12. Nowa Ruda 15.11.2019
Do Nowej Rudy, Rudej, wybierz właściwe, miejscowości pod granicą z Czechami, dotarliśmy sprawnie i bezpiecznie. Jolo umie to robić doskonale. Miejsce naszej wieczornej pracy znajdowało się w kompleksie sportowym, w skład którego wchodziły : basen, boisko piłkarskie pełnowymiarowe z trybuną niewielką po jednej stronie, która była przyklejona do hali, a nawet do hali i sali, bo ktoś w Rudej miał kiedyś rozmach i stworzył naprawdę godne warunki do uprawiania sportu.
Jak dojechaliśmy na miejsce, akurat trwał turniej piłkarski chłopców z rocznika dwa tauseny pięć. Byli młodzi piłkarze z Legii, Gwarka Zabrze, Ukrainy i siedmiu innych klubów, których nie zidentyfikowałem. Popatrzyłem chwilkę, i zaznaczę od razu, że młodzież kopała naprawdę ciekawie, po czym wykonałem rozpoznanie placu boju.
Hala lata swoje miała, ale była zadbana, czysta i pot w nią jeszcze nie wlazł, dzięki czemu było rześko i świeżo. Takie samo było też powitanie jakie zgotowali mi nasi techniczni, którzy jak zwykle byli nie przygotowani do podjęcia wyższych działań w tematach rekreacyjno-regeneracyjnych. Dziadzieją niestety, choć z drugiej strony to dobrze, bo co za dużo to nie zdrowo, a ze strony trzeciej, mają mnie. A ja przewidując przewidywalne zabrałem kompielówki dla wszystkich. Co koło godziny trzeciej nad ranem się na mnie i na moim wspołspaczu zemści, bo przetrenowany Sebulani, tak się naładuje energią idącą z pływania, że nas pobudzi w środku nocy.
Ale za nim to nastąpi, a nie ma co wyprzedzać faktów, zapraszam państwa na obiad. Do konsumpcji zaproponowano nam domową klasykę, w skład której wchodziły: pierogi ruskie, schab pieczony, pieczony karczek, fragmenty kurczaków pieczone, dwie surówki, kalafior gotowany, ziemniaki zdrowo masłem okraszone, jakieś kluski, i dla chętnych zupa. Wszystko znakomite, i nawet żałowałem, że zjadłem tylko jeden kopiaty talerz miksu miesno warzywnego, ale sami wiecie, trzeba w tej robocie jakoś wyglądać. A jak mi brzuch wydyma, to wyglądam jak łajza, a nie ochroniarz zespołu o którym film zrobiono. Poza tym zależało mi na jak najlepszej prezentacji, bo Guma stwierdził, że dzisiaj znowu oddelegowywuje mnie do zastępstwa w temacie śpiewania „Totalnej stabilizacji”.
Jak pamiętacie mój pierwszy występ w tym utworze, w Łodzi, był kiepskawy, i nawet ogłosiłem go, w internetowych czeluściach, ostatnim występem w szeregach grupy Kult, Goomiego z Nowej Huty. I była to decyzja pochopna. Ale czego można się spodziewać po człowieku, który żywego psa umie pochować na fejsbuku? Podpowiem wam, niekonsekwencji, delikatnie rzecz ujmując.
Chwilę się zastanawiałem, nie powiem, ale przeprowadzona analiza za i przeciw, kazała mi jeszcze raz podjąć wokalną rękawicę. Czasu miałem sporo, tekst ściągnąłem z internetu, i zacząłem go w głowie porządkować. Zresztą, ja ten tekst znałem, w końcu Kultu słucham ze trzydzieści lat, tylko moja znajomość była, rzekł bym kolokwialnie, nieuporządkowana.
Wiedziałem, że jest masturbacja, agresja, mózg, alienacja, męki stacja, frustracja, inflacja i manipulacja, ale w jakiej kolejności, to niech mnie Onan, grecki bóg trzepania tego i owego, kopnie w kostkę, nie pamiętałem. Czas grał więc na moją korzyść.
Tymczasem na próbie wykonano nową wersję tłuszczu. Znaczy ” Tłuszczy”, bo Guma, który jest zakochany w płycie ” Poligono industrial, zawierającej ten utwór, zwrócił Kazikowi uwagę, że w wykonaniu na żywo tej piosenki, brakuje głosu drugiego, czy nawet trzeciego, który wspiera głos prowadzący, wyśpiewując inny tekst, na co lider zarządził modyfikację wykonu, zgodnie z Gumowymi sugestiami.
Po wszystkim ruszyliśmy do hotelu, który był za górami, za lasami, za siedemdziesięcioma ośmioma zakrętami. W skrócie rzecz ujmując, daleko. Przekładając na przykład na przelicznik czasowy odległości, wyszło ponad trzydzieści minut. Ponieważ mieliśmy osobowy nadstan w busie, na siedzeniu obok kierowcy, kierowca, co nie dziwne chyba, Ricardo posadził znanego wokalistę, w celu odwracania uwagi podczas ewentualnej kontroli drogowej. Znowu wypadło na Kazika. Inni wokaliści będący na pokładzie nie wchodzili w grę.
Odległość, jaką musieliśmy pokonać, zrekompensował mi ośrodek noclegowy, którym okazał się wiekowy dwór, urządzony w stylu raczej retro. Było miło i klimatycznie. Godzinkę z okładem wykorzystaliśmy więc na polegiwanie, kąpiel i taktyczno – techniczne przygotowania do łapania, po czym punktualnie o wyznaczonej godzinie ruszyliśmy do roboty.
Po dotarciu na miejsce koncertu, grupa siłowa naszej szajki została wezwana na rozmowę, którą poprowadził nasz menager. Dotyczyła ona stosunku miejscowej firmy ochroniarskiej, a szczególnie jej szefa, dla którego nasza czwórka była ością w gardle. Otóż miejscowy generał Ferreira nie wyobrażał sobie nas jako robotników podscenicznych. Doszło do nawet do ostrej wymiany zdań, a na szali postawiono sztukę.
Ostatecznie stanęliśmy na swoich stanowiskach, wcześniej serdecznie witając się z miejscową grupą ochroniarską, od której bił jednak chłód. Dla równowagi we mnie buzował taki nerw, że jakby padło ze sceny słowo atak, to poszedłbym nagi na czołgi.
Przez pierwsze dziesięć kawałków czułem na nas przygniatający wzrok miejscowego bossa służb porządkowych. A na naszym froncie nie działo się nic. Takie wielkie nic jak z Krakowa do Los Angeles. Cytryn chodził jak lew w klatce, Daro i Guma pilnie kontrolowali swoje strefy, a ja nerwowo podrygiwałem, nie mogąc znaleźć rytmu do wygrywanych przez nasz zespół utworów. Dodatkowo non stop powtarzałem sobie „Totalną stabilizację”, według klucza Księcia Warszawskiego, FKU, co najpierw sprowadzało mnie do salonu teleskopy w Krakowie, bo FKU, to skrót od faktura Kraków upees, aż w końcu zakodowałem sobie: frustracja, kolejna, uczuć. I miałem piosenkę połapaną.
Miejscowi dalej nie aktywowali swojego lotnictwa, za to dość ostro tańczyli, ale zgodnie z zasadami tańca pogo. W końcu coś, co ochronie daje chleb, drgnęło. Wyłapałem w trzecim rzędzie dwóch chłopców, którzy na parkiecie pili w ukryciu piwo. Z nudów zareagowałem, wzywając jednego z nich na rozmowę wychowawczą przy barierkach, gdzie pouczyłem go, że jeśli miejscowe harty go zaobserwują, to może zostać usunięty z hali przemocą. Obiecał poprawę i w ramach pokuty wyzerował puszkę i do końca ani mu było w głowie popijanie na moich oczach.
Wreszcie coś nadleciało. Wystartowałem wartko, jak górski strumień, i szybko tego pożałowałem, bo mi się po raz kolejny łękotka w prawym kolanie przestawiła. Ale spojnie wyłapałem kogoś, pomimo tego, że chrupanie słyszałem w całym sobie. W sumie lotów było około dziesięciu, i wszystkie zostały wylądowane wzorowo. Choć przy jednym przelocie, osoby podające lecącego dokonały tak zwanego wyrzutu, co spowodowało u mnie ruchy nerwowe, a po całej akcji ruszyłem do jednego z rzucających i go solidnie okrzyczałem, wydalając całą frustrację z siebie, która zrodziła u mnie agresję.
Okrzyczany spłonął rumieńcem wstydu, aż mi się go zrobiło żal. Przywołałem go więc jeszcze raz, gestem nie pozwalającym na jakikolwiek sprzeciw, wytłumaczyłem jak bym sobie życzył żeby wyglądała nasza współpraca, po czym przybiłem z nim piątkę, pogłaskałem po ojcowsku po głowie i zrobiło się znowu normalnie.
A normalnie by nie było jakbyśmy miejsce przy fosie odpuścili miejscowym bodyguardom. Klienci naszej sztuki sprawiali bowiem wrażenie publiki niezwykle wystraszonej, a ich zabawa była taka stłumiona. Zauważył to po sztuce nawet Jasio Zdun. Moje obserwacje nie były więc fantasmagorią.
Z obowiązków dodatkowych, Grzegorz wykonał „Tluszczę” jako dośpiewywacz trzeciogłosowy, co wyniosło ten utwór na poziom do tej pory nie spotkany na naszej trasie. Wyszło to mega mega zajebiście. Do tego zagrał na gicie w „Lewe low”, Daro wsparł „Polskę” drugim wokalem i nadszedł czas na duet Grudziński – Gomółka. Dostałem ostatnią szansę. Ale nie wszyscy o tym wiedzieli.
Po wejściu na scenę, wpadłem na lidera grupy, który zaskoczony wypalił do mnie: „znowu ty?”, na co ja dostałem tremy. Do tego zanim znalazłem swój mikrofon, muzycy ruszyli i w ostatniej chwili wbiłem się ze swoim wokalem. Tym razem zaeksperymentowałem ze śpiewaniem ze stoperami, które mam jak stoję na pozycji łapacza. Stanąłem przed odsłuchem Wojtka i nic nie słyszałem. Wojtuś delikatnie mnie przestawił przed monitory Kazika, do tego usłyszałem, że na przodach też jest mój głos, i spokojnie, bez wygłupów odśpiewałem swoją kwestię. Chyba było dużo lepiej niż za pierwszym razem. Pomógł mi w tym też Seba, który podczas kontaktu wzrokowego, pokazał mi żebym zmienił chwyt mikrofonu, co przełożyło się błyskawicznie na lepszy efekt wokalny z przodu sceny.
Po zawodach muzycznych podzieliliśmy się środkami transportu tak, żeby służby drogowe nie miały atutu, w postaci zbyt dużej ilości pasażerów na pokładach naszych limuzyn. Mnie przypadło miejsce w aucie Tomka Ghoesa, który sprawnie, przy dźwiękach Skun Anasie, dowiózł nas do celu. Reszta bandy przyjechała pół godziny po nas.
Planów jakichś wielkich, na zajęcia po koncertowe, nie mieliśmy. Jednak zaopatrzenie naszego, to jest mojego i Arka, pokoju było zachęcające do aktywności. W końcu prowadząc sportowy tryb życia w stolnicy, wlekliśmy za sobą, przez pół Polski, i bez mała przez tydzień, litr płynów wyskokowych, w postaci dwóch półlitrowych butelek wódki wyborowej. Miałem ochotę na stworzenie na bazie tego płynu napoju, który wymieszany z sokiem z grapefruita, nastroi mnie dobrze przed snem. Niestety, plan się nie udał, bo stacja benzynowa w okolicy, nie dysponowała taką fanaberią. Nawet sok pomarańczowy był niedostępny. Miałem już zaniechać konsumpcji alko, bo konfiguracje z innymi płynami, jak na przykład z sokiem wiśniowym, mi po prostu nie pasowały smakowo. Sytuację uratował barek na korytarzu, proponując herbatę. A herbata jako tak zwana popita, nadawała się idealnie do pary z czystą. Leżąc więc w wygodnych łożach, patrząc na cokolwiek w tv, rozsmakowywaliśmy się w tym czym chata była bogata.
Po kilku kubkach, czy szklankach, oczywiście zalanych po około trzydzieści gram czystego płynu, nawiedził nas Jarek, operator puzonu. Jego gospodarstwo hotelowe nie posiadało bowiem pasty do zębów, a ja jako narzeczony pani od leczenia zębów, jawiłem się jako wybawiciel i nadzieja na otrzymanie higieny w paszczy. Odbiór środka higieny połączyliśmy z kilkoma kurtuazyjnymi kolejkami. Tak zakończyła się długa historia pierwszej butelki. Jarosław podziękował, udał się do towarzysza Jeżyny, a nasz plan spokojnego wypicia drugiej legendarnej flaszki legł w gruzach. Nastąpił bowiem nalot pozostałej części Kult Ochrony, wspartej technicznym Sebiksem. Jak by tego było mało, pojawił się Morawka i pokój zaczął trzeszczeć w szwach, a szybkość z jaką butelka została opróżniona, nie był godzien jej historii dotarcia do hotelo dworku.
Rozochocone towarzystwo, pomimo braku płynów, ani myślało iść precz. Padł nawet pomysł na palenie przy oknie, co zawetowaliśmy jako gospodarze błyskawicznie i zaproponowaliśmy palenie na świeżym powietrzu, co dla mieszkańców smogo miast jest atrakcją nie lada. Zejście z naszego piętra drugiego, musiało, chcąc nie chcąc, odbyć się przez piętro pierwsze. I ta prawidłowość okazała się zrządzeniem losu. Na tymże piętrze pierwszym dostrzegliśmy uchylone drzwi do pokoju pozostałej części techniki scenicznej Kultu. Inspekcja nie mogła się nie odbyć. Mogli się zamykać.
Po wejściu na salony kolegów, objawił się widok którego nie byliśmy godni. Stół w saloniku zdobiła litrowa flacha łychy. Wszyscy, jak jeden mąż, zapomnieli o paleniu i zabrali się za konsumpcję. Ale my z Arkadiuszem nie. Rutyna i doświadczenie nabyte w wielu bojach, podpowiadały nam, że ci co mieszają, dzień kolejny spędzą z głowy bólem wielkim, a wnętrznościami ich szarpać będzie anioł zwrotów treści wszelakich. Więc po angielsku się wycofaliśmy, czego nawet nikt nie zauważył, albo po prostu dano nam milcząca zgodę na ucieczkę. W końcu co to jest litr łychy? Im mniej pijących, tym szansa na doprowadzenie się do stanu upodlenia wzrasta.
Pokój zabarykadowaliśmy poprzez zamknięcie go na klucz i o godzinie około drugiej spaliśmy snem spokojnym.
Nie za długo, bo po trzeciej obudziło nas łomotanie do drzwi. Natarczywe, głośne i nie powalające dłużej udawać, że go nie słyszymy. Otwarłem wrota naszej twierdzy, a za nimi stali Daro, oraz, w co do dziś nie mogę uwierzyć, Seba. Tak. Ten poukładany, zdroworozsądkowy monitorowiec. Nocny nalot musiał więc mieć poważne podstawy. Ale czy za takie można uznać chęć pokazania mi spiącego na szezlongu, czy jak tam się zwie taka ławeczka na hotelowych korytarzach, człowieka Brodę? Uważam, że niekoniecznie. Tym bardziej, że człowiek Broda został przetransferowany do swojego łoża, rozebrany do bielizny i okryty w celu uzyskania jak najlepszego komfortu podczas snu. Jedyna ciekawostka jaka mnie naszła i trochę złagodziła nocny nalot, był fakt, że koleś był niemal identyczny, jak osoba która upoiła się do nieprzytomności po premierze filmowej u Morawki. Przypadek? Bliźniak? Sobowtór? A może ktoś mnie śledził? Muszę te zagadkę rozwiązać jak najszybciej.
Tak wytrąceni z objęć Sennoseusza, kolejne dwie godziny przegadaliśmy o sporcie, z naciskiem na siatkówkę, a ilość osób, które z Cytrynem wspólnie kojarzymy, ich występowanie w naszym życiu, ich pogmatfane koleje losu, fakty z ich życia, mogłyby stanowić podwaliny pod książkę o tym, kim ludzie są naprawdę, a na kogo się kreują, licząc na to, że swoją legendę można budować na przekłamaniu faktów faktycznych.
O szóstej poskładało nas z wrażenia, a o ósmej pięćdziesiąt pozbywałem się toksyn w saunie, którą dysponował hotel. Jak widzicie sami, lekko nie ma. Chcąc być fit, nie da się żreć kit. Albo zabawa albo zbawienie i dobre samopoczucie.
W moim przypadku wyboru nie było żadnego. Albowiem po śniadaniu ruszyliśmy na Poznań, a mnie tym razem przypadło miejsce pasażera w aucie kierownictwa naszego zespołu. A tam miejsca na błędy nie ma najmniejszego. Dyrekcja jest bowiem jak ojciec. Surowa, wymagająca i nawet od święta sprawiedliwa.
Ale o tym może będzie kiedy indziej. Albo i nie.
Do zoo w Poznaniu!