3. Kurs motorowego

3. Kurs motorowego

Wersja audio

Jest druga trzydzieści
Piszę przez chwilę
To co mi się we łbie ułożyło

Do kursu motorowego przystąpiłem w stanie lekkiej nieważkości. A tak na poważnie, to byłem przerażony tym w co się postanowiłem wpakować. Ale skoro powiedziało się A, czyli TAK, na rozmowie kwalifikacyjnej podczas której nastąpiło straszenie kandydata po raz pierwszy, że jest ciężko, strasznie i za małe pieniądze się pracuje – i po miesiącu pracy powiem, że ludzie mnie kuszący nic a nic się nie pomylili! – trzeba było powiedzieć B, czyli odbyć kurs.

Najbardziej z tej decyzji ucieszyła się mamusia numer trzy ( dlaczego trzy? Jeden to matka Boska, Polski i Polaków, Czarna ma Donna, jakby Polacy jakoś szczególnie lubili, poza oczywiście. Marcinem poetą Świetlickim czarne, dwa to mamusia rodzona, trzy mamusia ze strony żony), która nawet obiecała, że będzie mi koszule do pracy prasować. Ale to była obietnica z kategorii „cacanki”, czego mamusi numer trzy za złe nie mam. Aha! Żona moja, serce moje, też była na tak. Ona z miłości to by się cieszyła jakbym nawet w kopalni pracował. A jeszcze jakby mnie przywaliło czarnym węglem na śmierć, to cieszyła by się potrójnie. Z mojego odejścia, mojego ubezpieczenia na życie i stosunkowo krótkiego, odbytego niestety ze mną, stażu małżeńskiego , którego jedynym nie zgniłym owocem było by wdostwo w średnim wieku. I syn ukochany, skarb nasz jedyny. Nie dziwcie się temu co napisałem. Jesteśmy po dwudziestu jeden latach narzeczeństwa, pół roku po ślubie i ciągle razem. Szaleństwo!

Sam kurs, i tu sięgnę do pamięci, bo rozpiskę dokładną wyrzuciłem do śmieci, składał się z:
– stu dwudziestu (chyba) godzin teorii, w tym takiej fajnej, na prawdziwym żywym tramwaju
– sześćdziesięciu godzin nauki jazdy
– egzaminów: z linii tramwajowych, budowy tramwajów, przepisów ogólnych firmowych (zachowania w sytuacjach losowych, podczas zatrzymań, awarii, kłopotów z pasażerami i tym podobnych), egzaminu państwowego teoretycznego, egzaminu z jazdy wewnętrznego i egzaminu z jazdy państwowego.
Śliwką w kompocie tego wszystkiego miało być podpisanie umowy o pracę i prawdziwa praca z ludźmi i tramwajami.

Jeśli wspomniałem, że najszczęśliwsza z powodu mojego przebranżowienia była teściowa, to i wspomnieć muszę o osobie wprost proporcjonalnie odwrotnie czującej mój nowy zawód, czyli synu, Tomaszu Karolu juniorze, który na moją decyzję powiedział:
– Wiesz, tu chodzi o to, że tak wiele osób cię zna. I pomyśl, ty i tramwaj. Jak cię ludzie zobaczą…

Pierworodny zasiał mi kolejne ziarno obciachu, jakby chodzenie w mundurze, co mnie przerażało, a z którego to faktu,notabene, jestem dzisiaj najdumniejszym motorowym świata, było niewystarczające. Zanim zacząłem kurs, już knułem co zrobić, żeby w pracy znikać przed światem. Najpierwszym postanowieniem było niepucować się przed znajo i nieznajo mymi. Jak widzicie zawód motorowego nie miał zbyt dużego poważania w bliskiej mi okolicy.

Na szczęście na świecie panowała zaraza i na zajęciach siedzieliśmy w maskach, dzięki czemu byłem niepodobny do siebie, a podobny do nikogo. Jak i pozostałe siedemnaście osób z kursu, w czym dwoje dziewcząt.

Na początku było słowo, a słowo ciałem się stało – jakby powiedział klasyk, i nie ma w tym cienia przesady, gdyby nie to, że pokazywane nam ciało zazwyczaj leżało pod tramwajem, jak ten gość który wpadł pod dwadzieścia dwa przed tym sklepem w którym pracowałem i akurat nie było mnie tego dnia w pracy, i cieszyłem się bardzo, że tego wypadku nie widziałem. Ale jak to mówią, nie ma tego złego, i cały ogrom tragedii zobaczyłem na dokumentacji foto, kiedy mięso ludzkie w kawałkach leżało pod Wiedeńczykiem dwu wagonowym. Okropności! Ale chcąc być motorniczym, trzeba z takimi tematami się zmierzyć, żeby wiedzieć jak wielka spoczywa na nas odpowiedzialność i jak musimy być skoncentrowani na swojej pracy, żeby przewidywać zachowania innych i nie doprowadzić do zbytniego odludnienia naszego pięknego i magicznego Krakowa wraz z cudownymi jego dzielnicami.

Zajęć ze zdarzeń tramwajowych, z uwzględnieniem celów miękkich – nie będę rozwijał, twardych: samochodów i innych uczestników komunikacji miejskiej i pozamiejskiej, oraz tym podobnych, kilka było. Tak zahartowani mogliśmy przejść do przepisów i budowy tramwajów. Jeśli chodzi o budowę, ze względu na przynależność zajezdniową, doszło do rozczłonkowania naszej grupy na przedstawicieli zajezdni Podgórze i Nowa Huta.

I to jest ten moment, żeby odpowiedzieć państwu, dlaczego ja, urodzony, wychowany i przesiąknięty nowohuckością rodzyn mej dzielnicy, sól nowohuckiej ziemi, niczym sezam na obwarzanku, postać niemal pomnikowa – dalej pisze o sobie, żeby nie było niedomówień, że taki ktoś nie wylądował na Zajezdni Nowa Huta.

Odpowiedź jest banalna: z niewiedzy i z Boskiej opieki. Że co??? – niejeden się zdziwi i zapyta. A tak. Niewiedzy, bo nie wiedziałem że mnie do Podgórza przydzielą, a z opieki, bo tabor na którym miałem się szkolić i pracować, właśnie na Podgórzu okazał się o kilka długości lepszy od hucianego.

Co prawda próbowałem jeszcze to odkręcić i się przepisać, ale była już przysłowiowa surówka po spuście z wielkiego pieca i zostałem Podgórzokiem.

Kursantów jesiennej batali na motorowego było osiemnastu, a w tym gronie wyróżniały się innością dwie dziewczyny. Piszę dziewczyny a nie panie, bo wiekowo bliżej jest im do dziewcząt. Reszta to chłopaki, z czego trzech, w tym ja to już chłopy. Prawie dziady. Nie będę się rozwodził nad personaliami, roztrząsał przyczynowo skutkowego aspektu – kto i dlaczego chciał na tramwaj, czym zajmowali się wcześniej kursanci, ani żadnych innych prywatnych tematów nie pociągnę, choć mógłbym, tylko bez zgody mojej motorowej załogi nie chcę. Ale jakby chcieli w książce być takimi jakimi ich widzę, to wystarczy mi napisać, że się chce i napiszę. A chciałbym, bo to przyszłość zawodu tramwajarza, przyszłość dzięki której jego postrzeganie się zmieni i dzieci będą się do zawodu garnąć na kopy, a pasażerowie będą pisać tylko peany pochwalne do firmy, a nie wieczne skargi i uwagi.

Kolejną grupą stanowiącą o esencji naszego kursu byli wykładowcy. Dla mnie najistotniejsi to ci, którzy na tramwaju, w tramwaju i z tramwajem mieli tyle kontaktu i wiedzy, że dzięki temu zarazili nas, a mnie na pewno, ciekawością do tych uroczych maszy i stały się one obiektami moich pożądań. Jak w filmie! Co nie?

Od każdej z osób z którymi miałem styczność coś wysyłałem. Od wykładowców ocean wiedzy i doświadczenia, tak że trzydzieści procent na pewno. Tu szczególnie zapamiętałem część wykładu o szerokim patrzeniu na drogę, o zachowaniach w sytuacjach stresujących, o nieuchronności kolizji albo i większych nieszczęść. O pieszych, kierowcach, uczestnikach ruchu, pasażerach, którzy nie zawsze pójdą nam na rękę. Dostałem dużo przydatnej wiedzy o samych maszynach, które miałem lada chwilę pokochać jak siebie, a bardziej, uwierzcie mi albo i nie, kochać się nie da.

Z kursantów wysysałem ich pasję, energię i wszelakie nowinki tramwajarskie, jak choćby mapę tramwajową Krakowa lajf, zapał i chęć do bycia dobrym motorowym. Nasza grupa była i jest świetna, za co składam wszystkim wielkie dzięki. Bez was nie było by mnie w tramwaju.

Szczegółowo zajęć opisywał nie będę, Bo i po co? Kto chce i czuje siłę do tej ciężkiej pracy zachęcony, po przeczytaniu moich wspomnień, niech zaryzykuje. U mnie efekt został osiągnięty z nawiązką, czego w życiu bym nie przypuszczał.

Po pierwszych, okraszonych strachem zajęciach, po których myślałem czy nie dać dyla, przyszła teoria o pojazdach i postanowiłem wytrzymać na kursie aż do jazd. I wtedy podjąć decyzję czy kontynuować zabawę czy nie. Bo rozpoczęcie nauki jazdy wiązało się już z dużymi kosztami finansowymi. Co prawda firma za wszystko płaci, ale… trzeba w zamian odpracować kurs przez trzy lata. Więc żeby wilk był cały a owca nienasycona, czy jakoś tak, decyzja o kontynuacji każdego kroku musi być przemyślana. W naszej grupie, z przyczyn obiektywnych, do jazdy nie podeszło dwóch kolegów. Reszta rzuciła się na nie jak pasażer na opóźniony tramwaj. Z werwą, choć tramwaje są na prąd.

Zanim jednak ruszyliśmy na miasto, pierwsze dziewicze zetknięciem z przejażdżką tramwajem po torach miało miejsce na zajezdni. Sto metrów do przodu. Sto metrów do tyłu przodem. No bo tramwaj do tyłu też umie, i jest to jakby do przodu. A zresztą. Zrozumiecie wkrótce, bo pętla na Krowodrzanej Górze będzie zamknięta na czas przebudowy i trasę obsługiwać będą wagony dwu kierunkowe. Może i mnie się trafi ta gratka. Widziałem tak pracujące maszyny i ludzi w Barcelonie i na Teneryfie, w Santa Cruz.

Chcąc zostać dobrym motorowym, już od początku kursu wprowadzałem się w domu w stan permanentnego stresu. Wstawałem o trzeciej rano z myślą – o kurwa, wkrótce będę tak wstawał. Za jakie grzechy? I przypominałem sobie niczym mantrę, jak zamierzałem, dokładnie tak jak w piosence Pudelsów przeżyć życie:

Dymią fabryczne kominy
Na dworze śnieg i zawieja
Idą chłopcy do pracy
Chuj, niech idą, ale nie ja hahaha!

Rege kocia muzyka…

I co? Tramwajów sto.

Walka myśli z rzeczywistością nadchodzącą była straszna. Przeżywałem wszystko i bardzo i strasznie. Budziłem się w nocy spocony, śniły mi się głupoty, katastrofy i zwykłe, najzwyklejsze pozbawianie bliźniego swego choćby i kończyny. Wróciłem po latach do „Mistrza i Małgorzaty” bo tam o tramwaju było słów kilka oraz o głowie, którą ten tramwaj… A nie będę zdradzał wszystkiego.

No i czytałem na fejsbuku, jak nawiedzony, po kilka razy dziennie, o wszystkich kolizjach, wypadkach, zatrzymaniach, usterkach, restartach wagonów oraz wezwaniach do obłożnie chorujących w tramwajach ludzi karetek i wszystkim co miało mnie spotkać za kilka miesięcy.

Jak państwo widzicie, to ja, tak po ludzku zwariowałem. Ale nie byłbym sobą, gdybym tego wariactwa nie umiał przekuć w coś wspaniałego. O czym postaram się dowieść już w kolejnych odcinkach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.