9. 21.11.20 Świebodzice Trasa Pomarańczowa Covid 9

Oczywiście mógłbym zrzucić wszystko na to, że świat zwariował, że to czy tamto, ale tak po ludzku, to mnie się lekko pomyliło, i zamiast Świebodzice, wpisałem w nawigację Świebodzin. Ale po kolei.

Na przedostatni koncert Trasy Pomarańczowej wyruszyłem swoim autem już w piątek. Przez Wichrowe Wzgórze. A dlaczego? A dla tego, że kupiłem na allegro zwrotnic do kolejki wąskotorowej Jarkowi i pojechałem mu zawieźć. Oczywiście Notoryczna Narzeczona kręciła noskiem, ale obiecałem jej, że nakupię Jezusów Świebodzińskich stojących na telewizorze, dla całej jej i mojej rodziny,. Jak widzicie, już wtedy mi się te Świebocośtam mieszały. Coś jak Lublin i Lubin, jak Radom i Sosnowiec. Kumacie ten stan? A może to ja jestem taki głupi? Nie wykluczam i nie zaprzeczam.

To napakowałem tych zwrotnic cały bagażnik i pojechałem do Jarka. Tam rozpakowaliśmy kolejowe dobro i po lekkiej kolacji w stylu świńskie wege, zalane winem bezalkoholowym z winogron sandomierskiej Toskanii poszedłem wcześnie spać, bo chciałem ruszyć zanim kur pierwszy raz zapieje, mając ochotę na spenetrowanie Jezusa, łącznie z wizytą na głowie, gdzie spodziewałem się zastać platformy widokowej. Jarek też zamówił kilka koron cierniowych, bicze nazareńskie, sztuk sześć i świecące figurki świętych do ogródka. Czyli, jak czytacie, nawet on się nie kapnął z miejscem koncertu!

Ruszyłem przed trzecią rano, budząc sąsiadowi kury i doprowadzając do kurskiej pasji sąsiadowego koguta, który mnie zapiał i nasrał mi na maskę, bo to nie on we wsi wstał pierwszy. Mam nadzieję, że przy kolejnej wizycie nie będzie mi tego wypominał. A może do tej pory go zjedzą w rosole? Kogucie losy chodzą różnymi daniami, co wiem, bo w domu sam gotuję. Przed dziesiątą chciałem być na miejscu, żeby mieć czas na zwiedzanie i zakupy. Ruszyłem więc ostro na zachód. 

 Pod Chrystusa dojechałem zaraz po dziesiątej. Najpierw zrobiłem zakupy dewocjonaliów i tym podobnych, a następnie kupiłem bilet na penetrację wnętrza pomnika kolosa. Ponieważ winda na taras nie działała, zgodziłem się ruszyć pieszo. Schodkami. Po chwili zadzwonił telefon.

– Cześć, tu Piotr. Nie odebrałbyś mi koszulek? Miałeś być wcześniej. Gdzie jesteś? – menager rozmawiał ze mną, bo była sprawa do załatwienia.

Rozejrzałem się dookoła i po ustaleniu gdzie jestem. Odparłem:

– Jestem w kolanie Jezusowym.

Po czym zapadła krępująca cisza.

– No, znaczy w pomniku Jezusa, obecnie w kolanie. No w Świebodzinie.

– Aha. – znowu cisza zapanowała, ale już krótsza – Ale na koncert zdążysz, co?

– Jasne. Pozwiedzam i pędzę.

– Dobra. To koszulki odbierze ktoś inny, a ja ci jeszcze raz wyślę dokładny adres sali. Dobrze?

– Si senior! – odparłem i ruszyłem w górę pana.

W okolicach bioder odebrałem wiadomość, przeczytałem, wyłączyłem telefon, ale na wysokości klatki piersiowej Jozuły, coś mnie tchnęło, więc jeszcze raz odpaliłem smartfona i będąc w szyi Pana, zorientowałem się, że raczej to ja pomyliłem miejscowości. Wybiegłem więc szybko na platformę, która mieściła się w koronie takiej królewsko-cierniowej, odpaliłem papierosa i zacząłem myśleć, co wyszło nie tak. Pomogła mi w tym mapa na goglach, bo o ile miejscowości były z grubsza podobne, a ja nigdy szczególarzem nie byłem, to Świebodzin i Świebodzice dzieliło lekko ponad 200 kilometrów, a czasowo to dwie godziny. Czyli jednak Jezus miał mnie w opiece i pozwolił upiec dwie wieczerze przy jednym ognisku. Dramatu więc nie było i postanowiłem się zrelaksować pięknymi widokami, jakie miałem z czubka Pana, Króla Polski.

Zbiórkę miałem wyznaczoną na godzinę osiemnastą czterdzieści pięć, więc czasowo wszystko było pod pełną kontrolą. Skoro zwiedzanie rozpoczęło się od pomyłki, a pomimo tego czas był moim sprzymierzeńcem, to postanowiłem z niego korzystać w pełni i zaplanowałem jeszcze popas nad jeziorem Dobromierskim, gdzie chciałem zjeść sandacza w sosie z drewna sandałowego oraz trochę się ustatkować, w czym miał mi pomóc krótki rejs lokalnym stateczkiem Potiomkinem, prezentem narodu rosyjskiego dla miejscowych, który przekazano w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku, a wykonanym w skali jeden do pięćdziesięciu, napędzanego węglem brutalnym, co dawało płynącym dreszczyk emocji oraz podniesienie poziomu adrenaliny i metaefedrynalinykokainowej.

Kiedy pływałem po bezkresnym jeziorku bezgłośnom makietką Potiomkina, zadzwonił Bartek.

– Tata, a ty gdzie? Mamy tu jak w raju. Basen, sauna, siłownia. Nawet joga się za chwilę zaczyna dla całej ekipy.

– Jestem niedaleko, zaraz kończę rejs i się zbieram. A jutro tez można skorzystać z dobrodziejstw OSIRU? – zapytałem, bo chciałem i ja coś uszczknąć z dobrodziejstw organizatora.

– Chyba tak. Mamy dostęp całodobowy, do południa następnego dnia. Zapisać cię na jogę na szóstą rano?

– A zapisz, i tak mam kłopoty ze spaniem. To się widzimy za chwilę. Nara!

Pod ośrodkiem byłem około osiemnastej i od razu wjechałem na miejsce dla obsługi. Pokręciłem się po ośrodku, pomachałem członkom zespołu, którzy wybrali zajęcia na basenie, Jarkowi powiedziałem cześć na siłowni akurat w momencie kiedy pobijał rekord w wyciskaniu na klatę, więc żeby go nie peszyć udałem się do garderoby. Jeść nie musiałem, bo jeszcze odbijało mi się sandaczem na sandale, więc ruszyłem w okolice wejścia. Przywitałem obsługę pod postacią Ani, tym razem bez męża i kota Gromitosława, bo i tak na niego po Gliwicach mówiono. Kiedy podziwiałem stoisko, przed wejściem zaczęły migać koguty karetki i zrobiło się jakieś zamieszanie. Poszedłem oblekać o co kaman i zobaczyłem, że pogotowie pakuje na nosze Pawła Ptaka, który drugi raz z rzędu kompletował Trasę Pomarańczową.

– Co się dzieje? Dlaczego go zabierają? – zapytałem Pancernego, który dzisiaj był słuchaczem, ponieważ organizator wystąpił jedynie o sześcioosobowe wsparcie Kult Ochrony.

– Ptaku przeszedł na dietę i coś go poskładało.

– Na jaką dietę? – byłem ciekaw, bo i ja chętnie zrzuciłbym ze trzy kilo przed weselem.

– No właśnie tu jest problem, bo miał mieć taką jak ja. Ketogeniczną. Ale zapisał sobie na kartce z pomyłką i wszystko mu się pomieszało.

– Jak pomieszało?

– No zapisał ketaniczną i myślał, że wystarczy żreć ketanol. Po tygodniu nie było efektu, to do tabletek dołożył maści, które wyciskał sobie na kolację no i dzisiaj to wszystko się skumulowało i coś z grubsza zwariował. Nie chudł za bardzo ale i nie czuł bólu. Myślał, że tak ma być. Godzinę temu wpadł pod samochód na przejściu i nic. Wstał i się otrzepał, jakby nic się nie stało. Potem wybijał cegły w wiacie śmietnikowej aż kości mu strzelały i dalej nic. No to się wystraszyliśmy i wezwaliśmy pogotowie. Przy okazji sprawdziłem mu plecak, a tam same ketanole. W maściach, tabletkach i syropach. Połowa wyżarta. Straszna pomyłka. Teraz biorą go na detox i może na koniec koncertu dotrze. Szkoda byłoby przerywać taką passę.

– Ktoś z nim pojedzie?

– Tak, kogoś z nim wyślemy, żeby wrócił powrotem.

– To dobrze, idę się przebierać. Do zoo na sali!

Przebierałem się jak żółw. Ociężale. Ciągle myślałem o Ptaszysku, o sobie, o pomyłkach wynikających z podobnej pisownie, czy podobnego zasłyszenia. Świebodzin – Świebodzice, ketanolowa – ketogeniczna, Mariusz Godzina – Mariusz Godzilla, Lublin-Lubin. Jakie to wszystko było przerażające i straszne. Obiecałem sobie, że poczytam w jakichś tajnikach psychologicznych, jak popracować nad mózgiem, żeby zapamiętywać poprawne nazwy, czy co tam zrobić, żeby było dobrze.

Z zamyślenia wyrwał mnie Guma.

– Dawaj bracie! Idziemy na łów! – i przyłożył mi piekące karczycho, czyli z plaskacza jebnął mnie w kark, aż podskoczyłem.

Niewiele to pomogło, bo jak tylko rozpoczął się koncert, myślami dalej uciekałem gdzieś w dal. Byłem jakby w bańce i żadne bodźce zewnętrzne do mnie nie docierały. Nic. Łapania nie było w ogóle, bo miejscowi i przyjezdni stali w takim dystansie, że nawet jakby ktoś miał lecieć, to daleko by nie doleciał, a już na pewno nie do barierek, żebyśmy mogli go bezpiecznie złapać. W pewnym momencie wypatrzyłem na głośniku obok mnie, takim do podbicia basu, chińską biedronkę i zatopiłem się w jej ciele i umyśle jakby. Próbowałem być nią i odgadnąć to co się dzieje z jej perspektywy. Co i jak widzi, co i jak słyszy, czy nie jest jej za głośno, albo za zimno, czy urodziła się w Świebodzinie, czy może dotarła na koncert z transportem ryżu z Chin? Ponieważ muzyka mi trochę przeszkadzała, to wepchnąłem stopery do uszu tak mocno, że przestałem, poza dudnieniem słyszeć cokolwiek. Czy podobnie mogła odczuwać rzeczywistość koncertową biedronka? No i czy też miała stopery? Tak się w tym wszystkim zatopiłem, że zapomniałem, że mam śpiewać Polskę za Darka, bo ten miał zapalenie migdałków i mówił jakby mu jądra cegłami przygniotło. Tylko, że ja wcisnąłem sobie stopery z wosku tak głęboko, że nic nie słyszałem. Guma machał do mnie rękami i coś chyba krzyczał, Esu klaskał mi przed oczyma, a zespół stał na scenie i patrzył na mnie jak na kosmitę. W końcu Kazik rozpoczął samodzielnie wykon, a ja pobiegłem szukać służb medycznych. I szybko znalazłem. Akurat Ptaka przywieźli, żeby zaliczył choć fragment i mógł podbić sobie legitymację uczestnika Trasy Pomarańczowej 2020.

Coś do mnie mówił, żywo gestykulując, ale nie słyszałem go nic a nic. Teraz to ja zacząłem szarpać medyka czy ratownika i gestami pokazywać, że muszę coś napisać. Ktoś w końcu zakumał bazę, podał mi kartkę na której wykrzyczałem: „Wepchnąłem sobie w uszy stopery!!! Ratunku!!! Nic a nic nie słyszę”. Ratownik wciągnął mnie do środka, położył na noszach i zaczął grzebać jakąś igłą, najpierw w lewym, a potem w prawym uchu. Interwencja przebiegła bezboleśnie i szybko i znowu zacząłem słyszeć co się dookoła mnie dzieje.

– A coś ty kolego wymyślił? Pierwszy raz ze stoperami pracujesz? – zapytał jeden koleś z obsługi medycznej.

– Nie. Nie pierwszy. A skąd. Zawsze mam stopery, tylko dzisiaj się zapomniałem, bo chciałem jakoś szczególnie się wygłuszyć i tak je powpychałem, że nie było szans samemu ich wyciągnąć. Mogę wracać do pracy?

– Możesz, tylko uważaj na niskie tony.

Uważać już jakoś szczególnie nie musiałem, bo koncert się skończył. Postanowiłem więc szybko się zwinąć do pokoju, przebrać i wykorzystać to, co jeszcze było dostępne: saunę, siłownię a może i basen. Kiedy byłem już w samych kąpielówkach do pokoju wpadł Esu.

– Tata, za pięć minut zbiórka w pokoju u Gumy. Będziemy oglądać jakąś transmisję lajf z Wichrowego Wzgórza. Jakieś dziady borowe czy coś.

– Ale ja chciałem na …

– Obecność obowiązkowa! Kazik będzie sprawdzał kto nie przyszedł.

Postanowiłem być. Już wystarczającą ilość wpadek zaliczyłem na trasie.

Guma pokój miał duży jak na jedynkę, dlatego to u niego zrobiono oglądanie. Przekaz miał tytuł Dziady Listopadowe, a nie borowe, co w sumie miało sens, biorąc pod uwagę, że właśnie listopad był za oknem. Grzesio zrobił nastrój, pogasił światło, zapalił świece, które chyba były zwędzone z pobliskiego cmentarza, bo czuć z nich było, że są na etapie używania, następnie podłączył się komórką do telewizora za pomocą jakiegoś magicznego kabelka i mieliśmy wszystko na ekranie. Ostatni przyszedł Kazo, odczytał listę, pozaznaczał kto przyszedł a kto nie. Poza technikom, która miała jeszcze demontaż, był komplet. Zarówno członków zespołu jak i ich kutasków z ochrony. O godzinie transmisji w pokoju zapanował cisza jak makiem posiał i na telewizorze zobaczyliśmy siedzącą w mroku, przy kominku, grupę jakichś ogórków w kapturach. W tle leciała muzyka gotycka raczej i nagle rozpoczęło się szoł. Przed ekran na kucąco podszedł jakiś koleś z taką jak do filmów deską, zrobił klaps i wypalił:

– Listopadziady częsć pierwsza!

Dziady w kapturach parsknęły śmiechem psując tym nieco nastrój, kucający się zawrócił, zrobił drugi klaps i próbował się poprawić:

– Listopadziady, a tam kurwa, poszło!

Tym razem to my parsknęliśmy śmiechem, ale nasz szef syknął : „Cisza dziady!” i na ekranie pojawił się ktoś do nikogo nie podobny, ale wyglądający jak Jarek Paczkowski, który rozsiadł się w fotelu i odczytał jakiś protest niby song.

– Piękne! – rozczulił się Kozi i zaczął chlipać, a za nim jeszcze kilka osób, chyba tych co słyszeli i widzieli dobrze cały przekaz.

Mnie się nie udało usłyszeć, bo słuch mi jeszcze nie wrócił taki perfekt, ani zobaczyć dobrze widowiska, bo przede mną siedział Jeżyk i mi zasłaniał wszystko. Ale czułem całym sobą, że uczestniczyłem w czymś szczególnym, zwłaszcza kiedy usłyszałem:

– A teraz trzeba to przepić, najmłodszy wio na stację! – Morawka spojrzał na mnie, ja na Esa, bo najmłodszy to na pewno nie byłem.

Esu parsknął i spojrzał na Ważnego.

– Ale co? Mario, no weź! – powiedział Jarek w stronę Maria Mechagodzilli saksofonu.

– Ale Konrad… – Mario spojrzał na Konrada.

– A ja zapomniałem legitymacji i chyba najmłodszy nie jestem, co?

I zaczęła się licytacja, szukanie na Wikipedii kto z którego roku, miesiąca i dnia. I może trwało to i do rana, bo ja chyłkiem uciekłem, żeby sauna się nie wyziębiła do cna. Przy śniadaniu okazało się, że najmłodszym zrobiono Maria i to on kursował ze trzy razy, bo ciągle brakowało, a ponieważ koncert był przedostatni a do następnego, na moim terenie w Krakowie, został tydzień, to lejce przyzwoitości zostały lekko popuszczone. Pewnie niejeden z was zapyta dlaczego i ja nie skorzystałem z uczestnictwa w imprezie w tak zacnym gronie i czy mi nie szkoda tych chwil ulotnych jak ulotka, ulotnych jak fotowoltanika? Odpowiem, że z przyczyn prozaicznych, jak zwykle to u mnie bywa, bo coś się wydarzyło takiego, co nie pozwoliło mi zgodnie z planem powrócić do grona. Ot po wejściu do sauny urwała się klamka i musiałem do rana czekać na obsługę. Na szczęście piec już nie działał i dzięki temu się nie upiekłem. Bo pewnie dziś już nic byście nie przeczytali o Świebodzinie, Świebodzicach czy przyszłotygodniowym Krakowie. A czy coś i tam się wydarzy godnego opisania, tego i ja nie jestem w stanie wymyślić. Pożyjemy, zobaczymy!

Pa   

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.