Praca w Bel-Polu zaczynała mnie uwierać. Wszystko się pierdoliło. Sławek Shuty został pisarzem, a ja utknąłem na stanowisku sprzedawcy drzwi i paneli podłogowych. I co z tego że kierowniczym i z dobrą pensją? Kiedy do domu przychodziłem tak mocno sfrustrowany, że moi ukochani musieli uciekać przede mną w sobotnie popołudnia tam gdzie pieprz nie rośnie, czyli na działkę kochanych teściów.
Na początku roku 2008 kontaktu do mnie
szukał Jasiek, były bramkarz z Night Clubu 66, który wykorzystując zdolności i
wykształcenie swojej mamy, postanowił założyć biuro tłumaczeń. Wszystko
rozrastało się w tempie ekspresowym i ludzie byli potrzebni na już. Pół roku
zajęło mi analizowanie plusów ujemnych i minusów dodatnich, zanim podjąłem
decyzję o skierowaniu swojej kariery pracowniczej na inne tory.
Analiza była długa, podlewana procentami
i walką z myślami „co dalej chłopie”. Aż któregoś weekendu obudziłem się w
pustym mieszkaniu zlany potem, bo miałem koszmarne wspominkowe sny, które
przypomniały mi jak w salonie na ulicy Dobrego Pasterza dwa razy uniknąłem
śmierci. Pierwszy raz na moje życie zapolowała paleta podłogi panelowej o wadze
sześciuset kilo.
Stałem sobie pod stosem, wysokim na trzy
palety, podłóg i paliłem dyskutując z magazynierami, wspaniałymi chłopakami, o
robocie. Kiedy wypaliłem, wróciłem do swoich obowiązków sprzedawcy-kierownika.
Po jakichś dwu minutach jeden z magazynierów przybiegł spocony i nie mogący się
poprawnie wysłowić.
– Tomek. Ja cię. Ja cię. Tomek.
– Co się dzieje? Stało się coś?
– Tomek, Tomek nie uwierzysz. Te palety
przy których stałeś, te palety…
– Co te palety? Przyjechało nie to co
miało przyjechać czy co kurwa? – pozwoliłem sobie na męskie zaakcentowanie
zdania, bo nikogo na salonie nie było poza sprzedawcami.
– Nie!
– No to co?
– Jedna z palet pod którymi stałeś się
zsunęłą.
– Zsunęłą? Sama? I co? Duże starty?
– Zsunęła się w to miejsce na którym
stałeś…
Zbladłem. Poderwałem się po chwili na
równe nogi i pobiegłem zobaczyć co i jak. Papieros który zgasiłem butem w
miejscu w którym kilka chwil wcześniej paliłem został zmiażdżony. Na śmierć. A
mogłem to być ja…
Drugi raz był bardzie efektowny, bo
śmierć chciał mnie zabrać do krainy umarłych albo bardzo ciężko rannych, na
moich oczach. Sanawa Bicz.
Wokół naszego firmowego, wysokiego na
dwa piętra, parter z wielkim magazynem i piętro biurowe, baraku rosły wielkie
stare topole. Którejś soboty, już na fajrant, około godziny dwunastej w samo
południe, nadciągnęła straszna nawałnica. Najpierw deszcz lunął ogromny. Tak
mocno lało, że woda zaczęła się wlewać przez szczeliny w dachu. Pobiegłem wiec
na piętro pozamykać okna w biurach, bo kadra nie sprzedawców miała soboty
wolne. Oczywiście okna pozostawiali pootwierane, żeby w poniedziałek mieć
wywietrzone biura, i nie brali pod uwagę okoliczności innych niż swoja wygoda.
A natura ma to w dupie i wtedy pokazała to z całą swoją ogromną siłą.
Jak zamykałem okna, zerwał się wiatr. A
tam wiatr. Piździło jak na dworcu w Kielcach co wtorek. I kiedy zamykałem
ostatnie okno, z pobliskiego drzewa oderwał się wielki konar i jak zestrzelony
szybowiec zaczął pikować w moją stronę. Zdążyłem domknąć klamką okno,
odwróciłem się, a wszystko było jak na zwolnionym filmie, i odbiegłem na metr i
siedem centymetrów, a wtedy konar szybowiec pierdolnął w okno tłukąc szybę i
wyłamując futrynę okna. Szkło z rozbitej szyby obsypało mnie jak konfetti
zwycięzcę Bitwy na głosy, wbijając się swoimi drobinami w prawe ramię, a konar,
wielkości mojego uda zawisł kilkadziesiąt centymetrów od mojego odwłoku i
pustej jak zawsze głowy. Dobrze, że oddałem mocz pół godziny wcześniej bo bym
nie utrzymał z przerażenia. Choć i tak byłem mokry jak diabli, to nikt by nawet
nie zauważył.
Te wspomnienia przyspieszyły moją
decyzję o zmianie profilu zawodowego na cokolwiek. „Do trzech razy sztuka nie
zadziała w moim przypadku, wiec ratuj się kto może” postanowiłem i kilka dni
później dałem zaskoczonej szefowej, która pofatygowała się wraz z dyrektorami z
dalekiej Świdnicy, wypowiedzenie.
Po prostu chciałem żyć i tyle.
Kilka dni później rozpocząłem najkrótszą
pracę swojego życia, która zaprowadziła mnie przed oblicze prokuratury i
wysokiego sądu. Takich jaj nie wymyślił by najlepszy scenarzysta. A ja to po
prostu przeżyłem.
Zmian potrzebowałem z kilku powodów.
Towarzystwo belpolostwo mnie mierziło strasznie. Najpierw urodził się problem z
pracownikami, których jakość w czasach jakiej takiej prosperity
Rzeczypospolitej spadła, i szukało się jako tako rozgarniętych ludzi jak igły w
morzu siana, a jak do tego dodam, że miałem pod sobą między innymi alkoholiczkę
i mężczyznę z chorobą psychiczną, to sam się sobie dziwię, że mogłem w takim
towarzystwie pracować. Całe szczęście był Darek na sprzedaży, super ziomek z
Nowej Huty, wspaniała ekipa magazynierów, a i chory nie ukrywał przede mną
swoich problemów i wszystko było pod jaką taką kontrolą. Gorzej było z dziewczyną chorą na alkoholowe
nadużycie.
My alkoholicy to potrafimy się kryć z
naszą chorobą jak nikt inny. Dopóki nie zaczniemy przeginać. W moim przypadku,
bagaż doświadczenia jaki niosłem na swoim garbie, zdobyty podczas przygody
sportowej, plus doświadczenie życiowe i wyciągane odpowiednie wnioski, w pracy
zawodowej działały. Już nie mówię nawet o picu w pracy, ale nawet o
przychodzeniu w stanie ograniczonej świeżości. Trzeba było trzymać poziom
podczas pracy z ludźmi. Niestety w domu zdarzało mi się odreagowywać robotnicze
stresy i to było mega słabe.
Dziewczę, które z nami pracowało, to
była już kobieta tuż przed okresem przekwitania, z bagażem dwójki dzieci i
jeśli mnie pamięć nie myli, z rozwodem w życiowym ciwi. Jako sprzedawca była
nawet ogarnięta, może trochę wolno działała, ale dzięki temu unikała większych
wpadek. Czyli ogólnie wszystko się zgadzało, ale wadę miała jedną i w przypadku
sprzedawcy trochę słabą. Pachniała/śmierdziała ( wybrać można odpowiednie)
czosnkiem. Z tego powodu nasze rozmowy ograniczałem do maksymalnego minimum, bo
mnie zapach czosnku i palonych papierosów, zmieszany i wypuszczany paszczą zniechęcał
do konwersacji. Jeśli teraz dodam do tego jeszcze smród trawionego alkoholu, bo
szydło z wora wyszło, to sami sobie wyobraźcie jak wątpliwej przyjemności był
to pracownik.
Finansowo nie mogła narzekać. Podstawa
może nie powalała na kolana, ale w sumie z premią można było wyrwać miesięcznie
niezłą pensję. Ale to finanse powodowały, że dziewczyna ciągle szukała czegoś
lepszego i w końcu znalazła. Trafiła jakiegoś kolesia, zwolniła się i pojechała
z nim do Irlandii chyba. Tam miało być eldorado na miarę jej potrzeb. Szkoda
tylko, że zapomniała o wszystkim poinformować dzieci, które dzwoniły do salonu,
miesiąc po jej rezygnacji z pracy, bo chciały się dowiedzieć kiedy mama wróci
do domu. Niewiarygodne. Jak i to co z nią było nie halo, odkryliśmy podczas sprzątania
pracowniczej szatni. Po odsunięciu regałów, zza ich czeluści wysypały się
opróżnione z alkoholu buteleczki zwane małpkami. Kobieta wysmoliła w trakcie
swojej kilkumiesięcznej kariery kilka litrów wódy! Ciekawe ile przy tym czosnku
zeżarła? A to wszystko przecież kosztuje…
W jej miejsce poszukiwaliśmy kogoś na
sprzedaż detaliczną. Ja selekcjonowałem wstępnie, a następnie kierownik
odpowiadający za cały Kraków dokonywał zaklepania i kandydat stawał się
sprzedawcą. Ten jeden jedyny, wyselekcjonowany jak ziemniak na frytki w Maku,
od samego początku, kiedy otrzymał angaż, zaczął dawać po dupie. Podczas rozmów
wszystko było w jak najlepszym porządku, a jego praca w podobnej branży
zadecydowała o jego „być” na naszym okręcie. Od poniedziałku.
Zaczął jakoś tak, że zadzwonił tego dnia
z informacją, że mu dziadek umarł, więc dałem mu dzień na ogarnięcie, bo rozumiałem
jak człowiek może się czuć w takiej sytuacji. We wtorek dalej nie był gotowy,
bo ogarniał pogrzeb. Zjawił się więc z końcem tygodnia, spóźniony o dobre dwie
godziny, bo zapomniał na którą ma być w pracy. Szok po pogrzebowy pomyślałem,
ale kiedy wziął mnie na bok i jak starego kumpla zaczął się radzić co ma
zrobić, bo dostał dom po dziadku i musi zapłacić duży podatek, zacząłem się go
bać, tym bardziej, że rozmowa zmierzała do tego, żebym mu kasę pożyczył.
Przeprosiłem go serdecznie i kazałem zabrać swoje problemy do domu i zająć się
przystosowaniem do działań sprzedażowych.
Zrozumiał i po trzydziestu minutach
szkolenia poprosił o przerwę śniadaniową. Trwała ona ze czterdzieści minut i
wprowadziła naszego magika w stan innej świadomości. W jakim on świecie się
znalazł, zrozumiałem kiedy zaczął do mnie głośno artykułować, że klient wynosi
nie zapłacone drzwi ze sklepu. Poprosiłem go o spokój, bo klient zapłacił i
wynosił drzwi przez sklep a nie przez magazyn. Magik nie odpuszczał i wybiegł
za klientem, a ja polazłem na magazyn, żeby uspokoić swoje sto procent
pewności, że wszystko gra. Kierownik magazynu Darek potwierdził że jest ok.,
ale i zasygnalizował, że koleś jest jakiś lewy i chyba uzależniony od
wysokoprocentowego alkoholu, bo jak wrócił z przerwy, to za paletami, w części
magazynowej pochłonął pół litra jak kompot. Nie wierzyłem w to co usłyszałem,
ale jak zobaczyłem flaszkę osuszoną do ostatniej kropli, a po chwili najebanego
jak działo nowego pracownika w salonie, nie miałem wyjścia i porosiłem swojego
kiera o natychmiastowe usunięcie wrzoda z dupy. To była najkrótsza kariera
zawodowa jaką ktoś przeżył na moich oczach.
I jak ja miałem być normalny w takim
środowisku?
Próbowałem sobie to zrekompensować
finansowo, bo sprzedaż hulała jak trzeba, a ja od sprzedaży miałem płacone
gratyfikacje pieniężne. Ale progi premiowe jakie miałem ustawione wyrabiałem w
połowie miesiąca. Niestety nikt z centrali nie potrafił podjąć decyzji, a
szefowa całą jesienią przebywała w Grecji na urlopie, bo w naszym pięknym kraju
miała alergię na jakieś pyłki. A dyrekcja, pod postacią dwóch młodych wilków,
zainteresowana była bardziej pracownicami na szkoleniach, wprowadzaniem nowego
towaru za finansowe małe co nieco na boczku, ustawianiem kariery, niekoniecznie
w firmie szefów, ich dzieciom i innymi mniej lub bardziej ważnymi sprawami. A
ja byłem w finansowej dwunastnicy, a mogłem być już dużo dalej.
Gwoździem do mojej belpolowskiej trumny
okazał się jeden ze sprzedawców, który wmówił nam, że ma raka. Jestem
człowiekiem wrażliwym na krzywdę innych i na trasie jesiennej z Kultem, podczas
grania „Zegarmistrza światła purpurowego” zdarzało mi się za Darka pochlipywać.
Czy on tego raka miał czy nie miał, nie wiem do dziś, ale że postanowił firmę
na kilkanaście koła wydymać, dowiedziałem się wczesną wiosną, bo jego kombinacje
z kreatywnym fakturowaniem towaru nie mogły trwać w nieskończoność.
Brak wsparcia od najbliższego szefostwa,
które, co okazało się po moim opuszczeniu zakładu, przygotowywało się do
przejścia na swoje, pracownik kutas, problemy ze znalezieniem kogokolwiek
normalnego do pracy i kompletne niedocenienie mnie finansowo, przelało czarę
goryczy i postanowiłem skorzystać z propozycji pracy w Biurze Tłumaczeń
Symultanka. Tam miało być Eldorado na jakie chciałem zasługiwać, a wyszło jak
wyszło. Mega do dupy.
Ale co nas nie zabije to nas nie zabije,
bo życie jest za piękne żeby się poddawać. Trzeba tylko wyciągać odpowiednie
wnioski i żyć. Jakby nie było jutra.
Pracę w Symultance rozpocząłem jakoś w
dzień matki. Co prawda wcześniej na ulicy Balickiej byłem ze dwa dni, jeszcze
jako belpolowiec, żeby powąchać co i jak. Rozmach jaki zastałem na miejscu, plus
godna miesięczna kwota , wysokości najlepszego miesiąca w poprzedniej pracy,
ale miesiąc w miesiąc mająca być wypłacana, kilka znajomych twarzy dających
jaką taką gwarancję spokojnego wprowadzenia w tematykę pracy biura tłumaczeń, gwarancja
legalności przedsięwzięcia, którą dawali zatrudnieni tam tłumacze przysięgli i
wypalenie w sklepie z materiałami wykończenia wnętrz, pozwoliły mi podjąć
decyzję na tak.
Jednak nie wszystko jest złotem, nawet
jeśli się jako tako świeci. Pierwsze objawy, że mogłem postąpić zbyt pochopnie
podejmując decyzję o zmianie ścieżki kariery zawodowej nadchodziły od strony
najbardziej przyziemnych spraw. Primo, miałem godzinę w jedną i godzinę w drugą
stronę do roboty, co przy kwadransie tam i z powrotem do Bel – Polu, uciskało,
a pracowałem dziennie po dziesięć godzin. Weekendy miały być wolne, ale po
tygodniu okazało się, że w soboty i nawet w niedziele kierownictwo, a na takim
szczeblu zostałem zatrudniony, spotyka się też. Po dwóch tygodniach i mnie
kazano się stawić na takich dodatkowych godzinkach, w sumie to wuj wie po co.
Akurat tę sprawę chciałem rozstrzygnąć na swoją korzyść, bo z takim
zapierdolem, sześć dni w tygodniu o życiu rodzinnym nie mogło być mowy, a i
godzinowo wychodziło to do dupy bardzo, bo co z tego, że zarabiałem lepiej,
skoro kosztowało mnie to czasowo nieporównywalnie więcej , jeśli idzie o godzinowy
pobyt w pracy.
Po trzech tygodniach moje rozterki się
pogłębiły jak Rów Marjański, dalej nie wiedziałem co mam konkretnie robić, bo
wszystko pędziło jak koń bez głowy, do tego ktoś mi wysłał wiadomość, że firma
rok wcześniej miała w jednym z oddziałów nalot policji, że niby to co robi jest
nielegalne, ale skoro po roku nikt tej Hydrze łba nie ukręcił, to trochę się
uspokoiłem i nawet podjąłem strategiczną decyzję o zakupie liczarki do
banknotów. Był to sygnał ode mnie w firmowy świat, że powalczę o rozwój firmy i
spróbuję uporządkować siebie w jej strukturach.
Młodszym czytelnikom wyjaśnię czym
zajmowała się firma. Otóż, na początku dwudziestego wieku, do Polski płynęły
szerokim strumieniem używane samochody z zachodniej europy i żeby je w naszym
pięknym kraju zarejestrować, trzeba było u tłumacza przysięgłego przetłumaczyć
dokumenty z języków zachodnich na polszczyznę. A tłumaczenia było tam jak kot
napłakał, bo wszystkie informacje były szablonowe i jedynie jakieś wpisy w
dowodach wymagały znajomości języka na
poziomie ponad gimnazjalnym. Ale wyszkolony tłumacz musiał do tego być, bo nie
po to się na studiach męczył jak Jezus na drodze krzyżowej, żeby byle kto miał
brać za niego ten lekki kawałek chleba z masłem, szynką i pomidorem.
No i Jasiek zrobił kombinat tłumaczeń na
cały kraj. Może i nie wszystko tam hulało zgodnie z przepisami jakie obowiązują
podmioty gospodarcze w naszym kraju, ale żeby zrobić raban na cały kraj za coś,
co nawet przy Amber Gold nie stało? Tak mogło stać się jedynie w przypadku
ataku na jakiś tam odłam kasty, za który uważali się i pewnie uważają, tłumacze
przysięgli, a nie grabieży na zwykłych ludziach. Bo w przypadku Symultanki okazało
się, że po usprawnieniu machiny tłumaczeń, można, przy odpowiednim
zaangażowaniu, zjadać największy i najsmaczniejszy kawałek tortu, bez lizania
kogoś po stopach. Klient dostał szybko i tanio, tłumacz stracił dużo i za nic,
i trzeba było zrobić potężny raban.
Nawet nie zdążyłem się przystosować do
jakichkolwiek zadań kierowniczo-robotniczych, kiedy po czterech tygodniach
mojej przygody, w piątek, z samego rana
do Symultanki wparowały oddziały policji, pod kierownictwem panów walczących z
przestępczością zorganizowaną. Coś chyba wisiało w powietrzu, bo tego dnia
frekwencja robotników nie była zaduża,
ale może to przez piątek tak się stało? Ja przylazłem jak zwykle, bo jako świeżynka
nie miałem wyboru. Prawa do urlopu nie nabyłem jeszcze, a spóźnianie się do
roboty nie jest w moim stylu. Tak oto zostałem najwyższym rangą pracownikiem
firmy, pod kuratelą którego policjanci zabezpieczali dokumenty, komputery i
nawet moje oczko w głowie, liczarkę do banknotów.
Ludzi którzy tego dnia przyszli do pracy
spisano, za kierownictwem wydano polecenia zatrzymania lub dowolnego zgłoszenia
się na wskazane komisariaty. Pierwsze osoby wylądowały w aresztach. Sam z
siebie strachu nie czułem, bo moja wiedza na temat działalności firmy była
jeszcze wtedy taka sobie i nie zdawałem sobie sprawy jak wielki atak
przypuszczono na firmę. A okazja była znakomita, żeby upierdolić bandę
dzieciaków za nic. Bo uskładało się nas przestępców ponad osiemdziesiąt osób, a
w takim Amber Goldzie winne okazały się tylko trzy osoby. Za to średnia na dwie
grupy wyszła ponad czterdzieści osób na organizację. Da się zrobić statystyki?
Da!
Cały dzień zszedł mi na pilnowanie
zabezpieczanego sprzętu, podpisywanie protokołów i objazdy innych krakowskich
punktów, z czego odnalazł się nawet taki, którego super grupa od przestępczości
zorganizowanej nie zauważyła. Z całego kraju spływały meldunki o przejmowaniu
punktów Symultanki. Po wszystkim polazłem do domu, nie zdając sobie sprawy co
za dwa dni się wydarzy.
A było tak. Mój najbliższy współpracownik,
opoka firmy od samego początku, dostał sygnał żeby stawić się na komendę, albo
będą na niego polować. Skontaktował się więc ze mną i poprosił, żebyśmy
pojechali razem, bo czuł, że może to być wycieczka w jedną stronę. Umówiliśmy
się na niedzielę, bo wymiar sprawiedliwości pracuje jak monopolowy, dwadzieścia
cztery godziny na dobę. Na ulicy Mogilskiej stawiliśmy się zaraz po godzinie
dziewiątej. Kolegę zabrali na przesłuchanie, które trwało i trwało i trwało.
Zdążyłem zjeść śniadanie w kantynie, poumawiać się na wieczorny finał
Mistrzostw Europy 2008, którego jeden z meczy, naszej repry i Austrii widziałem
na żywo, i kiedy już miałem dość siedzenia bezczynnego, policjanci dostali od
prokuratury rozkaz przesłuchania mnie, bo i ja zostałem podciągnięty pod udział
w zorganizowanej grupie przestępczej. Przemaglowano mnie ekspresowo i po trzech
godzinach wspólnego zastanawiania się z funkcjonariuszami którzy rozpracowywali
Symultankę, na jakiej podstawie, skoro ledwo co robotę zacząłem, jestem
zorganizowanym bandytą, kazano mi czekać na decyzję z góry. Kolegę zabrano do
aresztu, a moje „oglądnę czy nie oglądnę finał” ważyło się przez kolejne dwie
godziny. Łaska prokuratury była wielka. Tym razem mi się upiekło. Ale byłem tak
zmaglowany, że z finału nie pamiętam nic.
Kolejne kilkanaście dni meldowałem się
na Mogilskiej, bo okazało się, że przygotowania organów były niekompletne i o
kilku oddziałach nikt nic nie wiedział. A do mnie dochodziły informacje, że
robotnicy chcą kasy, pomimo tego, że płacone mieli tygodniówki i jakichś
zaległości wielkich nie było, pomimo tego postanowili sobie wyrównać stratę w
pasywach firmy. Ogałacania firmy wolałem uniknąć, nie wiem czy wierząc w to, że
sprawa się wkrótce wyjaśni i ruszymy z kopyta, czy bardziej z wkurwu na hołotę,
która nie kumała jak się sprawy mają.
W międzyczasie dostałem zarzuty, z
artykułu 258 kodeksu karnego, zakaz opuszczania kraju, meldowanie się raz w
tygodniu na komendzie i straciłem właśnie robotę. Zostałem z gołą dupą na
lodzie i świeżo podpisanym kredytem na najbliższe trzydzieści lat. Ależ chciało
się żyć!
Spinki z wymiarem sprawiedliwości, pod wszystkimi
postaciami, były nieustające. Moim punktem meldunkowym był oddział policji na
os. Złotej Jesieni. Jako dziewica w sprawie dozoru, udałem się pełen pokory na
pierwsze meldowanie, pokazać że jestem. Grzecznie stanąłem w kolejce do
okienka, i kiedy po kilkunastu minutach usłyszałem smutne „Czego?” i tylko
kurwy zabrakło w zdaniu, pewnie z grzeczności do petenta, odparłem:
– Dzień dobry. Nazywam się Tomasz
Gomółka i mam dozór. Przyszedłem i się zgłaszam.
Cisza i wzrok spode łba nie wróżyły, że
się zaprzyjaźnię z panem policjantem z dyżurki. Po kilku minutach w okienku
pojawił się w okienku zeszyt i instrukcja słowna. Krótka i rzeczowa.
– Tu się podpisać.
– Dziękuję. Pożyczy mi pan długopis?
– A co to jest? Instytucja charytatywna?
– wydarł się na mnie obrońca sprawiedliwości i już mnie tym kupił.
– A co ja kurwa, bandytą jestem? Jeszcze
mi nikt kurwa niczego nie udowodnił! Ma pan problem z pożyczeniem długopisu?
Bez łaski! – podjąłem rękawicę i odwróciłem się na kolanie i wyszedłem
poirytowany.
Do najbliższego kiosku, gdzie zakupiłem
pięć długopisów.
Znowu stanąłem w kolejce i powtórzyłem
jak mantra:
–
Dzień dobry. Nazywam się Tomasz Gomółka i mam dozór. Przyszedłem i się
zgłaszam.
Z drugiej strony było tylko milczenie i
wyraz twarzy sugerujący mega wkurw. Osobnik podał mi zeszyt, gdzie złożyłem
swój autograf, czytelnie, żeby nie dać mu powodów do kolejnego ataku. Pomimo
tego dalej patrzył na mnie spode łba, na co ja położyłem na blacie wszystkie długopisy
i powiedziałem:
– Prezent dla krakowskiej policji od
nowohucian.
Chłop się zdziwił, zaskoczył i jak
odchodziłem, darł mordę:
– Zabieraj to? Co to jest?
„Gówno” myślałem w myślach, „Gówno, zjedz
je równo”
Latem, jak to latem, pojechałem z
rodziną do Unieścia, jak co roku od lat kilkunastu, wcześniej składając wniosek
o możliwość zameldowania się w komendzie w Koszalinie. Pani prokurator
oczywiście nie poszła mi na rękę i musiałem dymać w połowie urlopu przez cały
kraj, żeby jaj nie było, czyli jakiegoś aresztu. Dzięki temu miałem
kilkadziesiąt godzin na myślenie i wymyśliłem. Prokuratorka staje się moim
wrogiem numer jeden. Nie mogłem doczekać się następnego spotkania.
Bez pracy nie ma kołaczy. Zostałem więc
z gołą dupą i rodziną na utrzymaniu. Na szczęście pomocną dłoń wyciągnął do
mnie brat i jego wspólnik, a mój przyjaciel Borys. Zatrudnili mnie w swoim
zakładzie pracy, nie byle jakim, bo był to Night Club. Coś tam próbowałem
robić, ale ciągle szukałem roboty na stałe w mniej rozpraszającym życie
środowisku.
Koło roku dwa tysiące dziewiątego
zostałem wezwany do prokuratury na przesłuchanie. Baba mnie tak wyżęła, że po
kilkugodzinnym przesłuchaniu wróciłem do domu. Podczas tego spotkania podziękowałem
jej za urozmaicenie urlopu i kilka razy zadałem pytanie dla mnie kluczowe:
– A co ja tutaj psze pani kurator robię?
– Niech pan nie udaje. Był pan w grupie!
– W jakiej dupie, yyy, grupie? Przez
cztery tygodnie chodziłem do pracy, jak każdy. Mam umowę, zapłacone składki.
Jaka dupa, yyy, grupa???
– Mamy pana zdjęcia z niedzielnych
zebrań kierownictwa.
– No i? Odrabiałem dwa dni wolnego,
które wziąłem żeby pojechać do Wiednia na Mistrzostwa Europy. Dlatego byłem dwa
razy w niedzielę w pracy.
– Na spotkaniach! Na spotkaniach
kierownictwa. Niech pan z siebie nie robi idioty.
– No tak. Wystarczy, że pani to robi…
W mózgu pani prokurator musiała się
otworzyć jakaś klapka chyba wtedy, bo podczas naszych spotkań w sądzie chciała
we mnie poszukać sobie wsparcia dla swojej tezy o mega grupie. Ale ja miałem to
gdzieś.
W dwa tysiące czternastym roku naszej
ery zaczęła się prawdziwa zabawa. Zabawa w (o)Sąd. Miałem już wybranego
adwokata do obrony mojej godności osobistej, i do momentu rozpoczęcia rozpraw,
korzystałem z jego pomocy. I pewnie korzystał bym dalej, gdyby nie bieda i
matematyka. Okazało się bowiem, ze sprawa Symultanki jest jedną z największych
spraw jakie wydarzyły się w Krakowie w ostatnich latach, liczba oskarżonych
jest imponująca jak mało kiedy, i kroi się kilkadziesiąt rozpraw, co najmniej.
Dostałem oczywiście odpowiednią zniżkę, ale proste działanie matematyczne mnie
rozłożyło na łopatki.
Jeśli udział w jednej rozprawie ma
kosztować mnie trzysta złotych, rozpraw niech będzie sześćdziesiąt, to muszę
wyskoczyć z osiemnastu koła! Takich jak ja jest ponad osiemdziesięciu, czyli
robi się piękna kwota, ponad półtorej miliona! A jeden z kolegów, już popłynął
wtedy ponad dwadzieścia tysięcy, czystych, nieopodatkowanych pieniędzy i dostał
za to nic, czyli przesiedział w areszcie swoje. Wiwat sądy! Wiwat
sprawiedliwość.
Nie bardzo chciałem stawać naprzeciw
hydry zmutowanej samotnie, więc po ustaleniach, wraz z adwokatem, złożyliśmy
pismo o obrońcę z urzędu. Po kilku miesiącach otrzymałem pismo, że dwa lata
temu miałem majątek jak półKulczyk, i ogólnie mam się pocałować w dupę. To
wystarczyło, żebym podjął decyzję o SAMODZIELNEJ OBRONIE SWOJEJ GODNOŚCI
OSOBISTEJ.
I wysłałem tez pisemko do prokuratury,
co o tym sądzę. ( Kopia oryginału poniżej)
KRAKÓW 03.03.2014
Sąd Okręgowy w Krakowie
Dotyczy sygn. akt X XXX/XX z dnia
4.02.2014
Po przeczytaniu Państwa uzasadnienia do zarządzenia w
sprawie przyznania obrońcy z urzędu, śmiem stwierdzić, że uzasadnienie o nie przyznaniu mi obrońcy z urzędu,
zastosowane w Państwa piśmie jest co najmniej skandaliczne. Tylko przez
grzeczność postaram się nie używać mocniejszych sformułowań.
Przypomnę tylko Państwu że nasza przygoda rozpoczęła się w
roku 2008. Od 6 lat, zdaniem
prokuratury, ciążą na mnie zarzuty udziału w zorganizowanej grupie
przestępczej. Mało tego, po 20 kilku dniach pracy, zostałem zaliczony w poczet
kierownictwa tej organizacji. Nie wiem czy to miało na celu połechtanie mojej
próżności, czy po prostu przygotowanie mnie do wysupłania dużej kwoty
pieniężnej w celu oczyszczenia się z zarzutów.
Czemu więc oświecone, wykształcone głowy odrzucają mój
wniosek? Bo zarabiam 2000 zł ( zazwyczaj sporo mniej ) miesięcznie, jestem
właścicielem mieszkania ( tego jeszcze nie wiecie, jak wnioskuję z pisma )
współwłaścicielem drugiego mieszkania ( tutaj już coś Państwu świta ale jak
udowodnię poniżej nie do końca), kupionego na kredyt za franki szwajcarskie
które zorganizowana grupa przestępcza bankowa ( której do dzisiaj włos z głowy
nie spadł) wywindowała po 6 miesiącach celowego działania franka do kwoty,
która powoduje, że mieszkanie jest warte 50 % kredytu. W tym przypadku mogę się
uznać za głupka i frajera. Dałem się oszwabić w „Państwie prawa”. Mea culpa.
Kolejny kwiatek do sądowniczego kożucha dotyczy oszczędności. Sic, 6 lat od
zebrania twardego materiału dowodowego, wspomniane wyżej oszustwo kredytowe, 5
lat kryzysu, w którym 6 miesięcy spędziłem na bezrobociu, a Państwo mówicie o
moich oszczędnościach ?! Gratuluję wspaniałego samopoczucia. Informuję zatem ze
za oszczędności zakupiłem auto, które po 4 latach jest warte 15 000 zł i służy do tego, żeby moje
dziecko mogło bezpiecznie być zawożone do i przywożone ze szkoły. Ponieważ
Państwo nie jesteście w stanie w mieście Krakowie zapewnić swoim obywatelom
minimum bezpieczeństwa, posiadanie samochodu jest niezbędne i proszę zapomnieć,
że będę się zastanawiał nad jego sprzedażą, żeby za 10 000 zł oczyścić się
z tak niewiarygodnych i absurdalnych zarzutów.
Do zobaczenia na sali sądowej.
Nie pozdrawiam
Tomasz Gomółka
Na pierwsza rozprawę poszedłem
stremowany, ale mimo wszystko bojowy. Oczywiście wystroiłem się na tę okazję
odpowiednio, bo nie ma niczego lepszego niż dobre samopoczucie. Jako katol,
wystroiłem się w koszulkę Luxtorpedy z Maryjką Zawsze Dziewicą, nałożyłem na
klatę różaniec i okryłem to wszystko bluzą. Też Luxów i też z Maryją. Wśród pań
i panów w sukienkach, „bandytów” w garniturach i garsonkach, wyglądałem jakbym
się z choinki urwał. I o to mi chodziło. Ta sprawa to nie była moja bajka, choć
miałem w niej grać jedną z głównych ról. Pani prokurator parsknęła na mój
widok, ja odwdzięczyłem się wilczym pomrukiwaniem i było bosko. Wojna trwała w
najlepsze.
Największym problemem w tym całym
zamieszaniu było wygospodarowanie czasu na osobiste stawiennictwa się na
rozprawach. Jako robotnik w sklepie, musiałem brać urlopy, żeby być w sądzie.
Po kilku żenujących spektaklach nabrałem rutyny, i ustalałem z panią sędziną,
kiedy mam być, bo będzie o mnie gadane. Szła mi na rękę, choć na którejś z rozpraw
doprowadziłem ją do szewskiej pasji. Długo nie mogłem nauczyć się odpowiedniego
słownictwa, co nie dziwi, byłem naturszczykiem amatorem adwokatem, i zamiast
wysoki sądzie, zwracałem się do sądu na pani, choć najchętniej przeszedł bym na
ty, bo jej wysokość była, na oko, młodsza ode mnie. Do poprawności sądowej
przywołała mnie możliwa kara finansowa, którą chciano mi wlepić, więc się
spinałem w sobie, koncentrowałem odpowiednio, i sąd, pomimo tego, że był niższy
ode mnie, został najwyższym.
Rozprawy były, albo ich nie było, chociaż
większość z nas przychodziła na wskazane terminy. A to sąd się pochorował, a to
prokuratura, a to obrońca z urzędu nie dotarł a miał być i bez niego maszyna
nie mogła zadziałać. Zaobserwowałem też, że na naszych spotkaniach, adwokatów
zastępują ich praktykanci, zainteresowani bardziej grzebaniem po Onecie, niż
robotą. Zwracałem więc im uwagę na niestosowne zachowanie, i na piątej
rozprawie siedziałem już sam, bo chyba byłem nie miły. Lody zaczęły się
przełamywać w okresach mojej aktywności, zwłaszcza podczas zadawania pytań
oskarżonym, jeśli ci zgodzili się na to, żeby im pytania zadawać. Byłem, modne
słowo będzie, kurewsko merytoryczny i wprowadzałem chaos w procesie. Teza z
góry założona pokrywała się pajęczyną pęknięć, jeśli chodzi o moją osobę.
W końcu nadeszła godzina zero, i miałem
stanąć przed obliczem naszej najwyższej. Sześć albo siedem lat po tym, jak
zostałem członkiem. Zorganizowanym. Przygotowywałem się sumiennie.
Konsultowałem ruchy u oryginalnego adwokata, przyjaciela rodziny, czytałem
swoje zeznania z pierwszego w życiu przesłuchania przez prokuratorkę i
czerwieniłem się ze wstydu. Faktycznie wyglądałem jak człon w tych zeznaniach,
ale szybko połapałem się w tym, że miały one miejsce rok po zamknięciu biur, a moja
wiedza była wtedy o kilka poziomów do potęgi entej większa. Musiałem to tylko
udowodnić. Postanowiłem więc odwołać swoje poprzednie zeznania i złożyć je na
świeżo. Sąd się wkurwił, bo dodawało mu to roboty, ale z zaciśniętymi zębami
maglował mnie jak juniora. I to wystarczyło, żebym zaczął się wkurwiać i gubić.
I wtedy nastąpił cud nad cudy. Adwokaci innych oskarżonych zaczęli mnie
wspierać, wykazywać błędy proceduralne, błędy w spisywaniu moich zeznać,
przekręcaniu znaczeniu zdań. Poczułem wtedy taką jedność ze mną z ich strony,
że do dzisiaj na samą myśl o tym, łza mi się w oku kręci. Zaczęliśmy grać w
jednej drużynie.
Lata leciały, rozpraw było już ponad
setkę i zbliżał się Grand Finale, ale nadchodziły kolejne wakacje. Najwyższy
sąd chciał w wakacje zakończyć zabawę, ale na ogłoszenie terminów rozpraw w
lipcu, odezwał się głos rozsądku pod postacią prawie siedemdziesięcioletniej
Pani Adwokat.
– Wysoki sądzie! – rozpoczęła z klasą
jakiej ja dopiero się uczyłem. – Ja od czterdziestu lat mam w lipcu urlop i
składam wniosek o nie wyznaczania terminów posiedzeń w miesiącu lipcu.
– Dobrze pani mecenas. W lipcu się nie
spotykamy.
Siedzący obok mnie młody wilk
adwokatury, bąknął pod nosem z wielce skwaszoną miną:
– A ja mam w sierpniu kurde.
To mi wystarczyło.
– To weź i zgłoś.
– Taaa. Sam se zgłoś. – odparł dalej
skwaszony.
A mnie nie trzeba było dwa razy
powtarzać więc podniosłem rękę jak w pierwszej klasie szkoły podstawowej.
Wysoki sąd zauważył.
– Tak panie Gomółka.
– A ja jako obrońca Tomasza Gomółki, Tomasz
Gomółka, mam urlop od lat dwudziestu w sierpniu i wnioskuję o nie wyznaczanie
terminów na miesiąc sierpień.
– Dobrze. Zatem najbliższe spotkanie
wyznaczam na wrzesień.
Czułem się jak u siebie i zaczynałem
żałować, że na prawo nie poszedłem, tylko siatkówka i picie i muzyka były mi w
głowie. Pewnie bym teraz sądów bronił, a może i Sharksów i Judegangów.
W końcu w tym wrześniu żeśmy się zaczęli
spotykać, ale odczytać wyroku sądu nie szło, bo co rusz kogoś brakowało z tych,
którzy być powinni. Aż w końcu zebrał się komplet i ogłoszono co następuje. W
wielkim skrócie podam tylko, że wszystkie wyroki zostały utrzymane, poza jednym
łajzom, któremu obniżono proponowaną karę, do minimalnego minimum, czyli pół
roku w zawieszeniu na rok. Ciekawe czy wiecie komu?
Część z osądzonych pogodziła się z
wynikiem i postanowiła olać sprawę, bo miała już dość, po dziesięciu latach
kopania się z koniem i postanowiła przeżyć zawiasy i oczekiwać na zatarcie
wyroku, pozostali się postanowili odwołać, i liczyć na cud. Najmniej zadowoleni
byli ci, którzy mieli obrońców z urzędu, bo jako przegrani dostali wyrok i
jeszcze muszą kasę zapłacić jako pokonani.
Dla mnie podjęcie decyzji było najmniej
istotne i pewnie bym sprawę już olał ostatecznie, ale skoro jestem niewinny, o
czym przypomniał mi zawodowy adwokat, przyjaciel rodziny, to czemu o to nie
powalczyć? Złożyłem więc pismo do sądu drugiej instancji, w ostatniej chwili, o
godzinie dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt ostatniego możliwego dnia i biję się
dalej.
I wiecie co? Jest ciekawie, bo jak się
okazało, skazały nas pisiory a odwołujemy się u platfusów, a ci mogą po złości
odwrócić konia ogonem.
I tylko gdzie jest w tym wszystkim
sprawiedliwość? No jak to gdzie?
W DUPIE! 😉
Ściskam. Członek.