Histeria literackiego spotkania o Kaziku i Kulcie.

 Histeria literackiego spotkania o Kaziku i Kulcie.

To, że zrobię spotkanie literackie odnośnie Białych Ksiąg Kazika i Kultu wiedziałem już od dawna. Momentem decydującym było spotkanie z młodym Kaziem Staszewskim, synem starszego Kazimierza Staszewskiego, na koncercie w katowickim Spodku.

– Kazio, masz książki ze sobą? – zagaiłem, bo jako fanatyk musiałem uzupełnić księgozbiór, chociaż co do Białej Księgi Kultu, Kazik mnie tonował w zakupie, bo doszły do księgi tylko opisy ostatnich dwóch płyt, a to co dołożone, można już było znaleźć w Teraz Rock.

– Mam Goomi. W hotelu.

– A gdzie śpicie?

– A tam, za rondem, w hotelu Katowice. Wpadnij jutro to ci dam.

– Jakie dam. Zakupię. – określiłem się, bo książki tanie nie były i nie chciałem młodego Kazika ciąć na koszty –
To do jutra, wpadnę przed śniadaniem.

Po sobotnich „spodkowych balach” czyli największym od lat koncercie Trasy Pomarańczowej, ruszyłem nie zarzyganymi chodnikami, spacerkiem do hotelu w którym bazę mieli moi serdeczni znajomi z KosmosKosmos, Kazio i Karolina.

– Czekam na dole. – przekazałem telefonicznie swoje położenie, będąc w holu hotelu Katowice.

Po chwili w moich rękach wylądowało kilka kilo słowa pisanego, pod postacią ogromnych ksiąg, na dodatek oprawionych na twardo. Kompendium wiedzy o Kulcie i projektach solowych Kazimierza Staszewskiego trafił w dobre ręce.

– To prezent Goomi. Nic nie płacisz. Naprawdę. To dla nas przyjemność. – usłyszałem.

– Dziękuję kochani. A jakby co to ja pomogę przy spotkaniu w Krakowie jakby ktoś chciał takie zrobić! – zgłosiłem gotowość w zamian za prezenty.

– Super. Będziemy w kontakcie!

I już po wyjściu z hotelu zacząłem knuć co i jak. Wszystko zgłosiłem bohaterowi ksiąg Kazimierzowi, żeby nie było. Ucieszył się i pobłogosławił pomysł.

Tak minął rok. A dokładniej z dziesięć miesięcy.
W międzyczasie spotkaliśmy się na Teneryfie, dokonaliśmy kilku wymian myśli internetowymi i telefonicznymi kanałami i nic z tego, w sprawie spotkań, nie wynikło. A to terminów nie było, a to Wokalista był poza Rzeczypospolitą, a to to, a to tamto.

W tym samym międzyczasie, a nawet dużo wcześniej, kilka albo i naście takich spotkań z pisarzami przeżyłem. A bo to człowiek nie zwierze i czasem coś tam przeczyta. Tak mam, że czytać lubiłem i lubię, a teraz mi się coś we łbie przestawiło to i pisać co nieco próbuję, tak dla hobbystycznego zabicia czasu. I dla wspomnień połapania.

Wieczorki autorskie ze Sławkiem, Zośką, Marcinem, Pawłem, Kazikiem, Leszkiem, Jarkiem i innymi piszącymi i opisywanymi, były przesympatycznie spędzonym czasem. Czytać fajne rzeczy, rozmawiać o fajnych rzeczach, poznać piszących fajne rzeczy, to cudowna odskocznia od szarości dnia codziennego. Taki miodek na torcie życia. Szkoda tylko, że doba nie ma czterdziestu ośmiu godzin. Można by wtedy pójść dalej i dalej i dalej i dalej…

Przy pierwszym spotkaniu literackim tak bardziej czynnie uczestniczyłem po napisaniu prze Jarka Dusia „Taty mimo woli”. Wszystko zaczęło się od telefonu.

– Cześć. Tu Kazik.

– Cześć co tam?

– Empik robi nam spotkanie. Mnie i Jarkowi. Zwracają za przejazdy a za noclegi nie. I pomyślałem, że może u ciebie moglibyśmy przenocować?

CO??? – oniemiałem wewnętrznie. Mój idol od młodego chce u mnie prze no co wać???

– No jasne. Nie ma sprawy panie Kaziku! – zameldowałem przeszczęśliwy.

– Fajnie. To bliżej terminu się odezwę.

W sumie to już raz odebrałem podobny telefon. Ale nie taki z noclegiem u mnie. Ale to był taki pierwszy i najważniejszy. Taki który każe ci się postawić w szeregu z napisem „Kolega Kazika”, z dumnie wypiętą piersią i głową w chmurach. Ale ty wiesz, że pokora, kurwa mać, tylko pokora każe ci nie oszaleć ze szczęścia.

Jakoś tak to było, w roku 2007. Od dwóch lat byłem już członkiem Kult Ochrony, od mniej więcej osiemnastu zagorzałym fanem,a od piętnastu fanatykiem. Do tego od ośmiu lat bliską zespołowi Kult i innym kazikowym formacją osobą.

Telefon zadzwonił wtedy naprawdę niespodziewanie.

– Cześć. Tu Kazik. Bo my byśmy z tego zaproszenia skorzystali. Tylko żeby był ten hotel na Kazimierzu.

– Jasne. A kiedy?

– Przyjedziemy w przyszły piątek. Do niedzieli.

– Znakomicie! Wszystko pozałatwiam i zorganizuję.

– Dobra. Zdzwonię bliżej przyjazdu.

To była, pamiętam jak dziś, najbardziej niespodziewanie niespodziewana rozmowa telefoniczna. Taka z serii: siedzi Pan? Nie? To niech Pan lepiej usiądzie!

Przebić ją mogła tylko rozmowa nocna, podczas której wokalista Kultu i innych odwołał nagranie się dla Wu-Hae na płytę. Ale o tym innym razem.

– Kaśka!!! – darłem się do słuchawki- Kaśka!!! A bo Kazik z Anią w piątek przyjadą do nas!!!

– Jezus Maria. Jak to do nas?! – zdziwienie u Notorycznej było nie małe.

– No do nas do Krakowa. Zapraszałem Kazika kiedyś tam, nawet mi to z głowy wypadło, no i on z tego zaproszenia chce skorzystać!!! Uwierzysz???

– No co ty… – nie wierzyła jeszcze.

– No. Ale jaja. Ale nie martw się. Hotel im ogarnę na Kazimierzu. Pozwiedzamy, posiedzimy. Będzie fajnie.

– Nie wierzę. – powiedziała dalej jakby kosmici z kosmosu nas mieli nawiedzić a nie znajomi z Warszawy.

Wszystko toczyło się jak w książce „Przygody Tomka szczęściarza” gdyby nie jedno ale. Ale ja miałem do piątku wieczorem być na szkoleniu z podłóg drewnianych za Poznaniem. Od czwartku rano do piątkowego popołudnia. Wybór był tylko jeden: spierdalam ze szkolenia, choćby nie wiem co.

Na szkoleniu dawałem z siebie wszystko. Leciałem poza obszary, za które bym się polecieć nie odważył. A wszystko to z powodu jutrzejszych odwiedzin. Byłem naładowany takimi emocjami, że o ja cię nie pierdolę. Działałem na naprawdę wysokich obrotach. Do tego stopnia, że postanowiłem sobie podróż powrotną zrobić jeszcze bardziej kolorową niżli zwykły powrót jakich tysiące za i przed nami.

Po pierwsze, zakupiłem sobie kuszetkę, bo miałem w planach rozerwać się przed podróżą lekko za pomocą sporej dawki alkoholu. Po drugie, z bankietu postanowiłem uciec trzy godziny wcześniej, bo w Poznaniu była kultowa knajpa Kultowa i postanowiłem o nią zahaczyć.

Plan realizowałem precyzyjnie. Bankiet był na poziomie. Wódka, wino, piwo, łyski. Dziewczyny i chłopaki. Dziewczyny wpadały chłopakom w oko i odwrotnie. Nawet ja wpadłem jakiejś pannie, ale będąc w związku narzeczeńskim i mając jechać do Krakowa bo „Ten Kazik” przyjedzie, nawet nie zareagowałem. Przez co zostałem uznany za pedała, bo jak tak można odmówić towarzystwa jej. Ja mogłem wszystko mała. Taki już ze mnie buc.

Na przed 22,00 zamówiłem sobie taksi i ładnie podlany przemieściłem się te kilkadziesiąt kilometrów do Poznania. Do Kultowej. A tam właściciele-przyjaciele jeńców nie brali i poprosiłem tylko, że jeśli nie dam rady z powodów nadużycia płynów różnych dotrzeć na dworzec, to ich patriotycznym kultowym obowiązkiem jest wrzucić mnie do składu, kierunek Kraków i poprosić o zmartwychwstanie na Dworcu Głównym. Jednak rutyna i przeogromne doświadczenie w spożywaniu, nabyte w młodości, pozwoliły mi samodzielnie wykonać te nieskomplikowane czynności, jakimi jest samodzielna podróż trzydziesto czterolatka przez pół Polski.

W domu wylądowałem na dużym skacowaniu o świcie. A w południe odbierałem już Anię i Kazika. Jak to Tomasze mają w strukturze od czasów tego niewiernego imiennika, wtedy uwierzyłem, że to wszystko jest prawdą a nie snem.

W drodze do hotelu ustaliliśmy plan. Do wieczora praca w podgrupach i wieczorem kolacja na Kazimierzu i co dalej to się zobaczy. Sobota Stare Miasto, niedziela Nowa Huta.

Zaczęliśmy od kolacji na Szerokiej. Kasia akurat zakończyła pracę i mogliśmy biesiadować w komplecie. Po kolacji spacerując to tu to tam, dotarliśmy pod Habanę, którą prowadziła znajoma Kazimierza. Utknęliśmy tam jak auta w korku, a że hotel był za rogiem, nie żałowaliśmy żołądkowej gorzkiej. Było cudownie.

Drugi dzień zwiedzania zaczęliśmy od naszego krakowskiego Rynku i po kawie na jego północnej ścianie, zanurzyliśmy się w mało uczęszczane uliczki, liznęliśmy Plant i ruszyliśmy nad Wisłę. Spacer się lekko komplikował. W końcu przechadzkę urządził sobie, znany ze wszystkich środków przekazu, artysta. Nawet zakupiona czapka niewiele zmieniła i co jakiś czas Kabura Stachura musiał pozować, odpowiadać czy coś podpisać. Mnie najbardziej zaskoczył chłopiec, który całował swoje dziewczę na plantowej ławeczce z otwartymi, ba z coraz bardziej otwierającymi się oczami, by po chwili porzucić obiekt miłości i całuśności i polecieć za artystą krzycząc:

– Kazik! To naprawdę ty?!

Tak to był naprawdę ON.

Obiad zjedliśmy na barce u brzegów Wawelu. W towarzystwie naszego przyjaciela Leszka, który to pierwszy napisał o Kulcie. Kulcie Kazika. Reszta dnia minęła nam leniwie na spacerach ku Kazimierzowi. Oczywiście dzielnicy. Wieczór spędzaliśmy w rodzinnych podgrupach, żeby nabrać siły przed obowiązkową wycieczką po Hucie i nieuchronnym powrotem naszych gości do stolicy.

Niedziela siadła znakomicie. Z dłuższym popasem w 1945 Club, czołgiem na Górali i kopcem Wandy. Resztę zrobiliśmy objazdowo, rzucając okiem na starą Nową Hutę z okien samochodu. Obiad na Kazimierzu, odjazd z Centralnego i wypełniło się. Albo stało się to co miało się stać, jeśli ktoś by umiał sobie takie coś wymyślić.

Bliżej terminu spotkania w Bonarce w sprawie „Taty mimo woli” wiedziałem już że:

– będzie Kazo, Jaro i Lucek.

– nocleg zrobimy, w wolnym w okresie wiosenno letnim, mieszkaniu moich rodziców, żeby było przestronniej.

– zaczynają się mistrzostwa świata 2014 i zobaczymy mecz na inaugurację tegoż wydarzenia.

Punktem spotkania ustaliłem sklep teleskopy kropka peel. Do czternastej miałem szychtę, a na nasze krakowskie: zmianę. Ekipa zajechała przed czasem, pooglądała co mamy w salonie, poczytała prasę, i o czternastej z minutami siedzieliśmy już na rynku w nieodżałowanej Miss Golonko, który to lokal był moim i Kazika miejscem popasów kulinarnych przy okazji wizyt koncertowych w naszym mieście.

Pojedzeni wylądowaliśmy w bazie noclegowej na osiedlu Kościuszkowskim. Pod samymi drzwiami napotkaliśmy problem nie lada. Miałem kłopot z ich otwarciem, a wokalista zespołów młodzieżowych i nie tylko potrzebował pilnie toalety. Ponieważ grzebanie w zamkach nic nie dawało, poleciałem do sąsiadki, Pani Lidki, na szóste. Z drugiego to kawałek, więc nie tyle pobiegłem, co po prostu skorzystałem z windy. Miałem nadzieję, że ona ma klucze kompletne, bo mnie jednego brakowało i stąd mogłem mieć problem ze sforsowaniem drzwi. Niestety nie było jej, a mnie zamajaczyła twarz kolegi, który musiał natychmiast być w łazience. Biegłem po schodach na dół obmyślając plan awaryjny, kiedy zatrzymałem się przed otwartymi na oścież drzwiami do mieszkania moich rodziców.

Kurwa mać. Wywarzania nie brałem pod uwagę, ale skoro tak trzeba było, to trzeba było i już. W końcu jest z nami prokurator! – myślałem sobie i wlazłem do środka. A tam w najlepszej komitywie lekarz, prokurator w stanie spoczynku i mój brat dyskutowali o wszystkim i niczym, a Mistrz korzystał w najlepsze w zaciszu toalety, w bloku z wielkiej płyty z lat siedemdziesiątych. Po liftingu.

Na spotkaniu zająłem się czynnie usprawnianiem kolejki do podpisów i zdjęć, fotografowałem i dbałem o sprawną przepustowość chętnych do zbliżenia z bohaterami spotkania. Potem dla relaksu udaliśmy się na Plac Szczepański, odwiedziliśmy Bombę i Sławka który był albo i go nie było i poszliśmy na miejsce noclegu. Ponieważ nie chciałem zostawiać kolegów samych, postanowiłem zostać z nimi. Obejrzeliśmy mecz otwarcia w całkowitej abstynencji, bo koledzy towarzyszyli wokaliście Kultu w mocnym postanowieniu niepicia. Co prawda niewiele brakło, a wszystko mogło lec w gruzach na widok zawartości barku moich kochanych rodziców. W końcu goście moi nie pili jednak, a ja ponieważ nic nikomu nie obiecywałem, strzeliłem kilka piw. Kasia zrobiła kolację, wpadła mama kolegi Tomka i było miło.

Po wszystkim poszliśmy spać w konfiguracji: wokalista i lekarz razem w mały, zwanym też, odkąd się z bratem wyprowadziliśmy, sypialnią, a gospodarz ( czyli ja) i prokurator w stanie spoczynku i pisarz w jednym, w pokoju dużym. A łóżka były małżeńskie. Co bliskim kolego nie wadzi. Bo jak? Dzień zaczęliśmy skoro świt. Nie mogliśmy się nagadać. Tym bardziej, że Lucek musiał koło ósmej lecieć na Śląsk.
Koło południa odwiozłem kolegów na dworzec i pierwsze czynne uczestnictwo w spotkaniu literackim miałem za sobą.

A kiedy te dziesięć miesięcy od wydania „Białych Ksiąg” minęły, zaczęło się co nieco klarować. Przypomniałem się wydawcom i artyście i połapaliśmy termin. Na dzień po koncercie zespołu Kult w Krakowie. Na dodatek czas ten pasował też autorowi tego co zostało spisane, Wiesławowi Weissowi. Teraz wszystko leżało po mojej organizacyjnej stronie.

Postanowiłem upiec trochę dobra na jednym ogniu i po głębokich przemyśleniach, postanowiłem w ciągu jednego popołudnia zrobić dwa spotkania. U dobrych znajomych. W Nowej hucie w Klubie B1, co miało być takim ukłonem w stronę Nowej Huty i promocją nowej miejscówki na naszym lokalnym firmamencie, oraz w zaprzyjaźnionym od dłuższego czasu z moją osobą Pięknym Psie. Lokale wielkościowo były idealne na takie spotkania.

Przekazałem pomysł Mistrzowi. Z godzinową rozpiską, tu tyle a tu tyle, żeby nie za długo i nie za męcząco było. Wysłałem też w wiadomości propozycję prowadzącego. Leszka, Łukasza, Mateusza i jako głęboką rezerwę siebie. Mistrz postawił na rezerwę i napisał: Dasz radę.

Ba! Jak to dasz radę? Ja? Jak? Wystraszyłem się nie lada. Kilka pierwszych nocy po wybraniu mnie na prowadzącego miałem z pobudkami. Śniły mi się pytania. Wstawałem i je zapisywałem. Na dodatek musiałem odświeżyć sobie białą księgę o Kaziku, poszukać smaczków. Im było bliżej, tym stres stawał się coraz większy.

„ I zwróć uwagę by było tyle samo pytań do mnie i do Weissa” – przyszedł kolejny esemes. Poprzeczka szybowała wyżej i wyżej. Ale miałem duże ambicje. Nie strach nie błąd, nie krzyk. Pracowałem bez usterek. Do tego byliśmy w trasie, spędzaliśmy wspólnie dużo czasu, pytania rodziły się same przy każdej okazji. Koncertu, wspólnych wizyt u znajomych, wszędzie. Ale o co pytać Wiesława, żeby utrzymać remis w spotkaniu literackim? Tu walka była bardziej skomplikowana. Pytań szukałem
w książkach, sieci i w codzienności.

Kiedy wszystko było już połapane na cacy, dotarła dostawa z drukarni pod postacią kilkudziesięciu kilogramów pachnących książek, wielki Poeta z Delty Dietla zaprosił po spotkaniu na wódkę, a tylko ja z tymi pytaniami jeszcze lekko kulałem, 1 listopada zadzwonił telefon. Niestety. Teściowa Kazimierza a mama Ani, która od dłuższego czasu walczyła o każdy dzień życia, odeszła.
To skomplikowało sytuację spotkań literackich i na szybko postanowiliśmy je przenieść na inny czas. Na jaki, mieliśmy zadecydować lada dzień. I lada dzień zadecydowaliśmy, że zrobimy to za równy tydzień, też w poniedziałek, przed wtorkowym koncertem Kazik i Zdunek Ansambl. Ulżyło mnie i znajomym z klubów, które udostępniły mi lokale na spotkanie. I tym wszystkim, którzy na te spotkania czekali.

Żeby jednak nie było za lekko, na cztery dni przed drugim terminem spotkań, odwołaliśmy wspólnie z Galicją i menedżmentem Kazika koncert Ansamblu. Kraków nie stanął na wysokości zadania i przedsprzedaż wypadła fatalnie. Nie było wyjścia. Niestety. Tak to jest jak robisz za swoje. Bałem się, że w takiej sytuacji, przyjazd do Krakowa na same spotkania nie zmobilizuje Mistrza.

Myliłem się. Po drugim koncercie Wieszcz zwołał naradę.

– Słuchajcie uważnie. – usłyszałem z Piotrkiem menadżerem – Pojadę pociągiem. Nie autem. Bez Ani. Piotrek. Kup mi, bo mam remont i nie mam teraz internetu bilet. Żebym był w Krakowie w poniedziałek na 15.00 i powrót żeby był rano. Tak o 9.00 mniej więcej. A ty – teraz patrzył na mnie- dzwoń do Weissa i zapytaj czy jedzie ze mną. Bo on lubi sobie pospać i nie wiem czy mu będzie tak rano pasowało. Jasne?

– Jasne. – potwierdziliśmy jednocześnie. Ja i Piotrek.

– Na pewno? Ty kup bilety a ty dzwoń. Tak?

– No tak. Ja kupuję a ty dzwoń. Ty dzwoń a ja kupuję. – Piotrek zaczął sobie robić jaja.

– Ale zrozumiałeś? Ja dzwonię a ty kupuj! – lubię jego żarty i nie trzeba było mnie namawiać żeby w nich uczestniczyć.

– To dzwoń, ja kupuję ale dzwoń. Ty. – i tak to szło.

Zadzwoniłem i dodzwoniłem się koło południa dnia następnego do Wiesława. Piotrek bilety na wspólną podróż zakupił i do realizacji spotkania pozostała tylko udana podróż do Krakowa. Tak też się stało.

Pierwsze spotkanie mieliśmy o godzinie 17.00 na osiedlu Centrum B w Klubie Nowa Huta B1. Zabrałem załogę wcześniej. W końcu mieliśmy dwa spotkania i należało coś przekąsić przed. Wybrałem najstarszy lokal nowohucki, w którym czuć początki naszej dzielnicy, Stylową. I tatara do spróbowania bo to i kultowa potrawa dla tego lokalu i obaj z Kazikiem jesteśmy miłośnikami tego rodzaju jedzenia. Wiesiek poszedł w pierogi. I też mu smakowało. Znając swojego Idola całkiem nieźle, wiedziałem po pięciu minutach, że strzeliłem w dziesiątkę. Spodobało się. I to bardzo.

– Następnym razem jak będę w Krakowie to tu wrócimy.
Dobrze?

Dobrze, dobrze. Bo tatar lubi moc a tej wtedy zażyć nie mogliśmy.

Samo spotkanie u Państwa Lendów wypadło wspaniale. Lekko, wesoło, rodzinnie. Kto nie był, ten niech poszuka w sieci. Warto!
Po wszystkim ruszyliśmy na Kazimierz. Przed czasem zameldowaliśmy się w Psie Pięknym u Maćka Prusa i nieocenionego Daniela. Tam lejce zaczęły mi ulegać popuszczeniu i strzeliłem piwo. Może i dwa. Ale im bliżej spotkania tym włosy na głowie i brodzie zaczęły mi siwieć z tremy. W końcu pytania do Wieśka skurczyły mi się strasznie, do poziomu 1 na 2. A do tego na trybunach zasiedli profesjonaliści. Leszek i Mateusz.

Pot oblewał mnie strumieniami. Walczyłem ile fabryka dała. Widziałem zmęczenie na twarzy moich gości i już wiedziałem, że dwa spotkania to jednak za dużo. Ale stawaliśmy, mam nadzieję dzielnie i lipy nie było. Zwłaszcza po mojej stronie. Po wszystkim, czyli po gadaniu, podpisywaniu, fotografowaniu i innych, można było dać na luz. Luz był jak trzeba.

– Jasiu. A z kim to byłeś na biegunach? Z Kukuczką? – Kazik wypalił w stronę Jasia Meli, który też nas odwiedził.

– Taa. Z Kukuczką. Chciałbym. Z Kamińskim. Bo Kukuczka już niestety nie żył.

Było przemiło. Luz i małe alko robiły swoje. Miejsce obiadokolacji zaproponowała Notoryczna Kasia Narzeczona.
– Karakter. Na Brzozowej. Marsz.

Trafiła w sam środek naszych żołądków. I znowu kulinarnie byliśmy na szczycie. A to takie nasze małe hobby. Dobre jedzenie. Dobre towarzystwo. Dobry czas.

I to by było na tyle. Nie strach, nie błąd, nie krzyk. Pracujesz bez usterek!
Czego Wam i sobie w granicach zdrowego rozsądku życzę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.