8. Warszawa I 7.11.2019

8. Warszawa I 7.11.2019

Jak to w środku tygodnia, a czwartek jest takim trochę dalszym środkiem tygodnia, do roboty w Kult Ochronie ruszyłem z roboty w teleskopach. Po ustaleniu z kierownictwem Kultu, do stolicy przedostaliśmy się z Arkiem Pendolino nem. W sumie innej możliwości nie było, jeśli miałem połączyć dwie prace. I jeszcze złapać chwilkę oddechu w hotelu. W Wawie śpimy niedaleko klubu Stodoła, warunki są godne, więc wszystko się zgadza.

Przejazd wykorzystałem na pisanie wspomnień z trasy, z poprzedniego tygodnia, troszkę poczytałem lekturę, której analizę zlecił mi kolega Poeta Świetlicki Marcin, a która to lektura, Volkera Kutschera, zatytułowana” Śliska Sprawa”, jest bliźniaczym, stylowo i czasowo, wyrobem zbliżonym do dokonań naszego pisarza, Marka Krajewskiego. Podobno nasz pisarz wzoruje się na obcym pisarzu i są z tego tytułu zgrzyty. Przeczytam, to się odniosę, co do jakości obu panów. Na razie nie ma co strzępić klawiatury. Dwie godziny podróży minęły jak ćwiarteczka wiśni, którą dostałem na drogę w prezencie. I ani się obejrzałem, ani poczułem, jak byliśmy na miejscu.

Przed hotelową instalacją, dokonaliśmy zakupów na wieczór, żeby po pracy nie latać po mieście w poszukiwaniu płynów regeneracyjnych. Po czym stanęliśmy, w recepcji, do meldunku. O ile ja dostałem przydziałowa jedyneczkę z łożem małżeńskim, o tyle Cytryn nie figurował na liście naszej ekipy. Mało tego, nawet jego dopisanie w celu uzyskania własnego M, nie wchodziło w rachubę, bo nie było już wolnych pokoi. Wszystko opanowali goście i zespół Lao Che, z którym się przyjaźnię na stopie prywatnej, i ich pobyt koncertowy w stolicy oraz nocleg w tym samym obiekcie bardzo mnie ucieszył. Liczyłem na to, że po naszych zajęciach spotkamy się i może nawet dokonamy jakiejś małej konsumpcji czegokolwiek.

Wróćmy do recepcji i naszego meldunku. Ponieważ w łóżku małżeńskim mieszczą się dwie osoby, przygarnąłem kolegę, pomimo niechęci pani na recepcji, każąc jej także wyjaśnić sprawę z naszym menedżmentem. Zresztą sam też do kierownika napisałem, a on szybko oddzwonił i obiecał sprawę wyjaśnić. A wyjaśniać nie było czego, skoro pokoi było brak. Więc po kolejnym telefonie, potwierdziłem chęć współdzielenia pokoju z Arkadiuszem, ale pod warunkiem, że nasz pokój będzie na śniadaniu liczony 1 + 1. I teraz sobie właśnie razem polegujemy, pracujemy i słuchamy muzyki, czekając na Stodołę II.

Do pracy wyszliśmy wcześniej, bo strasznie chciałem szybko zobaczyć się z kolegami z techniki, za którymi się strasznie stęskniłem, a do tego Roman jako miejscowy, miał stanąć na wysokości zadania. I oczywiście, czego w najczarniejszych snach się nie spodziewałem, nie stanął. Dzięki temu wszystko było takie nijakie, ale do czasu. Pewnie chcielibyście zapytać co to za zadanie, więc spieszę donieść, że Roman miał załatwić darmowy wstęp do darmowych Łazienek. I nawet to mu tym razem nie wyszło. Ale dziś też jest dzień Romku!

Stodolniane koncerty łączą się z dużą ilością gości na zapleczu sceny. W tym roku jest tak duże zapotrzebowanie, że ochroniarze, jako szósty gatunek grupy, ci poza stoliczni oczywiście, dostali po jednej wejściówce na trzy dni. O losie słodki, jak tak można. No nic, ja swoją wykorzystałem na zaproszenie Rozalki, dziewczynki którą poznałem na wakacjach na Teneryfie. Tak pracowitego i ogarniętego dzieciaka nie znam. W nagrodę za to, zaprosiłem ją trzy miesiące temu na koncert kultu w Warszawie, a ten wypadł w czwartek i Rozi pasowało. Więc połapałem wszystko z jej rodzicami i spełniłem swoją obietnicę, a dziecięce marzenie, o byciu VIP gościem, co stało się jawą. Ze strony innych byli, między innymi, Olga od filmu o Kulcie, synowa Kazika z córkami i swoja mamą, Mrufka – syn Zaciera, chyba żona Jarka Ważniaka, ale bałem się podejść i przywitać, bo Jarek po siłowniach wyglądem i mową ciała nie zachęca do obściskiwania się z jego ukochaną. Rozumiem doskonale. 
Jako suport zagrał band Janusza Staszewskiego. Do przedostatniego kawałka było nieźle, ale pod koniec się wszystko trochę rozlazło i każdy grał raczej sobie, a trębaczowi to chyba trochę zabrakło pary, albo mu ktoś nuty podprowadził. Ostatecznie oceniając, było przyzwoicie, co publika doceniła brawami.

A potem to nadszedł już nasz czas. I czas Kultu, który na swoich śmieciach jest skoncentrowany potrójnie. No, może panu Jankowi było trudniej , ale wysyłanie wiadomości po próbie, niejednemu potrafi skomplikować życie, przez co nie udało mu się zejść do zera przed występem, co z kolei w mojej subiektywnej ocenie wyszło wszystkim na plus, bo Jasio zagrał jak z nut. Bez usterek, pomyłek, i innych muzycznych niuansów. Jak zawodowy zawodowiec. Podobnie jak my, ludzie fosy, którzy w czteroosobowym zestawie, od lewej: Daro, Cytryn, ja i Guma, plus delikatne wsparcie kolegów ochroniarzy ze Stodoły, odstawiliśmy tak profesjonalną robotę, że aż nie mogę w to uwierzyć do teraz.

Wyszliśmy niesamowicie skoncentrowani i mocno wierzący w swoje umiejętności. Wyglądaliśmy wszyscy jak Gołota z genotypem Bruca Lee i urodą Agaty Wróbel. Bo w Warszawie zawsze było ciężko, a stanie w czteroosobowym składzie, wymaga profesjonalizmu mistrzów klasztoru Schaolin. Lotnicy ruszyli gdzieś od trzeciego kawałka, byli raczej myśliwcami niż bombowcami, i wszystko było w najlepszym porządku. Aż nie nadleciał Antonow. Antonow leciał bez koszulki, i już miał u nas przechlapane. Bo my oślizgłych typów nie poważamy. Na szczęście Aen nie zdążył się zapocić na ślisko i złapaliśmy go bezpiecznie, po czym Cytryn zapytał go grzecznie czy ma koszulkę, i po otrzymaniu potwierdzenia, kazał mu się ubrać w podskokach, na co Antonow coś tam zaczął się do nas sapać. Nie minęły dwie piosenki ,a Antonow znowu nadlatywał. Nie bez trudu, tym razem ja go sprowadziłem na ziemię, po czym An coś zaczął do mnie bełkotać, zionąc niemiłosiernie smrodem z wnętrza swojego najgłębszego ja. Był to bukiet niestrawionego piwa i zapach z końca dwunastnicy. Mało nie oddałem obiadu do fosy. Kiedy wydawało się, że Antonow poleciał zatankować i będzie chwila spokoju, przed barierkami doszło do jakiegoś spięcia pomiędzy publicznością. Zanim zdążyłem ocenić sytuację, szedł dumnie w moją stronę jakiś koleś z uniesioną nad głową ręką, pokazujący wszystkim obraźliwy gest środkowym palcem, zwany fak ju. Kazałem mu podejść do barierek w celu wyjaśnienia zamieszania, bo kompletnie nie wiedziałem o co kaman, spojrzałem też na Darka i Cytrynowego, bo zło miało miejsce w ich sektorze, a ci pokazali mimiką twarzy, niczym sędziowie VAR, że należy się delikwentowi czerwona kartka, na co zareagowałem błyskawicznie, wyjąłem klienta z publiki, w międzyczasie wezwałem Czeczena, nasze wsparcie ochroniarskie z ramienia Stodoły, gestem lewej ręki, i po postawieniu łobuza w fosie zakomunikowałem mu najgrzeczniej jak umiałem, że ma wypierdalać. Na to on z pokorą przyjął karę i w towarzystwie miłego Czeczechusia opuścił lokal. Nawet przez chwilę bałem się, żeby nasz kolega ze stodolnianej bramki go nie zakopał, ale wrócił za szybko, żeby tak zrobić. No chyba, że dół z wapnem już był gotowy i go tylko tam zepchnął. Ale co poza obiektem się dzieje, to nie moja sprawa.

Na chwilę się uspokoiło, koncert miał się ku końcowi, ale Antonow odzyskał wigor. Tym razem, po wylądowaniu, okazał się trzeźwiejszy niż podczas wcześniejszych lotów, i nawet mi podziękował za pomoc. Po kolejnych piętnastu minutach byliśmy kolegami i nawet dostałem zaproszenie do niego do pracy, do jednostki wojskowej, na kawę dnia następnego. Bo Aen był żołnierzem i chciał mi przyszpanować, drąc mi się do ucha: Piąta Brygada Komandosów Bosych, rocznik siedem cztery! Na co ja mało się gumą nie zakrztusiłem i wydarłem mu się w twarz: Czerwone Berety! Rocznik siedem trzy! Kolo wybałuszył gały, że ja taki stary jestem, a nie wyglądam, do tego te berety go zaskoczyły, bo to jednostka elitarna, oddał mi więc pokłon, a ja przypomniałem sobie, że z czerwonymi beretami to kojarzy mi się tylko moja mamusia, bo taki nosiła. Ale na dokładne tłumaczenia nie było czasu, bo był hałas i inne obowiązki. Znowu więc zostałem samcem alfa, generałem dywizji, czy w ostateczności kierownikiem zmiany na stacji benzynowej w oczach obcych mi ludzi.

Po robocie uderzyliśmy, przez Żabkę do hotelu, bo na włóczęgę po knajpach jesteśmy z Cytrynem za leniwi. Nawet na to, żeby się po pracy opić jesteśmy za leniwi, więc sami pomyślcie, jakie nasze życie jest nędzne. Ale! Około północy wróciło ze swojej roboty w Palladium Lao. Połapałem się więc z Rysiem na papieroska przed hotelem, po czym poszliśmy zwizytować pokój Wieży i Maćka. Rysio poszedł odpoczywać, a ja zostałem jeszcze u kolegów na przyjacielskiej lampce wina białego i takim dziwnym papierosie. Koledzy opowiedzieli mi o swojej podróży do Pragi, ja im poopowiadałem o Wiśle w ogniu i moich bramkarskich przygodach w szeregach Kult Ochrony, po czym, w okolicy godziny drugiej poszedłem do siebie spać.

W końcu przede mną był kolejny ciężki dzień, z wyprzedanym do ostatniego biletu koncertem numer dwa. O rozprężeniu zwieraczy nie było więc mowy. Czujność, trzeźwość koncentracja, powiedziałem sobie po wieczornym pacierzu i poszedłem spać, śniąc o tym co było, co jest i co ma być. Oby więc nam się! Do kolejnego!

671Aktywność

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.