10. 28.11.20 Kraków Trasa Pomarańczowa Covid 10

Kraków, jako miejsce ostatniego koncertu to ja lubię. Po tułaczce jaką odbywam po całym kraju , przychodzi tak zwane zmęczenie materiału i człowiek docenia moment, kiedy miejsce pracy jest blisko domu. Zwłaszcza w tym zwariowanym „kowidowym” roku. Nie trzeba gonić jak z piórem w dupie, myśleć i kombinować, tracić czas. Można też się wykorzystać w innych formach, a taką było zaproszenie, jakie dostałem od Ziomków z klubu B7, którzy zaproponowali mi nagranie krótkiego materiału dla Kroniki Nowohuckiej, która następnie jest pokazywana w lokalnym kanale Telewizji Kraków. A ponieważ jestem zwierzęciem medialnym, tylko nikt tego jeszcze nie wie, zgodziłem się z nieukrywaną radością. Tym bardziej, że materiał miał być emitowany przed koncertem Kultu w krakowskim klubie Studio.

Na nagranie podjechałem jakoś w tygodniu, po pracy. Miało być krótko i skutecznie, ale ja krótko nie potrafię, więc się rozgadałem ponad normę i zostawiłem montaż materiału, z wybraniem samych najtłustszych kąsków Łukaszowi Lendzie i Asi Urbaniec, którzy także mnie rejestrowali. Po wszystkim pozostało tylko czekanie na transmisję i spijanie śmietanki z tortu życia w obecności moich idoli.

Ostatnie koncerty trasy mają też to do siebie, że aktywuje się na nie mocno środowisko Kult Turystów, którzy chcą się napawać muzyką ukochanego zespołu na kolejne tygodnie posuchy. Zapowiedziała się ich potężna hałastra, a miał tez przelotem wpaść Didula, który akurat wpadł do Polszy, żeby pozałatwiać swoje budowlane interesy na Wybrzeżu. Poza tym już w piątek zjeżdżał do miasta królów Jeżyna, który chciał się zrelaksować przy małym alko ze mną i poetą Marcinem. Liczyliśmy też na Jarka Ważniaka, ale ten miał jakiś wywiad przedśmiertny z Urbanem, którego zaatakował kowid666 i chciał porzygać się ze światem swoimi wypocinami. I wybrał do tego celu, jako ostateczne narzędzie Jarosława, człowieka lotnego, inteligentnego i mocno pochylonego na lewo.

Zbiórkę zrobiliśmy zaraz po siedemnastej, u mnie w robocie. Jeżyna, Poeta i ja. Ponieważ lokale były pozamykane, na miejsce malutkiej libacjo-dyskusji wybraliśmy nowe mieszkanie kolegi Łysego, który pomimo ksywy, ma więcej włosów niż niejeden wiedźmin, i do teraz nie wiem dlaczego ma taką ksywę, a nie na przykład Dżerald z Kazika? To by dopiero było trafione zatopione. Posiedzieliśmy chwilę przy świecach i muzyce z analogów, czytając wiersze Wencla i encykliki Papieża piusa XXI, popijając to wszystko chłodną łyski. Opuściłem spotkanie po dwudziestej trzeciej, bo chciałem złapać ostatni tramwaj do domu, a do tego to poezji Wencla kompletnie nie zakumałem i ogólnie poczułem zmęczenie swojego intelektu.   

W sobotę wstałem dumny jak paw, że koncert „u siebie” – choć po kilkunastu latach nie przeze mnie i Galicję realizowany, ale od razu zostałem sprowadzony brutalnie na ziemię.

– Gary byś umył, już ze zlewu wypadają! Znowu się gdzieś włóczysz i zaraz znowu cię nie będzie. Dywan trzeba wytrzepać. Święta niedługo!

– Kochanie, święta w tym roku odwołane! – chciałem błysnąć, bo gdzieś słyszałem, że wirus storpedował narodziny dzieciątka i żadnych imprez władza nie dopuszcza.

– Chyba u ciebie. Do roboty! Bo na żaden koncert nie pójdziesz. – zaordynowała Notoryczna i magię zaczął trafiać szlag.

Tym sposobem, po raz kolejny, zostałem sprowadzony na ziemię codziennością zaserwowaną mi przez Notoryczną Narzeczoną. Żeby się dopełniło, jak powiedział kiedyś Jezus odchodząc z tego łez padołu, musiałem jeszcze zrobić obiad dwudaniowy dla rodziny. Późnym popołudniem, zjebany jak mop po umyciu podłogi, ostatnie na co miałem ochotę, to łapanie ludzi w hałasie. Moje pierwsze zdania z tego rozdziału zdewaluowały się więc błyskawicznie. Przy życiu trzymało mnie jedynie oglądanie siebie w telewizorze.

– I na listę mnie nie zapomnij wpisać. Rok temu wstydu się przez ciebie najadłam. I żeby było siedzące! – pożegnała mnie czule Notoryczna i kiedy zamykałem drzwi, krzyknęła na całą klatkę – A śmieci?!!!

– Biorę, biorę. No i będzie siedzące. W celi z Trynkiewiczem raczej – powiedziałem, ale ostatnie zdanie cichutko, pod nosem, sam do siebie.

– Z kim? Co ty tam bełkoczesz? – czujna Notoryczna wyłapywała moje błędy i zrezygnowanie życiem sprawnie.

– Że siedzące będzie! W tym roku na bank! – i uciekłem, bo miałem za pięć minut autobus.

W klubie panowała już atmosfera ostatniego koncertu. Alkomat gdzieś specjalnie się zawieruszył, płyn z Orlenu tydzień temu skończył, a bramka jadąc na Kraków nic nie podwędziła, to mogliśmy popijać łyski, piwo i czystą wódeczkę. Ale tak w ilościach mocno ograniczonych, bo czekała nas jeszcze robota, ale za to po robocie, mieliśmy zielone światło, żeby pójść na całość. Po szesnastej zespół się próbował, ochrona drzemała, a ja szukałem na komputerze programu Telewizji Kraków. Znalazłem po dłuższej chwili i czekałem na kronikę Krakowską, po której miałem być pod własną postacią w TV. Wolume podkręciłem znacznie, żeby wszyscy słyszeli, że jest oglądane.

– Jakiś mecz? – zapytał Kabura.

– Nie, nie. Czekam na program taki. Mam być w nim.

– Eee, a myślałem, że mecz. No nic, obudź jak będziesz.

– A towarzysz co tak reżimową telewizję patrzy? – Jarek też nie przeszedł obojętnie.

– A tak se. Mam być!

– W telewizji? No towarzyszu! Brawo, brawo od towarzyszy ze stolicy!

– Górnik, to o której masz być? – Jeżyna już wiedział, bo wczoraj mu powiedziałem.

– Koło pół do siódmej.

– Zawołaj!

I takim to sposobem, o czasie, przed laptopem zrobiło się czarno. Koledzy się uciszali, bo każdy chciał usłyszeć co za pierdoły wygaduję na szklanym monitorze. Najpierw, po tablicy Nowohucka Kronika Filmowa pokazał się materiał z MC Robakiem, od niedawna moim kolegom, fajnym nowohuckim ziomkiem, który zgrywał moje opowiadania do projektu „Tuman z Nowej Huty – czyli jak być sto razy gorszym od Tuwima” w swoim studio. Robak nawijał o dzielnicy i rapie i swoich projektach. Po nim jakaś pani opowiadała o książkach dla trudnej młodzieży i program się skończył.

– Te, Gumiak a ty to kiedy? Jak przejdą Szwedy? – wypalił Guma i wszyscy zaczęli się śmiać.

Trzasnąłem laptopem i z załzawionymi oczętami zamknąłem się w kiblu, żeby zadzwonić do Łukasza z reklamacją. Po dwóch sygnałach odebrał.

– Łuki! Nie było mnie w kronice. Wszyscy czekali, a tu nic. Taki wstyd.

– No właśnie miałem dzwonić. Zablokowali cię!

– Jak to zablokowali?

– No wiesz, że ten Kult. I Kazik. A Kazik coś złego na rząd powiedział i telewizja zakazała pokazywania Kazika i wszystkiego co z nim związane.

– Serio? Czyli, że ja…

– Tak Goomi! Tak! Znaczy się jesteś ofiarą systemu! Fajnie co?

Pewnie i fajnie, tylko kto w to uwierzy? Próbowałem wytłumaczyć kolegom, ale trafiłem na mur niezrozumienia. I znowu zamiast gwiazdą i bohaterem zostałem mniej niż zerem.

Krakowski koncert pandemiczny był dziwny. Zresztą jak wszystkie koncerty tej trasy. Nasze zraszacze na wejściu szwankowały, więc publiczność była zamaseczkowana i nie rozpoznawałem nawet osób które mi machały, czy przybijały ze mną piątki. Ale jego nie szło nie poznać. Piotr Hulist to olbrzym. Jeśli ja jestem duży, to on jest duższy ode mnie. Nie na wysokość, ale na szerokość i ciężkość. I ma jedną, straszną wadę: uwielbia na koncertach latać, i na moje nieszczęście w moim sektorze. Tym razem miał jednak problem, bo zagęszczenie pod sceną było mizerne i lot w starym wydaniu był niemożliwy do wykonania. Zebrał więc wokół siebie kilkanaście osób, kazał im się ściaśnić, wziął krzesło, na które wylazł zgrabnie, po czym skoczył w tę zebrana własnoręcznie gromadę, żeby na ich głowach, ramionach i rękach dotrzeć pod barierki i zostać złapanym. Niestety, zagęszczenie było za małe i Piotr złożył wybrańców swoją postacią, jak huragan las. Spod niego wystawała tylko plątanina ludzkich rąk, nóg i odwłoków. Na takie wyzwanie tylko czekaliśmy i szybko oddelegowałem dwójkę krakowską, ba!, nowohucką:  Cytryna i Boćka na ratunek zagniecionym. Zespół grał akurat „Po co wolność” i wszystko wyglądało niezwykle wiarygodnie, kiedy spod wielkiego Piotra ochroniarze wyciągali kolejne osoby, drąc się w niebogłosy: Wolność? Po co wam wolność?

Po tej akcji wszystko się uspokoiło i publika zluzowała. Co prawda jeszcze pojedyncze, na szczęście niezbyt udane próby lotów, podejmowali, a jakże, Kult Turyści, ale i im się szybko znudziło, a do tego Ptaszek przy barze stawiał browary, bo po raz drugi w życiu zaliczył trasę od deski do deski. A precyzyjniej napiszę, że był wszędzie: od pierwszego koncertu do ostatniego. Było więc co świętować i do tego nie za swoje, tylko za Pawła. I kiedy koncert zbliżał się do szczęśliwego finału, ni z tego ni z owego, przypałętał się on. Wielki pan fotograf. Na koncertach obowiązują zasady. Różne. W zależności, jaką na koncercie masz rolę, podpadasz pod paragrafy. Fotografowie i fotografki nie mogą podczas pracy używać lamp błyskowych. A ta sierota stanęła przede mną, i z uśmiechem na twarzy zaczęła strzelać fleszem na prawo i na lewo. Esu złapał go za rękę i darł się do ucha:

– Tylko nie z lampą! Nie rób zdjęć z lampą? Dobrze?

– A bo co? Przecież nikogo nie zabiję! – odparł przemądrzałek, po czym, chcąc sfotografować Wojtka, wypalił mi lampą prosto w oczy.

To wystarczyło, żebym dostał ataku migreny. Straciłem częściowo wzrok, zacząłem coś bełkotać i ledwo dolazłem do szatni. Na szczęście w garderobie siedziała Notoryczna, która zamiast słuchać muzyki i podziwiać mnie jak pracuję na szynkę do chleba, urządziła sobie pogawędki z Piotrkiem Wieteską.

– A ty czemu nie pod sceną? – zapytała czule.

– Boze u nie ma ataka, bzydo mi psyk oki. Omocy mi na ca. Blenki! – powiedziałem jak umiałem, bo przy silnym ataku migreny, zaatakowanemu odbiera, obok wzroku – mowę.

– Tomuś? Co z tobą? Za dużo wypiłeś? Znowu? – Piotr nie wiedział o mojej chorobie, bo ona nigdy jeszcze na trasie nie wystąpiła z tak wielkim hukiem jak dziś.

– Bzemie ien nei łem.

– Atak ma. – zauważyła Notoryczna – Atak migreny. Siadaj ofiaro.

 Na szczęście Noto Na miała przy sobie migra-stop, który przyjąłem w dawce potrójnej, chwilę poleżałem z zamkniętymi oczami, i kiedy tylko tabletka zaczęła działać, wróciłem na stanowisko. Koleś dalej błyskał, więc przeskoczyłem efektownie, a przynajmniej tak to czułem, przez barierki i złapałem go z całej siły za wiotki biceps i poprosiłem o opuszczenie klubu pokojowo.

– W przeciwnym razie będę musiał dokonać agresji na pana ciało – powiedziałem.

Chłop zrozumiał swój błąd, przeprosił i natychmiast poprosił o najniższy wymiar kary. Złapałem go jak przyjaciela, za ramiona, i odprowadziłem do drzwi wręczając na pożegnanie lisi bilet.

Przy drzwiach wejściowo-wyjściowych, na zewnętrzu klubu, stali z piwem w ręce, paląc papierosy: Didi, Doris i Igor. Zażartowałem sobie z nich:

– A wy co tutaj robicie dziady?

– Czekamy na ciebie! Już po robocie?

– Nieee. Jeszcze mam tu coś do połapania. A wy co? Koniec? Naprawdę?

– Tak blachu. Koniec. Zbieramy się. – powiedział Diduś.

– Kres podróży – uśmiechnął się Igor.

– Pa Goomi! Będziemy czekali. Ale nie spiesz się! Pilnuj tutaj wszystkiego, jak zwykle. – pomachała mi Doris –  A teraz panowie odjeżdżamy, taksówki czekają  według kolejności: Igor, ja i Rafał. Pozdrów od nas wszystkich. Nie zapomnij!

I poszli, radośni, rozgadani, w gęstą mgłę, którą zasnuty był Kraków, zostawiając mnie samego.

Uśmiechnąłem się tylko w pustkę po nich i uciekłem do pracy, machając w stronę, w którą odeszli, na wieczne pożegnanie.

– Zobaczymy się po wszystkim! Obiecuję! – wykrzyczałem smutnej mgle i pobiegłem robić swoje.

A roboty już wiele nie było. Pozostała prezentacja trasowej załogi, zgrabnie przeprowadzona przez Kazimierza, poleciały dynamicznie bisy, które zabrzmiały jakoś szczególnie dobrze i donośnie, i nastąpił koniec ostatniego koncertu. W garderobie jakoś szczególnie nie świętowaliśmy, bo nastroje były raczej minorowe, że wszystko to w tym roku tak szybko minęło. I chociaż przygód nie brakowało, a szalejący wirus dawał się wszystkim we znaki, dociągnęliśmy nasz wózek w zdrowiu i całkiem niezłej kondycji psycho-fizycznej. A na pożegnanie obiecaliśmy sobie, całą kultową ekipą, że za rok, za równy rok, to my wam wszystkim jeszcze pokażemy!

– Panowie! Może i szybciej. Jest taka propozycja, żeby zagrać specjalny koncert na lodowisku. W Sylwestra! Gdzie, to jeszcze tajemnica, ale zdradzę, że będzie to w centralnej Polsce. Podobno wkrótce ma zostać dopuszczona szczepionka na Kowida, i trzeba wesprzeć program szczepień, a Sylwester jest do tego znakomitą okazją. Koncert pokażą trzy największe telewizje. Ja wiem, że nie wszystkim nam po drodze z obecną władzą, ale tydzień temu tekę wiceministra kultury, objął, tu nie zgadniecie, więc zagadki nie będzie, Janusz Xsiąże Warszawki Grudziński! Co? Zatkało kakało, co? No i Xsiąże wymyślił taki projekt, i na pierwszy koncert zaproponował nas. A ponieważ płacą bardzo dobrze no i Janek to w końcu nasz człowiek, postanowiłem propozycję przyjąć. Zadowoleni?

Po garderobie rozległ się szmer zdziwienia, trochę radości, a nawet dużego zaskoczenia, o ile szmery mogą być duże.

– A czemu koncert będzie na lodowisku? – zapytał Kazimnierz.

– Bo to największy obiekt w tym mieście. Innego tak dużego tam nie mają.

– Zemsta Grudy! – wypalił Jeżyna i pomieszczenie wypełnił śmiech przez łzy.

– To co? Zadowoleni? Więcej informacji dostaniecie mejlem w tygodniu. Aha. I najważniejsze: poćwiczcie jazdę na łyżwach, bo to chyba jest konieczne.

– A rolba będzie? Bo ja byłem rolbowym! – wypalił Esu – Dla mnie lodowisko to jak drugi dom!

– Znakomicie! W takim razie wjedziemy na scenę rolbą, czym ona by nie była, bo skoro mamy takie umiejętności, to zaskoczymy tym świat. Wywalczę to w scenariuszu. To co? Widzimy się wkrótce.

– Hurrrra! Napijmy się! – wypalił szczęśliwy Guma – Coś się kończy coś się zaczyna! I widzisz Gumiaku – zwrócił się do mnie – Będziesz miał tę swoją telewizję. Nie lokalnie a globalnie!

– To się rozumie – wyszeptałem sam do siebie i rozpocząłem wizualizować sobie to wielkie wydarzenie.

W takim razie do zobaczenia kochani! Śledźcie strony w internetach, bo nie może was tam zabraknąć. Zbierajmy siły i pomysły. Żeby było co wspominać i czytać po latach. I widzimy się w Sylwestra!

pa   

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.