i bramkarz do bronienia nie używał rąk. Żeby dawać radę trzeba było mieć dobrą technikę piłkarską. Do tego walka w powietrzu była ostra i takie tam. Mistrzem prawdziwym był Czorny. Miał taką technikę, że sam sobie wystawiał i sam strzelał gola za golem. Bobi też był niezły i ja też dawałem radę. Ale reszta też się piłkarsko wyrobiła, bo piłka była lekka, a graliśmy piłką do siatkówki i mecze były przez to przepiękne.

Aż do dnia kiedy na trzy dni przed Kłapciowym wydarzeniem życia nastąpiło małe bum. Piłka leciała wolno, wręcz wisiała w powietrzu. Poti ugiął nogi, żeby z impetem posłać ją pod bramkę wroga. Ale Kłapeć nie za bardzo chciał mu na to pozwolić. Nie odpuszczaliśmy rywalizacji nigdy. Szczególnie w piłkę nożną. Podleciał cichuto, niczym motyl i stanął za Potasem. Poti nawet nie poczuł Kłapciowego oddechu. Nie mógł, bo już był skoncentrowany tylko na piłce i miejscu w które chce ją posłać.  Waldek wyskoczył, Piotrek pochylił się nad nim i nastąpiło uderzenie. Czubek głowy Potasa zaparkował w paszczy Kłapcia, łamiąc mu zęba, dużą, piękną jedynkę zaraz przy dziąśle. Ząb potoczył się pod moje nogi. Nie było czasu na zastanawianie się nad wypadkiem kolegi, więc w ferworze walki kopnąłem zęba gdzieś pod drabinki. Przegrywaliśmy przecież jedną bramką a do końca nie było za dużo czasu. Piter też w pierwszej fazie, naładowany adrenaliną, nie robił o zęba rabanu. Aż do czasu. Po dłuższej chwili Potas złapał się za głowę, zobaczył krew na swoich dłoniach i zdziwiony powiedział:

– Mam rozciętą głowę. Ale jaja.

Kłapeć patrzył z rozdziawioną gębą na Potasa a my na Kłapcia. I nagle przyszło olśnienie.

– Piter, wszystko dobrze?

– Dobrze? O kurwa, nie mam zęba! Za trzy dni wesele, a ja kurwa nie mam zęba. – zaczął macać się po klawiaturze.

Upadł na kolana i zaczął zasuwać po parkiecie szukając większej części swojej jedynki.

–  Pod drabinki coś kopnąłem – z trudem powstrzymywałem się od śmiechu – o tam.

Pobiegł szybciutko, padł na kolana i szukał do skutku. W końcu wesele to nie wiejska dyskoteka i wypada się prezentować.

– Mam, no mam – szok minął i przyszedł czas na rzeczową analizę – Co ja teraz zrobię, no co?

Poleciał szybko do kibla, żeby w lustrze ocenić straty.

–  Pasuje! Ale co ja teraz zrobię? Trzy dni. Trzy dni mam – powtarzał jak mantrę. – Tylko trzy dni.

– Przyklej sobie na super glue! – pomysłowy Jacek, magister AWF i trener się znał jak nikt.

– Dobry pomysł – Kłapeć go łyknął jak pelikan cegły.

I do dzisiaj nie wiem czy to na prawdę zrobił. Czy posklejał tego zęba super glue czy nie? Ale z tego co mi w głowie świta to raczej tak.

 

 

Na koniec rozdziału, muszę koniecznie wspomnieć o narodzinach, narodowego programu siatkarskiego, którego efektem były Szkoły Mistrzostwa Sportowego. Jednostka taka, dla chłopców powstała w Rzeszowie i trenowali w niej i uczyli się, najlepsi z najlepszych. Najwyżsi z najwyższych, najsprawniejsi i najbardziej siatkarsko uzdolnieni. Chłopcy ci uczestniczyli w rozgrywkach drugoligowych bez możliwości spadku do ligi niższej. Było to wspaniałe rozwiązanie. Zapewniano im wikt, opierunek i treningi na najwyższym poziomie. To było coś! Prawdziwe podwaliny pod mające nadejść sukcesy.

Prus, Szymański i inni późniejsi reprezentanci Polski uczyli się siatkarskiego rzemiosła na meczach rozgrywanych przeciwko zespołom w których grałem. Mecze pomiędzy nami to były prawdziwe wojny. Na ten przykład, piękny Marek dostał od Prusa Marcina tak nieszczęśliwie piłka w bloku, że złamał palca u ręki bardzo efektownie. Nie raz i nie dwa spinaliśmy się pod siatką warcząc na młodych a oni nam nie chcieli pozostać dłużnymi. Nie raz i nie dwa nas ogrywali i odbierali nam premię. Ależ mnie to wkurwiało jednocześnie powodując u mnie nie lada dumę, że uczestniczę w czymś wielkim. Bo miałem nadzieję, że po rywalizacji z niebyle kim, bo ze mną i moimi kolegami, młodzi zawojują kiedyś świat! I tak się stało później. Dołożyłem więc mały kamyczek do ogródka siatkarskich sukcesów. Tak mi się wydaje.

Jeden z weekendów graliśmy u nich, w Rzeszowie. W sobotę wygraliśmy po niesamowicie ciężkim meczu. Do tego były jakieś przepychanki pod siatką i strasznie mnie brak szacunku ze strony młodzieży wkurwiał. Z tego powodu, w niedzielę postanowiłem od samego początku rozgrzewki, pokazać im kto tu rządzi i jednocześnie lekko ich nastraszyć. Młodzi siedzieli na swojej połowie boiska i pod czujnym okiem drugiego trenera rozciągali swoje młode mięsnie, łypiąc na nas spod oka. Postanowiłem to wykorzystać i wykonać kilka efektownych okrążeń swojej części boiska, energicznie i bojowo. Wszystko szło znakomicie do trzeciego kółka. Kiedy byłem pod siatką, sznurek który miałem przy dresie w części szyjnej, zaplątał mi się nieszczęśliwie o oczka siatki i jak mną szarpnęło to mało mi głowy nie ujebało. A wszystko to odbyło się na dużej prędkości. Wisiałem w jakimś przyklęku jak wisielec na szubienicy, walczący o przeżycie. Do tego charczałem bo mnie solidnie poddusiło i jakby tego było mało, dres pod moim ciężarem zaczął się pruć.  Siatkarskie nadzieje płakały ze śmiechu, moi koledzy wraz z nimi, a ja próbowałem wyplątać się z tej kuriozalnej sytuacji, co zajęło mi kilka minut.

Jakby mało było tego, że zostałem pośmiewiskiem, to do tego dres uszkodziłem, na szyi miałem siniec jak u wisielca i ogólnie czułem się źle. A mecz? A chuj z meczem, przerąbaliśmy. Ku chwale polskiej siatkówki.

S21. Na żołnierskim wikcie.

S20. Na żołnierskim wikcie.

 

W Wawelu było nas, siatkarzy, jak psów w schronisku. Cały Kraków jako tako odbijający i my, chłopaki z Hutnika. Ogarnąć to mieli pan Stach i Jack.

Pan Staszek, emerytowany pułkownik Wojska Polskiego, kiedyś podobno był dobrym siatkarzem, w naszych czasach został człowiekiem orkiestrą. Działaczem, trenerem, ojcem, mężem, organizatorem, więcej zasług nie pamiętam. Jack, po Polsku Jacek był jego synem ale też magistrem Akademii Wychowania Fizycznego, tej akademii której ja nie udźwignąłem, z trenerskimi uprawnieniami o specjalizacji piłka siatkowa. Jaco chyba zawodniczo był niespełniony, bo jakoś specjalnie tej dyscypliny w ligowym formacie nie uprawiał, ale kochał siatkówkę tak mocno, że zabrał się jednocześnie za trenowanie i za sędziowanie w tej dyscyplinie sportu. Został omnibusem jakich mało nawet dzisiaj.

Starali się panowie jak mogli, połapać nasze wawelowskie poletko, ale nie wszystko wychodziło im i nam dobrze. Ciężko było tyle osób w pełni zadowolić, w końcu każdy chciał grać, bo premie były na parkiecie godne, a ponieważ na boisku grało tylko sześć osób, a każdy z dwunastu trenujących myślał o sobie, że jest królem parkietu, spięcia były naturalne. Kilka pozycji było niepodważalnie niepodważalnych, o reszcie decydowały, niestety często układy, układziki i fochy szefostwa.

Pierwszy obóz sportowy klub zafundował nam na Mazurach. W sumie nie dziwię się, że wróciłem na Mazury dopiero w 2012 roku. Kto by je pokochał będąc przez dwa tygodnie skoszarowanym w jednostce wojskowej?  Do najbliższego jeziora było z pięć kilometrów. Trzeba było sobie tam dobiec, żeby popływać i wrócić z powrotem. Też biegiem. Było to wkalkulowane w jednostkę treningową. Za nasze przygotowanie lekkoatletyczne odpowiadała żona Jacka. Okazało się bowiem, że klan naszych trenerów miał tam rodzinę, u której się zresztą zakwaterował w całości. Nawet mama Jacka, żona pana Stanisława, jako służba medyczna była przydzielona. Opiekę mieliśmy więc znakomitą. Drugoligowi siatkarze pod skrzydłami dwupokoleniowej familii. Dało się? Dało!

Jacek odpowiadał za treningi stricte siatkarskie oraz …

– Panowie! Dzisiaj trening w małpim gaju! – nad koordynator, pan Staszek, chciał urozmaicić nam monotonię obozowego dnia.

– Gdzie kurwa? – ani ja ani Jarek nie skumaliśmy bazy. Żołnierska tematyka była nam jeszcze mocno obca.

– Jacek! Prowadź! – komenda poszła wyraźna w kierunku młodego coacha.

Daleko nie było, bo teren do wojskowych ćwiczeń mieliśmy na jednostce. Nasi koledzy którzy wojsko przeżyli, opowiadali szeptem co to jest . I niestety, nie było to nic dobrego.

– Panowie, dzisiaj trenujemy tutaj! – podtrener wskazał na jakiś przedziwny tor przeszkód.

Czego tam nie było. Liny, tunele, bunkry jakieś, imitacje murków, domków i inne sruje muje.

– Panie Staszku! Stanisławie, ale my mamy grac w siatkówkę a nie jechać na wojnę – ktoś przytomnie zauważył.

– To wam tylko pomoże. Sprawność i wytrzymałość wam się podniesie! To jest bardzo dobre ćwiczenie ogólnorozwojowe. Wszystkie mięśnie zapracują na wyniki w sezonie.

– Ale ja tego nie przejdę. Nie jestem kamikadze – kolejny mądry co to munduru nie nosił zaoponował stanowczo – Jeszcze mi życie miłe!

– Ale to jest łatwe! Ja w waszym wieku to rekordy biłem na małpim gaju! – Pan Staszek mobilizował nas do pracy, przypominając o historii sprzed lat.

– Ja też pierdolę takie zabawy – kolejny sprzeciw był bardziej stanowczy i padł chyba z ust wojskowych.

– I ja!

– Ja też.

Plan na super trening rozpływał się jak lód w maju.

– Jacek. Pokaż chłopakom, że nie ma się czego bać! – senior nie dawał za wygraną  – Jacek od dziecka po jednostkach był wychowywany, to wam pokaże co i jak.

Jackowi odwagi nigdy nie brakowało, więc ruszył ostro z kopyta.

Pierwszy wypadek miał na równoważni, takiej długiej wąskiej desce. Potem o mało nie spadł z kilku metrów z siatki linowej. Serca stanęły na moment wszystkim. I w końcu przy wejściu do bunkra, żeby wykonać czołganie, zapalił brodą o betonowy kraniec, krew siknęła i było po zawodach.

– Chodźmy jednak pograć na salę, to za bardzo kontuzjogenne – ocknął się pan pułkownik. – Jeszcze się pozabijacie.

Nam ulżyło, a Jacka czekał zapewne zdrowy opierdol wieczorem. Tak splamić honor syna żołnierza. Kto to widział. Lata ćwiczeń psu w d… . Na budę.

Obóz zanim się na dobre rozpoczął już miał się skończyć. Jeśli do łóżek sprężynowych i smrodu na sali, szło się jakoś przyzwyczaić, to do codziennej zupy pomidorowej na śniadanie już nie. I co z tego, że koty, znaczy się młode wojsko, latały koło nas jak pershing na wysokości lamperii w szarych, poplamionych kitlach, które to kitle o bieli swojej niewinności już dawno zapomniały? Niestety, pomimo wzorowej obsługi micha była do bani.

– Ale wczoraj grilla żeśmy mieli! – Jacek nas rozsierdził podczas porannego posiłku.

– Grilla? A my tu mamy po pomidorowej na śniadanie, zapierdalać?! – nie wytrzymałem, bo zjeść lubiłem a zupy na śniadanie nie tolerowałem.

– Sam se trenuj, my wyjeżdżamy – Kowal też miał dość, tym bardziej, że on nie lubił biegać, a śniadaniowa afera była dobrym zalążkiem buntu.

– Ale chłopaki, co wy? Dlaczego?

– Bo jedzenie jest do dupy. Na śniadanie mają być wędliny, sery, warzywa. Nie zupa! – Jarek się znał na zdrowym jedzeniu jak nikt.

– Nie mamy kasy – młody rener tłumaczył się – To wszystko na co nas stać.

– Ale na zabranie rodziny kasa jest! Tak? W takim razie będziemy trenować w Krakowie – nie poddawaliśmy się, bo na wiosce nie było kompletnie co robić.

Po południu jednak kasa się znalazła, jedzenie się polepszyło i obóz przetrwaliśmy do końca jako tako. Ale trzeba było jeszcze wrócić do domu. Wyjazd miał dokonać się w godzinach wieczornych, jakimś wojskowym autobusem.

– Ja mam to gdzieś. Pociągiem będziemy szybciej – Kowalowi spieszyło się do domu i nadszedł najwyższy czas, by od trenerstwa odpocząć.

– Ja też jestem za pociągiem.

– I ja.

Zebrało nas się kilka osób. Oszczędni postanowili tłuc się autobusem, a ci którym się spieszyło, na własny rachunek ruszyli do domu. Oczywiście za zgodą szefostwa. Poranne śniadanie w dniu wyjazdu zaskoczyło wszystkich. I nie tyle śniadanie co prowiant w który nas wyposażono.

– Panowie, na drogę przygotowaliśmy wam specjalny prowiant! Szczególnie polecam suchary. Termin ważności czterdzieści lat! Na zdrowie! – szef sekcji żywieniowej wiedział nie tylko co dobre ale i co przetrwa nawet wojnę atomową.

Zabraliśmy z radością. W końcu parę ładnych godzin mieliśmy być w podróży.

W pociągu spróbowaliśmy spróbować. Niestety nie posiadaliśmy jeszcze zębów końskich do rozgryzienia betonowych sucharów, ani nawet lotniczego spirytusu żeby je rozpuścić. Rozdaliśmy biednym. Tylko czy na zdrowie? Oby tak.

 

Pierwszy sezon w wojskowym klubie był fajny. Mecze rozgrywaliśmy na nowoczesnej hali przy ulicy Rakowickiej. Została ona przerobiona z hal w których produkowano wcześniej broń. Teraz była nowoczesnym kompleksem sportowym z basenem, siłownią, restauracją. Klasa sama w sobie. Tylko od skakania po jej podłodze kolana siadały jak diabli, bo wykładzina była położona bezpośrednio na betonie.

Rozgrywki mieliśmy poukładane już w połowie sezonu. Chociaż na samym początku kompletnie nam nie szło. Pierwsze dwie ligowe kolejki, razem cztery mecze, przegraliśmy z kretesem. Odblokowanie miało nadejść w miejscu najbardziej do tego odpowiednim, na Hali Okocimskiego Brzesko. Tylko jak mieliśmy tego dokonać, skoro OKS jeszcze meczu nie przegrał, grając dodatkowo wszystko na wyjazdach? Zespół po naszym odejściu został solidnie wzmocniony rutyniarzami ze Śląska, do tego niepijącymi chyba, wiec Okocimski stawał się kandydatem do awansu. I do tego ta ich hala. Kurnik. Koledzy wawelowscy zawiesili nosy na kwintę i jechali jak na ścięcie. My z Jarkiem wracaliśmy na stare śmieci. Czuliśmy się jak u siebie. W końcu minęło raptem pięć miesięcy jak przestaliśmy w Brzesku trenować. Do tego bardzo chcieliśmy się przypomnieć wspaniałej publiczności, a nowo sprowadzonym grajkom udowodnić, że muszą się spiąć żeby dogonić naszą legendę.

W sobotę sprawiliśmy dużą niespodziankę i pogoniliśmy byłych kolegów 3-0. W niedzielę już nie czuliśmy mocy z poprzedniego wieczoru i polegliśmy w takim samym stosunku.

Potem poszło już z górki. Już po paru kolejkach byliśmy utrzymani. W ostatniej dekadzie XX wieku II liga była przedziwna. Zazwyczaj na początku rozgrywek, po trzech, czterech kolejkach, klarował się kandydat do awansu, dwaj spadkowicze a reszta była spokojnym środkiem tabeli. To budziło niestety pokusy do tego, żeby dorobić sobie do stypendium. Obserwując degrengoladę w futbolu, można było nabrać przekonania, że tak było zawsze, jest teraz i zawsze będzie. I że nie ma w tym nic złego w żadnym ze sportów. Niestety. Ale ci którzy tak myśleli mylili się bardzo. Szczęśliwie siatkówka jest uważana za grę dla ludzi inteligentnych, więc nawet jeśli ktoś błądził, to na krótko i zazwyczaj niegroźnie. Pewnie wiele mógłbym o tym powiedzieć gdyby. No właśnie gdyby i mnie to spotkało. Ale ja byłem transparentny jak śnieg w marcu pod kombinatem, jak woda z kałuży. No i moi koledzy też! Dużo gadania a zero kupowania czy sprzedawania. A jak!

 

Ale jakieś tam historyjki do mnie dotarły. Poznałem je baaardzo dokładnie. No to poszli!

Były kluby dla których miejsce trzecie było lepsze od piątego. Dla innych wiadomym było, że liczyły się tylko: pozycja numer jeden i miejsca: ostatnie i przedostatnie. Te drugie spadały klasę niżej, a ten pierwszy awansował do pierwszej ligi. I to byli wygrani i przegrani. Reszta była tylko dodatkiem do nich. Premie za mecze jedne gałgany miały nawet godne, ale nie zawsze dostępne w kasie. To dokładnie tak jak u mnie było. Najczęściej, poza latami  spędzonymi w Hutniku i Okocimskim Brzesko, trzeba było walczyć o kasę nie na boisku, ale w gabinetach klubowych notabli.  Jakie to było kurwa żenujące. Ale chuj tam.

W jednym z klubów wyglądało to mniej więcej, ale raczej więcej, tak:

Przed jedną z ostatnich kolejek ligowych sezonu końca lat dziewięćdziesiątych, padła propozycja nie do odrzucenia. Bezstresowo, miło, łatwo i przyjemnie miało wpaść za mecz razy cztery, w stosunku do tego co czekało w kasie klubowej, i to od razu po robocie. Wszystko w gotówce, banknotami o średnim nominale. Pilotował sprawę jeden z działaczy, który z niejednego pieca jadł nie tylko chleb. Wiedział też, że panujący w klubie dryl chłopaków mierzi, a siano im nie zawsze się zgadza, i że układy jakieś przedziwne panują. Postanowił więc im pomóc.

Ci co przyjechali, musieli mecz wygrać, żeby liczyć się w walce o awans. Gospodarze nie musieli nic. Mecz podobno przyciągnął na trybuny ludzi jak ziemniaki stonkę i do tego szefostwo klubu w zdecydowanej większości przybyło żeby zobaczyć siatkówkę na wysokim poziomie. No i jak tu w takich warunkach dać dupy? Misionn imposible. Chociaż to przyjezdni byli faworytem.

A do tego sianko kusiło. W wielkiej reklamówce, którą miejscowe gagatki zobaczyły na kolanach kiera, wyglądało dostojnie i pachniało do tego jak świeżo skoszona wiosenna trawa. Tak mi opowiadali świadkowie, że tak to mniej więcej, ale raczej więcej wyglądało. I poszło. Mecz był według relacji świadków przedziwny. Gospodarzom wychodziło wszystko a miało nie wychodzić nic. Goście z kolei atakowali po antenkach, autach i siatce jak ostatnie pizdy, a przecież mecz mieli wygrać. Miejscowi robili co w ich mocy. Psuli zagrywki, bronili autowe ataki, wpadali na siatkę, na siebie, na trybuny. Dla kibica był to bardzo zacięty mecz. I do tego gospodarze prezentowali się dużo lepiej od gości. Podkładających się krew zalewała, bo to oni wyglądali jak faworyci a nie tak się umawiano.

– Kurwa, weźcie się do roboty – powiedział kapitan kapitanowi kiedy zmieniano boiska – Bo tak się przegrać nie da!

Brali się więc goście jak mogli, ale ciągle to nie było to. Szczęśliwie dociągnęli, przy niesamowitej pomocy miejscowych, do tie breaka. Tam zespoły punktowały łeb w łeb. Kibice szaleli z emocji, teoretycznie słabsi domownicy dotrzymywali kroku mocniejszym przyjezdnym. Ale końcówka, mimo sporej przewagi, szła tym co wygrać musieli jak krew z nosa. Tracili punkt po punkcie, bo emocje spętały ich tak mocno, że nie potrafili wygrać meczu który sobie kupili. Noż kurwa! Jaja po całości! W końcu środkowego gospodarzy szlak trafił przeokrutny, kiedy goście nie skończyli piłki meczowej trzy razy z rzędu.

– Wystaw krótkiemu do kurwy nędzy, bo gówno z tego wyjdzie! – taktyka była jego konikiem i wziął sprawy w swoje ręce.

Zrobili jak prosił. Poszła akcja środkiem kiedy on, niby przypadkiem pędził na skrzydło blokować. Koniec. Upadek. Stacja pierwsza. Dokonało się.

Za srebrniki Judasz kupił dwie kurtki. I żył długo i nieszczęśliwie.

 

 

Opisana wyżej akcja była w porównaniu do sytuacji jakie miały miejsce w futbolu, tylko marną podróbką czy nieudolną próbą naśladowania. To nie był ten poziom finansowy. Za miesięczną pensję jednego piłkarza drugoligowego można było w latach dziewięćdziesiątych utrzymać sekcję siatkówki z całym zapleczem i dobrobytem.

Któregoś pięknego letniego popołudnia, wybrałem się na mecz o mistrzostwo II ligi piłkarskiej. Jacyś zieloni kopali sobie z kimś tam. Jedni i drudzy byli w grze o o I ligę. I liga była wtedy najwyższą klasą piłkarską w Polsce. Siedziałem sobie wygodnie na niewygodnym sektorze dla vipów i delektowałem się pięknym i upalnym dniem, bo poziom meczu był nędzny.

Nerwowa atmosfera na boisku zwiastowała wielkie emocje poza nim. Miejscowi grali o awans i goście też grali o awans. Z tym że pierwsi nie chcieli a drudzy chcieli i to bardzo i do tego było ich stać na wiele. W trakcie pierwszej połowy trener miejscowych zerkał nerwowo na prezesa, prezes siedział wyprostowany jakby kij od miotły połknął i czekał. Czekał, czekał i się doczekał. W przerwie, trzy rzędy pode mną, pojawił się gustownie odziany gentelman z walizką. Jak przeszedł przed prezesem to stał się o tę walizkę uboższy, bo zostawił ją przy prezesie. Wychodząc na drugą połowę trener miejscowych spojrzał na prezesa i zobaczył to co miał zobaczyć. Wtedy uwierzył, że od teraz wszystko poza boiskiem gra i starać się dzisiaj nie trzeba wcale, i wchodzić do I ligi też nie trzeba, bo i po co? Bo nie lepiej wygrywać w II lidze i mieć premie, niż przegrywać w lidze I tylko być? Kalkulacja była prosta i wyszło na to, że nie warto wchodzić wyżej. Dla dobra klubu i piłkarzy.

I podzielił Pan ( czytaj prezes) bochen ( czytaj kasę) na pół. Uczniowie (czytaj piłkarze i sztab) wzięli jedną część jego a mistrz ( czyli prezes) zabrał drugą. Nieźle, co? I wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Ale Pan dłużej i obficiej bo miał po prostu dużo więcej.

 

Jak wspominałem pierwsze mecze, trzy, cztery kolejki ustawiały wszystko. Kto spada, kto wchodzi. My w swej solidności byliśmy często języczkiem u wagi. Za mocni na spadek, za słabi na awans. Krew nas często zalewała bo klub kulał finansowo strasznie i niewiele robił żeby to się zmieniło. Więc szukaliśmy sobie okazji do wyrównania rachunków finansowych. Ale wszyscy, jak na złość, kuleli finansowo w kapitalistycznej ojczyźnie i z naszych planów handlowo-usługowych nic nie wychodziło. Ale próbować próbowaliśmy. Szczególnie ja tu byłem wodzirejem który knuł ile wlezie. Dla żartu i zabawy. W końcu trzeba było tę ligę jakoś ubarwić, żeby nie umrzeć z nudów a czasem i głodu.

Czwarta kolejka wypadła nam gdzieś w Zielonej Górze. Oni byli już prawie na dnie. Cała liga miała ich dość przed rozgrywkami, bo do Zielonej wszyscy mieli daleko. I postanowiliśmy wspólnie z innymi drużynami, że będziemy ich lać solidarnie. Tylko że myśmy naszą solidarność rozumieli troszkę inaczej. Nam miało być dobrze a innym niekoniecznie. Na miejscu okazało się niespodziewanie, że Zielona ma coś co ją wyróżnia na tle innych miast gospodarzy. Był to Polmos a przy nim niby córka na wydaniu, pięknił się firmowy sklep. A w nim skarby wszelakie. Wódki czyste, kolorowe, nalewki przeróżne. Małe, duże, średnie. Do kieszeni, do dresu, do sportowej torby. Wszystko w cenach mocno promocyjnych. Sobotni mecz poszedł gładko i po 3-0 dla nas, udaliśmy się do przyzakładowego sklepu skorzystać z jego oferty. Zakupiliśmy małe co nieco i już rozplanowywaliśmy spożycie na pokojach, kiedy Grucha, brat tego Gruchy, zaglądnął do przyhotelowej restauracji.

– Panowie! Studniówka! J e s t studniówka na dole w restauracji – ucieszył się bardzo, bo był nauczycielem a studniówka to też święto nauczycieli.

Ale czy wszystkich? Nie ważne.

– No i co z tego? I tak nas nie wpuszczą – stwierdziłem stanowczo siłując się z wiśniówką bączkiem .

– Wpuszczą, wpuszczą. Jestem przecież nauczycielem.

– Idze, idze. Może i jesteś ale nie w Zielonej Górze. Zbiórka u nas z płynami za kwadrans. Posiedzimy, pogadamy i do spania. Mecz jutro – uspokoiłem gorącą głowę Maćka i zaplanowałem towarzystwu relaks.

Niestety płyny zamiast nas uspokoić i wyciszyć, nakręciły nas tak, że nawet ja postanowiłem skontrolować z kolegami imprezę i spróbować się na nią wbić. Było po dopiero po 22, więc przed spaniem mały spacer był wskazany. Dla zdrowia.

Weszliśmy na salę balową jak do siebie. Pewnie i spokojnie. Studniówkowicze balowali na całego, więc zasiedliśmy do opuszczonych stołów i zaczęliśmy sobie polewać i nakładać na talerze. Zgodnie z regułą, że czym chata bogata tym rada i tak dalej. Pierwszy zorientował się, że coś jest nie tak, ochroniarz, który pojawił się nie wiadomo skąd.

– A pan co tu robi? – zapytał Potasa gdy ten dokładał sobie sałatki.

– A jestem – Poti z nieznajomymi nie rozmawiał zbyt wylewnie.

– Ale tu jest impreza zamknięta!

–  To fajnie. Wiec co pan tu robi? – Potas skontrował.

–  Jestem bramkarzem!

– Tak? A w której lidze pan broni?

Ochroniarz najpierw zgłupiał, a po chwili zrozumiał, że nie da rady załatwić sprawy intelektem ani tym bardziej siłą bo byliśmy w przewadze ilościowej i wielkościowej. Udał się więc na poszukiwanie wsparcia.

Drugim którego rozpracowano równie szybko został Grucha. Było to w momencie jak zaczepił miejscową panią nauczycielkę i ta narobiła rabanu.

Macio starał się ratować sytuację jak umiał najlepiej.

– Ale bawmy się! Ja też jestem nauczycielem. Bawmy się! – próbował nawiązać kontakt.

– Ale to zamknięta impreza. Jesteście może i fajni, ale musicie wyjść.

– Ale ja jestem nauczycielem! – Grucha miał ochotę na tańce i nie zamierzał odpuszczać.

Ci bardziej przytomni szybko przeprosili, zabrali resztę towarzystwa i poszliśmy spać. Rano część załogi była lekko zmęczona. Tak lekko, że wynik meczu stawał się tajemnicą poliszynela. Po przyjeździe na halę postanowiłem to wykorzystać i poszedłem do szatni gości.

– Panowie, jak forma? Wczoraj wam nie poszło najlepiej – zagaiłem w imię sportowej przyjaźni.

– Dzisiaj będzie za to lepiej – zapewniali jeden przez drugiego, wróżąc chyba z fusów.

– A wiecie co? Może być lepiej. Do Krakowa mamy daleko, za dwie kraty piwa może wygrać lepszy! Zakładacie się? – mając w pamięci nasz zespół lekko kaleki dzisiaj, myślałem o zapewnieniu radosnego powrotu z innego powodu niż zwycięstwo.

– He, He. Nie ma szans. Widzieliśmy jak wypadacie z autobusu!

-Jak wypadacie? My? Kolega się poślizgnął i to ma być oznaka naszej słabości? – Nie wierzyłem w to co słyszę  – Coś wam się chyba przewidziało.

– Nie, nie. Daj spokój. Nie zakładamy się. Do zobaczenia na boisku.

Nie to nie. Najwyżej będziemy pić na smutno i za swoje. Ale, zaraz, zaraz. Jakie na smutno. Wygramy i będzie wesoły autobus. Poszedłem do naszej szatni mobilizować drużynę.

– Zieloni mówią, że nas zleją dzisiaj.

– Bueee… – komuś się odbiło walecznie nie do końca przetrawionym alkoholem.

– No i co z tego? – inny zapytał zrezygnowany. – Łeb mi pęka.

– No i to z tego, że trzeba im znowu wpierdolić! – pobudzałem naszych mistrzów.

– Nie mam siły – kolejny psuł mi robotę. – Nie gram dzisiaj.

– Nie bądźmy kelnerami, do jasnej cholery. Chcecie tu za rok przyjeżdżać?

– Po co? Jest za daleko.

– No to mamy powód żeby ich zlać.

Jak postanowiliśmy tak na szczęście zrobiliśmy. Dzięki temu, pomimo długiej drogi,  humory podładowane pysznym piwem za swoje, dopisywały. I nadzieja przechodząca w pewność, że już tu za rok nie wrócimy.

 

Inni mędracy trafili się w Będzinie. Mieli tam jak u Pana Boga za piecem. Etaty były na kopalni, zamiast roboty trening, szansa na wcześniejsze emerytury dzięki temu byłą i tylko bozia coś im formy nie dała w jednym z sezonów. Chłopacy nawet fajni byli. Zawsze cześć, cześć, co słychać, co u mamy. No nie, aż tak nie było.

Tego roku słychać było u nich źle. Do końca zostały trzy kolejki, czyli sześć meczy a może meczów? Fama niosła wyraźnie, że jedną z kolejnych potyczek mają już wygraną. Ktoś, coś, komuś za coś naobiecywał, a może miał ktoś coś za kiedyś oddać? Nieważne. Ważne było za to to, że wypadało im trzepnąć nas przynajmniej raz, a dla pewniejszej pewności razy dwa i ich utrzymanie przestawało być fikcją. Oni wiedzieli, że nam w klubie nie płacą i czuli się dość pewnie przed zawodami z nami. My też czuliśmy się pewnie. Może nie zwycięstwa za wszelką cenę, ale fajnych zawodów mogliśmy się spodziewać.

Obiekt sportowy mieli górnicy przedziwny. Przy kopalni chyba, albo jakiejś hucie, obok wielkiego, ceglanego komina był on usytuowany. Szaro, buro i ponuro. Jak na Śląsku w częściach przemysłowych. Ale salka do gry była miła i przytulna. Fajnie się tam grało. Może trochę ciemno było na niej, ale to dla gospodarzy był atut wielki, tak jak i sędziowie liniowi, prawdziwe asy w swoim fachu. Walili takie babole na korzyść miejscowych, że nawet legendy na ich temat krążyły po Polsce. Jak nie wbiłeś gwoździa w środek boiska, to mogli pokazać co tylko im się podobało. Byle na korzyść gospodarzy. A im było bliżej końca, tym sędziowanie liniowych stawało się prawdziwym popisem gospodarności.

Przed zawodami, a jakimś dziwnym trafem przybyliśmy na bitwę bez trenera Jerzego bo mu coś wypadło, odbyłem kurtuazyjną rozmowę z kolegami z górniczej ekipy. Jakie to życie w sporcie jest ciężkie, że kasy nie ma u nas i że się nie zanosi żeby była i takie tam. U nich wyglądało to dużo lepiej, tylko wyników nie było i był kwas. Czyli każdemu Pan Bóg dał po równo. Im kasę, stabilizację i słabe wyniki, a nam wyniki jakie takie i pustkę w portfelu. Pomyślałem, że biedny z bogatym mogą się dogadać. Prawda?

– No to co panowie, piękny mecz się zapowiada! – mobilizowałem rywala do zabawy na poziomie  – Dajmy kibicom trochę radości.

– Chyba tak. A jak tam forma u was? – rozpoznanie z ich strony nastąpiło szybko.

– Znakomita. Chociaż kasy na stypendia nie ma, to gramy dla przyjemności i dla kibiców. Niech też coś mają – nawet nie wiedziałem do końca czy blefuję czy mówię prawdę.

– My też som w formie! Idziemy się grzać. Na razie.

– Powodzenia! Ale jakby co to mam promocję dzisiaj. W pakiecie dwu meczowym taniej, pamiętajcie! – pojechałem z grubej mańki, bezpośrednio, jakbym takie propozycje składał co tydzień czy nawet działalność fryzjerską prowadził w obszarze drugoligowej siatkówki.

Nie wiem skąd te moje handlowe zamiłowania się wzięły? Może wyniosłem to ze Starego Kleparza gdzie dziadkowi Marianowi pomagałem jabłkami handlować? Może obserwując zawody w piłkę nożną na naszej ziemi coś mnie zaraziło? Nie wiem. Na szczęście w moim przypadku to było tylko gadanie a nie wymierne, liczone w banknotach działanie.

– Ale u nas bieda, niestety – zrozumieli o co kaman i kłamali mi w żywe oczy.

– No ale jakby co, to się polecam. Pamiętajcie!

– No a ile? – jednak z ich formą i finansami nie musiało być tak jak opowiadali.

– Cztery koła za dwa mecze.

– Oooo. Dużo. No nie mamy tyle.

– To powodzenia jeszcze raz. Polecam się tak czy siak!

Wróciłem do szatni na luziku.

– Co tam Tomuś? – Jeden z kolegów nie wiedział jaki stopień mobilizacji przyjąć.

– W porządeczku. Będą walczyć, hehe !

– Rozwalimy ich! – Grucha, brat młodszego Gruchy był w gazie i kochał wygrywać.

– No to do roboty!

Mecz był fajny. Szczególnie dla nas. Forma jak się okazało była na poziomie i nawet liniowi nie wiedzieli co zrobić, żeby miejscowym było dobrze i żeby po gospodarsku wychodziło się na swoje. Wygraliśmy bez większych problemów na gorącym jak węgiel w piecu Śląsku.

– Do jutra panowie! Zdrówka! – pożegnaliśmy smutnych siatkarzy- górników – Głowy do góry. Jutro też jest dzień.

Zaczynało do nich docierać, że do emerytury będą musieli dociągnąć pod ziemią. Ale czy wystarczająco mocno dotarło? Szansę jeszcze mieli. A dopóki piłka w grze a przeciwnik w potrzebie, to kto wie, kto wie co się wydarzy?  Po wygranej i bez trenera nad głowami poszliśmy w długą po całości. Już przed autostradą Grucha podlany jak każdy z nas, odpowiednio mocno, zarządzał wizytę i nocleg u niego w chacie.

– No niedaleko jest. No, jedziemy. No panowie!

– Nigdzie nie jedziemy! Jutro mamy trenera zabrać. Do Krakowa pani daje – ktoś starszy temperował zapędy i dyrygował naszą kierującą, bo po raz pierwszy w życiu, mieliśmy kobietę za sterami busa.

– Do Gruchy jedziemy! – kolejni balangowicze chętni byli na skok w bok.

– Do dupy. Do domu i spać.

Trasa Będzin – Kraków jest wystarczająco długa żeby przenieść się w inny wymiar. Tylko nie wolno się ociągać. Jak zwykle daliśmy radę. W niedzielę, już z trenerem Ryszardem, dotarliśmy pod komin wielce utrudzeni.

– Jak forma? – gospodarze liczyli na cud.

– Się zobaczy – odparłem – Ale promocji już nie ma.

– He, he, trudno, he, he. – patrzyli w głąb naszej szatni i poczuli się pewniej.

– Panowie, gracie dla siebie! – trener mobilizował nas jak umiał najpiękniej – wczoraj rozmawiałem z prezesem. Powiedział mi, że jak wygracie to jest szansa na kasę! Tylko trzeba wygrać.

– To niech se przyjedzie i wygra.

– No wiem. Wiem że jest nam ciężko, ale tylko zwycięstwo będzie argumentem.

– Chodźmy się grzać, i tak chuj z tego gadania! – kapitan Jaro miał wszystko gdzieś. Oczywiście poza graniem na wysokim poziomie.

– Chodźcie panowie. Może coś się urodzi w walce – dawałem nadzieję nie wiem na co i po co.

Całego pierwszego seta zaczepiałem gospodarzy przez siatkę. Puszczałem oko, zagadywałem, przypominałem im o ich trudnym położeniu. A ci byli jakby zatopieni w węgielnej ścianie. Ani do gadania ani do grania. No to 1-0 dla nas w setach. Drugi set już coś im zaczął rozjaśniać. Jednak nie na tyle, na ile liczyłem. Nawet prostytutka musi trzymać klasę i poziom. Wiec trzymaliśmy. W drugim secie nastąpiło jeb w łeb i prowadziliśmy już 2-0. Przed trzeci setem nadeszło górników opamiętanie.

– Dogadajmy się. Po meczu damy. Naprawdę. Po meczu!

– Teraz! – byłem twardy.

W takich sytuacjach słyszałem od bardziej doświadczonych, że należy kasować zawczasu.

– Nie mamy!

– Pożyczcie sobie!

Czas oczekiwania na pożyczki był tego dnia strasznie długi. Szybciej skończył się mecz. Zmęczeni, ale strasznie szczęśliwi byliśmy. Wygrał lepszy, a diabeł co kusił do złego dostał po rogach. Po meczu poszliśmy na piwo do knajpy przyzakładowej. Była brzydka jak Będzin w okolicy kopalni czy huty, w czasie jesiennej słoty. Ale piwo smakowało jak nigdzie. Tak tylko smakuje po meczu wygranym i jest nagrodą za trud i mękę. I uczciwość.  Bo na inne nagrody nie było co liczyć. Po jakimś czasie pojawili się też miejscowi zawodnicy.

– Ale jesteśmy głupki! Ale głupki! Teraz już nie mamy szans na utrzymanie. Tyle lat grania  zmarnowanych! Ale my głupki! – płakali i stawiali wódkę rozpaczy swoim katom.

– Panowie, samo życie! Siadajcie z nami. Nikt nie mówił ze będzie lekko. Na zdrowie! Wasze górnicze!

Po raz kolejny okazało się, że syty głodnego nigdy nie zrozumie.

S20. Ku chwale Ojczyzny!

S20. Ku chwale Ojczyzny!

 

W WKS Wawel szybko dogadaliśmy warunki naszej współpracy. Dla mnie i Jarka szczególnie ważne było odwalenie zasadniczej służby wojskowej, bo wtedy drogie dzieci do wojska się szło marszem, jeśli się studiować nie chciało. A i nawet po studiach armia brała w kamasze. Nie było przeproś ani zmiłuj. Było za to „Przyjedź mamo na przysięgę”, fala, ludzie koty, bicie pasami i kaprale monstra.

Od wojska można było się wywinąć na kilka sposobów.

  1. Za kasę.
  2. Odsłużyć w szpitalu/policji po znajomości.
  3. Na wariata chorego zdrowo psychicznie.
  4. Z powodów religijnych.
  5. Odsiedzieć w więzieniu za odmowę służby ojczyźnie.

Pierwsze cztery sposoby zamykały się w jednym słowie: znajomości. Jak miałeś znajomości to sobie mogłeś wojsko ogarniać i zapomnieć o defilowaniu i gonieniu po zielonych stepach poligonu. Zanim opowiem o naszym odrabianiu zasadniczej, to przytoczę kilka historii z życia wziętych, żeby zobrazować literami jakie wtedy jaja były.

Jeden znajomy, powiedzmy Rumcajs , poszedł w sposób nr 1, za kasę. Zarabiał w zakładach tytoniowych, mimo że był pracownikiem sezonowym, bardzo godnie. Jak przyszła na niego pora to zapłacił i czekał. Jednak ciągle coś nie mogło się zgrać uzyskaniem kategorii co najmniej D, czas mijał, a żandarmeria z policją wytrzymać nie mogła tej gry w kotka i myszkę i postanowiła znajomka siłą doprowadzić przed oblicze morowej komisji. Akurat tak się dziwnie i szczęśliwie złożyło, że kolo wyskoczył na jeden dzień do Zakopanego ze znajomymi. A w godzinach późno popołudniowych do drzwi mieszkania jego rodziców zapukało dwóch, smutnych jak zwiędły goździk mundurowych. Żandarm i policjant.

Mama kolegi otworzyła mało zdziwiona, bo coś w powietrzu i tak wisiało od dawna.

– Dzień dobry. Czy jest pan taki a taki czyli Rumcajs? – Zasalutowali pytaniem.

– Nie ma syna. Wyjechał za granicę. Nie wiem gdzie jest, od roku nie mam z nim kontaktu – Niczym aktor na deskach Teatru Ludowego mama wydeklamowała swój tekst.

– Aha. Bo my go mamy doprowadzić przed komisję wojskową.

– Ale syna nie ma.

– Musimy sprawdzić mieszkanie. Taki mamy obowiązek – Smutni panowie byli stanowczy jak wojsko rosyjskie w czasie II wojny światowej. – Proszę wpuścić nas do środka.

– Ale syna nie ma! – mama zaczynała się wściekać.

– Przepraszam. – Żandarm wziął stery w soje ręce, odepchnął panią lekko i ruszył na ich kwadrat.

Brat ziomka, o pięknym imieniu Cypis, czytał coś, może książkę, może gazetę „Tempo”, w ich wspólnym małym pokoju. Bo pomimo tego, że to już stare chuje były, pokój mieli wspólny, Cypis z Rumcajsem, trzy na trzy metry. Drzwi na przedpokój były zamknięte, muzyczka leniwie sączyła się z głośników, bo Cypis, starszy brat kochał muzykę. A może nawet jego ukochany wokalista Kazik nucił:

 

”Szczęk broni w imię boże, jeszcze jedno słowo

 zapamiętaj na zawsze, pierdol służbę wojskową…”

 

 kiedy do pokoju wparowali niechciani goście.

– Kim pan jest? – kultura najwyższych lotów zagościła w domu znajomych.

– Dzień dobry. A o co chodzi? –  poziom konwersacji podskoczył o kolejny szczebel dzięki starszemu z braci.

– Szukamy pana takiego a takiego czyli Rumcajsa. To pan?

– Nie. Brata nie ma. Wyjechał za granicę. Nie wiem gdzie jest. Od roku nie mam z nim kontaktu – deklamował Cypis jak na akademii w podstawówce – Możecie panowie już wyjść? Zajęty jestem trochę.

– Dowód! – teraz policjant przejął pałeczkę dowodzenia swoje dłonie.

– Jaki dowód?! Pan jest głuchy?! BRATA NIE MA!!! – Ciśnienie, a Cypis przed kawą był, skoczyło mu pod sufit.

– Bo pan pójdzie z nami! DOWÓD! – władza była nieubłagana, nieugięta i twarda jak mosiężna pała.

– Sam se pan pójdzie. Proszę stąd wyjść! Już!!! – powiedział napastowany niesłusznie, bo w myśl zasady:” Mój pokój to moja twierdza, w twierdzy tej jem i…” kolega miał ochotę w samotności sobie siarczyście pierdnąć.

– To mój starszy syn. Cypisek. Niech go panowie zostawią! – pani mama już zaczynała płakać.

– Panowie to mnie mogą w pe pocałować! Proszę stąd wyjść! – cedził ziom przez zaciśnięte zęby.

Wyszli.

Bez pożegnania.

Mama zamknęła drzwi.

– Co teraz będzie? Co z Rumcajsem? – płakała.

– Nic. Za tydzień ma mieć komisję. Przestań już. Nic się nie dzieje – starszy syn był wyluzowany i pewny, że będzie dobrze, pomimo tego że chwilowo było chujowo. W końcu jego brat był obłożnie chory, więc jak mógł służyć w Wojsku Polskim?

– Poszli do sąsiadki! – mama chłopców przykleiła się do judasza bo akcja jeszcze się nie zakończyła.

–  Dzień dobry. Szukamy pana takiego a takiego, czyli Rumcajsa. Kiedy go pani widziała ostatnio?  – smutny duecik najechał sąsiadkę blitzkregem.

– Aaaaa z rok temu. Wyjechał chyba za granicę  –wyszeptała sąsiadka, niby że w wielkiej tajemnicy to wie, ale role były obsadzone perfekcyjnie od miesięcy.

– Aha. Na pewno! – zaczęli się mundurowi wściekać – proszę mówić prawdę!

– Mama, a ja go widziałam wczoraj – córeczka sąsiadki wyszła poza scenariusz albo nie nauczyła się swojej roli i smród jął się unosić z lekka po klatce.

– Cooo? Kiedy? – psy podjęły trop.

– A nie, nie, gdzie tam. Pewnie pomyliła z Cypisem. Oni tacy podobni. Do widzenia – I prasnęła drzwiami przed nosami reprezentantom służby narodu.

 

Kolejny raz szczęście dopisało i uratowało młodego chłopaka przed wcieleniem. Przecież nawet Ela nie chciała się wcielać pomimo oczu w kolorze munduru. Za kilkanaście dni kumpla przeniesiono do rezerwy. Jako niezdolnego do odbycia służby wojskowej ze względu na stan zdrowia, nawet w czasach pokoju. Do dzisiaj choroba się go trzyma przewlekle. I nic mu za bardzo nie jest.

Maciek, przyjaciel innego znajomego z siatkówki i życia codziennego, kasy nie miał ale miał pomysł na siebie. Wojska oczywiście nie lubił jak każdy z nas w tamtych czasach. Topór kata wisiał nad głową, żeby odciąć pępowinę pomiędzy życiem w cywilu a wojskiem. Maciek myślał, myślał i wymyślił sobie że wykona sposobem więziennym tatuaż. Na lewej dłoni, na jej części górnej wytatułować kazał sobie, znienawidzoną przez normalnych ludzi,  hitlerowską swastykę i poszedł grać psychola przed wojskową komisją uzupełnień.

Teraz drogi czytelniku wyobraź sobie chłopa, ponad dwa metry od ziemi, łysego, ze sto kilo żywej wagi, jak z niewinna miną siada przed komisją i wywala łapy na blat. Nie było dyskusji. Kategoria E. Kto tam faszystę do Polskiej Armii przygarnie? Po całej akcji nadszedł czas usuwania dziadostwa. Wódka, żyletka i ogromne samozaparcie pomogły. Skażona skóra wylądowała w kiblu.

Od wojska ratowałem też ja. Jaśka na przykład, kolegę z technikum. Załatwiłem mu jakieś zdjęcie z pękniętym kręgosłupem. Bo tak mi coś Jaro złamaniem śmierdział.  Ale je  zgubił i na komisję jechaliśmy na wariata. Jaśko trzymał się wersji uszkodzenia kręgów w odcinku lędźwiowym.  Szanowna komisja do tematu podeszła poważnie i wysłała go, dla świętego spokoju na prześwietlenie. Prześwietlenie odbyło się u zaprzyjaźnionej lekarki. Jakież było zdziwienie i radość nasza kiedy okazało się niespodziewanie, że Jaś ma faktycznie jakieś pęknięcie w odcinku lędźwiowym! Był to efekt upadku na budowie podczas pracy z dużej wysokości. A ponieważ bólu kolega nie czuł jakiegoś wielkiego, i w niczym mu to nie przeszkadzało, był niezwykle zdziwiony, że kontuzja ta nie pozwala mu pójść do wojska. Cieszyliśmy się bardzo a zaoszczędzone pieniądze przepijaliśmy chyba cztery dni.

Z Opciachem, jako kasta sportowa mieliśmy mieć wszystko załatwione. Na cacuś glancuś. Nasz wkład w odroczenie służby miał być malutki. Mieliśmy pojechać na osiedle Zgody, do Wojskowej Komisji Uzupełnień i złożyć podanie o zamianę służby wojskowej na zastępczą służbę wojskową w szpitalu. Szedłem jako waleczny anarchista, Jarek udawał potulnego pacyfistę. Czyli prawie wszystko w zgodzie z naszym światopoglądem, w którym miejsca na przemoc i broń nie było.

Pięknego, letniego, nowohuckiego poranka zajechaliśmy Jarkowym fiatem 125 p, koloru czerwonego, pod budynek mieszczący wojskową komisję uzupełnień, czyli w wielkim  skrócie WKU, na osiedlu Zgody.  Kroki nasze skierowaliśmy do pokoju szefa nad szefami w tym budynku, sierżanta Balona. Przechodząc obok dyżurki czułem, że coś tu nie gra, bo na moje pełne uśmiechu i życzliwości „dzień dobry”, dyżurny odpowiedział niemym spojrzeniem spode łba. Jak byśmy byli mięsem armatnim a nie szanowanymi petentami. Na piętrze odnaleźliśmy drzwi za którymi mieliśmy załatwić naszą sprawę.

Puk, puk.

– Wejść! – po uchyleniu drzwi zapachniało wojskowym drylem i chemią albo onucami.

– Dzień dobry, my do pana Balona – savoir vivre ceniliśmy ponad wszystko.

– Jakiego pana?! Sierżanta!!! – skończył się savoir a zaczął pisuaoir.

– Dzień dobry, my do pana sierżanta od pana pułkownika! Byliśmy podobno umówieni – Może szarża go ocuci, pomyślałem odważnie.

– Po co przyszli?

– Żeby złożyć podanie o zastępczą służbę wojskową. My z Wawelu Kraków. Siatkarze!

– Nazwiska!

– Gomółka i Opach.

Dobre dwie minuty trwało wertowanie czegoś w kupie papierków.

– Aaaaa! Uczyć wam się nie chce co? – niczym ojciec surowy zaczął nas pouczać pan sierżant – studiowanie się znudziło! I do wojska się nie chce? Ładnie to tak? Co wy sobie myślicie? Do jednostki was zaraz wyślę to wam głupoty z głowy wybijemy.

Wojsko rządziło się swoistym poczuciem humoru, więc parsknąłem śmiechem na ten żartobliwy monolog.

– Coś ci się nie podoba?! Wracać na studia albo na poligon!!!- ubodłem Balona do żywego. Aż oblał się purpurą i kipiał prosto na nas.

– Ależ proszę pana sierżanta, my jesteśmy od pana pułkownika takiego a takiego. Gramy w siatkówkę w Wawelu i byliśmy umówieni.

– Wynocha! Przemyślcie to co robicie! Nie chce się wam uczyć? To do wojska marsz! – jechał nam po pagonach.

Spojrzeliśmy po sobie prawdziwie zdziwieni, a wyraz naszych twarzy podobny był do wybuchu termojądrowego w Kłobucku w czasie bliżej nieokreślonym.

– Ale panie sierżancie, my … – walczyłem do końca.

– Żegnam! Ja wam dam służbę zastępczą! Wynocha! – zakończył spotkanie.

Nie tak wyobrażaliśmy sobie zbrojne ojcowskie ramię naszego nowego klubu. Przecież nasi koledzy, co prawda w wojsku byli, ale tylko do przysięgi. Przez trzy miechy mieli przejebane jak wszyscy a potem był już luz. My mieliśmy mieć jeszcze lepiej, a tutaj taki klops. Janku, Szariku i Święci Pancerni, ratunku!

Opuściliśmy niegościnnej progi mocno zmieszani. Szeregowy na dyżurce tryumfował, jego wzrok i niechlujne splunięcie pod nasze nogi to zdradziły. Po papierosie zajaraliśmy, bo palić się musiałem nauczyć, żeby w czasach jazdy do Brzeska nie umrzeć jako bierny palacz, i wsiedliśmy do naszej limuzyny. Ledwie wyjechaliśmy na główną arterię dzielnicy, kiedy za nami rozległo się głośne darcie ryja.

– Stop!!! Zatrzymajcie się! – dyżurny zapierdalał jakby wojna właśnie się rozpoczęła. Bez nas.

Jarek zatrzymał auto, otworzył okno i zaniemówił na słowa szeregowego.

– Yy,yy – dyszał żołnierz, bo pewnie kondycji od siedzenia na dupie nie miał za wiele – sierżant Balon zaprasza do siebie.

– Co?! Dlaczego? Co się stało?

– Nie wiem, yy, yyy, zaprasza bardzo.

Kolejny raz spojrzeliśmy na siebie ze zdziwieniem. Co tu jest grane? Coś za miło się robi, więc chyba nas tu i teraz nie wcielą.

– Wracamy – powiedzieliśmy niemal jednocześnie.

Sierżant stał już na korytarzu, przy otwartych na oścież drzwiach. W pozycji, bez mała, na baczność.

– Zapraszam panów, zapraszam do środeczka!

Co się kurwa dzieje, demobilizacja jakaś czy co. Wojsko Polskie rozwiązali?

– Kawy, herbaty? Haha. Mam nadzieję, że się panowie nie gniewają na wcześniejsze żarty, haha.

Uśmiechnęliśmy się do siebie jak dzieciaki na widok kobiecych piersi.

– No nie. Jasne że nie. Ale…. co się stało?

– No właśnie, no właśnie. Szeregowy, dwie kawy! Albo trzy!– czytał w naszych myślach.  – Szybko mi tu dwie kawy dla panów! A wracając do rozmowy, właśnie dzwonił pułkownik Granat i oczywiście wszystko wiem. Napijemy się kawy i ja panom wszystko powiem co i jak. Wszystko powiem co trzeba zrobić. Haha.

Jeden telefon potrafił zmienić stosunek do petenta o 180 stopni. W końcu to było wojsko. Zaczynaliśmy się tego uczyć.

– O, kawusia idzie. – krępujące milczenie przerwał szeregowy zdecydowanym, kelnerskim wejściem, teraz ze wzrokiem pełnym szacunku. – No, chłopaki, proszę! Cukier. Pijcie chłopaki. Więc no tak. Napiszecie teraz pisma i ja już je złożę, tutaj u nas na dzienniku podawczy. Za około miesiąc będzie komisja, nie ma się co bać naszych, ale cywile… No nie wiem. Nie wiem, ale damy radę. No pijcie, pijcie. Mocna kawa! Dobra, żołnierska.

Pomiędzy łykami czarnej mocnej żołnierskiej, napisaliśmy podania, nawet humory wróciły, a sierżant okazał się spoko Balonem. Od teraz zawsze pierwszy mówił „dzień dobry” jak przychodziłem na piwko do Drewniaka. Spoko gość.

Przed oblicze komisji szliśmy spokojni. Tylko z lekka niepokoili nas cywile w jej składzie. W końcu wojsko gra na rozkaz a cywil za łapówkę. My graliśmy w rozkazy. Jarek poszedł pierwszy i z maślanymi oczkami opowiadał jaki to jest pacyfista i jak to na widok krwi mdleje. Piękna opowieść, donoszono podobno chusteczki, żeby wszyscy mogli się wypłakać. Ja poszedłem wystąpić w roli walecznego anarchisty. Na szczęście miałem kolegę w technikum, Wojtasa, który działał w tych kręgach. Nawet gazety o ich wyczynach pisywały a i telewizja pokazywała co lepsze akcje, które przeprowadzali. Protesty przed ambasadą rosyjską czy blokada walk byków na Stadionie Śląskim. Więc się pod to podpiąłem całym sobą. Kupili moje bajki z minami mówiącymi wszystko. Co za zjeb.

Przydział dostaliśmy do szpitala wojskowego na ulicy Wrocławskiej. Pięknie tam było, nie ma co.  Optycznie bardziej to przypominało szpital na wojnie a nie w centrum miasta w czasie pokoju. No nic. Nas to miało nie dotyczyć na co dzień. My tylko przyszliśmy się zgłosić, zameldować i zbiurokratyzować.

– My w sprawie służby wojskowej zastępczej! – zameldowaliśmy na bramie dyżurnemu od szlabanu.

– Zapraszam. Idźcie do końca tą drogą. Za budynkiem są baraki, tam są wasi przełożeni .

Poszliśmy tam gdzie nas skierowano. Na tyłach szpitala, stały skąpane w zieleni baraki brudno żółte, jakby na pustynną bazę robione.

– Dzień dobry, my do kierownika od zastępczej służby.

– Witam, to ja – Szpakowaty jegomość spojrzał znad biurka umęczonym życiem wzrokiem.

– My przyszliśmy się zameldować, złożyć papiery i odmeldować.

– A co tak późno, po dziesiątej już, a my od ósmej pracujemy – Chłop chyba udawał Greka. Przecież mieli nas anonsować to raz a dwa sen dla sportowca to świetość. O ósmej sportowiec to może co najwyżej po balandze wracać.

– No tak, ale my z Wawelu, siatkarze – Jarek starał się pobudzić pamięć szpakowatego bo wierzył, że mu o nas mówiono.

– No i co z tego? Do magazynu teraz marsz i ciuchy robocze pobrać – Wojsko nawet ustami cywilnego pracownika zaskakiwało bardzo – Przebrać się i wracać z powrotem.

– Ale my jesteśmy z Wawelu. Siatkarze. – machałem ręką udając plasowanie dla wzmocnienia efektu  – Zaraz mamy trening na Bronowicach.

– Panowie! Co wy kurwa. Jaja sobie robici? Jaka siatkówka? Do roboty!

– Panie, zadzwoń pan do szefa szpitala, on wszystko wie. My naprawdę nie mamy czasu.

– Do kogo? Powaliło was kompletnie? Do pułkownika doktora? Panowie. Będzie krótko: albo idziecie po ubrania albo won! – wyszło z dialogu, że jednak nie dotarła do niego zapowiedź naszej wizyty.

Wybraliśmy opcję won. Mocno wkurzeni bo zaraz miał być trening a na rozgrzewkę mecz w piłkę nożną. Szkoda było stracić kopanej.

– Chodź poszukamy pułkownika doktora – Jarek chciał mieć temat zamknięty od razu.

Poszliśmy, znaleźliśmy, dobiliśmy się, pomimo ogromu pracy komendanta doktora wojskowego. Jeden telefon który on wykonał, poustawiał wszystko na właściwe tory. Szybko i sprawnie.

– My jeszcze raz do pana. Dokumenty chcemy zostawić – grzecznie daliśmy jeszcze jedną szansę kierownikowi na wzorowe załatwienie sprawy.

– Zapraszam. O rany, ale mi głupio, siadajcie. Nic nie wiedziałem, że mi tu siatkarzy skierują  – Kierownik służb technicznych stał się wreszcie miły – Skąd wy macie takie znajomości?

– Z nikąd. Gramy se trochę w siatkę – zgodnie z prawdą opowiedziałem.

– O rany! U samego pułkownika lekarza macie znajomości! Nieźle! A co trzeba zrobić żeby tak mieć? No, z tą zastępczą służbą. Bo syna mam w waszym wieku, do wojska chłopak nie chce. Co robić?

– Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć! – odpowiedzieliśmy zgodnie i poszliśmy na trening. A może na piwo? Tego już nie ustalimy za dokładnie.

 

M17. Ocin-dur

M17. Ocin-dur

 

Drugi dzień festiwalu przywitał nas wspaniałym słońcem i niekończącą się balangą na polu namiotowym. Sąsiedzi obok opylili swoje wejściówki za wódkę, bo stwierdzili jednogłośnie, że na polu namiotowym też dobrze słychać, no i do spania bliżej. W ogóle wódka czy wino to była waluta nie do zastąpienia. W końcu prohibicja ustanawiała to, co ma mieć wartość najwyższą. Alkohol był złotem, pieniądze gównem.

Przed południem poszliśmy w miasto. Było kolorowo od irokezów, katan, glanów. Obiad postanowiliśmy skonsumować gdzieś przy rynku. Knajpy były pełne po brzegi. Trochę to dziwnie wyglądało, bo większość klientów czekała na pozostałości żarcia pozostawione na talerzu, a płacenie za jedzenie było ostatnią rzeczą jaka mogła by im przyjść do głowy. Po trzydziestu minutach czekania i my dostaliśmy stolik. Budżet nasz nie był zbyt duży, więc ziemniaki z ziemniakami i pierogi najtańsze, czyli ruskie, postanowiliśmy skonsumować. Rozsądek portfela dyktował nam czym wypełnić żołądek. Wypadło więc mocno wegetariańsko i tanio nie było, ale co tam. W końcu był to rynek miasta w niemalże sercu Europy i do tego ceny w czasie festiwalu wywindowano na zachodnio europejski poziom.

Obok nas, w restauracyjnej Sali, konsumpcję kończył jakiś kasiasty gość z rodziną. Wyglądał troszkę jak kosmita na tle naszym i nam podobnych młodzieżowców. Kasiasty był musowo, poznałem od razu, bo i mięso na talerzu było dla każdego członka rodziny, a obiad był pełny, dwudaniowy. Z kompotem! Ostatnie kęsy okraszali wzajemną rozmową dotyczącą zapewne zastanego w lokalu otoczenia. Ślimaczyli się strasznie, jakby już nie mogli, ale koniecznie musieli pozamiatać wszystko z talerzy. Tego było już za dużo dla wielkiego, brudnego festiwalem i niekąpaniem, oryginalnego w każdym calu panka. Podbiegł on w pewnym momencie, delikatnie, z zaskoczenia do rodzinnego stolika i zaczął wyjadać rękami zarobasowi resztki jedzenia z talerza. Pchał do gęby wszystko. Wyglądało na to, że wegetarianinem nie był a i resztki jakiejś sałatki też mu pasowały.  Jak już sobie gębę napchał po brzegi spękanych warg, zawinął się jak baletmistrz i zaczął wiać. Jednocześnie próbował gryźć, przełykać i smakować. A że napchał jadła po same usta to i policzki wydęło mu niczym trębaczowi z kościoła Mariackiego, to sprawa się poważnie skomplikowała. Papu ulewało mu się jak jakiejś świni bryja w trakcie karmienia.

Przy stole rodzinny szczęki zatrzymały się na blacie, gały wyszły wszystkim na sam wierzch. Niezręczną ciszę przerwał przepotężny ryk wystraszonych dzieciaków. Wyły jak bieszczadzkie wilki do księżyca.

– Prze Państwa, proszę uspokoić dzieci, jeść się nie da! – huknął jakiś festiwalowicz znad bigosu, konsumujący dwa stoły dalej – Kultury trochę!

Po obiedzie zrobiliśmy obowiązkowy spacer po skąpanym słońcem Jarocinie. Było miło ale szybko się skończyło. Zauważyliśmy bowiem, że u wylotu bocznej uliczki, załogantki z miasta Królów Polskich, które znałem z widzenia, tego nie opodal Nowej Huty, napastowały załogantki dużo młodsze z nie wiem skąd. Ot, taki urok, pomyślałem i nie miałem zamiaru mieszać się w babskie sprawy. Do pewnego czasu, gdy największa wywłoka ściągnęła dzieciako-dziewczynce okulary i trzepnęła nimi o glebę. Wtedy to zstąpił we mnie Archanioł Gabryjel i kazał ruszyć dupę i wyjaśnić sprawę. Biegłem lekko i zgrabnie, jednocześnie obmyślając atak. Zaskoczyłem agresorki znienacka, i przywaliłem pytaniem ciężkim jak strzał z otwartej, o co im kurwa chodzi.

– O co wam kurwa chodzi? Czemu je bijecie?

Niepotrzebnie pytałem bo ruszyły na mnie. Tego już było za dużo. Wykonałem obronę przez atak. Plask, plask z otwartej i kop w dupę, bo próba dyskusji spełzła na niczym. Nasz język polski różnił się bardzo. Kompletnie nie szło pogadać. Tępe gówniary, klasycznie chciały skroić słabszego. A przecież tak nie wolno.

Po spacerze znajomi poszli na relaks, a ja poszedłem na Punka. Prawdziwego, oryginalnego w każdej nucie Punka prze duże, jak widać w pisowni, P. To miała być przystawka przed wieczornym Kultem. No i była. Przypalona co prawda mocno, ale za to prawdziwym młodzieńczym ogniem.

Mała scena to było coś a la amfiteatr. Miejsca siedzące w dupę gniotące i fosa która stała się betonowym parkietem do tańca. Boki amfiteatru stroiły flagi Marlboro. W końcu fest był pod patronatem koncernu tytoniowego. To już niejednego estetę antysystemowego raziło. Wtedy raziło bardzo mocno. Nowe szło a my nie byliśmy na to gotowi. Flagi symbolizowały system który mieliśmy przecież olewać, a tu następował jakiś dil.

Sprzedaliśmy nasz festiwal handlarzom i prostytutkom” zanuciłem i rozparłem się wygodnie na ławeczce, w górnej części trybun. Trafiłem akurat na Smar SW. Była to gwiazda prawdziwa na punkowym firmamencie. Nic nie stroiło, wokal siadł po trzecim kawałku i wokalista charczał jak zarzynana świnia. Chłopaków chyba nie było w programie, ale lud zadecydował, że jeśli są na miejscu to i zagrać mają. W czwartym kawałku wokalista już tylko poruszał ustami. Nikomu to nie przeszkadzało. Lud znał teksty jak ja „Ojcze nasz” i śpiewał. Szepczący lider zaproponował śpiewanie fanom, fani zaczęli sobie wyrywać mikrofon, a organizator miał obsuwę i postanowił kończyć balety.

I wtedy TO się zaczęło. Nie po to ludzie NIE płacili za bilety, żeby ulec dyktatowi organizatora. Wleźli więc na scenę. Najlepiej była zorganizowana grupa krakowska. W sensie takim, że byli najbitniej najebani. Kolesi rozpoznałem, bo obok chuliganki i punkowania, byli też „artystami” u Jerzego Fedorowicza, dyrektora Teatru Ludowego w Nowej Hucie, gdzie pan Jerzy poprzez sztukę próbował wyprowadzić ich na ludzi. Tego dnia efekty wychowawcze jego pracy były mierne. Za to przygotowanie fizyczne i alkofantazja podopiecznych dyra były ich atutem.

Pierwszy ochroniarz otrzymał niespodziewanego podbródkowego i fiknął. Kolejni próbowali podjąć walkę, ale ilościowo nic się im nie zgadzało. Tłum opanował scenę i przeważał służby ochroniarskie kilkukrotnie liczebnością i pomysłowością.  Spokojniejsza część publik miała niezły ubaw, ale systematycznie, w ilości znacznej przyłączała się nie tyle do walki, co do demolowania otoczenia. Mnie wystarczało miejsce na koronie amfiteatru ze wspaniałą widocznością na całą scenę i okolicę. Po kilku minutach, napastnicy flagi potargali, ochronę wyparli i zaczęli taniec na zgliszczach.

A ponieważ kultura była na poziomie takim se, to backline pozostał nie tknięty podobno. Tak przez lata słyszałem. Bo w 2014 roku podczas Jarocińskiego festiwalu, Tomek Ghoes żalił mi się, że mu kasy nie zwrócono za zdemolowany zestaw perkusyjny, a to co chciano zaproponować w zamian, jako rekompensatę sprzętową, nadawało się tylko na śmietnik. Więc co jest prawdą? Może kiedyś jakaś komisja sejmowa to wyjaśni.

Drugi dzień na małej scenie zakończyła zgrabnym akcentem. Milicja spałowała z lekkością i swobodą wszystkich obecnych, którzy nie zdążyli zwiać. Odpowiednio uzbrojeni, niczym husaria Sobieskiego pod Wiedniem, zaprowadzili prawo pałki w okolicy amfiteatru. Wycofałem się spokojnie i boczkiem oddaliłem na dużą scenę, unikając zbędnego pałowania i niosąc swoje spostrzeżenia na temat incydentu w głowie. Jedno było pewne i niezmienne.

Punk’s not dead!

 

Duża scena była w zgodzie z nazwą duża i piękna. Flagi papierosów Marlboro łopotały na zefirku w jakby w rytm muzyki. Czekały tylko na wicher, żeby zapogować. Pierwszych zespołów nie pamiętam za dobrze, bo mi flaki marsza grały i oddaliłem się w okolice stoisk gastronomicznych, w celu dokonania rekonesansu przed posiłkowego. Wiele wysiłku kosztował mnie ten spacer. Nie mogłem przekładać zasobów portfela na potrzeby organizmu. A dookoła kiełbaska skwierczała na ogieńku, iskry wesoło furczały w powietrzu, a zapach smażonego rozsadzał zmysły. I trzymaj tu klasę i udawaj, że nie jesteś głodny. A organizm sportowca potrzebował paliwa. Po dwóch niby spacerach, wybrałem stoisko na uboczu, oferujące jedzenie najtaniej. Kurcząc się w sobie, żeby oszukać potrzeby energetyczne organizmu, który nie chciał się łatwo zwieść byle czym, podszedłem nieśmiało.

Czy to byli jacyś  buddyści, hinduiści czy jazydyźmici? Czort wie. Mieli tanie żarcie, byli czyści i sanepidu się obawiać nie musieli. A że ich potrawy opierały się na warzywie polskim klasycznym? Jako katolik, byłem na to przygotowany. W domu co piątek, leciałem na makaronie z serem białym na słodko, chudej zupie, a jak taty huta za bardzo nie wyeksploatowała na koniec tygodnia, to i placki ziemniaczane się zdarzały. Lepsze zimnioki niż nic – pomyślałem i zamówiłem solidną porcję. Okrasili czymś cebulo podobnym i można było jeść, pić i czekać na swoich bogów estrady.

Miałem jeszcze sporo czasu na swoje muzyczne spełnienie, bo Kult zamykał dzień, za to Michał oddał się we władanie New Model Army, zespołu którego był i jest wielkim fanem. Jako wykształcony rusycysta, wył pod barierkami na całego. Gdyby nie to, że miał wszystkie zęby, gotów byłbym pomylić go z wokalistą Nowego Modelu Wojska. Jak już wysłuchał wszystkiego, wyszalał się i wykrzyczał, zająłem miejsce obok niego. Po dłuższej chwili potrzebnej na przepinkę, na scenę weszli ONI. Kult. Moje ukochane chłopaki. Szczota, Jeżyk, Gruda, Morawiec, Banan i Kazik. Oczy podeszły mi łzami wzruszenia po raz pierwszy już na samym początku. Szczęśliwie nie płakałem z głodu. Nawet nie wiem co zagrali dokładnie, bo mózg nie był w stanie precyzyjnie rejestrować set listy utworów płynących z estrady, a i sześć 0,5 jasnych pełnych rozrzedzanych wodą w plastiku robiło swoje i delikatnie tłumiło rzeczywistość.

Był taniec, było śpiewanie, klaskanie, było wszystko. Kult, ja, Jarocin. Ja, Kult, my.

Magicznym wydarzeniem, nie wiem czy dla zgromadzonych ale na pewno dla mnie, był apel Kazika, żeby przed „Lipcowym Porankiem” złapać za ręce osoby stojące obok, w hołdzie spałowanym biedakom na małej scenie i w okolicach.

Jak ja wtedy żałowałem że milicyjna pała nie sięgnęła moich pleców albo chociaż dupy! Że nie mogłem kroczyć z dumnie wypiętymi pośladami przed scenę, wśród rozstępującego się tłumu. Jak Jezus wjeżdżający do Jerozolimy w Niedzielę Palmową bym kroczył. Może i osiołek by się znalazł żeby leżąc na nim brzuchem i wpinając pośladki, dawać świadectwo prawdy? Rozmarzyłem się całkowicie:

I dojeżdżam, a tłum wydaje pomruk satysfakcji z obcowania z bohaterem. Kazik milknie, Jeżyk odkłada bas, Gruda popija ukradkiem, korzystając z chwilowego zamieszania i czekają. Pragną mnie gościć na scenie, dać mikrofon żebym przemówił, może nawet poprosić o poprowadzenie powstanie na oddziały ZOMO, które paręnaście chwil temu tak zuchwale rozprawiły się z bogu ducha winną młodzieżą?  Potem strzelimy sobie wspólne fotki, jarocinianie zrobią mnie burmistrzem a potem kto wie? Kto wie? Niestety. Wszystko posypało się jak domek z kart. Ktoś obok pierdnął po wegetariańskim żarciu, osioł się spłoszył i wyjebał mnie pod barierkami gdzie ochroniarze zrobili mi z dupy jesień średniowiecza, mszcząc się za Kazikowe: „ koncerty popołudniowe pełne bezmózgów w służbie porządkowej.”  

Zimny pot mnie oblał, nieprzyjemny smród obleciał i natychmiast wróciłem do reala. Rozczarowany niespełnieniem z marzeń, po złości nie podałem nikomu ręki. A niech sobie Kabura prosi, ja jestem w nastroju niepodawalnym. Nie wiem czy Kazik solo wystąpił w końcu czy nie, (bo miał tego dnia wystąpić), ale kac i ból w okolicy dolnej części pleców kazał mi brać azymut na pole namiotowe. I nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie przeszkoda zainstalowana samoistnie na stadionie jarocińskim.

W połowie boiska krocząc w  ciemności, jak to miałem w zwyczaju niezwykle zgrabnie, wyjebałem się na jakimś człowieku, zahaczając butem centralnie o jego twarz. Ten zerwał się na równe nogi błyskawicznie jak ja. Wielki był jak nie wiem co, złapał mnie mocno za ramię i ze łzami w oczach zapytał basem:

– Kiedy będzie Kult?

– Właśnie skończył. Pięć minut temu – wydukałem wystraszony.

– Jak to? Już? – wolno kontaktował teraźniejszość – O kurwa, co oni mi dali, pięć godzin byłem bez filmu. Ty, co oni mi dali?

Uciekłem w popłochu bo krew zaczęła mu się z nosa sączyć, a brak konkretnej odpowiedzi z mojej strony mógł skutkować atakiem agresji. A tej miałem na cały dzień wystarczająco dość.

 

 

Poranek dnia ostatniego był przepiękny. Słońce wyszło na pełnej mocy i już skoro świt, w okolicach godziny dziesiątej, trzeba było opuścić namiotowy lokal bo robiło się piekło pod tropikiem. Upał dookoła i swędzenie od brudu były już nie do wytrzymania. No tak, przecież ciało bez poważniejszego kontaktu z wodą przez dwa dni, przyjęło zdrową dawkę kurzu i pyłu i dawało znać o tym, mocnym, wnerwiającym swędzeniem: wody, kurwa, wody.

Zgodnie z chrześcijańską doktryną, że kto rano wstaje temu Pan Bóg daje, polazłem szukać jakiegokolwiek strumienia wody, która zmyje cały podróżno koncertowy syf. Udało się. Prysznice były, nie powiem że zawodowe, ale były. Kiedyś widziałem na wsi u bogatego gospodarza, co to wyprzedził epokę swoją o potężny rzut widłami, że to co teraz w Jarocinie było luksusem , u jego krów było codziennością. Obmyłem bezkolejkowo nogi i co bardziej swędzące miejsca ciała. Poszorowałem zęby i spełniwszy podstawowy higieniczny obowiązek zacząłem zastanawiać się, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem. Sytuacja wyjaśniła się szybko. Ledwo dolazłem do bazy, Wojtek wychylił pełną pomysłów głowę ze swojego namiotu i powiedział:

– Jarocin bez wina to nie Jarocin.

– Eche – odparłem zdecydowanie i po pięciu minutach siedzieliśmy na gorącej glebie i zaczęliśmy knuć.

–  Jest wybitnie gorąco, na bilety powrotne mamy odłożone, zainwestujmy zatem w sedno wyjazdu, niech się spełni jakiś poważny alkohol. Jabol?

– Nie inaczej – Wojtek ucieszył się z propozycji.

Zanim zaczęliśmy realizować sprytny plan, poleżeliśmy przed namiotami, określając strategię na późne popołudnie.

Dwie godziny przed uruchomieniem dużej sceny, ruszyliśmy na łów, szukając tych , dla których prohibicja była spełnieniem marzeń o fortunie. Długo nie szukaliśmy, na nasze szemrane:

-Wino, kupie wino!

Zareagował nerwowo kierowca poloneza.

– Co się tak drzecie cymbały! Zróbcie kółeczko i wróćcie. Pogadamy.

Pić się chciało, to kółeczko zrobiliśmy w 15 sekund, co rozochociło naszego dostawcę do połajanek.

– Co was pojebało? Chcecie żeby mnie rozpracowali? – zapytał grzecznie.

– No nie, ale my musimy, bardzo musimy się napić wina. – wydukałem.

– Ile?

– A jaka cena?

Dzisiaj nie pamiętam, ale jakby nie zasoby Wojtka, to do domu bym bez butów poszedł. Cena wydawała się godna ryzyka. Tuląc do piersi po udanej transakcji butelczynę, niczym matka dziecko, jak mistrz piłkarski ważny puchar, w amoku lekkim, dotarliśmy na jakąś budowę, której pierwsze piętro, jeszcze bez ścian, stało się miejscem naszej wymarzonej konsumpcji. Jak dostaliśmy się w czeluście buteleczki pełnej marzeń i rozkoszy niedoznanej do tej pory? Czy to ważne? Absolutnie nie, bo korków wtedy nie dawano żeby nie utrudniać spożycia. Najważniejszy był pierwszy, zdrowy, męski łyk.

„Zapachniały zefiry brzękły potrójne liry.”

Upał i procenty zatrzepały mózgiem. Ale jaja! Jabol w Jarocinie. Podwójne, klasyczne JJ. Ciszę i rozmyślania nad jakością trunku, przerwały wzmocnione dźwięki z dużej sceny.

– O rany, chłopaki, chciałem zobaczyć Closterkeller –  powiedział Wojtek.

– No –  przytaknąłem, myśląc jednocześnie o wartości doznań smakowych, cenie wina i całej tej akcji, tak pieczołowicie ogarnianej a chyba jednak chuja wartej.

Stwierdzenie Wojtka o potrzebie muzycznych doznań pod sceną, zaowocowało dopiciem wina na szybkie trzy. I popędziliśmy, niesieni jabcokowym paliwem na koncert. Oczywiście na Closterkeller nie zdążyliśmy. Nie zdążyliśmy też na kolejny zespół. Po prawdzie też, to trzeci dzień już nie miał tego napięcia muzycznego we mnie. Zespoły bliskie ciału wyssały ze mnie energię, a i myśli o powrocie w wymiar szarej codzienności zbliżały się nieubłaganie. Byli tego dnia Chłopcy z Placu Broni, nasz lokalny krakowski zespół, ale dopiero Kobranockę i T. Love gdzieś tam przypominam sobie w zakamarkach swojej świadomości. Kasy już nie było, to i zabawa bez browarowo kręciła się nijak. Finał dupy nie urywał, Wilki i Ira. Pierwszych jeszcze słuchałem bo miałem jakieś tam przyjemne skojarzenia towarzyskie, ale drugiego to nie lubiłem mocno.

Jakoś tak nie siadło mi kompletnie to ich na siłę amerykańskie granie. No nie siadło i już. I wiedziała o tym moja koleżanka, z którą przez jakiś czas, jak to się wtedy mówiło, chodziłem. Tu i tam chodziłem i nic nie wychodziłem. Za to ona przywaliła gwoździa do trumny naszej znajomości i na jakąś okazję zakupiła mi całą kasetotekę Iry. No myślałem, że jebnę na zawał. To tak jakby narkomanowi kompotu z gruszek podać pompką rowerową w dupę. To było przeze mnie nie do zaakceptowania. Skad jej ten pomysł wpadł do głowy? Przecież wiedziała, że akurat i szczególnie TO mi muzycznie nie siedzi wybitnie. I co z tego, że zasłuchiwałem się w wielu rodzajach muzyki? Od cudności muzycznych  na filmowych ścieżkach po hardcorowe łojenie. Wybór był wielki jak jułesej. Ale IRA nie mieściła się w mojej muzycznej Ameryce. Szlak mnie trafił i nawet nie próbowałem udawać, że się cieszę. Udawałem za to że posłucham jak będę sam. Kłamałem bardzo. Po jej wyjściu kasety poszły natychmiast do śmieci.

 

Jabol obalony, Jarocin zaliczony” pomyślałem pakując się w poniedziałkowy poranek. Mogłem być z siebie i kompani dumny. Powrót odbył się o dziwo w atmosferze nijakiej bo i nic z niego nie zapamiętałem. Było więc, jak to w życiu często bywa, zupełnie bezbarwnie. Jedynym akcentem jaki zaliczyłem w dniu wyjazdu, było otarcie się w monopolowym o Muńka. Nie zagadałem nawet, o dziwo jak nie ja, ale to pewnie przez to, że on na alko miał a ja nie. Więc zazdrość nie pozwoliła mi z nim porozmawiać. I strach, że mogę go nie zrozumieć. Lozumiecie mnie choć tloske?

Powrót w domowe pielesze nastąpił około północy. Cisza pustego domu kłuła w uszy. Jednak dobra jarocińska karma trwała. Włączyłem radio a tam na kanale stacji, po której obecnie nie można spodziewać niczego dobrego, poleciał koncert Kultu sprzed dwóch dni. Strasznie miłe uczucie mnie opanowało. Siedziałem wygodnie w fotelu i przeżywałem festiwal po raz kolejny. Po odtworzonym nagraniu, zaaranżowano audycję o tragicznych wydarzeniach w Jarocinie. Jak zwykle najwięcej do powiedzenia mieli ci, których tam nie było. Zadzwoniłem i zacząłem tłumaczyć słuchaczom i redaktorom, że to nie jest tak jak opisują media, i że poza tym jedynym incydentem na małej scenie, w pozostałe dni było bardzo ok. Wręcz wzorowo. Rozłączyli mnie szybciutko. Media pokazały swoją moc. Bo prawda jest tylko ich i nie koniecznie ta prawdziwa.

Pa pa Jarocinie. Za niedługo umrzesz, ale po latach się podniesiesz. Do zobaczenia zatem za kilkanaście lat. Sentyment mnie do ciebie przygna z powrotem. I młodzieńcza fantazja dziada w średnim wieku. Przecież to co piękne trzeba pielęgnować, wspominać i wspierać. Zatem do zoo w XXI wieku!

S19. Piwna przygoda.

S19. Piwna przygoda.

 

Granie na poważnie rozpoczęło się tak naprawdę od półfinałowej rozgrywki w Rzeszowie. Trener Józef bał się trochę, że mu wyniku nie zrobimy w naszym zestawieniu personalnym i dokoptował do drużyny sławy nowohuckiej siatkówki, Wacława i Jurka Pawełka. Legendy polskiej siatkówki miały nam dać jakość i doświadczenie. I przytrzymać nas z daleka od używek płynnych.

O mój Boże, odpowiadało mi to bardzo. Jednym ruchem zdjęto ze mnie i Jarka presję jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Teraz cały ciężar zobowiązań był na karku zbliżających się do emerytury moich sławniejszych kolegów. Los jednak chciał inaczej. Podczas meczu w Rzeszowie, Wacek tak nieszczęśliwie skręcił nogę, że był to bodaj jego ostatni mecz w karierze. Szeregi więc z lekka się nam przerzedziły, ale dalej mieliśmy pakę na awans z palcem w dupie. Został Jerzyk i nawet to, że nie trenował z nami za często, nie miało wielkiego znaczenia. Jedliśmy z hutniczego pieca siatkarski chleb i rozumieliśmy się bez słów. Siatkówka na poziomie trzecie ligi była prosta. Rutyniarz był tam Bogiem a my jego aniołkami.

Finał finałów graliśmy w Opolu, z którego awansować do II ligi miały dwa zespoły. W zabawie uczestniczyliśmy my, gospodarz AZS Opole, nasi koledzy z Wawelu Kraków i ktoś tam jeszcze. W drugim dniu turnieju nadszedł czas derbów. Obydwie drużyny po zwycięstwach piątkowych były już w ogródku i witały się z gąską. Zwycięzca derbowego meczu zdobywał awans bez względu na niedzielne wyniki. Najlepszym rozwiązaniem dla małopolskich drużyn, miał być ich wspólny awans. Tego chcieliśmy i tak by się zapewne stało, gdybyśmy grali mecz przeciw sobie w ostatniej kolejce. Po prostu poustawialibyśmy się jak ta lala. Ale w przedostatniej kolejce takiej możliwości nie było a w siatkówce ktoś musi wygrać, bo ktoś kto ustalał przepisy zapomniał o remisach.

Zawody były szalenie emocjonujące i wyrównane. Cios za cios,  punkt za punkt, set za set. Znaliśmy się doskonale, wiec nikogo nie dziwiło, że po dwóch godzinach wynik brzmiał: 2-2 w setach.

W tie breaku, w jego środkowej części, źle stanąłem i podkręciłem solidnie staw skokowy. Padłem na deski i oczy zaszkliły mi się łzami. Nawet nie z bólu co z bezsilności. Teraz? Dlaczego właśnie teraz?

– Wstawaj Tomek! Wstawaj ! – Jurek Pawełek mobilizował mnie – wstawaj! Z tobą to wygramy!

– Nie dam rady. Ciągnie mnie kostka strasznie i już puchnie! – nie miałem zbyt dużej wiary w szybkie ozdrowienie.

– Wstawaj! Dasz radę! Wszystko jest załatwione! – patrzył mi w oczy głęboko.

Zahipnotyzowany wstałem, nie zdając sobie sprawy o co chodzi. A chodziło tylko o wykrzesanie resztek sił na końcówkę. Musieliśmy wygrać ten bratobójczy pojedynek. Nie było wyjścia. Mrożenie stawu chlorkiem pomogło, adrenalina buzowała i wróciłem błyskawicznie do walki.

12, 13, 14 i 15!

Jest! Mamy to!

Okocimski Brzesko w II lidze!

Nasi hutniczy a teraz wojskowi bracia byli podłamani, ale jeszcze nie wszystko było stracone. Wystarczyło im tylko wygrać w niedzielę i liczyć na nasze zwycięstwo . Wszystko wydawało się takie proste. W niedzielę, grając w pierwszej parze,  zrobiliśmy to co do nas należało, ale Wawel nie dał rady nakręconym gospodarzom z Opola. Co zrobić, sport bywa czasami bardzo okrutny. Okocimski szalał, my z Jarkiem też, ale trochę byliśmy przygaszeni po ostatnim meczu niedzielnym.

W drodze powrotnej do Krakowa poznałem uroki zwycięstwa na które tak długo w Brzesku czekano. Radość był ogromna. Wódka i piwo lały się strumieniami. Zmęczenie było straszne, ale adrenalina buzowała jak lawa w wulkanie i świętowaliśmy długo i solidnie. Zrobiliśmy coś wielkiego dla Brzeska, Okocimia, okolic i czułem to całym sobą. Był to mój pierwszy awans i jak się wkrótce okaże nie ostatni. Gomółka, specjalista od awansów z niższych lig. Tak po latach mogę o sobie powiedzieć.

Sukces sportowy wiązał się z ekstra gratyfikacją finansową oraz wyższymi apanażami w II lidze. Taki awans w pracy z solidnym bonusem. Wracałem po roku gry na przyzwoity poziom siatkarskiej zabawy. Rozliczenie finansowej gratyfikacji nastąpiło po hucznej zabawie w mieście piwa. Sponsor podjechał pod hotel przyzakładowy wczesnym rankiem.  Dał znać klaksonem ze trzy razy, a my znieśliśmy nasze skacowane ciała do jego BMW, model nowoczesny wtedy bardzo.

– No to ile chłopaki zarobiliście? – Padło pytanie z serii nie pamiętam ile obiecałem.

– No po tyle i tyle. Tak się umawialiśmy, nie? – nasza pamięć mimo kaca była niezawodna.

– Oczywiście. A to jeszcze to na dokładkę, za wspaniałą robotę! – wyciągnął bardzo gruby plik banknotów z którego niewiele ubyło po wypłaceniu premii.

– Dziękujemy i polecamy się! – było nam niezwykle miło.

– No. To biorę was na swoje utrzymanie w drugiej lidze też. Zostaniecie?  – Sponsor nas chciał utrzymywać a my niemieliśmy prawie nic na przeciw – Wawel nie wszedł to po co wracać do Krakowa?

– No tak ale studia przerwaliśmy, wojsko nas ścigać będzie – Trzeźwieliśmy szybko wizualizując zielone mundury na naszych ciałach.

– E tam. Kto by się wojskiem przejmował? Załatwi się wam coś na rolniczej. Chcecie studiować na rolniczej? – chlebodawca starał się nas ratować przed wojskiem dla dobra brzeskiej siatkówki – Aha. I piękny Marek tu przychodzi! Już jesteśmy dogadani!

Mareczek? Siekierka? Czwarty do brydża? Wspaniale.

– Fajnie, to załatwiajcie tę rolniczą. – Byliśmy zdecydowani i chętni, ale wiedzieliśmy też, że jak to w życiu bywa, nie wszystko zależy od nas.

Daliśmy losowi szansę i sprawy ruszyły z kopyta. Pierwsze spotkanie na Akademii  Rolniczej było jednocześnie przedostatnim przed egzaminami. Przyszliśmy ukierunkowani, przez naszych mocodawców, na konkretny wydział. Zootechnika. Nazwa kierunku dla absolwentów Technikum Budowlanego brzmiała tajemniczo. Ale do zoo lubiłem chodzić więc mi to nawet pasowało.

– Panowie witajcie!  Zgodnie z ustaleniami macie tuta pytania na wasz egzamin, ten, no. Powodzenia!- naukowa persona która nas ugościła zaczęła sprawy tłumaczyć szybko, żeby mieć to już za sobą.

Ale nie ze mną te numery Bruner.

– A odpowiedzi? – nie lubiłem marnować czasu swojego, a naukowców to już w szczególności.

– Odpowiedzi? – zatkało komuś kakało – Jakie odpowiedzi?

– Odpowiedzi na pytania egzaminacyjne psze pana.

– No ale jak to tak? I tak robię coś czego nigdy nie robiłem. A pan coś jeszcze insynuuje?  – Naukowiec nie   mógł uwierzyć w zaistniałą rzeczywistość.

– Gdzież bym śmiał! Zna pan pewnie odpowiedzi na te pytania? Prosimy! Da radę na jutro? Bo egzamin za tydzień a my mamy zgrupowanie. Ściągi trzeba by porobić, połapać to wszystko i w ogóle – błagałem niemal klęcząc na niby.

– Na jutro? – naukowiec był w szoku i bełkotał. – Odpowiedzi… Na jutro….

–  Tak! To będziemy o jedenastej! Do widzenia! – Załatwiliśmy sprawę pozytywnie i wycofaliśmy się sprintem.

– Do widzenia! – krzyczałem już w połowie korytarza – dzię ku je my!

– Ale pan … – drzwi i odległość wygłuszyły dobrze dalsze wywody profesora może i habilitowanego.

Odpowiedzi były przygotowane. Teraz tylko wystarczyło nie zaspać na egzamin. I nie pomylić się! Rany bomba, jakie to wszystko było skomplikowane.

Przed wejściem na salę egzaminacyjną miałem małe moralne zachwianie. Czy aby droga obrana jest słuszną drogą? Czy nie krzywdzę tych wszystkich którzy chcą być bardzo, bardzo weterynarzami i zapładniać krówki pchając im ręce w odbyt, leczyć pieski, kastrować kotki, obijać pieczęciami mięso ze świni i dzika, szczepić knury i pracować w Zoo? A może nawet być dziennikarzami, politykami, sprzedawcami, tancerkami w klubach gogo? Ściskało mnie w żołądku strasznie. Nie zasłużyłem na ten kierunek, nie mogę odbierać przecież chleba fanatykom zwierzyny w każdej postaci.

– I wiesz, jest jeden na jeden. Może dostaniemy się wszyscy – z głębokich myślenic wyrwał mnie szczebiot jakiegoś młodego kandydata na zwierzo-lekarza bez granic.

Boże jedyny, Panie Na Morzu i w Oborzu ! Wysłuchałeś modlitwy pokornego serca sługi swojego. Nie dasz nikogo skrzywdzić. Skoro Ty nie dasz, to i ja im pomogę, niewiernym. Egzamin miał trwać godzinę. Najlepsi z najlepszych czyli ja i Jaro, już po trzydziestu minutach byliśmy gotowi do opuszczenia gościnnych progów Akademii Rolniczej. Ale zostało jeszcze jedno ALE do wypełnienia. Kto Panu swemu obiecuje, ten nie może okazać się chu, huncwotem, o! I puściłem pomocną ściągę a umysły rozstąpiły się niczym Morze Czerwone przed inwazją wiedzy. Wszyscy napisali egzamin zadowalająco i wszyscy się dostali. Byłem chwilowo spełniony a Okocimski zadowolony. Wojskowy wyrok został odroczony.

Przygotowania do drugoligowego sezonu rozpoczęliśmy z początkiem sierpnia odwiedzinami Siekierki, który przyjechał negocjować swoje apanaże. Negocjację zakończył z sukcesami i mogliśmy w godzinach wczesno popołudniowych udać się na zasłużone oblewanie. Siedziało nam się miło do momentu kiedy nie trzeba było wstać i odprowadzić Marka na pekaes. Zadanie utrudniały nam jakieś błędy w grawitacji ziemskiej. Coś było nie tak, bo im więcej lat miał któryś z nasze trójki, tym trudniej było mu utrzymać kontakt z podłożem. Dziwnym trafem miejscowi trzymali się prosto.  Widać byli przyzwyczajeni albo nie pili od południa jak my. Dotarliśmy na dworzec po kilku wywrotkach i kiedy ja z Jarkiem zaczęliśmy łapać pion i wyglądać jak tubylcy, Siekierka popadał w coraz większą grawi dziurę. Zaczęliśmy go więc holować do autobusu. Jednego i drugiego, ale kierowcy na widok trzech słaniających muszkieterów zamykali drzwi i dawali w długą.

Halo, halo! To my! Zawodnicy drugoligowi. Miejscowi!

Halo! Słyszy nas ktoś, coś? – nadawaliśmy w podświadomości bo tylko tak się rozumieliśmy.

– Cześć panowie. A gdzie wy się tak nawaliliście? – Andrzej, nasz miejscowy rozgrywający wyrósł z podziemi jak pęd z ziemniaka.

– Nigdzieee, ee ! – odparłem ufając mu, że mi zaufa.

– Marek jeedziee, do doomuuuu. Będzie ee z naami grauł ! – przekazałem wiadomość dnia licząc na zrozumienie.

– Wiem, fajnie. Ale stańcie gdzieś z boku. Wszyscy na was patrzą, to małe miasto – Odkrywał przed nami gorzką prawdę o małych miastach.

– Doobrzee, yyee. Marek jedzieeeii ! – błagaliśmy o ratunek i szukaliśmy boku w którym moglibyśmy się skryć.

Marek nie błagał. Marek nie szukał. Marek nie żył. Dzięki Andrzejowi udało się oszukać kierowcę sposobem na chorego człowieka. Endrju upchnął zwłoki i kupił bilet z sutym napiwkiem. Kierowca uśmiechnął się pod nosem i obiecał dostarczyć ciało i duszę do Krakowa. A nas kolega odwiózł do hotelu. Spacer nie wchodził w rachubę. Na pewno tak było. Trzeba wierzyć.

 

Nasi koledzy spoza Brzeska byli dziwni. O ile Krzychu w trzeciej lidze łykał z nami browary chętnie i nie trzeba go było o to prosić, o tyle Wojtek nie łykał nic. U Krzycha raz nawet w Dębicy wylądowaliśmy i nas poniosło na bogato. Żona jego się nie cieszyła specjalnie mocno, jak wyliśmy późną nocą, że „ Oprócz błękitnego nieba nic nam w życiu nie potrzeba” i chcieliśmy wyrzucać nasz sprzęt sportowy przez okno. Na szczęście szła rano do pracy i modliła się o szczęśliwy powrót do pustego domu. No może nie do końca pustego, bo męża należało ustawić do pionu i kazać mu wybierać: koledzy i picie albo szczęśliwy związek i w nim gnicie.

Wojtek skrywał w sobie wielka tajemnicę. Tatulo jego był chory na alkoholizm i Wojtek postanowił, że nigdy prze nigdy nie weźmie alkoholu do ust. Człowiek obcując z chorym sam najlepiej zna problem.

Rok wytrzymał przy nas w celibacie alkoholowym. To znaczy w celibacie był on, bo my broń Boże nie znaliśmy takiego pojęcia. Jednak w drugiej lidze się złamał i bił rekordy konsumpcji. Jeden balecik kręciliśmy na hotelu i w miejscowych knajpach. Po sześciu piwach przychodził czas na wodę ognistą. Wszyscy jechali równo. Siekierka i ja straciliśmy z przemęczenia czucie w nogach I nie mogliśmy wrócić do hotelu, ale co to było dla Wojtka? Pestka. Złapał nas za ręce na wysokości bicepsów i odprowadził grzecznie do domu. Rano wstaliśmy otumanieni wrażeniami dnia poprzedniego i z wielkimi siniakami na rękach. Marek na lewej a ja na prawej. Miasto było małe, ale jakoś nikt nie donosił na nas trenerowi. Ale za to my byliśmy tylko ludźmi i sami sobie potrafiliśmy robić pod górę.

– Panowie a Wojtek gdzie? – Trener na porannym treningu przeszywał nas rentgenowskim wzrokiem.

– Nie wiemy. Pożegnaliśmy się w hotelu i poszliśmy spać. Wcześniej niż zwykle – to była nasza wersja poranna.

– Spać? Wcześniej? Tak? Cieeeekawe. A wy co tacy zmęczeni. Spaniem?

– E tam, wcale nie. Ale spało się źle, bo gorąco i coś stukało na browarze – łgaliśmy jak z nut.

– To dobrze. Jak nie jesteście zmęczeni to zrobimy dzisiaj wytrzymałość.

Na rany drzewa sandałowego. Jak tak można? Kto to widział. Panie, myśmy się popili, jeszcze w kiszkach larum grają a pan nas na poligon ślesz? Tak nie można. Robienie treningu wytrzymałościowego samo w sobie było niczym Męka Pańska, a opcja takiego treningu po balu to już prawdziwe piekło. Na nic zdały się płacze. Trener Józef  był twardy jak skała. Dobry trener, prawdziwy ojciec brzeskiej siatkówki, także dla nas chciał być tatą sprawiedliwym. Przesadziłeś wieczorem? To teraz wypacaj, bohaterze kuflowy.

Trening wlekł się okrutnie, żołądek nie raz i nie dwa podchodził do gardła. Nie ma co kryć, odstawaliśmy wyraźnie. Pewnie z powodu gorąca panującego na hali. Wojtek nie wiedzieć czemu nie dołączył do zabawy. Z czasem okazało się, że tego dnia nie miał prawa dołączyć. Pomyliły mu się, niebożęciu,  noclegownie i wylądował na progu piłkarskiego budynku przy stadionie, zamiast w naszym hotelu. Pomyłka lokalizacyjna wynosiła około jeden kilometr. Mieszkająca tam pani, ze strachu przed olbrzymem wezwał policję. Ci szczęśliwie rozpoznali w nim swojego siatkarskiego reprezentanta i nie zamknęli go na wytrzeźwiałce albo w areszcie, tylko oddali trenerowi. A ten zamknął go gdzieś w szatni na hali, żeby ten doszedł do siebie.  A tak się kolega zastrzegał, że jak nas zaprowadzi to już na miasto nie wraca. Widocznie nie dotrzymał obietnicy.

Do sezonu byliśmy przygotowanie solidnie. Drugiej ligi nie znaliśmy wcale, ale liczyliśmy na spokojne utrzymanie się w niej. Postanowiliśmy też poważnie podejść do rozgrywek ligowych i na przekór naszym rozrywkowym charakterom, postanowiliśmy nie łykać w weekendy ligowe. Weekendy były zarezerwowane do grania. Nie zawsze się to co prawda udawało, ale sytuacje takie bardzo ekstremalne pamiętam raptem dwie. A nie. Trzy.

No dobra, cztery.

Pierwsza wypadła podczas wesela mojego kolegi z technikum, Rafała. Fajnie się poskładało bo z Brzeska na miejsce ślubu miałem rzut piłką lekarską. Jakieś trzydzieści kilometrów. I do tego działka moich rodziców była w pobliżu domu weselnego, więc nocleg miałem opanowany. Wszystko było na miejscu niemalże. Po sobotnich zawodach zameldowałem się na imprezie. Weseliliśmy się jak trzeba. Co prawda ja troszkę słabiej, bo mecz mnie rano w niedzielę czekał, ale reszta znajomych nie miała takich problemów. Cieszyłem się, że nie uległem pokusie i namowom na ostrzejsze świętowanie i niespecjalnie zmęczony, a nawet wyspany wróciłem na miejsce sportowej pracy. Jak zobaczyłem kolegów to się przeraziłem. Kto tu był na weselu? Ja czy hotelowy alko-gang? Na szczęście wygraliśmy i się wszystkim upiekło i mogłem z czystym sumieniem wracać na poprawiny.

Druga sytuacja też miała miejsce podczas zawodów na okocimskiej ziemi. Trener już nie wiedział jak nas upilnować i na nasz pomysł nocowania w domu w Krakowie, bo coś tam coś tam, zareagował entuzjastycznie . Liczył na to, że matki, żony i kochanki nas przypilnują. Prawie wszystko się zgadzało, tylko zapomnieliśmy mu przekazać, że Anioł wpada do miasta Kraka na weekend i raczej w miasto ruszymy.  I w Krakowie ruszyliśmy na bingo. Nawet coś tam wygraliśmy i przez to tak mocno świętowaliśmy, że nas z bingo usunięto metodą siłową. Kilku ochroniarzy doprowadzało nas do pionu, bo sami nie dawaliśmy sobie rady. Ani z nimi ani z nami samymi.

Za to na mecz przybyliśmy zgodnie z zapewnieniami, prawie w formie i pewnie też zwyciężyliśmy.

Albo i nie?

Trzecia akcja była mega. Pojechaliśmy na zawody do Jaworzna. Jaworzno to był zespół chimeryczny. Co roku na sinusoidzie. Albo spadał bo był za słaby na I ligę, albo awansował bo był za silny na ligę II. A lał w tej naszej lidze wszystkich niemiłosiernie. Ale nas się, nie wiem czemu, obawiał.

Wyjazd był z kategorii wyjazdów niedalekich. Krakowska część zespołu dołączała się do reszty u siebie, na trasie. Sobotni mecz był jak na II ligę wspaniały. Wojtuś tłukł z lewego skrzydła, z drugiej linii, ile tylko fabryka dała. Jarek widział co na parkiecie piszczy i posyłał mu piękne wystawy na skrzydła. Po morderczej walce przegraliśmy . Wszyscy byli zdziwieni, że beniaminek jest taki silny i chwalili nas, poklepywali po placach, jak nigdy. W szatni okazało się że ktoś szczęśliwie ma urodziny, ewentualnie imieniny czy cokolwiek innego, co pozwoliło by strzelić tego biednego litra, co to komuś w torbie sportowej zalegał. W dodatku po takim meczu? Kierownictwu nie wypadało zabraniać nam wypić po łyku czystej.

Chętnych jednak wielu nie było, ale bohaterowie wieczoru, zasłużenie trzepnęli pod prysznicem po łyku i to nie jednym. Ktoś im pomagał, żeby nie popłynęli za daleko, ale oni nie mogli przestać . W Krakowie grupa krakowska wysiadała i grzecznie, jak nigdy, poszła spać. Rano czekała nas zbiórka znowu i wyjazd na rewanż. Na miejscu z którego mieliśmy odjechać, spotkaliśmy się przed czasem. Minuty mijały szybko, a autobusu z naszym zespołem nie było. Kolejna minuta, pięć, kwadrans, trzydzieści minut.

Jest! Uff. Kamień z serca.

W autobusie nastroje były minorowe a trener emitował bliżej nieokreślony wkurw na świat cały. Zawodnicy brzescy stroili dziwne miny. Na szczęście nastrój w autokarze się szybko polepszał, bo my krakowiacy wyglądaliśmy trzeźwo i dobrze jak nigdy. Na końcu autobusu drzemał Wojtek. Niech śpi konisko, niech śpi. Luli luli, chciałoby się mu śpiewać za wczoraj, luli luli la.

Mecz niedzielny też rozegraliśmy dobry. Nie chcieliśmy psuć wrażenia z soboty. Wojtek był  co prawda jakiś nieobecny, ale naparzał tak, że aż drwa z parkietu leciały. Jeszcze silniej niż dzień wcześniej. „Forma pierwszoligowa” napiszą gazety w poniedziałek. „Brzeski atakujący wyprzedził drugą ligę swoimi umiejętnościami”. Dla mnie był też gladiatorem takim jak znani mi z opowieści zawodnicy uprawiający siatkówkę we wcześniejszych latach. Ci którzy panowali nad swoimi organizmami podczas zawodów wbrew prawdziwym faktom i zdrowemu rozsądkowi. Zanim jednak to poczytaliśmy nazajutrz, w drodze powrotnej cała prawda wyszła z wora, niczym Wojats z szafy. Okazało się bowiem, że naszego najlepszego atakującego gdzieś w Brzesku poniosło. I to całkiem poważnie, bo aż do utraty tchu. Do tego stopnia stracił przyjaciel serdeczny głowę, że w godzinie odjazdu na Śląsk, spał sobie słodko. W szafie w hotelu. I trochę czasu zajęło jego odnalezienie i zapakowanie do pojazdu. Ale miał w sobie to coś, co mają tylko najwięksi. I powstał jak nikt. A Feniks i jego popiół mu do dzisiaj zazdroszczą.

Ostatnia akcja miała miejsce pod koniec sezonu, była już dla wszystkich ostrzeżeniem z serii: przeginacie, to raz ostatni. Więcej tolerancji nie będzie.

Miejscem akcji był Ozorków. Kolejna sobota i kolejna ligowa młócka. Po meczu zalegliśmy w hotelu kategorii czwartej. Do spania postanowiliśmy sobie pozwolić tylko po małym piwku, bo rano czekała nas druga część zawodów z Bzurą. Niestety nie wszystko poszło gładko i jednego kolegę rano nie mogło to małe piwo opuścić. Za nic nie chciało mu wyparować z czaszki, trzewia grały na inną melodię i robił się ogólny kocioł w jego organizmie. Stan zespołu wyglądał na drużyna minus jeden.

Pod halą gospodarzy kolega szukał rozpaczliwie ratunku w opróżnianiu organizmu z resztek dnia wczorajszego. Nie pomagało. Może ostra rozgrzewka? Nie pomagało. Może czas zagra dla niego? Nie zagrał.

Podczas rozgrzewki, trafienie w piłkę nad siatką okazało się niemożliwe. Nie mogliśmy uwierzyć w to co widzimy. Kapitan Nemo zagościł w naszych szeregach i był tak chory , że nawet rutyna nie mogła mu już pomóc.

– Trenerze chciałem zgłosić ,że jestem dzisiaj nieprzygotowany do gry – niedyspozycja pchnęła kolegę w akt daleko posuniętej desperacji.

– Jakie nieprzygotowany?! Chłopie co ty mi pier…….. – Kołcz Józef się wściekł nie na żarty.

– No nie przygotowany do zawodów – ostatkiem sił kolega wypalił się przed trenerem – Nie dam dzisiaj rady zagrać.

Mógł być to jeden z nas. Członek grupy krakowskiej. Studia porzuciliśmy z Jarkiem po miesiącu od rozpoczęcia, zootechnika nam najwyraźniej nie siadła. Obserwacje po mikroskopem nasienia byka czy nauka wzorów matematycznych kwiatów nie wciągnęła nas na tyle, żebyśmy mogli kontynuować edukację z pełną pasją. Młody dawał po dupie w trakcie sezonu i czas nasz mijał nieubłaganie. Wiedzieliśmy, że wyżej tego co zrobiliśmy do tej pory w Okocimiu, nie przeskoczymy.

Mimo walki niemrawej, jaką starał się stoczyć o nas, na kolejny sezon KS Okocimski, to Wawel miał teraz wszystkie lejce w swoich rękach. Bo nie dość, że awansował do drugiej ligi, to jeszcze był w stanie w miarę bezboleśnie rozwiązać nasz problem z zasadniczą służbą wojskową. A Okocimskiego zostawiliśmy po sezonie, na bezpiecznym miejscu w II lidze. Utrzymanego i zaadoptowanego w ligowym towarzystwie. Uznaliśmy swoją dwuletnią misję za zakończoną. Raczej z sukcesem.

Czas było wracać na stare krakowskie śmieci i tam budować coś nowego. Tym bardziej, że wojsko ścigało nieubłaganie a koledzy na nas czekali.

No to chlup! Zmieniamy klub!

M16. Jar-dur.

M16. Jar-dur.

 

Już nie pamiętam czy przepuściłem całą kasę nad Bałtykiem, czy powód był bardziej prozaiczny i rodzice mnie po prostu nie puścili. A może nie miałem z kim jechać? Nie wiem. Wiem za to, że Jarocin ‘92 ogarniałem w gazetach i za pośrednictwem radia. Powróciwszy z nadbałtyckich wakacji, drugą połowę lipca trzeźwiałem na wsi, jeśli można używać tak górnolotnych sformułowań, mając  „Bar pod Jabłonką” pięćdziesiąt metrów od domu.

Leszczyna. Rodzinna miejscowość mojej mamy. Kocham ją całym sobą. Wszystko. Harówkę w polu, kolegów, dziadków i ich kolegów i koleżanki. I świniobicie też. Sad „za granicami”, pole w Królówce, Gackach i na Brzegach. Ursus C-330 na którym zjeździłem kilka tysięcy godzin po polu, sadzie, lesie.

Spędzałem tam każde wakacje i ferie odkąd pamiętam. Jako dzieciak zabawowo, jako młodzieniec do zabawy doszło zarobkowanie u dziadka i wujka. Wujek Staszek jeździł za granicę pracować na budowach, a ja w okresie letniej kanikuły ogarniałem z dziadkiem ze trzy hektary pola i sad. Robiłem wszystko co robić musi rolnik na wsi. Traktor z osprzętem wszelakim obsługiwałem. Koniem orałem, kosiłem kosą, kosiarką i Bóg wie czym jeszcze. Gnój, siano, żniwa, opryskiwanie? Jaki problem? Jabłka, pomidory, ogórki obrobić? Bez problemu. Świniobicie? Czemu nie, skoro trzeba? Patrząc na to po latach, to cóż to za problem był dla chłopaka z miasta? Z miasta Nowa Huta.

Żaden.

Było mi więc w tej Leszczynie  prze zajebiście jak zawsze i nawet ten stracony Jarocin średnio bolał. Zwycięzcę festiwalu objawiła mi Gazeta Wyborcza. Do kiosku po świeżą prasę jeździłem maluchem 125 p. z ujebanym ogranicznikiem fotela. Długi byłem, więc auto które dostałem we władanie, musiałem lekko zmodyfikować. Trzy kilometry do Trzciany albo sześć do Żegociny, tam gdzie były ulokowane najbliższe kioski z prasą pokonywałem popierdując radośnie z fiacika. Startowałem wcześnie rano, bo i sportowe na wskroś „Tempo” i „Gazeta Wyborcza” szły wtedy jak ciepłe bułki.

To, że Jarocin wygrał Defekt Muzgó było dla mnie sporym zaskoczeniem. A prawdziwym szokiem to, że:

 

Wszyscy jedziemy na tym samym wózku

  od strachu uratuje nas tylko defekt mózgu.”*

*(Defekt Muzgó, fragment utworu „Defekt muzgó”)

 

Jak to wszyscy? I to w tym samym kierunku? Defekt mózgu wyczuwałem u siebie od jakiegoś czasu, a to co przeczytałem, utwierdzało mnie  w przekonaniu, że za normalny to ja chyba nie jestem. Koleś z miasta pomagający ogarniać kilkuhektarowe gospodarstwo rolne? Jak to tak? Nienormalny jakiś…

 

„Nie słucham nikogo

I nie wierzę w nic

Żyję z dnia na dzień

Żeby jeść i pić

Wasze ideały nie obchodzą mnie

Wiec dlatego wszyscy nienawidzicie mnie”*

Defekt Muzgó, fragment utworu „A ja żyję”)

 

 

Nuciłem sobie pod nosem i w polu mi się lepiej robiło. Nie przejmowałem się wtedy niczym. NICZYM. W końcu miałem defekt, a Leszczyna była lekiem na całe świata zło!

 

1993 rok rozpocząłem z mocnym postanowieniem poprawy. Nie jest punkiem  ten, co Jarocina choć raz nie liznął. Raczej daleki byłem od wepchnięcia się w sztywne ramy załoganta, czy jakiegoś ortodoksa albo co gorsza obszczypanka. Ale Jarocin to Jarocin i trzeba być. A że miał być też mój zespół ukochany Kult, to lepszego czasu nie mogłem sobie wymarzyć na wyprawę.

Załogę festiwalową zorganizował Michał. Górale z Naprawy i okolic stanowili wspaniałą kompanię, żeby festiwal przeżyć po bożemu i pankowemu.

Michała poznałem na koncercie Ziyo, w okolicznościach co najmniej dziwnych. Koncert odbył się w sali AWF, a dokładniej w auli raczej, z miejscami siedzącymi i małą przestrzenią taneczną, która oddzielała scenę i pierwszy rząd foteli. Przestrzeń taneczna  została przestrzenią taneczną, zaraz po tym, jak Ziyo grać zaczęło i teren ten, gibając się w rytm muzyki, zagospodarowało dwóch kolesi. Ja i on. W końcu usiedzieć w tak młodym wieku nie potrafiliśmy, kiedy z głośników płynęły rockowe dźwięki.

Jurek Durał cudownie zawodził, a ja pląsałem z zamkniętymi oczami, czując tekst swoją młodzieńczą duszą.

 

alkoholowe ilustracje są blisko mnie
otwierają usta wtedy słowa jak rzeka
to dotyka mnie bardzo i sprawia że czuję
ile błędów dzieciństwa popełniłem na ulicy

a potem głową w dół
spadam głową w dół
a potem głową w dół
ulica na pół – głowa na pół

alkoholowe sytuacje są blisko mnie
rozwiązują ręce wtedy wszystko jest takie proste
to dotyka mnie bardzo i sprawia że myślę
jak niewiele trzeba żeby przejrzeć na oczy

a potem głową w dół …*

*(Ziyo, „Alkoholowe ilustracje)

 

I tak sobie gibaliśmy z nogi na nogę przed Jurkiem i jego kolegami, w samotnym męskim gronie. Chcąc nie chcąc, jeden drugiego zagadał, drugi zażartował i nie wiem czym się wymieniliśmy, bo komórek przecież wtedy nie było, komputerów też, więc pewnie dałem mu stacjonarny numer na Kościuszkowskie z instrukcją: a zadzwoń. Pewnego dnia zadzwonił, zaprosiłem go więc grzecznie na herbatę, przyszedł i tak rozpoczęła się nasz przyjaźń. Łączyło nas wiele. Armia, Dezerter, Kult, Proletariat, Piersi (zespół muzyczny!) i dziesiątki innych kapel. Priorytety mieliśmy poustawiane lekko inaczej, ale zbiór wspólny był ten sam.

Muzyka nas połączyła i muzyka kazała nam ruszyć w Polskę, żeby ją przeżywać jak najgłębiej. Kult jak wspomniałem wcześniej, miał w Jarocinie grać, więc reszta już była dla mnie mniej istotna, ale także niezwykle intrygująca. Zwłaszcza te zespoły z kręgów podziemia, undegrandu, Punk Rocka z biednych dzielnic i zapadłych dziur. I tylko metal dla mnie nie istniał, bo do metalu to ja nigdy nie dorosłem.

Spotkanie wyjazdowe naszej jarocińskiej ekipy miało miejsce na Dworcu Głównym w Krakowie. Załoga jechała z Płaszowa, a ja miałem dołączyć do nich w pociągu relacji Kraków Płaszów – Poznań. Na Dworcu Głównym stawiłem się odpowiednio wcześniej wyposażony w plecak, namiot, czarne półbuciki ze świńskiej skórki, nawiązujące bezbłędnie do subkultury, ale dające jasny przekaz, że właściciel dba o stopy nie katując ich zakładaniem glanów czy wojskowych buciorów z demobilu, bo jest lato. Gorące sierpniowe lato. Jak to mówi jeden kolega, punk rock to nie rurki z kremem, więc pewnie już wtedy tej zasady się trzymałem, nie znając jej nawet.

Wygląd mój, wśród dworcowego towarzystwa, musiał być charakterystyczny dla osobników jadących na festiwal muzyczny. Nawet myślałem, że mam to na czole wypisane, bo przy kasie podeszła do mnie dziewczyna i  grzecznie zapytała:

– Cześć, jedziesz może do Jarocina? Bo ja jestem sama i szukam towarzystwa.

Kurde, jak ona mnie wyczaiła? Rozejrzałem się dookoła i większego ciecia niż ja sam nie zauważyłem.

– Tak jadę. Ze znajomymi – odpowiedziałem mocno zaskoczony, ale po pierwszym oblukaniu, stwierdziłem chłodno – możesz się przyłączyć.

Jakiś kochliwy specjalnie nie byłem, przygodne relacje damsko męskie mnie nie kręciły, dziewczę jakiejś wybitnej urody nie było, komarów w brzuchu nie poczułem, więc „jebał to pies, jebała cała wieś” pomyślałem, można się balastem dociążyć. W końcu być dobrym jak chleb chciałem zawsze. Kiedy nasz czas nadszedł, a raczej nadjechał, wsiedliśmy z koleżanką do wagonu. Rezerwacja przedziałów była zachowana. Michał, Ania ( teraz żona jego), Wojtek, Łysy i jakaś młoda pankóweczka. Do tego nas dwoje, czyli siedem osób. Plus jakieś punkowe barachło, sztuki ze trzy. Normy przedziałowej przyzwoitości już w Krakowie zostały mocno przekroczone. Podróż zapowiadała się miło jak diabli.

W Katowicach nastąpiła masakracja dantejska i pociąg potężnie dobiło. Po korek, można by rzec. Punkowa stonka wlewała się drzwiami i oknami. Punkogedon szalał na całego. W naszym przedziale zakotwiczyło razem szesnaście osób. W przedziałach sąsiednich, z jednej i z drugiej strony, po osiemnaście. Piekło, tak wyobrażałem sobie piekło. Brud, smród i upał. Nie wiem nawet czy o jakiegoś kaca się tego dnia nie ocierałem, bo odbiór wycieczki miałem mocno traumatyczny. Korytarz zapchany był od kibla do kibla. Głowa przy głowie, korpus przy korpusie a glan przy glanie. A  w WC nadkomplet.

Oddanie moczu wiązało się z wyprawą porównywalną do eskapady w jakiejś dżungli amazońskiej. Ponieważ w domu byłem prowadzony poprawnie, jak na nowohuckie standardy przystało, pierwszy poważny wkurw złapałem na gnojków nawąchanych i napitych po czubek czaszki, okupujących korytarz i śpiewających jakieś swoje przeboje o Żydach, gazie i innych podmiotach. Ciśnienie mi skoczyło, oczy bielmem zaszły, więc zjebałem od faszystów, debili a może i skurwysynów i lekko się po krzyczanym monologu przeraziłem, bo ich były ze dwie dziesiątki najmniej. Klej z wora i jabcoki miały jednak panowanie nad ich ciałami, byli obezwładnieni i dzięki temu nawet próby bójki nie było. Uciszyli się mocno zaskoczeni, ja się szybko wypróżniłem i jeszcze dobrze nie doszedłem do swojego miejsca, a pieśni o Żydach, gazie i innych podmiotach wybuchły na nowo i ze zdwojoną energią. Olali mnie równo, tak jak ja olałem wcześniej pomieszczenie wc. Od góry do dołu.

Towarzystwo  w przedziale mieliśmy niezwykle ciekawe. Poza moją załogą nie zapamiętałem nikogo, tacy byli charakterystyczni i interesujący. Sprostuję teraz to nikogo, bo był jednak jeden koleś, który mnie zaskoczył i to bardzo.

Jechał ci on do Jarocina z dziwną jak na odbiorcę muzyki przypadłością. Był głuchoniemy! Zwariowałem niemalże, jak tylko to wyszło na światło dzienne. Koleś jechał z kumplem, który tłumaczył mi jak jakiemuś kosmicie, cel jego wyprawy.  Był on identyczny jak mój. Posłuchać muzyki, może też pochlać, czyli krótko mówiąc, dobrze się bawić. Kolega głuchego jak pień punka wytłumaczył mi najpełniej jak można, że on jednak słyszy muzykę, tylko trochę inaczej i punk rock mu najlepiej wchodzi bo to i tamto. Chodziło o jakieś wewnętrzne drgania czy coś. Nie drążyłem tematu za mocno, bo go nie mogłem w tym zaskoczeniu ogarnąć. Podróż w bydłowozie była sama w sobie ponad moje siły i mam nadzieję, że jednak kaca nie miałem, bo pewnie bym wysiadł w locie.

Droga zaczęła przebiegać niezwykle sympatycznie od Wrocławia, bo okazało się, że w sąsiednim przedziale są dwie osoby więcej i na dodatek ostro się porzygały. Smród musiał być potężny a nasza radość, że to nie u nas, wielka. Sierpień, nadkomplet, upał i rzygi.  W klasyfikacji komfortu byliśmy więc elitą w stosunku do sąsiadów. Znaleźliśmy więc jasną stronę tej części wyprawy. Zawsze tak jest, kiedy tylko można sobie zanucić pod nosem:

 

Hej, hej, hej!

Inni mają jeszcze gorzej!”*

*(Kazik, fragment”Nie mam nogi”)

 

Do końca podróży za ćwierć uśmiechu już nic szczególnego się nie wydarzyło, nie licząc gościa który się wychylił kilka kilometrów przed Jarocinem i palnął łbem w słup trakcyjny. To był najebany sąsiad z przedziału sąsiadującego z nami z drugiej strony. Nie z pierwszej tylko z drugiej. I to zderzenie spowodowało, że jako jeden z nielicznych uderzył na Poznań zamiast wysiąść w Jarocinie. Kompanię miał zacną wielce, bo go zakrwawionego, z sikającą z głowy posoką, nieprzytomnego do dna, ułożyli niczym lorda jakiegoś, na siedzeniu, w pozycji bardzo wygodnej, leżącej oczywiście i dopiero po odjeździe pociągu zgłosili niedyspozycję i awarię kolegi.

Po powrocie z festiwalu coś grzebnąłem w prasie, szukając jakiejś wzmianki o nim.

„W Poznaniu, w pociągu relacji Kraków Płaszów  – Poznań Główny znaleziono młodego mężczyznę z pękniętą podstawą czaszki. Prawdopodobna przyczyna wypadku: nieuwaga i niezachowanie odpowiedniej ostrożności podczas wychylania się przez okno”.

Z krótkiego, lakonicznego opisu, wypisz, wymaluj, sąsiad.

Z dworca w Jarocinie tłum pociągnął nas na pole namiotowe. Wielkie to było pole. Jak to wielkie bywały pola Pegeeru.  Nowopoznana koleżanka z krakowskiego dworca, bidula jedna, nie miała namiotu i w ten sposób została moim współlokatorem. Byłem pankiem z anarchią w swojej głowie, mózg starał się pracować niezależnie, więc amory nie były mi w głowie. I dobrze. Bo trzeba było chłonąć klimat a nie zawracać se dupy babami.

Na polu namiotowym rozbiliśmy się sprawnie, jak nie punki. Zapewniwszy sobie dach nad głową, ruszyliśmy sprawnie na stadion, gdzie na dużej scenie trwał w najlepsze festiwal. Podobno największy do tej pory, zgromadził dwadzieścia pięć tysięcy głodnych muzyki, młodych ludzi. Nie przeczę, było nas w chuj. Z pierwszego dnia zapamiętałem doskonale GaGę Zielone Żabki. Z grubsza rzecz biorąc kazali olewać system więc łykałem to chętnie. Smalec ze sceny mocno improwizował tekst i coś tam nawijał na bardzo poważnie, jak to Smalec. Dla większości gówniarzy, liczyło się jednak tylko jedno. Olewaj system. Fajny, prosty, punkowy przekaz. Było też o mieście Gagowych chłopaków:

 

W moim mieście dzieci
Na ulicy grają w badmintona
Starsi i młodsi piją wino
W bramach albo w swoich domach

A kultura tu podobno jest
Świadczy o tym nasz wspaniały dom kultury
Nawet z jego okien płynie nieraz jazz
To dlaczego jest jak jest – nie rozumiem

Knajpy pełne są młodzieńców
Może twórczych może zdolnych
Ich ambicje giną w kuflach
Bo za dużo tu chwil wolnych*

*(Zielone Żabki, fragment utworu „Kultura”)

 

Antysytemowe jarocińskie pany. Prosto i skutecznie. Potem zagrali The Bill i Strajk. Zapamiętałem i uzupełniłem po powrocie kasetotekę. Zespoły zrobiły na scenie to co zrobić chciały. Znalazły we mnie oddanego kibica.

Apteka i Lech Janerka zakręciły mnie średnio. Czas pokazał, że do niektórych rzeczy trzeba dorosnąć. Za to jak dorosłem, to znalazłem tam to czego mi było potrzeba. Tego czegoś na murawie Jarocińskiego stadionu nie poczułem bo byłem jeszcze za głupi na taki przekaz i te zespoły. Ta zabawa nie była dla dziewczynek. Potem poszła Brygada Kryzys. Znana, szanowana, słuchana przeze mnie dużo wcześniej, potwierdziła swoją klasę wspaniałym koncertem.

Piersi odjebały za to jakiś show, ze stołami, kiełbasą i wódką na scenie. Kukiz wciągnął gawiedź do zabawy, mnie wciągnęło pogo, a but półbut , jeden z dwóch braci jedynej pary jaką miałem na tym wyjeździe, zaginął w tańcu. Nie mogło to dziwić, bo pogo było potężne, o średnicy kilkunastu metrów. Zapierdalało się w koło i niczym bizon na prerii, i wzbijało wszędzie tumany kurzu, bo sucho było jak na pustyni. Biegnąc przed siebie w amoku, rytualnie popychaliśmy, ocieraliśmy, nacieraliśmy, kopaliśmy, wyliśmy. Się, siebie, się.

I ci co mniej ogarnięci gubili czasem buty. Mój też zaginął. Matko moja Boska Glanowska! Jak przeżyć festiwal bez buta? Wizja stąpania boso po Jarocińskiej ziemi nie jawiła mi się jako spełnienie moich marzeń. Nawet Jezus, dwa tysiące lat temu miał sandały i z nich korzystał, dopóki mu ich nie zabrano przed ukrzyżowaniem. A teraz mieliśmy koniec dwudziestego wieku i zanosiło się na nie lada dramat. Myśli kołatały mi we łbie jedna za drugą. Rozważałem kilka wariantów co zrobić w zaistniałej sytuacji. Wygrała opcja najrozsądniejsza, nie ta z cyklu: a tam, zajebię komuś buty na polu namiotowym, tylko ta bardziej elegancka: szukaj Tomuś buta tam gdzie ci zaginął.

I zanurkowałem w młyn. Na czworaka będąc w centrum oszalałego tłumu, wykonałem ze dwa pełne kółka. Popierdalałem jak jakiś dzik w ziemniaczysku. Spowodowałem też niechcąco kilka wywrotek pędzącej maszyny, zaliczyłem moc kopniaków, raz nawet, kilkanaście osób przebiegło po mnie tanecznym krokiem, ale cel osiągnąłem. Znalazłem mojego towarzysza buta. Tańce wojenne między punkowcami odłożyłem na inne czasy.

Dosyć przeżyć jak na pierwszy raz, pomyślałem. Przygotowanie do pogo oceniłem na niezadowalające pod względem sprzętowym i wycofałem się do sektora, gdzie trzepanie łbem było najostrzejszą formą przeżywania sztuki. Ale pech ciągnący się za mną od rana, niczym smród po gaciach, sprawił, że do sektora ludzi w miarę spokojnych, przyciągnęło też element wywrotowy. Nie, nie. To za duże słowo, za patetyczne. To były zwykłe kurwy i złodzieje. Spokojni słuchacze jawili się niektórym jak baranki na rzeź przyprowadzone. Element  bandycki postanowił więc golić.

Stałem sobie jak słup soli na boisku Jaroty Jarocin ,wtedy może nazwa klubu była inna, nie wiem, gdy nagle poczułem, że osoba stojąca za mną zabiera się bez gracji za moją tylną kieszeń. Pierwsza myśl, która zakołatała mi w głowie, związana była z próbą poderwania mnie poprzez macanie po dupie. Wszedłem w to myślenie cały. Wyobraziłem  sobie, przymykając z lekka powieki, śliczniutką blond pankóweczkę, pachnącą i wykąpaną w mydełku Fa, która jest zbyt nieśmiała żeby zagadać do mnie i tylko dotyka, niby niechcący, żeby zwrócić na siebie uwagę. I że zastąpię nią w moim wigwamie koleżankę z dworca.

Druga myśl poszła już od mózgu i kazała przeanalizować to nie od dupy strony, bo co będzie począć jeśli robi to chłopak? Do dziś nie jestem jeszcze gotowy oddać się w silne, męskie ręce. Trzecia myśl, ja pierdolę! Kroją mnie! I czwarta, ostatnia. Krótka i konkretna. Napierdalaj samoobroną. Nie ważne jak i kogo. Broń się dzieciaku bo będziesz żarł korę z drzew i wracał przez pół Polski na piechotę.

Zebrałem błyskawicznie w sobie maksimum energii i koncentracji. Ustawiłem stopy odpowiednio, nogi dałem w delikatnym rozkroku, z lekkim wypadem na nogę lewą. Potem niby tańcząc, wykonałem szybki obrót, i pięknym sierpem położyłem rywala. Nakrył się kopytami a z mordy pociekła mu jucha. Moja siostra garda wróciła na miejsce, nogi drobiły ciągle taniec śmierci, lewy prosty ciał powietrze, a wzrok mordercy przeszył stojących obok. Ktoś uciekł, ktoś splunął, ktoś gratulował.

Po minucie z ziemi podniosła się ofiara. Dziewczyna!!! Noż kurwa mać, ale bohater ze mnie, nie ma co. Babę najebałem. Rany Julek, ale obciach, wstyd i grzech ciężki niechybnie. Ale co było zrobić, skoro naćpana niunia szukała łatwej kasy? Chłopak kazał jej szyć publikę, bo za coś butapren kupić trzeba było. Więc próbowała kraść. Po moim blitzkriegu nawet nie zapłakała, wybełkotała tylko coś o okolicznościach jakie zmusiły ją do podjęcia tego desperackiego kroku, po czym rozpłynęła się sprytnie w tłumie. No cóż, miała pecha i jak się jutro okaże nie została jedyną niewiastą którą stłukłem.

Przedostatni na scenę wkroczyli muzycy Proletaryatu . Ja wskoczyłem do piątego rzędu i poszło z całej pety:

 

 

„To my ziemi naszej sól

Z brudnych dzielnic i zapadłych dziur

To hołota, mówią o nas tak

Kto z nas przegrał, to pokaże czas

 

Hej my nie damy nigdy się

Hej nie złapiecie nas za łep

Hej nie zniszczycie marzeń nie

Hej chcemy żyć jak nam się chce”*

*(Proletaryat „Ziemi naszej sól”)

 

Mój czas tego dnia właśnie mijał. Zaczynało mnie odcinać od otoczenia, pomimo tłoku, hałasu i emocji. Od życia chciałem tylko snu. Pół dnia w pociągu, pogo, but, boks. Tego było za dużo jak na jeden, letni, festiwalowy dzień. Przy trzecim kawałku usnąłem na stojąco, przy piątym obudziłem się i odnalazłem swoich załogantów, poczym wróciliśmy do namiotów spać. Sierpniowa, nocna cisza niosła głośno i wyraźnie głos kolejnego artysty, który zainstalował się na scenie. Ryśka Riedla. Przepraszam Ryszard, że wtedy nie wytrzymałem. Przepraszam  bardzo i do zobaczenia. Już w niebie.

S18. Ostatnia nadzieja piwoszy.

S18. Ostatnia nadzieja piwoszy.

 

Moja kilkuletnia przygoda w siatkarskiej ekipie Hutnika Kraków, od juniora młodszego do seniora zakończyła się definitywnie. Z potężnego klubu wielosekcyjnego pozostała tylko piłka nożna. Trzeba było zacząć pisać nowy rozdział swojej bajki. Koledzy w większości zdecydowanej przeszli do Wawelu Kraków, a właściwie to zostali przekazani wojskowym dzięki porozumieniu międzyklubowemu. I nie byłoby to złe, gdyby nie fakt kontynuacji zabawy w trzeciej lidze. Wawel miał jednak jeden wielki atut, o czym przekonam się za dwa lata, a mianowicie był klubem wojskowy. A czym było wojsko i służba wojskowa w wieku dwudziestym, wie niejeden, co przed poborem pół życia uciekał.

Ponieważ zdałem na studia, na AWF, wojsko się mnie nie imało. Trzeba było tylko zastanowić się gdzie kontynuować grę. I wtedy odezwał się sąsiad. Za juniora wróg mój numer jeden, sportowy oczywiście, Okocimski Brzesko. Piwosze strasznie marzyli o grze w drugiej lidze, ale nie mogli się do niej dostać bo umiejętności i szczęścia im nie starczało. Sponsora mieli na awans gotowego i zaproponowali mnie i Jarkowi comiesięczne stypendia i gratyfikacje finansowe za pomoc w spełnieniu marzeń. Trochę żal było się rozstawać z hutniczą ekipą, z kolegami serdecznymi, ale życie to życie i każdy sobie rzepkę skrobie. Koledzy liczyli na bezbolesne odpracowanie obowiązkowej służby wojskowej a my z Jarkiem, dzieci kwiaty, jako studenci, mieliśmy na wojsko wyjebane po całości. Dograliśmy więc sprawy techniczne, dojazdy, rozliczenia i zameldowaliśmy się w Okocimiu z początkiem września.

No i się zaczęło. Jeśli można to jakoś ująć najkrócej, to okres ten mogę bez przesady nazwać Woodstockiem mojej siatkarskiej przygody.

Ekipa piwoszy była bardzo fajna. W końcu większość zawodników znaliśmy z młodzieżowych potyczek. Poza tym reprezentowałem Okocimskiego na Mistrzostwach Polski juniorów, a Brzesko było najczęściej odwiedzanym miejscem na mojej siatkarskiej mapie.

Poza miejscowymi grajkami, klub ściągną Krzyśka z Dębicy, małego, niezwykle dynamicznego siatkarza i Wojtka, mega siłacza siatkarskiego, diament prawdziwy do oszlifowania, z miasta Tarnowa. Miejscowi sroce spod ogona też nie wyskoczyli i mogliśmy myśleć o grze o awans. Rutyniarz Andrzej – pracownik browaru, intelektualista nauczania fizycznego Wiesiek i młodzież: Tomek, Robert i inni. Sprawa wydawała się prosta jak zagrywka z wyskoku na „Wulkanie”.  Tym bardzie, że był jeszcze Micek, człowiek dynamit, skoczny, energiczny, z nieprawdopodobnym nadgarstkiem, co w siatkówce ma, uwierzcie mi, wielkie znaczenie. Co prawda chłopak był z Krakowa, ale to Brzesko było jego prawdziwym domem, który zadbał o nasze wprowadzenie pozasportowe i często nas dowoził na treningi i zawody.

Pierwsze kilka dni treningów spędziliśmy w Brzesku Okocimiu, w hotelu przy browarze. Hotel charakteryzował się średnim standardem lokali mieszkalnych ale miał coś czego inne hotele nie miały. W odległości stu może metrów od naszej miejscówki, stało coś, co w tych czasach było zjawiskiem z innej planety. Sklep firmowy Browaru Okocim!

Już nie tylko nie trzeba było zastanawiać się gdzie browar kupić i czy w ogóle się uda, tylko jaki i ile. Uzupełnianie płynów po treningach i zawodach miało być teraz łatwiejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Poza tym w Brzesku były knajpy w których beczkowego piwa i innych alkoholi nie brakowało. W jednym z takich lokali byliśmy stołowani. Jedzenia i picia dostawaliśmy do oporu. Tak wielka była miłość okocimian do siatkówki, że nie raz i nie dwa wychodziliśmy mocno umęczeni konsumpcją miejscowego dobra.

Po pierwszym treningu Micek zabrał nas na miasto. Nie doszliśmy daleko, bo po drodze był sklep spożywczy i postanowiliśmy pokosztować, dzięki Markowej namowie, win lokalnie występujących na sklepowej półce. Lambady, Byki, Jelenie i Patykiem Pisane poszły w ruch. Zmęczenie po treningu plus mieszanie trunków winnych rozłożyły nas na łopatki w wysokiej trawie, pod blokami u wylotu drogi na Nowy Sącz.

Teraz już wiem, że był to znak. Znak, że zaczyna się coś nowego. Nowego i jak na sport bardzo ale to bardzo rokendrolowego.

Przeskok, a raczej zeskok do III ligi był potężny. Tutaj rządziło prawo rodzaju: udo się nie udo, byle mocno. Taktyka kulała, technika jeszcze bardziej. Po przyjściu do OKS odstawaliśmy wyraźnie. Nasz blok podwójny, który stawialiśmy z Jarkiem, był nie do przejścia. Tempo odpowiednie, kierunki pięknie pozastawiane i atakujący byli uziemiani po całości.

Za to siłę ataku  miejscowi mieli pierońską. Nie zapomnę nigdy jednego ataku Krzyśka z krótkiej. Piłka, a grało się wtedy kamieniami bez mała, bo tak piłki były napompowane i twarde ze starości, minęła blok i minęła by pewnie wszystko, bo Krzychu nie zamknął nadgarstka, ale trafiła mnie prosto w kichawę, powalając na parkiet jak kłodę. Ciało poleciało bezwładnie w górę, upadło nieprzytomnie na plecy, a z nosa buchnęła fontanna krwi.

To był cios! Prawdziwy nokaut.

Zawody ligowe przeleciały tak bezboleśnie, że nawet ich nie pamiętam. Nie wiem nawet gdzie jeździliśmy, ale zapewne był to Tarnów, Nowy Sącz i pomniejsze ośrodki jak choćby Bobowa. Chyba tam sala była tak mała, że kibice którzy nie pomieścili się na ławeczkach wokół boiska, wisieli na kratach osłaniających szyby, bo chcieli zobaczyć lidera i kandydata do awansu klasę wyżej. Prawdziwy folklor.

Nasza hala byłą za to burżuazyjną budowlą w czasach dawnych i tych, w których przyszło nam grać. Nadawała się do wszystkiego, tylko nie do grania w siatkę. W starej ujeżdżalni koni, przy pałacu Goetzów, mieściło się nasze bojo. Trybunami były balkony, wiszące na trzech ścianach nad boiskiem. Wysoka ta nasza sala była jak jasny Giewont. Miejsca na zagrywkę mieliśmy nie więcej jak półtorej metra od ściany. Do tego, żeby dojść na parkiet trzeba było pokonać labirynt korytarzy. Miało to może niewiele wspólnego z profesjonalną siatkówką, ale posiadało jednocześnie swój niepowtarzalny klimat i urok. Było słodko i historycznie.

Żeby nie było jednak za dobrze, prawdziwa męka rozpoczęła się w momencie startu roku akademickiego na uczelni AWF Kraków, która przygarnęła mnie, chcąc nie chcąc, w swoje progi. Rozpoczęła się dla mnie prawdziwa masakra fizyczno-psychiczna. Prawdziwy gułag życia w wersji lajt. Na treningi popierdalaliśmy trzy, cztery razy w tygodniu. Fiatami 125 p. Taty mojego lub Jarkowym, własnym. Na zmianę. Wygoda, szyk i kanciata elegancja to były nasze znaki rozpoznawcze.  Czasami zabierał nas Micek. Micek to był gość i posiadał auto Opel z klasowym odtwarzaczem muzyki. Robiliśmy tam odsłuchy nowości Kazikowych i Kultowych ze strony mojej i katowaliśmy do zwariowania TSA. To była propozycja ze strony Marka.

Przejazdy furą Opciacha stanowiły nie lada przygodę. Jego fiat miał dziwną przypadłość. Po osiągnięciu jakiejś tam temperatury gasł i ni chuja nie dało się go odpalić. Trzeba było czekać aż wystygnie i można było gnać dalej. Z tego powodu trasę do Brzeska braliśmy nierzadko na dwa razy, z postojem około trzydziestominutowym.

Raz zdarzyło się, że padliśmy w środku Puszczy Niepołomickiej, tak około północy. Brat mój podjechał nas zabrać na hol, bo JaroFiat umarł na dobre tego dnia. Podpięcie pojazdów w takich okolicznościach przyrody było nie lada wyzwaniem. Każde wyjście z pojazdu uruchamiało dziwne ruchy w otaczającym nas borze i wydawało się, że coś zaraz wyskoczy i nas zje na amen.

Dni mijały mi jak w kopalni na przodku. Rano mieliśmy zajęcia na uczelni. Na przykład basen zaczynał się o godzinie 7,15. Mateczko Wszystkich Pływających, za jakie grzechy mnie tak karałaś? Dla mnie była to nadmakabra. Nie dość, że słabo pływałem, co poskutkowało przesunięciem do grupy tak zwanej olimpijskiej, to jeszcze o takich porach zdarzało mi się czuć w organach imprezy pite bogato z dnia wcześniejszego. Raz nawet musiałem ewakuować się do toalety, żeby wyrzucić całe zło w przepastne rury ściekowe. Widocznie za dużo musiałem wody z basenu wypić. Grupa olimpijska składała się z mistrzów prawdziwych, których jedyną umiejętnością było nie zawsze skuteczne utrzymywanie się na wodzi. A Akademia nie miała litości. Musiałeś być kurwa He Menem. Pływakiem gimnastykiem, tancerzem, hokeistą i chuj wie czym jeszcze, żeby potem uczyć wuefu za osiemset złotych miesięcznie. Zaczynało mnie to lekko frustrować i co gorsza wkurwiać.

Zajęcia z tańców, na ten przykład. No ja jebie. Chłop z chłopem mazura cisnął dookoła sali gimnastycznej. Zaraz po tym walc, oberek i inne chuje muje. Może jakby z paniami było to bym zrozumiał sens, a tak?

Kolejna dyscyplina z której kazali nam się doktoryzować to była gimnastyka. Mało tego, że świat stał na głowie, to jeszcze ja musiałem tak stać. Wymyk, odmyk, gównomyk, salto mortadele, skok przez kunia, kozła i skrzynię. Fiflaki, gwiazdy i inne. Sorry, ale nie byłem do tego przygotowany. Byłem dnem nad dnami. Nawet jakbym miał do końca życia ćwiczyć te układy po dziesięć godzin dziennie to i tak bym się na ścieżce czy przyrządach obsrał po całości. Bo do tego byłem strachliwy jak mało kto. Już przed lotem przez skrzynię widziałem siebie ze skręconym karkiem. Z tego powodu na gimnastykę przychodziłem zawsze trzeźwy. Minimalizowałem ryzyko jak tylko umiałem najlepiej. Żeby żyć.

Jaro za to hulał jak ta lala. On był wszechstronny bardzo. I dalej jest. Człowiek sportu uzdolniony wielce. W sumie za co by się nie zabrał, poza piłką nożną chyba, to byłby wybitny. Niestety postanowił uprawiać w tandemie ze mną siatkówkę i zamiast kariery polazł drogą przygody.

Zajęcia dla ducha i umysłu szły mi już lepiej pomimo wyraźnych braków w przygotowaniu biologiczno chemicznym. Ale wszystko zesrało się jak gołąb w locie nad Krakowskim Rynkiem podczas pierwszej sesji. A języczkiem u wagi i kamieniem na mojej szyi okazała się Historia Kultury Fizycznej. Coś tam w temacie sportowych zabaw greków i innych starożytnych miałem zdawać u jakiegoś doktora. Zgreda, pierdziela, dziada starego. Gość miał ponad osiemdziesiąt lat chyba, a umysł jego zatrzymał się w czasach barona Pierda de Cubertejna lub Włodka Lenina.

– Następny – wycharczał po dwóch godzinach czekania, geniusz HKS, prawdziwa skamielina umysłowa.

Wlazłem wiec ostrożnie i z szacunkiem jeszcze.

– Nazwisko?

– Gomółka Tomasz.

– A to pan.

– My się znamy?

– Ja pana znam. Pan nie chciał reprezentować uczelni w piłce siatkowej .

Co? Gdzie? Jak? Przecież AWF nie miał ani kasy, ani ambicji, żeby coś zrobić w trzeciej lidze. Więc co miałem zrobić? Odmówić Okocimskiemu żeby sobie pykać za damski chuj w AZS, bo tutaj studiuję?

– Zgadza się. Uczelnia nie ma ambicji sportowych, a ja chcę się rozwijać. W końcu grałem w pierwszej lidze. Panie psorze.

– Rozwijać? W Brzesku? W tej samej klasie rozgrywkowej? Ciekawe ma pan teorie – charczał stary piernik.

– No tak. Proszę mnie dobrze zrozumieć, ale oni zrobili drużynę którą stać na awans do drugiej ligi i ja mam im w tym pomóc.

– Nie prawda! Dla pieniędzy pan tam poszedł, dla kasy!

– Dla pieniędzy też. To jasne. Ale głównym powodem były moje sportowe ambicje.

– Na pewno! – rozmowa się skończyła i zaczęło się przepytywanie.

Przygotowany byłem solidnie więc dałem sobie nieźle radę.

– Trzy panu daję. Trzy! Ale powiem panu jedno! Pan i tak tej uczelni nie skończy. I zrobię wszystko, żeby tak się stało!

– Ale dlaczego? – zaczynałem się denerwować mocno – Nie rozumiem pana psora.

– Bo ja panu tak mówię! Nie pozwolę na to! – darł mordę na mnie jakby szatan go opętał.

Nauczyciel młodzieży. Autorytet, kurwa, moralny, zaczął mnie straszyć jak juniora.

– Ale pan przesadza! Co ma wspólnego moja gra w Brzesku z nauką? – nie mogłem uwierzyć.

– Nie skończysz pan, nie skończysz. Obiecuję!

Tego było za dużo. Mimo jego mocno czerwonej twarzy nie zanosiło się na wylew krwi do starego mózgu.

Miałem wszystkiego dość. Układy, układy, układy. Basta!

– To studiuj se pan sam! Pana mać! – nie utrzymałem nerwów na wodzy i zakończyłem rozmowę rzucając indeksem w pana doktora.

Obróciłem się na pięcie i wybiegłem z uczelni. Nie spodziewałem się takiego zakończenia. Nie tak to miało wyglądać.

Swój pierwszy kontakt z uczelnią wyższą skończyłem na tarczy, ale za to w zgodzie ze swoim sumieniem. Mamuś i Tatuś nie byli zadowoleni kiedy wyszło szydło z wora. Mnie też było głupio, że zawiodłem strasznie. Ale co zrobić ? Dupy dawać nie potrafię. Patrząc jednak z perspektywy czasu trochę żałuję, że finał był taki szybki. Może należało walczyć pomimo przeciwnością losu i nie poddać się tak łatwo na pierwszej przeszkodzie? Kto wie?

Akcję z zakończeniem studiowania rozmyślałem w samotności w kinie Kijów podczas samotnej wyprawy na Listę Schindlera. Ja, wina dwa i Schindler ze swoimi Żydami. Smutne to było wyjście.

Przynajmniej dla mnie. Ale nie dla nowych znajomych Schindlera.