To jak Cię porzuciłem przed dworcem w Tarnowie, siedziało we mnie przez lata. Nawet telefon, który wykonałem do Mistrza kilka dni po tej akcji i jego zapewnienie, że żyjesz, że dojechałeś, i że wszystko jest w porządku, średnio mnie uspokoił. Ale ten sam Mistrz prawie dwadzieścia lat później napisze, że czas leczy rany i trzeba dalej być. Więc byłem.
Przez kilka lat przewijałeś się w około koncertowych opowieściach, byłeś z każdą historią coraz bardziej „kultowy”. Zaakceptowany i lubiany przez zespół. I to nie jeden. Bardzo. Mistrz napisał o Tobie piosenkę, bo żyłeś niebanalnie. Chyba niekoniecznie – bo tak chciałeś, może częściej – bo tak wyszło. A Twoja wyprawa za Kultem po zachodniej Europie, bez kasy, bez biletów, obrosła legendą, której nie podejmuję się opisywać, bo trzeba by to zrobić rzetelnie i starannie. Może kiedyś spiszę wspomnienia tych co pamiętają najlepiej, bo byli tam wtedy.
Nasze kolejne spotkanie miało miejsce w trakcie kręcenia koncertu El Dupy, w roku 2010. Nawet nie pamiętam czy coś pogadaliśmy, bo i zamieszanie było ogromne, jak to przy Dupie, no i to Ty podkradłeś część występu swoimi tańcami na scenie, które zostały uwiecznione na koncertowym DVD El Dupy, a ponieważ czerpałeś wtedy garściami zabawę, a ja, zaraz po sztuce, wracałem z synem do Krakowa, i to będąc niestety kierowcą. Nasz odbiór rzeczywistości, tego wieczoru, były na przeciwstawnych biegunach, więc nawet nie próbowałem nawiązywać kontaktu. Ważne, że byłeś i miałeś się tego dnia znakomicie.
Potem stało się tak, że na nowe miejsce na ziemi wybrałeś Teneryfę i przy pomocy Mistrza i swoim zdolnością – pracowitości i solidności, sam zostałeś Mistrzem w swoim fachu. A kiedy Mistrzu zakupił lokal mieszkalny na wyspie, i przy każdym spotkaniu chwalił jak tam jest zajebiście, zebrałem się w sobie i postanowiłem, wraz z rodziną, na własne oczy przekonać się o prawdziwości jego słów.
Dolecieliśmy akurat jak była kalima. Z nieba padał piach, a ocean był szary jak Polska w bezśnieżną zimę, i pierwszy efekt nie powalił. Ale potem było już tylko najlepiej. I wreszcie nasze spotkanie i rozmowy u Mistrza na tarasie. Trochę się wąchaliśmy, bo było to nasze drugie, takie prawdziwe, spotkanie w życiu. Ja ciągle ze wstydem wspominałem Tarnów, o którym Ty już zapomniałeś, i tylko powiedziałeś mi wtedy, że jednak nie skończyło się to tak dobrze jak mi opowiadano, ale i wizyta na tarnowskiej izbie nie była dla ciebie jakimś strasznym przeżyciem. Mimo wszystko było mi strasznie głupio, choć szmat czasu już minął. Ale mieliśmy wspólne tematy, które z każdym zdaniem nas zbliżały do siebie: Kult, Kazik i piłka nożna. Do tego Mistrz nakreślił mnie jako spoko gościa, więc lody zostały przełamane i zaczęło się kolegowanie.
Kolejny był film, a Ty jako osoba mająca w nim dużą robotę do zrobienia, przyleciałeś na część Trasy Pomarańczowej. Byłeś w Krakowie, gdzie zaprosiłeś rodzinę, i tak się cieszyłeś jak Ci poogarniałem taksówki i mogłeś mamie i siostrze pokazać od środka jak pracują Twoi znajomi, ba, już przyjaciele. Potem był Wrocław, Katowice i Poznań. We Wrocławiu, po koncercie siedzieliśmy w jakimś pokoju i robiliśmy przy butelce, pewnie niejednej, małą regenerację pokoncertową, wtedy Mistrzu z taką stanowczością w mowie i wzroku, kazał mi pilnować naszej grupy, żeby Tobie ani grama alko nie podać, bo masz na niego bana. Obiecałem i pilnowałem jak syna. Ale też zadanie trudne nie było, bo Ty sam stałeś na wysokości zadania i nie tylko Wrocław, ale i Katowice, a tam nie przyłączyć się do zabawy mogą tylko najwięksi kozacy albo chorzy, przeszedłeś bez krzty promila. I Poznań prawie też, tylko, że tam był ostatni koncert trasy. Kolejnej udanej i wyjątkowej trasy, w której towarzyszyła zespołowi kamera.
A pamiętasz jak wtedy, ze sceny Kazik zaprosił wszystkich do Kultowej? Że my tam jedziemy wszyscy, i że będzie zabawa. Sala zareagowała euforycznie, a mnie zmroziło, jak wyobraziłem sobie, nawet połowę, uczestników koncertu w zaprzyjaźnionym pubie. Po sztuce doszło do przejęcia busa zespołowego przez Szefa Kazimierza, co lekko zdziwiło członków zespołu, kiedy trasa hala – hotel, została zmieniona na tę: hala – Kultowa. Kto żyw przesiadał się do busa techniki, i tylko my, Mistrzu i Morawka, który na taką akcję, powiedział tylko:
– Phi. Mnie się nie chce wysiadać, jadę z wami.
pojechaliśmy prosto ze sceny na małe co nieco. Przy stoliku doszło do zawieszenia wszystkich wprowadzonych wcześniej obostrzeń. Próbowałem tłumaczyć, że powrót do palenia – po jakiejś tam przerwie, przez kolegę-wokalistę, czy powrót do konsumpcji alko Twojej osoby, która miała mieć rano przelot do roboty na Tenerkę z Berlina, nie jest najszczęśliwszym rozwiązaniem. I że jakie byłoby to piękne jakbyście wytrzymali w swoich postanowieniach jak najdłużej, bo to taki piękny przykład dla wszystkich i w ogóle. Tylko jeśli mówiłem to znad kufla z piwem, dmuchając dymem z łapczywie wypalanego papierosa, to mogłem się jawić jako osoba niekompetentna do składania takich propozycji. Sam nie potrafi wytrwać w czystości, a innych poucza – pewnie ktoś pomyślał, i na stole wylądowały takie ładne kieliszki z zimną Żołądkową Gorzką. Wbrew temu, co by się nie działo, miałeś silne postanowienie, że jakby się sprawy nie potoczyły tej nocy, to Ty musisz wsiąść do samolotu linii Berlin – Teneryfa Południe.
Kiedy my z Mistrzem mieliśmy już dosyć i chcieliśmy zabrać Ciebie do hotelu, żeby Cię nie kusiło, Ty nie mogłeś z nami pojechać, bo czekałeś na kolegów, którzy mieli dla Ciebie, pachnącą zawodami o Mistrzostwo Polskiej Ekstraklasy, koszulkę piłkarza Legii. No i chcieli się spotkać z Tobą. Pośmiać, pogadać i pobyć. Kiedy rano zszedłem na śniadanie i spotkałem Morawkę, który dopiero co wrócił, a było już koło ósmej rano, nie mogłem uwierzyć w to co opowiada. O kierowcy autobusu który nie chciał Cię zabrać na pokład i ostatecznie uciekł, o poszukiwaniach alternatywnej formy transportu do stolicy Niemiec, bo musiałeś, bo obowiązki. W końcu dzięki wsparciu Olgi i reszty ekipy, która Cię żegnała, wszystko się udało i doleciałeś, bo obowiązki były najważniejsze i nie mogłeś inaczej. Zadowolony z zakończenia wyprawy, zameldowałeś się z wyspy.
Nasza znajomość zaczęła rozkwitać z tygodnia na tydzień. Telefonicznie przekazywaliśmy sobie najświeższe informacje, co w naszym otoczeniu się dzieje. Czasem robiłeś sobie przerwy na odreagowanie pracy i codzienności. Wtedy dzwoniłeś o każdej porze dnia i nocy, przy czym w nocy najczęściej. Aż razu pewnego przez kilka dni nie odbierałeś telefonu. Jak się kogoś lubi, to się człowiek o tego drugiego martwi. Zdzwoniłem się z Mistrzem raz, po kolejnych dwóch dniach drugi. Kontaktu z Tobą nie było. Nie było też na podorędziu, tam na miejscu, nikogo, kogo moglibyśmy wysłać na poszukiwanie za Tobą. Wtedy przypomniałem sobie, że mamy wspólne miejsce, w tej polskiej knajpie, tam na dole Adeje, niedaleko Oceanu. Przypomniałem się, że ja to ja, i że Ty to Ty, no i że ja Ciebie poszukuję, no i żeby kogoś wysłać, bo z Huty dzwonię i mi chwilowo na Teneryfę nie po drodze. Szybko zostałeś odnaleziony i to Twoje zdziwienie, połączone z przerażeniem, że jak to tak można kogoś na takim dystansie odnaleźć, skoro zagubiony człowiek nawet telefonu nie ma, bo ten się gdzieś w balecie zapodział.
W 2018 nad wakacjami długo w domu nie myśleliśmy. Poza Mistrzem na wyspie mieliśmy tez Ciebie. Więc wyprawa wakacyjna nie mogła się odbyć w inne miejsce. W końcu mieliśmy jeszcze tyle do zobaczenia, że nikt z naszej komórki rodzinnej nie wyobrażał sobie innej miejscówki na wywczasy. Zalogowaliśmy się pomiędzy Mistrzem a Tobą, żeby się łapać jak najwięcej. Trafiliśmy też na Karola z rodziną, którzy odkryli przed nami wyspę, jakiej nie znajdziesz w żadnych przewodnikach. Ekipa wakacyjna była wyborowa. Oczywiście Ty miałeś roboty od groma, ale zawsze przed pracą, po pracy, czy w każdej wolnej chwili, którą mogłeś poświęcić na odpoczynek, spotykałeś się z nami. Oezil i Notoryczna polubili Cię szybko i bardzo mocno. Ze wzajemnością. Pamiętam pierwszy dzień, po naszym przylocie, i blamaż Legii w eliminacjach do Ligi Mistrzów, kiedy wspólnie nie mogliśmy uwierzyć, na co my patrzymy. Legia odpadała wtedy z jakimś Dudelange, po porażce u siebie 1-2, a tego dnia – 16.08.2018 – remisując szczęśliwie 2:2 i niestety odpadając. Siedzieliśmy u Słowaka i przeżywaliśmy piłkarskie emocje, przy wodzie i piwie. Potem były kozy, i inne, z grilla w tej „fabryce mięsnej” – jak nazwaliśmy z synem ten lokal w Rancho De Nino, Sanatorio de Abona – niedokończona wioska i szpital dla trędowatych, poranne kawy i wieczorne posiadówki, albo mecze tenisa, które tak lubiłeś oglądać, kiedy walczyłem z Mistrzem. To były cudowne wakacje i wiedzieliśmy już, że za rok inna opcja nie wejdzie w rachubę, tym bardziej, że ja uwielbiam szczególnie te miejsca, które znam.
W połowie października, dostaliśmy propozycję od Mistrza, żeby sobie ten komunikator taki w telefonie założyć. Mnie to już wcześniej Notoryczna Narzeczona namawiała, ale ona to se może. Za to jak Mistrz proponuje, to mus mieć i koniec. I 17października, w godzinach porannych napisałeś:
„Brachu w koncu mam to gowno”
„Nooo. Ja też od dziś” – odpisałem.
„Ja od wczoraj”
„Kurwa, zdjęcia, filmy z Huty będziesz miał:))). Zaraz ci Wawel jebne” – napisałem i wysłałem zdjęcie zamku na Wawelu, bo akurat jadąc do pracy, koło niego przejeżdżałem.
„A ja ocean”
I takim to sposobem wessało nas na dobre. Komunikator się sprawdził i od tej pory, niemal codziennie, przekazywaliśmy sobie informacje z naszych żyć. W jedną stronę szedł Kraków, Huta, polskie ligi piłkarskie oraz wszelkie wyjazdy, a zwrotnie miałem Ocean Atlantycki, roboty wykończeniowe, jedzenie, czasem jakiś żarcik, gołą babę ( tu przyznam Ci się, że raczej szybko kasowałem), Mandelę w różnych odsłonach. No i wszystkie oprawy na Legii, niema na żywo. Dużo potem: życie Sisi, kocicy, która okazała się kotem. No i mieliśmy rozmowy live, najczęściej w weekendy, albo w przerwach w naszych pracach. Ciężko było sobie wyobrazić, że się dłużej niż dwa, trzy dni nie odzywamy. Poznawaliśmy się coraz lepiej i coraz więcej nas łączyło. Najbardziej piłka kopana. Ja ci dałem konto na Canale +, a Ty mnie z młodym zaraziłeś Copa Libertadores. Pamiętasz to zamieszanie z którymś z finałów, jak Ozil Tobie jakieś linki wysyłał, żebyś sobie mógł obejrzeć. Nawet Ci nie przypomnę co mu naobiecywałeś za to, że się udało, bo jestem zazdrosny. Do teraz. No i przywróciłeś mnie do zakładów piłkarskich. Nasze codzienne meldunki były obowiązkowe. Czekaliśmy tylko na „kupon życia”, dzięki któremu nie będziemy musieli pracować, tylko zrobimy sobie wieczne wakacje.
Wyjazd w kolejnym, dziewiętnastym roku na wyspę stał pod znakiem zapytania. Tata zaczął mieć duże kłopoty zdrowotne i do ostatniego dnia wylotu, wahałem się, czy nie odpuścić, tym bardziej, że tata jeździł już ze szpitala do szpitala i zaczęliśmy czuć strach o niego. Ale ten sam tata nas wygonił i obiecał, że będzie dobrze. Skoro tak, to polecieliśmy i znowu mieliśmy wakacje życia. I jak w życiu, radości przeplatały się z prozą życia codziennego. U nas z tatą, u znajomego z dzieckiem. Ale byłeś Ty, Mistrzu z rodziną, Karole, Giemza z córką, Olga z Arkiem, oraz Ania, osoba która odmieniła Twój świat, tam, na wyspie. Wtedy zobaczyłem innego Rafała. Rafała spełnionego, pełnego nadziei i życia. Twój wagonik wskoczył na tory, które prowadzą nas do spokoju i stabilizacji. A wiesz, że z tym to u nas różnie bywało. Co sam nakręcałeś wpadając rano, albo ustawiając poranną kawę w kawiarence.
– Co tam? Juz nelwówka? – witałeś mnie z uśmiechem, jak kręciłem się od świtu, bo nie chciałem tracić czasu.
A potem Ciebie „nelwówka” brała, bo trzeba było robotę zaplanować, ludzi poustawiać. No i zakłady w tym całym zamieszaniu puścić. Razem z moim synusiem, którego uczyłeś maszynę do piłkarskich zakładów obsługiwać. I siedzieliście sobie i dyskutowaliście, w co najlepiej zagrać danego dnia. A ja patrzyłem na Was z radością i ogrywałem ruletkę, albo ona mnie. Co jakiś czas odwiedzaliśmy z Tobą miejscowe markety budowlane i składy, w których czułeś się jak u siebie. I znowu bywała „nelwuwka” bo południowcy to trochę inaczej do życia podchodzą.
No i niezapomniana wyprawa na zawody Segunda Division, na CD Tenerife, kiedy tłumaczyłeś Ozilowi, żeby się nie martwił porażkami, kiedy taki fajny kupon mu Niezgoda popsuł, strzelając na 2:2 w meczu z ŁKS. Ależ to były piękne chwile. Mieliśmy je co jakiś czas powtarzać. Ale zanim, po raz kolejny, na wyspie, to już planowaliśmy Ani i Twoją wizytę u nas, w Krakowie. Przy okazji promocji „Kult Filmu” i Trasy Pomarańczowej.
Po naszym powrocie z wyspy, wszystko się popsuło. Dla mnie. Tata odszedł. Dla mnie strasznie niespodziewanie. Wspierałeś mnie wtedy jak mogłeś, pomimo dużego dystansu, jaki nas dzielił. Nigdy Ci tego nie zapomnę, Blachu. Sam rzuciłem się wtedy żyć, jakby nie było jutra. Tylko rzucenie się w wir życia, rodzina i przyjaciele, trzymali mnie na powierzchni jako takości. Dzięki temu przetrwałem ból rozłąki, chociaż wiem, że nigdy go nie ujarzmię do końca.
W Warszawie błyszczałeś na premierze, później współorganizowałeś balet u Morawki, a następnie spotkaliśmy się we Wrocławiu, skąd mieliśmy pojechać do nas i stamtąd zrobić kultowe Katowice i Kraków. Ale Mistrzu troszkę nam plany skorygował, i o ile Wrocław przetrwałeś na zero z tyłu, o tyle Katowic się nie udało, co przy ilości znajomych, którzy się tam z całego świata zjechali, dziwić nie powinno. Ale i tak, bez większych problemów, dałeś się zabrać na obrzeża Nowej Huty. Do matecznika Judegangu. Trochę się martwiłem, żebyś nocą ciemną nie zaczął sławić swojej drużyny u mnie na osiedlu, ale też, na szczęście, nie czułeś takiej potrzeby. Najwyżej musielibyśmy się bić albo pertraktować łagodny wymiar kary. Skończyło się dobrze, bo po skonsumowaniu połowy lodówki i kilku podejściach do spania, oddałeś się regeneracji i postanowiłeś powiedzieć rozrywkom basta, bo plany mieliście z Anią bogate.
Hutę pokazałem Ci tylko z pokładu samochodu, ale co miałeś widzieć, widziałeś. Stadion Hutnika, na który wpadałeś za swoją stołeczną drużyną, czy miejsca potyczek na pięści, w drodze na Suche Stawy, z łobuzami krakowskich drużyn. Rzuciliśmy okiem na Wawel, Kazimierz, pokręciliśmy się pod stadionem Cracovii, zobaczyłeś stadion Wisły, obiekty dla kibica futbolu obowiązkowe.
W poniedziałek wieczorem odstawiłem Was na pociąg do Wiednia, z którego to miasta wysłałeś mi taką ilość zdjęć, że można by album wydać. W ten poniedziałek, widzieliśmy się, dalej w to nie mogę uwierzyć, po raz ostatni za żywo. Ale w świecie wirtualnym znowu codziennie meldowaliśmy co się wokoło kręci. Ze dwa razy opowiadałeś mi o akcji malowania stadionu Kolejorza, niestety nieudanej, którą przeprowadzałeś z załogą warszawskich legionistów, zaraz po przylocie na premierę. Z Trasy Pomarańczowej 2019 pisałem relacje, które jako pierwszemu słałem do poczytania, a Ty jeszcze naciskałeś o zdjęcia Morawki i Grudzianki z każdej sztuki.
Potem przyszedł najdziwniejszy chyba rok naszego życia. Pandemik 2020. Wiele spraw zwariowało. I tych najbliższych, jak praca, koncerty, życie codzienne, po te odleglejsze, jak podróże. Z tych powodów i strachu przed kwarantannami i innymi pierdołami, zamiast na wyspie, wakacje spędziliśmy z rodziną bliżej domu, na Węgrzech. Gdybym wiedział, to co wiem, pewnie zaryzykowalibyśmy kolejnym pobytem na Tenerce, ale po co ryzykować, skoro tyle życia jeszcze przed nami… Nie dziś, to jutro. Tak odkładamy wszystko w czasie, jakbyśmy byli nieśmiertelni, a czas tutaj, na tym łez padole nie pędził jak szalony.
Ale nie wszystko odkładaliśmy, bo były też plany sięgające dalej, na kolejne lata. Nasze wesele, na które tak się cieszyłeś i meldowałeś w wiadomości:
„Goomi zastanawiałem się dziś jaki wam prezent ślubny sprawić i wymyśliłem będzie państwo zadowolone”
Potem planowaliśmy pierwszą zimową wizytę na wyspie. Wspominałeś coś o jakiejś wyprawie z Mistrzem w góry. Ja namawiałem Cię na częstsze odwiedziny w Polsce, z uwzględnieniem Krakowa. Albo na spotkanie w Barcelonie, w połowie drogi, albo w Madrycie, który tak wychwalałeś.
Rok się zaczynał kończyć, jak Twój dowód, czy paszport, i pisałeś, zadowolony, że musisz na dniach do Madrytu lecieć po nowy dokument. I poleciałeś. Pustym samolotem do pustego Madrytu.
„Rób zdjęcia, będzie co wspominać” „ Rób grafy Legii” „Kasuj szaliki!” – pisałem Ci, a Ty bombardowałeś mnie zdjęciami Madrytu, dodając: „Zajebiste miasto. Kocham” „Ja w Madrycie jedna krew” – na co wysłałem Ci łapkę, taką jak lubiłeś.
Szesnastego października, jedenaści minut po dwunastej dostałem wiadomość od Mistrza. I wtedy pękło mi serce. I chociaż Ciebie nie ma, tu na ziemi, to dla mnie jesteś. Aż po kres moich dni. Blachu.