8. 14.11.20 Gliwice Trasa Pomarańczowa Covid 8

Krasnale we Wrocławiu ustawialiśmy do drugiej w nocy. Wróciłem tak umęczony, że nawet nie miałem ochoty na szklaneczkę płynu Orlen. Sen był nerwowy, rwany. Koledzy na podłodze chrapali okrutnie, bo im płyn wszedł jak nóż w margarynę. Po szóstej wstałem, bo skoro spać nie mogłem, to postanowiłem zjeść wcześniej śniadanie. Na stołówce wpadłem na Kazimnierza, który lubi jadać wcześniej, oraz na Jarka Ważniaka, który w ramach porannego dżogingu miał sprawdzić, czy krasnale są zwrócone na swoje miejsca.

– Piękne świadectwo daliście wczoraj. – powiedział znad talerza dżemu i musztardy szef i Mistrz w jednej osobie.

– Przepraszam, nie tak to miało być, ale Wafel… – nie dokończyłem.

– A jakby Wafel kazał ci pracować w Golec Orkiestra Ochronie, to też byś go posłuchał?

– No nie. Chociaż góralską muzykę lubię, ale nie pracowałbym. Stanowczo nie.

– No widzisz. Będzie zebranie zarządu Kultu, musimy postanowić co z wami zrobić. O wszystkim dowiecie się potem. A teraz jem.

– Jasne. Smacznego. Czekam zatem na wyrok z pokorą. Jeszcze raz przepraszam. – i poszedłem wziąć sobie mięso z dodatkiem kości, bo byłem strasznie głodny.

Dosiadłem się do Ważniaka i mięso z dodatkiem kości, przyprawiło mnie o mdłości, tak mi było głupio.

– Oj towarzyszu Gomółka. Ale żeście nawywijali! Wstyd! Wstyd!

– A daj pan spokój. Poniosło nas w złą stronę.

– Nie martwcie się tak towarzyszu. Jak wszystko będzie na miejscu, wystosuję pismo do naszego gremium o minimalny wymiar kary. Bo my, towarzysze musimy się trzymać razem!

– Dziękuję. To już nigdy się nie powtórzy. Nawet w Gliwicach! – zapewniłem kolegę, będąc jednocześnie pewnym, że w Gliwicach krasnali nie ma.

Wyjazd mieliśmy przewidziany na godzinę jedenastą, wiec wybiegłem potruchtać po mieście, zaraz przed dziewiątą. Na pobliskim boisku młodzież już kopała bezdomnego. Wróć. Młodzież już kopała piłkę.

– Zagra pan z nami? Brakuje nam jednego.

– Chętnie. Ale tylko na ataku, jestem urodzonym łowcą.

– Naprawdę? A wygląda pan jak bramkarz – powiedział jeden i wszyscy wybuchli zdrowym, młodzieńczym śmiechem.

Graliśmy dwa razy po dwadzieścia minut. Szło mi paskudnie. Przez cały mecz oddałem jeden niecelny strzał w kosmos, na szczęście piłka nie zginęła. Kompletnie nie czułem piłki i już zacząłem się obawiać, że mam koronę, bo przecież jest to jeden z objawów choroby wśród futbolistów – brak czucia.  Rozczarowany, ale zmęczony pozytywnie i naładowany chyba endorfinami , bo śmierdziałem jak skunks w trakcie rui, wróciłem się okąpać i zapakować.

– Tata. Jedziesz z Piotrkiem. Guma, Darek i Kozi z zespołem, a ja i Cytryn z technikom – zakomunikował mi Bartek, a ja zrozumiałem, że kara się rozpoczęła.

Mój pojazd ruszył punk dwunasta. Pewu za kierownicą, obok ja, za mną Ania uhahana, bo do pomocy w Gliwicach jechał jej ukochany Przemysław z kotem Gromitkiem, za Pewusem Jan Zdun, a na kanapie z tyłu już drzemał Kazimnierz.

– Znacie zasady, ale Goomi dawno z nami nie jechał. Raczej milczymy w trasie. Nie przeszkadzamy kierowcy. Wszystko ma się odbywać w naszych głowach. Wszyscy przytaknęli, tylko ja odpowiedziałem.

– Super, znakomicie fajnie. Ale na sikanie stajemy? A piwko w aucie pijemy? A to prawda, że alkomat się przepalił? A posłuchamy Lej mi pół? A ta hala w Gliwicach to duża jest? A czy… – z każdym pytaniem Piotrek miał coraz większe oczy, aż w końcu nie zdzierżył i wysyczał:

– Silencjum Gomółka! Silencjum! Plizzz!

I już do samych Gliwic się nie odezwałem, nawet pytany. Cały byłem w strachu.

Najpierw podjechaliśmy pod hotel, kiedy wszyscy się zameldowali, podlazłem i ja, zgłuszony pies, do recepcji.

– Name end siur name. – powiedziała coś recepcjonistka a mnie zamurowało.

– Gzyyy. Bzyyy. Młyyy – bełkotałem, bo zapomniałem języka w gębie. Nawet jak śpię to gadam, a w aucie przez dwie godziny nie powiedziałem słowa.

– Niemowa?

– Gzyyy.

– Pan da dowód.

Podałem i usłyszałem.

– Aha. Pan Gomółka. Pokój zawieszony. Do godziny dziewiętnastej.

– Cmmu? – zaczynałem się odblokowywać.

– Czemu? Bo nie wiadomo czy pan zostaje, czy jedzie do domu. Temu.

Aha – pomyślałem, kara trwa i nie wiadomo czy dziś popracujemy. Rozsiadłem się więc na kanapie koło recepcji i postanowiłem popracować nad głosem, próbując czytać na głos drugi tom „Chłopów”, który woziłem ze sobą. I wtedy dostałem z zaskoczenia plaskacza w karczycho.

– Kuuuurwa! – zasyczałem, a pani przy ladzie się wzdrygnęła.

– Pan jednak mówi!

– A co ma nie mówić? Wczoraj nabroił, to teraz udaje niemowę.

– Wafel, ćwoku jeden. To boli.

– Poboli i przestanie. Przed dwudziestą ma być decyzja, czy pracujemy dziś i do końca trasy.

– Skąd wiesz?

– Dostałem esemesa od Wietechy. Musimy sobie pomóc. Weź te twoje fejsbóki uruchom, niech nasz powrót ludzie poprą. Jak będzie dużo, pójdziemy do szefostwa i może się uda. Pisz i chodźmy się napić. Tu zaraz jest sklep. A alkomat i tak nie działa.

Wstawiłem szybko post i ruszyłem z  Waflem na małe co nieco. Trzeba było rozgonić smutek i żal za grzechy. Oczywiście w granicach zdrowego rozsądku. Ponieważ mieliśmy trochę czasu, poszwędaliśmy się po mieście. Poszliśmy zobaczyć stadion miejscowego Piasta, pod którego bramą wypiliśmy po piwie, odcedziliśmy kartofle, po czym ruszyliśmy na rynek.  Niestety, ten był kwadratowy i nawet ratusz go nie uratował. Ulice od niego były staromiejskie i tworzyły szachownicową sieć zabudowy kamieniczek. Wafel się wściekł, bo wolał warcaby.

– Idziemy Górnik do palarni. Zajaramy.

I poszliśmy, tylko jak próbowaliśmy zapalić w środku, zrobiła się wielka awantura, bo palarnia okazał się Palmiarnią i na terenie całego obiektu obowiązywał zakaz palenia. Mieliśmy nawet dostać jakieś mandaty, ale udawaliśmy Ormian z Madagaskaru i nikt nie mógł się z nami dogadać, więc w końcu dostaliśmy po kopie w dupę i ruszyliśmy na halę. Dochodziła dziewiętnasta i chcieliśmy wiedzieć, czy mamy iść na stopa i ruszyć do domu, czy popracujemy. Na metry przed halą, Wafel dostał esemesa: „Pracujecie. Zbiórka Kult Ochrony w garderobie o 19:30. Kierownik ochrony: Maciej Kazana”

– Wracamy do gry Górnik! Wracamy do gry! Kazan szefem, ale damy radę. Będziemy dziś najlepsi. Odkujemy się za krasnale!

Dobrze, że przyszliśmy wcześniej, bo hala była ogromna. Samego wejścia szukaliśmy dobry kwadrans. Urządzenia antyCov były już pomontowane na wejściu, Guma za drugim razem doszedł do perfekcji. Żeby nas nie kusiło, zraszacz nie działał, więc szybko ruszyliśmy za wejściem w lewo, i za drugim słupem wpadliśmy na sklepik. Inny od tego co znaliśmy do tej pory, bo przy sklepiku warował, przywiązany długą smyczą do krzesła, wielki jak tygrys, kiciu.

– Ożesz kurła! A cóż to za stwór? – Wafel się zdziwił nie mniej niż ja sam.

– Kot! Nasz Gromitek. Cześć chłopaki! – przywitał nas Przemek, wsparcie dla Ani na gliwicką sztukę.

– Lubi zjeść, co? – zapytałem, bo sam jestem posiadaczem wielkiego, ale nie aż tak, kota.

– O tak. Najbardziej lubi konia z kopytkami na pikantno. – dodała Ania – Fajnie, że wracacie. Bez was to nie to samo.

– A jak dojść do garderoby?

– Prosto. Prosto tym korytarzem, czternaste drzwi w prawo, mogą się zacinać, to trzeba je kopnąć. Schodami w dół, trzy piętra, potem drzwi środkowe. Korytarzem do końca. Tam jest winda. Winda dwa piętra do góry. Jak wysiądziecie, to w lewo. Na końcu będą schody, nimi do góry, na półpiętro, za drzwiami na półpiętrze w lewo, do końca korytarzem, jakieś dwieście metrów, potem schodami do góry, na końcu schodów, za drzwiami w prawo, przejdziecie przez małą salę, na końcu której są drzwi, a za nimi korytarz, na końcu którego jest winda. Nią na poziom jeden plus, i już jesteście prawie na miejscu. Korytarzem prosto, na rozwidleniu prawo skos, po stu metrach jest hol, w holu środkowe drzwi z napisem „Szatnie”. Wchodzicie i szukacie napisu „Kult Ochrona”. Jak się pospieszycie, za dwadzieścia trzy minuty będziecie na miejscu.

– O ja cię nie pitolę maleńka. Weź mi to narysuj, bo ja już mam dość. A miało być tak pięknie – westchnął Wafel, usiadł na dupie i czekał na szkic trasy.  

Ania rysowała mapkę, Wafel postękiwał, Przemo układał koszulki, a mnie zachciało się pogłaskać Gromitka. Myślałem, że do kotów mam rękę, ale okazało się, że do Gromitków to chyba raczej nie. Ledwo zdążyłem wyciągnąć dłoń z międzynarodowym „kici kici” na ustach, a już mega kot wpił się zębami w moje przedramię.

– Ratunku! Kuuuuurwa! On mnie zjada! Ratunku! – oczy wyszły mi z orbit, choć ręka wcale nie bolała.

– Gromi! Zostaw Goomiego! Zły kotek. Zły! Masz tu smaczka. – kot zastrzygł uszami na głos pańci, ale mnie nie puszczał.

Dopiero na widok wielkiej krowiej kości udowej, mokrej od krwi, z resztkami ścięgien i mięśni, zwolnił ugryz, popatrzył mi w oczy, obrócił się tyłem, podniósł ogon i cichutko fuknął mi w twarz niezbyt pachnąco, po czym dostojnie poszedł do prezentu i zaczął go lizać. Klęczałem zaskoczony, kiedy nadszedł Jasio Staszewski.

– Goomi, wszystko dobrze?

– Tak Jasiula, dobrze. Nawet nieźle.

– To daj zajarać.

– Masz – wyjąłem mu dwa papierosy, z czego jeden na zapas.

– Chodź na dwór.

– Nie mogę, czekamy z Waflem na mapkę, bo musimy znaleźć szatnię. Za trzydzieści minut zbiórka.

– Mapkę? A po co? To nie daleko.

– Taaaa. A pamiętasz drogę? – Wafel patrzył na to co rysowała Ania i cierpiał bardzo.

– Pamiętam. Przed głównym wejściem w prawo i pierwsze drzwi są do nas. No chodź Goomi, zajaramy.

– O rany, zapomniałam o skrócie. No tak. Jasio ma rację. Z zewnątrz bliżej.

Po tych słowach coś jebło. Ale tak straszliwie. To załamany Wafel przybił przysłowiowego wkręta w stole czołem. Po blacie rozlała się dostojnie stróżka krwi. Z Waflowej głowy. Podobno na trzeźwo to pierwszy raz mu się zdarzyło, w jego dość długim życiu.

Dzięki Jasiuli, w garderobie byliśmy po pięciu minutach. W szatni panowała wyjątkowa mobilizacja. Maciek robił odprawę połączoną z rozgrzewką, sekcja dęta grzała trąby, Tomek Ghoes rozgrzewał nadgarstki, Kazik rozśpiewywał wokal, a Irek i Morawka drzemali, bo byli takimi rutyniarzami, że mogli by grać nawet bez strun. Nagle w tę sielskość i anielskość wkroczył Pewu z organizatorem.

– Proszę o uwagę. Wszystko musi odbyć się punktualnie. O dwudziestej czwartej musimy zwolnić arenę. Kazik damy radę?

– Jak trzeba, to trzeba. A czemu?

– Jutro jest Galaktyczna Gala Disco Polo pod dyrekcją grupy Bayern Full – wyjaśniał organizator – Będzie transmisja na cały świat, a materiały z tego wydarzenia zostaną wyniesione na orbitę kosmiczną przez Samuela Elona Maska, którego babka była pierwszą czarnoskórą pieśniarką nurtu disko polo na plantacjach bawełny w Arizonie.

– O kurwa! – wyrwało się Gumie.

– Kulwa! A kto zna takie gówno jak Bayern Full? – zaskoczył wszystkich Daro.

Spojrzeliśmy po sobie i na trzy wybuchnęliśmy takim śmiechem, że organizator pobladł. Nikt, ale to nikt nie słyszał nigdy o takim zespole. Prawie nikt, bo nagle na stole stanął Kozi i nieśmiało zaintonował:

– Majteczki w kropeczki, ło ho ho ho…

Na to obudził się Jeżyk, złapał za bas i ściął Koziego przy kostkach zgrabnym ruchem gitary, coś jakby ścinał wielkim mieczem głowy niewiernych w Ogniem i mieczem. Zamurowało nas, a Irek już stał nad Kozim wściekły:

– To miała być tajemnica Kozi! Ta je mni ca kurde! Wszyscy muszą wiedzieć jak się noszę pod spodniami? Coooo?!

Kozi, leżący pod stołem, spojrzał tylko smutnym wzrokiem ściętego psa i wymamrotał:

– Kurwa. Wy nic nie rozumiecie. Ho ho ho. Ho.

Wyszliśmy pięć minut przed czasem, żeby się wyrobić w przewidzianym czasie, a i tak Kazik błagał Ghoesa, żeby ciut szybciej nabijał.

– Tomek, przyspiesz, zwiększ tempo tak o piętnaście procent. Wtedy nie będziemy musieli nic ciąć, a wiesz, że to szczególny koncert, bo największa sala i te sprawy.

– Damy radę. Szybciej nabiję, szybciej będę w hotelu. Mnie nie musisz tłumaczyć. Im powiedz – i wskazał na Morawkę i Jeżynę, którzy przebierali paluchami w powietrzu i co chwilę, stękali coś jak: kurwa, no nie kurwa, o kurwa. – A ty jak zaśpiewasz szybką wersję „Młodych wioślarzy”? To, to chyba zagramy po staremu.

– Przyspiesz! Dam z przepony jednym ciągiem. To pierwszy kawałek. Przyspiesz.

Kiedy stanąłem pod sceną, nogi mi zmiękły. Arena wyglądała jak wnętrze potężnego statku kosmicznego, jak jakieś jebane nju fjuczer, którego nie widziałem nawet w filmach fantastycznych. A kiedy na sekundy przed wejściem na scenę zespołu, z góry zjechała platforma foto, wypełniona naszymi znajomymi, Kasią, Magdą, Przemkiem oraz innymi, mało nie popuściłem w spodenki. Platforma była wielkim dronem, który cichuteńko i z wielką gracją unosił się a to po lewej, a to po prawej, a to na środku sceny. Niżej, wyżej, pod skosem.  Obsługujący aparaty byli dodatkowo przypięci pasami do platformy, bo jakby ktoś wypadł, to miał się nie zabić. Aparaty przyspawano im do dłoni, żeby ludziom łbów nie porozwalały. Kazana ustawił nas według wzrostu i przypomniał co mamy robić:

– Jeśli! Jeśli ktoś poleci, łapać. Nie macać! Tylko łapać. I żeby mi nikt, ale to nikt nie spadł na glebę, bo wtedy nawet nie chcę mówić co mu zrobię. – mówiąc to patrzył mi w pępek, bo wzrostu to nie jest kolega słusznego.

Jak odszedł, oparłem się o scenę i nagle poczułem na swoim ramieniu but. Nawet przez maskę poczułem czyj to but, ale dla pewności popatrzyłem do góry, w lewo i zobaczyłem, że sam Mistrz oparł się na mnie i wyszeptał:

– A teraz słuchaj jak to się robi!

I polecieli. Najszybszą wersję „Piosenki młodych wioślarzy” jaką kiedykolwiek słyszałem:

–   OjjojjojjojjojjojjojjojojjojjojjojjojjojjojojjojjojjojjojjojjojjojojjojjojjojjojjojjojJawidziałemtak wielutrzymałosięzaręcemówiąjeślisięzgodzimytymożeszzostaćtutylkojedenznasmożetuzostatoniebędzieszTyAjaniechcęstądodchodzićniechcęsmucićsięIwidziałemtakwielustałowokółdrzewaKtórektórektórektórektórewysokiejakpalAjabardzotaktakbardzobardzochciałbymwierzywsiebieCzymuszęstądodchodzićczymuszęsmucićsię …

Wszystko poszło na jednym wdechu i jednym wydechu. Publika ochujała jak i my wszyscy. Mistrz zrobił szoł o jakim świat nie słyszał, a wszystko to odbyło się z butem na moim ramieniu.

W ogóle, to publika była rozmieszczona bardzo rzadko. Każdy stał w kwadracie dwa na dwa metry, a ci na trybunach siedzieli co trzecie miejsce. A tak było narodu kilka koła. Latania nie było, więc nasze zainteresowanie wzbudził pogujący Shreku. Biegał pomiędzy stojącymi w swoich sektorach ludźmi jak goniec po szachownicy. Takiego Shreka nie znałem, ale Guma mi szepnął, że kolega miał sześć litrów wiśniówki dla nas, a ponieważ go z nią nie wpuszczono, wypił wszystko duszkiem i oszalał. Na wiśniowo! Próbował nawet przelecieć na naszą stronę, ale Maciek puścił prąd w barierki i Shreka solidnie pokopało. Wziął więc kurs na trybuny i poszybował w pijacko-prądowym widzie przed siebie.

W połowie koncertu na przysceniu zapanowało zamieszanie, raz, że Kajetanowi nie podobało się brzmienie Ghoesowej centrali, a dwa, że obok sceny stała zapłakana Ania i wymachiwała rękami.

– Stop orkiestra! – zatrzymał maszynę Kazik i ruszył do zapłakanej koleżanki, po czym jej wysłuchał, obtarł jej łzy i zaprosił ją do mikrofonu.

– Ludzie! Bo Gromitek zginął. To kotek! – „kotek” pomyślałem, bo w głowie miałem świeżo jak Gromi miał całe moje przedramię w pysku – popatrzcie dookoła, może kręci się gdzieś koło was. Błagam!

Ktoś zapiszczał, ktoś krzyknął „kici kici” i ogólnie zrobiło się spore zamieszanie. Każdy szukał kota. Nawet Kult Ochrona, bo Kozi latał pomiędzy nami i zaglądał nam w majtki. Minuty mijały, kiedy nagle ze sceny usłyszeliśmy przerażające:

– Matkoboskoojacieniepierdole! Tygrs!

Popatrzyłem się za siebie i zobaczyłem bladego jak dupa murzyna Kajetana Aronia, kultowego realizatora dźwięku. Wskoczyłem na scenę, odpaliłem latarkę w telefonie i oświetliłem centralę. Prawie całą wypełniał zwinięty w kłębek kot.

– Ania! Gromnik tu jest! Ania! – krzyczałem z podniecenia.

– Jezusie Nazarejski. On mi koc zjadł. Mój koc do wypełniania bębna. – przeraził się Tomek, bo centralę, dla uzyskania lepszego efektu, wypełniał kocem z owczej wełny – wyciągnijcie go!

Gromitek pomimo próśb i gróźb wylezie nie chciał. A może się zaklinował?

– Posuńcie się, ja mam rękę do zwierząt! – Bartek przepchnął się przed wszystkich – Bociek, trzymaj bęben!

Klęknął przed centralą, włożył łapę do środka, żeby kota złapać za kark, ale kot się wywinął i ręka Esa utkwiła w paszczy kota.

– O ty jebaniutki! Tak do ludzi? – powiedział, po czym ryknął jak lew, kot wybałuszył gały, zwolnił ucisk na ręce, która po łokieć była w jego trzewiach, wtedy Bartek szarpnął i wyszarpał nadtrawiony, oślizgły od soków trawiennych zwierza koc.

Koc odrzucił Ghoesowi na kolana, i widząc, że kot jest skołowany jak pies w ruinach, złapał go za kark i wywlekł na zewnątrz. Ania odebrała zgubę i na mocno ugiętych nogach wyniosła go ze sceny. Mogliśmy dalej grać, choć przez to całe zamieszanie, dwie piosenki musiały odpaść. Z tego też powodu przerwy pomiędzy bisami nie było i wszystko poleciało ciągiem.

Po wszystkim utkwiliśmy w garderobie, bo raz, że wrażenia z koncertu nas przygniotły, a dwa, Tomek musiał się obmyć ze śliny kociej, którą pokrył się trzymając chwilę koc na kolanach. I znowu do garderoby wparował organizator.

– Ja na sekundkę. Panie Kazimierzu, chciałem przedstawić gościa: oto pan Sławomir „Kropek” Świerzyński, włala! Siedemnaście milionów sprzedanych płyt, najbardziej rozpoznawalny Polak w prowincji Szantung, kreator mody, który wylansował bieliznę kropkowaną, artysta którego piosenki grają tabory cygańskie na górnej części Bugu i baby na targach od Białegostoku po Suwałki! Kojarzy pan, panie Kaziku?

– Nieeee. Kompletnie nieee – odpowiadał Mistrz regulując głośność w aparacie słuchowym, kiedy zza organizatorskich pleców wylazł on, cały na biało, Kropek.

– Znakomity koncert! Znakomity! Pierwszy raz na żywca widziałem, bo my tu jutro robimy wielkie szoł, panowie pewnie słyszeli, taki tam koncert międzygalaktyczny, czy jakoś tak, no tom przy okazji zajrzał, bo znam, śledzę pański zespół i w sumie to ja z propozycją. – nawijał Sławomir, a Kozi w tym czasie z wrażenia zemdlał, bo jako jedyny z nas kojarzył i do tego szanował Kropka. – Bo ja z propozycją wychodzę. Podczas koncertu wymyśliłem utwór, który moglibyśmy wykonać w duecie. Taki świąteczny, patriotyczny, Jacek Kurski by pieniądz wyłożył, ja bym Chińczyka namówił, żeby rynek skośnych podbić, no to co? Wchodzisz pan panie Staszczyk w to?

– Staszewski – poprawił Kazo, a Kropek się zaczerwienił – a co to za piosenka?

– Piękna! Ponadczasowa, szłoby to tak: „ Bo wszyscy muzycy to jedna rodzina. Basista, gitarzysta, śpiewająca dziewczyna!”. Zaiks by to kupił jako hymn branżowy. I co pan powie? Robimy biznes?

– No nie wiem. Musze pomyśleć. Po trasie dam znać. Proszę napisać do mojego menagera.

– Znakomicie! To ja nie przeszkadzam, jutro i my do roboty, choć dzień boży. Do widzenia! – i wyszedł, żeby po sekundzie wrócić, rozejrzeć się po wszystkich, i wskazując na Wojtka wypalił:

 – A ty sobie te bałałajkę byś nastroił, bo uszy pękają.

Po godzinie, zaszokowani przygodami z całego dnia rozeszliśmy się do pokoi i obyło się nawet bez ekscesów, jeśli nie liczyć wyrzuconego telewizora, na którego ekranie leciała reklama Bayern NaFull, tego niemieckiego zespołu metalowego z Robertem Lewandowskim na wokalu, zalanego piętra, bo woda była za słona w Koziego pokoju i kilku pomniejszych historii. To by było na tyle, jeśli idzie o Gliwice. Teraz lecę do domu, bo mam jakieś nagranie dla Kroniki Nowohuckiej zrobić, więc pora zejść na ziemię. Czego wam i piszącemu życzę z całej wątroby! No i do zobaczenia w Świebodzicach i Krakowie!

7. 12.11.20 Wrocław Trasa Pomarańczowa Covid 7

Koncert we Wrocławiu przeniesiono do Hali Ludowej, ze względów gabarytowych. Po prostu można było wpuścić więcej osób niż na A2, oraz tak ich porozstawiać, żeby były odległości zachowane jak najdokładniej. A i nasze aktualne antycowidowe ustrojstwa łatwiej było pomontować na hali większej. Publiczność, jak to publiczność – połowa jęczała, że chujowo, a połowa, że fajowo. Żeby tych pierwszych udobruchać, Kazik nagrał zapowiedź, i poinformował, że na tym koncercie, zespół wykona po raz pierwszy płytę z Polanrocku. I to płytę CD! Granie płyt analogowych okazało się orką na ugorze, bo jak Pierdziawa, szef SP Records, sprawdził – na każdym kolorze utwory są takie same, no i to co czułem w Poznaniu, nabrało innego sensu. Że też nikt się nie kapnął. Chyba to dlatego, że ciągle szybko i szybko. A szybko to Kubica może wypadek zrobić. W sztuce tak się nie da.

Do hotelu już nie jechałem, bo ochraniaczom Kultu, doszło montowanie ustrojst na wirusa. Cieszyłem się, bo była szansa postać przed zraszaczem, ale oczywiście ktoś czuwał nad wszystkim, i płyn z Orlenu miał być podłączony dopiero w ostatniej chwili. Jak szeptano w kuluarach, żebyśmy my, niepijący, abstynenci bez mała z Kult Ochrony nie wypili. Chwilę nam to wszystko zeszło, bo najpierw wszystko zamontowaliśmy, ale Guma, który kierował montażem, już po wszystkim, kapnął się, że ma plany instalacji do góry nogami, więc musieliśmy wszystko rozmontować, Guma obrócił mapy, i zamontowaliśmy jeszcze raz. Już dobrze.  Z doświadczenia wiem, że jakbyśmy po kubku płynu strzelili, to do takich wpadek by nie doszło.

Sam koncert był, ze strony zespołu znakomity. Odgrywanie płyty CD szło im lepiej niż analogów, szczególnie niebieskiego. Kazik zabawiał publiczność opowieściami z życia mieszkańców Republiki Południowej Afryki, dzięki czemu Mariusz MechaGodzinna miał czas na poukładanie sobie nut, które mu w szatni, dla zabawy pozmieniał Jasiu Zdun, po którym nikt by się takich zgrywów nie spodziewał.

– Cicha woda nuty rwie – zanucił mi Guma do ucha.

– Ucha cha! – odparłem, po czym złapałem Gumę pod łokieć i zatańczyliśmy krzesanego, ku uciesze gawiedzi. Z tym, że ci niezadowoleni z przenosin obrzucili nas kubkami z piwem. Hołota.

To podniosło nam ciśnienie, a tym co mieli, to nawet adrenalinę. A kiedy zobaczyliśmy jak pani panu zdziera maskę z twarzy i ucieka, to zaświeciły nam się oczka jak wilkom, kiedy poczują krew. Pierwszy ruszył Daro, za nim wywrócił się Kozi, Bartek chciał przez barierki ruszyć, ale zaczepił się o jakiś element i wisiał głową w dół, Cytryn nic nie widział, bo mu okulary zaparowały, a ja z Gumą wylewaliśmy sobie piwo z butów. Darek nie miał szans w pojedynkę, wiec tylko szedł i groził wszystkim surowymi konsekwencjami, na co ktoś zareagował śmiechem i został wyproszony, choć próbował udowodnić, że się nie śmiał, a nawet jeśli, to miał maseczkę i kto mu to udowodni. Wtedy stanął przed nim Wafel i odpalił termowizor, na którym ciepło w okolicach głowy przypominało coś jakby śmiech przez łzy. Wyrzuconego zamurowało i tylko coś odbąknął o prawniku, wolnych sądach i pozwie, za co dostał jeszcze kopa w pupę od miejscowej bramki.

Z kronikarskiego obowiązku odnotujmy, że byli Kult Turyści. Widziałem Ptaka cień, Pancernego, Igora, byli Woźni, a Pan Woźny to chyba lekko już świecił, bo mu termos z uranem podobno przepuszcza. Byli silni poznańscy pielgrzymi: Kazio, Marek, Wujo Artur, był Hubert, Piotrek, Ania, Pati, Państwo Ciesielscy oraz, ze starego forum był też Chodi, który wystąpił w pięknym szalu z szynszyla, który kupił za bezcen, bo szynszyle, z powodów cowidowych w Dani wybili i cena poleciała na łeb, na szyję.

Po wszystkim, a zespół bisował trzy razy, bo płyta się raz zacięła, jak zażartował Wojtek, a to tylko klawisz Konradowi się zblokował, ten od G, popakowaliśmy urządzenia, za co pozwolono nam dopić resztki płynu ze zraszacza. Zawsze to coś, po tak ciężkiej robocie. Aha i jeszcze sklepik. Stoisko było za blisko tych antykowidowych nagrzewnic i Morawiec ze Zdunkiem zaczęli spływać z gorąca, Kazik się zlał z Irkiem, A Ghoesowi wyparował odwłok. Przed Gliwicami mieliśmy nauczkę, żeby się bardziej starać i dbać też o sklepik , a nie tylko o Anię.

W hotelu dostałem pokój z Cytrynem i Esem, tak zwany trójkątowy, jednołóżkowy. Nigdy w takim nie byłem, i nawet takiego nie znałem. Okazało się, że był to super hiper ekstrawagancki pokój dla par, którym nadeszła ochota na doczepkę, czyli trzeciego do tysiąca, jak wytłumaczył mrugając okiem wydawacz kluczy. Poskładałem wszystko do kupy już w pokoju. Łóżko było wielkie i miało jedną wielką kołdrę. Dlatego miętkiej gry być nie mogło, i Bartek z Arkiem poszli spać na podłogę, bo zastosowałem zjawisko fali, znane z jednostek wojskowych w czasach późnej komuny. Coś jak w wojsku. Wicie – rozumicie. I to było tego dnia na tyle.    

Dzień przerwy pomiędzy koncertem wrocławskim a gliwickim postanowiliśmy spędzić we Wrocławiu. Nikomu nie opłacało, i za bardzo nie chciało się wracać do domu. W końcu trasa w tym roku była tak krótka, że chcieliśmy nacieszyć się swoją obecnością. Zespół wynajął sobie w hotelu salę, bo Irek Wereński i Morawka nie byli zadowoleni z tego jak zabrzmiały kawałki z niebieskiego analogu na poznańskim koncercie i chcieli je doćwiczyć, żeby były takie jak na czarnym. Technika i ochrona miały więc dzień tylko dla siebie. A Kajetan miał plan, który przedstawił na śniadaniu.

– Słuchajcie koledzy. Zamiast leżeć moszną i do góry, zagrajmy w grę. Wrocław pełen jest krasnali, i zawsze marzyłem o tym, żeby zobaczyć ich jak najwięcej. Podzielimy się na dwie grupy. Technika i ochrona, i zobaczymy kto znajdzie więcej krasnali.

– Ale nie będzie trzeba łazić kanałami? – zapytał przytomnie Seba, który pomimo tego, że wylał na siebie od wczoraj litr Brutala, dalej nie pachniał fiołkami.

– Wszystkie chwyty dozwolone! Ale jak nie chcesz, to nie musisz.

– To ja też kanały odpuszczę! – dopowiedział Piękny Roman.

– To co ochroniarskie sieroty? Wchodzicie w to?

Wafel aż pompki, które zawsze robi przed śniadaniem na jadalni, przestał robić, i w pół pompce zatrzymany odpowiedział:

– Proste. Już po was. Kto przegrywa stawia. Odnalezione krasnale będziemy fotografować i oznaczać sprejem. Wy będziecie malować dwie błyskawice a my znak KOW?

– A co to KOW? – zapytał przeżuwając jajo na twardo Guma.

– Kult Ochrona Walcząca.- odszyfrował skrót Wafel i odsłonił klatkę piersiową, na której lśnił nowy tatuaż, małego powstańca z twarzą Wafla.

Zamurowało nas, a Ania Kulpińska zemdlała, bo zamarzyło jej się stoisko koszulek z takim wzorem.

Wyjście ustaliliśmy na godzinę jedenastą, a na dziesiątą Wafel ustalił zebranie u nas w pokoju, czyli u mnie Esa i Cytryna.

– Górniak, masz kluczyki od busa? Wczoraj jeździłeś furmanką Romana.

– Mam. Aboco? – odpowiedziałem Waflowi.

– Abojajco. Zabierz ze sobą. O jedenastej zbiórka na dole. Kajetan wymyślił, ze jedziemy w dwie różne strony i walczymy w poszukiwanie tych karłów.

– Jakich karłów? – zapytał Esu.

– Srakich. Nie wiesz co to są krasnoludki?

– Takie karły z kosmosu? Takie Ufolódki.

– Trzymajcie mnie, bo mu jebnę. – Wafel się wściekł nie nażarty, bo śniadanie mu nie podeszło.

– Bartek, takie! – próbowałem temat poprostować i pokazałem mu zdjęcie Jeżyka.

– Jeżyk ma swoje pomniki? – kolega nic nie zakumał.

– Wynocha. Daro i Kozi zostają. Reszta won. Wyjaśnij temu przerośniętemu górnikowi o co chodzi Górnik.

– Dobra, dobra. Idziemy.

I poszliśmy do pokoju. Nawet Cytryn Esowi tłumaczył co i jak, i to też nie pomagało. Bartek nie znał bajek w których występowały krasnoludki. W ogóle to od dziecka rodzice czytali mu tylko „Przerwaną dekadę Edwarda Gierka”. Była to jego jedyna i najulubieńsza lektura, na bazie której uczył się czytać, myśleć i żyć. Krasnoludków nie było tam wcale. Zaczęliśmy więc od podstaw i na laptopie odpaliliśmy „ Królewnę i siedmiu krasnoludków”  w wersji pornograficznej. I wtedy bramy umysłu się otwarły i coś zaczęło do mojego przyjaciela docierać.

O jedenastej spotkaliśmy się dwoma grupami. Ochrona i technika, w składzie: Esu, Cytryn, Daro, Wafel, Kozi – czyli my, i oni – Kajetan, Seba, Jasio, Przystojny Roman oraz Krzyś. Guma został, bo liczył ,że coś zagra na próbie a potem na koncercie, a Dżolo powiedział, że krasnoludki to mu mogą i te sprawy, i poszedł na miasto zakochać się Wrocławiem.

– Zasady znacie. Jedziecie na wschód, my na zachód. Pięć przystanków. I szukamy krasnali. – powiedział Kajetan, bo to on znał przepisy tej gry.

– Zaraz. A czemu my na wschód? Pewnie tam mniej krasnali, co? – zapytał Wafel.

– Nie wiem. Nie znam rozkładu.

– Skoro nie znasz, to my jedziemy na zachód, panie akustyczny.

– To może rzucimy monetą? – Kajetan coś blefował, jak w pokerze.

– Nie. My na zachód albo nie gramy.

– No dobra. Papier, nożyce, kamień?

– A lunąć ci? My zachód, wy wschód, Putiny ze wsi.

– No, no. Tylko bez takich mi tu. – Seba się zjeżył. – Chodźmy Kajtek.

I poszli. Mieszkaliśmy w centrum, blisko dworca. Pierwszy przyjechał tramwaj ich. Wsiedli i pojechali, nawet nam nie machając na pożegnanie.

– Krasnal ich jebał brodą – westchnął Kozi i się uśmiechnął do Darka.

– Chłopaki. Nigdzie nie jedziemy. – odpowiedział uśmiechem Wafel.

– Ale jak to? A reguły? – zdziwił się Cytryn.

– Leguły są dla słabych, powiedz im Wafel.

– Dokładnie. Najwięcej krasnali jest tutaj, w okolicy. Więc po co jechać? Mało tego. Weźmiemy busa i je pozbieramy! I zwieziemy do mojego pokoju. Będę królem Wrocławskich Krasnali!

„Geniusz” pomyślałem. Prawdziwie genialny geniusz. Miał chłop łeb. Nie ma co. Ale ja miałem kluczyki.

– To niesprawiedliwe. Tak się nie robi. To nasi przyjaciele. No i jak tak kraść te małe stworki. Serca nie masz. Nie dam kluczy!

– Zamknij się Górnik. To zabawa. Ale z tych, które trzeba wygrać. Rano krasnale oddamy. 

Uległem. Pierwsze cztery wyrwaliśmy z okolic hotelu i zanieśliśmy pod busa. Jak je pakowaliśmy, to Bartek z Cytrynem przywlekli te postaci, które stały przy Świdnickiej. Na szczęście tylko siedem, bo reszta była po drugiej stronie. Wafel wybuchnął jak bomba jądrowo – neutronowa.

– Co wy tu debile wleczecie? To są kurwa krasnoludki?

– Chyba – zaskoczony Esu nie potwierdził, ale i nie zaprzeczył.

– To jest ewolucja. Od człowieka do krasnala. – Cytryn zaczął tłumaczyć coś mętnie – Stąd postanowiliśmy i to zabrać, a także zaliczyć punktowo każdą rzeźbę razy sześć. Legenda mówi…

– Gówno mnie obchodzą legendy. To są krasnale. Malutkie. Lekkie. Brodate. Kochane. A to to. To to nawet brody nie ma! – pokazał na nasze figury i na te, które chłopcy przywlekli.

– Ale w tym filmie co mi tata pokazał…

– Nie komplikuj. Zanieście to z powrotem – zakończyłem temat.

Cytryn zrobił „phi”, poczym złapał rzeźbę kobiety w kroku i demonstracyjnie ruszył oddać ludzi i pół ludzi na miejsce.

Koło godziny szesnastej mieliśmy w pokoju Wafla siedemdziesiąt krasnali, dwadzieścia u Gumy i Darka i dwa na moim trzyosobowym łóżku, bo z krasnalami spać mogę, ale z żywymi chłopakami to już nie bardzo. Kiedy drzemałem przed ogłoszeniem wyników, do naszego pokoju wpadł Kajetan.

– Goomi. Co to jest?

– Gdzie? A to! – popatrzyłem w lewo i wprawo, na wystające spod kołdy łepki krasnali – Bartuś i Aruś. Moi współspacze!

– Skąd to masz? Nie tak się umawialiśmy.

– Wiem. Wiem. Wiem. Ale nasz dowódca Wafel zmienił lekko zasady i nie miałem nic a nic do powiedzenia. Zrozum. A wy ile znaleźliście?

– Dwa mniej niż wy. Ale my te pięć przystanków przejechaliśmy. Szkoda słów. Idę z tym oszustem porozmawiać.

Daleko nie miał, bo Wafel mieszkał po lewej naprzeciw nas. Nie minęła minuta, kiedy z korytarza rozległ się wrzask, potem krzyk, potem o kurwa, a potem zbiegli się wszyscy którzy na naszym piętrze mieszkali, a byli akurat w pokojach. Wstałem więc i ja. Widok był dziwny. Z pokoju Wafla wylewały się krasnale, aż pomiędzy nimi ukazał się Wafel ze sztuczną czarną brodą.

– Już otwieram – powiedział i wtedy nas zobaczył. – No i co? Jestem królem wrocławskich krasnali. Zawsze nim byłem.

Nikt nic już nie powiedział. Tylko Wieteska kazał nam wszystko zanieść na miejsce zanim ktoś zgłosi kradzież. I że porozmawiamy jak Kazik wróci, bo jest obecnie na tajemnym koncercie Marcina Świetlickiego, w miejscu nikomu nie znanym.

– I lepiej, żebyście to zrobili zanim mistrz wróci, bo nawet nie chce myśleć, co może się stać. Taki wstyd.

Do północy posprzątaliśmy wszystko. Może nie wszystkie krasnale wróciły na swoje  miejsce, ale czy to ma znaczenie? W końcu sztuka jest sztuka, a te się zgadzały!

Przed Gliwicami formacja Kult Ochrony nie została rozwiązana, ani nawet zawieszona. Chyba za duży koncert nadchodził, żeby nas likwidować. A poza tym wszystko odbyło się poza godzinami pracy i to zadecydowało o karze. Ale jaka ona miała być, dyrekcja postanowiła nam ogłosić przed wyjazdem. No to do jutra. Pożyjemy, zobaczymy.

6. 11.11.20 Poznań Trasa Pomarańczowa Covid 6

Poznania o mały włos nie przegapiłem. Po prostu, jak to u mnie bywa, poprzekręcałem sobie dni, daty i wydarzenia. Datę koncertu Kultu w Poznaniu wyryłem sobie w resztkach mózgu na dzień dwunasty listopada, bo dzień wcześniej miało być Polish Independence Day i nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek pracował w ten dzień przy koncercie. Ale czasy są jakie są, więc zrozumiałem, że trzeba, skoro kultowizna wzywa. Ale zanim ruszyłem, musiałem się wydostać z Przybysławic. Bo kto czytał ostatni odcinek, ten wie, że po odebraniu wiadomości od Grudzianki i Diduchny usnąłem ponownie. Najbliżsi mi towarzysze: technika i Esu pojechali rano, a pozostali pewnie pomyśleli, że ja też pojechałem, jak zwykle bez pożegnania, kiedy ja zapadłem w sen prawie zimowy. Obudziłem się jak już było ciemno, bo właśnie pies mi mordę lizał. Dobrze, że Borys – pies gospodarza Jarosława mnie odnalazł, bo do Poznania bym nie dotarł za Chiny Lutowe.

Spojrzałem na zegarek i wskazówki stanęły mi dęba, albo może włosy? Nie ważne. Było późno a ja nie miałem planu jak dostać się do domu, żeby się oprać, przepakować i uzyskać błogosławieństwo od Notorycznej Narzeczonej na kolejne, tym razem cztery dni trasy. Spałem ubrany, to jedno mi odpadło. Poza tym śniadanie zjadłem na kolację, obiad mi się śnił, a naszybszy transport to teraz ma mleko. I kolej wąskotorowa. Zbiegłem po schodach jak ekspres na Koluszki prosto do sali barowej.

– Jarosław! Gómiego zbaw! Ja muszę do domu. Po jutrze Poznań, robota wzywa!

– Chyba jutro. Kazik mówił, że jedenastego.

– Nie możliwe. – mówiłem odpalając internet w komórce. Jarek miał rację a ja miałem coraz mniej czasu – Gospodarzu, poratujcie! Jak mi Bóg miły, dni mi się poplątały, jestem zatem w białej dupie. Muszę do dom!

– A drezyną kiedyś jechałeś? Bo tak sobie myślę, że jak bym cię drezyną podrzucił do Klimontowa, to zabierzesz się z organistą, co na mszy gra o osiemnastej, do Tarnobrzega, a stamtąd masz busa po dwudziestej pierwszej. Prosto do Krakowa. Pasuje?

– Królu złoty! Zróbmy to.

I zrobiliśmy. Ale co ja się na tej drezynie namęczyłem, żeby te kilka kilometrów zrobić, to moje. Ale udało się. Jarosławie! Nigdy ci tego nie zapomnę, bo jakby ciebie nie było, w gruzy by wszystko runęło. Następnie przez Tarnobrzeg gnałem na Hutę, na Oświecenia. W domu byłem po północy.

– A ciebie to już do reszty powaliło? Telefonów nie odbierasz, znaku życia nie dajesz. Tylko Kazik i Kazik, A weź się ożeń z tym Kazikiem. W domu byś coś zrobił. Instalację solarną byś na balkonie zrobił. Sąsiad na dole to nawet dżakuzję ma. A my co? Tylko koncerty i koncerty. Nawet na zmywarkę cię nie stać. Gary to już w wannie ci składam, bo ze zlewu wypadają. A mogłam se wziąć geologa. Tylu kawalerów do mnie zachodziło, a ja się na takiego głupka nabrałam.

– No już. Przestań. Gary zaraz pomyję. Pranie muszę zrobić. Jutro Poznań.

– Jaki znowu Poznań? Jutro miałeś na dupie siedzieć. Rodziców zaprosiłam.

– Daty mi się pomieszały. Wszystko o jeden dzień dałem do tyłu. A jest do przodu. Muszę jechać. Wiesz jak teraz trudno dostać się do Kult Ochrony? Nie mogę tego zaprzepaścić.

– To se jedź. Tylko mi gary pomyj. I się nie tłucz po całej klatce. Sąsiadów pobudzisz.

Znowu się udało. Po raz kolejny moja pasja została oceniona pozytywnie. Jeszcze tylko gary, pranie i chyba nawet się spać nie położę, bo pociąg mam po szóstej – ogarnąłem plan z grubsza i ruszyłem z robotą. Po czwartej wyciągałem to co wcześniej uprałem, z piekarnika, bo nie mamy w domu suszarki, a mokrego nie mogłem zabrać, żeby mi w torbie nie zgniło. Na dworcu byłem na dwa kwadranse przed godziną odjazdu składu na Poznań. A tam sodomia i gomoria. Pociągi miały jakieś kolosalne opóźnienia. Tory w całej Polsce były poblokowane przez Strajk Kobiet. I tak miało być przez cały dzień, na złość tym, którzy chcieli pojechać na zabroniony, z powodu kowida, Marsz Niepodległości. Akcja, której przedziwną, acz intrygującą nazwę, uroczyście nadała Marta Lampart, „Maciory na tory” trwała w najlepsze. Tym samym mogłem zapomnieć o koncercie. Jakby wszystkich nieszczęść było za mało, padła mi komórka. I ta w mózgu i ta do dzwonienia.

„Los się musi odmienić” zanuciłem pod nosem i stało się. Wpadłem na budkę z preclami.

– A łobuz to co taki nieokrzesany? – zapytała starowinka prowadząca tę franczyzę.

– A przepraszam. Do Poznania miałem jechać, a tu strajki, blokady, Polska płonie, chyba stanę na balkonie, popatrzeć, jak polska płonie… – znowu wrzucił i się podprogowo tekst mistrza.

– A co łon taki gupi? Samolotem trzeba. Nieba nikt nie zablokuje! Łon chce wyżej i wyżej? Łon ma wielkie ambicje? – zapytała starowinka tekstem jakby mi znanym, a minie wmurowało – Co się dziwisz jak kardynał? Leć chłopaku. Leć!

– A polecę! – odparłem – Dziękować! Tak zrobię! Samolotem. Przecież.

Po trzydziestu minutach byłem już na lotnisku. Prawie pustym, bo z powodu kowida, lotnisko działało na pół gwizdka. Szybko zlokalizowałem punkt informacyjny, żeby dowiedzieć się kiedy odchodzi najbliższy naddźwiękowy do Poznania.

– A najbliższy to  w ostatni czwartek miesiąca, a to będzie… – powiedziała pani w budce, która trochę przypominała dziób Boeinga 707.

– Za późno, ja muszę być dziś o siedemnastej, najpóźniej, na Ławnicy – chciałem błysnąć znajomością lotnisk w kraju.

– Nie ma. Mówiłam. Chyba, że z przesiadką. Może być? Z godzinę startuje Berlin, opóźniony z wczoraj, bo musieli dezynfekować. Wirusy to były na nim jak chomiki. W Berlinie złapiesz pan ten południowy na Gdańsk, z lądowaniem na żądanie w Poznaniu. Tylko nacisnąć, że będzie wysiadał, bo inaczej poleci na Gdańsk.

– Pasuje! Kochana pasuje i przez Berlin. Byle ku słońcu, ku niebu, na zachód na wschód, pierwszy dzień ku poznania wrót! – zakwiliłem i poleciałem kupować bilety.

W Berlinie miałem godzinę z okładem, postanowiłem więc, zapewne nieco ryzykownie i mało odpowiedzialnie, naładować sobie telefon niemieckim prądem. Nigdy w Niemczech nie byłem, więc mogłem spodziewać się najgorszego, ale niestety, nawet telefon się naładował jak trzeba. Na minuty przed startem zadzwonił Marek, czy ja już na miejscu.

– A gdzie tam. Berlin zaraz będę mijał.

– Berlin? A to ty nie z Krakowa jedziesz?

– Jakie jedziesz. Lecę. Kolej stoi poblokowana. To lecę.

– To może cię odebrać? Ławica?

– A nie. Ławicy żadnej nie widzę. W sumie to w kiblu jestem. – odpowiedziałem szczerze jak na spowiedzi w krakowskiej kurii.

– Czy odebrać cię na lotnisku w Poznaniu pytam? – Marek mi ułatwiał jak umiał najlepiej.

– Jak możesz, to chętnie. I kup mi kaczora na wynos, bez krwawicy tym razem i marsjańskie rogale.

– A Marcińskie mogą być?

– W ostateczności tak. Niech stracę.

Zanim wystartowałem, zakupiłem znajomej z Warszawy, miłej Hellenium romansidło po niemiecku, i taki mały zestaw: płaszcz i szpadę, żeby można było zrobić sobie teatrzyk domowy o miłości, pojedynkach w warunkach domowych. W Polsce takich nie ma, więc prezent będzie jak znalazł. Nawet po starcie próbowałem coś poczytać, ale po początkowym: heine hoch maj libe Katia, reszta już nie była dla mnie zrozumiała. No to drzemnąłem się, korzystając z tego, że miałem do dyspozycji trzy fotele, bo Niemiec z kulawą nogą nie leciał na jedenastego jedenastego do kraju sąsiada, żeby nie prowokować w dniu święta niepodległości niezbyt lubianym językiem. Chociaż czy w Gdańsku to komuś przeszkadza? Nie wiem.

– Przepraszam, kiedy będziemy na poznańskiej mgławicy? – zapytałem po przebudzeniu uroczej stewardesy.

– Was is das poznanska mglawica? Nicht ferszejent. – odparła z uroczym uśmiechem, odsłaniając przy okazji piękne zęby, oraz wielki biust, który wyglądał jak dwa potężne arbuzy, a na jednym z nich, dam sobie mosznę przyciąć, widziałem dwa czerwone pioruny.

– Du ju spik inglese? – nie dawałem za wygraną, bo na kwadrans przed miałem nacisnąć lądowanie na żądanie.

– Niet. Mejby pogawarim w ruskom jazykie?

– Da. Ja chaciu znat, skolka minut do Poznań. Ja chaciu prosit o posadku.

– Dwadcat minut. Dawaj paznakomimsja. Maja familia Helga, maj zawód Kloss.

– Tomasz Gomolka. Ty zdiełasz dla mienia posadku? Na mgławicy?

– Dla tebia wsio Tomas. Ty takij haroszyj i priekrasnyj mużcina.

Zaczerwieniłem się z lekka. Odparłem, że i ona jest krasiwaja krasawica i żeby mi to lądowanie połapała, i że jak kiedyś będzie w Krakowie, to niech pisze mesengera, to ją na kiełbaski z niebieskiej nyski pod halę zaproszę. I poszła do budki pilota, który po dwóch minutach wypadł z niej jak oparzony.

– A kto będzie lądował w Poznaniu? – zapytał zdenerwowany.

Jako jedyny podniosłem rękę i dumnie odpowiedziałem:

– Ja kapitanie Bomba! – bo tak kapitana przedstawiła stewardesa przed startem.

– To naucz się pan, zanim posadzę maszynę, że poznańskie lotnisko nie nazywa się mgławica, tylko ŁAWICA!  – wrzasnął ostatnie słowo dużymi literami –Ferteszegen? Paniał? Zakumał? Ehhh, ignoranci.

– Paniał. Co pan gienerał taki spięty? Pan z Lao?

– Cham!

– Szynka! A wurst? – zapytałem, bo myślałem, ze to taka gra.

Ale wyglądający trochę jak Konczita kapitan Bomba już nie odpowiedział, za to po pięciu minutach z głośników poszedł sygnał, że będziemy zaraz lądować na Ławicy. Dreszcz emocji postawił mi z wrażenia włosy na przedramionach. Udało się! To co wydawało się niemożliwe, stało się faktem. Zaraz też pomyślałem o innych, jak oni dotrą. Esu, Cytryn i inni, którzy korzystali z innych środków lokomocji.

Krążyliśmy dobrych kilka minut, bo podobno mgła nad Poznaniem była obfita i Bomba nie mógł trafić w pas. Jak się później okazało, to nie była mgła, tylko kapitanowi zaparowały okulary, co się zdarza, jak lata się w maseczce na paszczy. Na szczęście skapnął się po dłuższej chwili i mogłem, jako jedyny wysiadać. A w sumie to wyskakiwać, bo na przystankach na lądowanie nie podstawia się schodów, a jedynie materace podkłada się pod drzwi. Ale co to dla ochraniacza Kultu? Betka!

W lotniskowym fuaje czekali na mnie miejscowi Kult Turyści, którzy obserwowali moją relację na fejsbuku, dzięki czemu sprawdzili kiedy ląduję i ruszyli z odbiorem. Były Krząściki, Wuja Artur i Marek. Wzruszyłem się bardzo, że tak mnie doceniają i żeby zakryć łzy wzruszenia zaciągnąłem maseczkę na oczy, co spowodowało, że potknąłem się o potykacz „Kocham Lech” i żeby ukryć wypadek, zagrałem sobą, leżąc na glebie, że pocałunkiem witam poznańską ziemię. Teraz to oni się wzruszyli i zaczęli jak na komendę robić relację live na FB. Po przedstawieniu ustaliliśmy, że pojadę z Markiem, bo nawiózł mi kaczora na gorąco i rogali.

– Maro, jeśli było by przy drodze, to chciałbym zatrzymać się na chwilę pod stadionem miejscowego kolejorza. Damy radę?

– Damy. Mamy czas. Marsze i demonstrację krążą wokół rynku, więc miasto jest puste.

I pojechaliśmy. Pod stadionem wysiadłem sam, i zrobiłem to, o co prosił mnie Didi. Wysmarowałem wielkie L  w trójkącie, po czym zrobiłem zdjęcie i wysłałem Blacholowi na wyspę. Teraz mogłem skoncentrować się wyłącznie na sztuce. Z tym, że odpowiedź przyszła na wykonane zadanie szybko: „Brachu, ale czemu trójkąt?”, „A co miało być?”, „Koło. L w kole, okręgu. Ale trójkąt?”. Na tak zadane pytanie nie znałem odpowiedzi. W końcu figura, to figura, a pobazgranie to pobazgranie. Jeśli do tego weźmiemy, że był to trójkąt równoboczny, dwa i pół metra boki mający, to raczej był to wyczyn. Co nie?

Marek wysadził mnie pod halą i pojechał odstawić auto, a ja wlazłem od tej strony gdzie włazi publika. Z trudami, bo nie miałem opaski, ale pokazałem tatuaż Kultu, koszulkę Kult Ochrony i dostałem pięć minut na zorganizowanie opaski, bo na bramie szefował Tomasz z Akwinionu, takiej wsi pod Poznaniem, i nie uwierzył dopóki nie zobaczył. Teraz powinno paść zasadnicze pytanie: ale jak to koncert mógł się odbyć, skoro pandemia, lokdaun i takie tam? Ano kochani. Organizator na polecenie Pewusa zastosował nowoczesną metodę odkażania. I od tego koncertu ta technologia miała jeździć z nami zamiast wizualizacji, bo te, pomimo starań kolegi od nich, chuja robiły wirusowi.

 Primo: temperatura, sekundo: maseczki, tertio: spryskiwacz „AntyCov 4” na wejściu (taki zraszacz na wszystkich zasponsorowany przez Orlen) voto: na sali zawieszone były wielkie grille, które zabijały wszelkie bakterie jakie świat widział. Małe i duże. Podobno jak wysłano projekt Morawieckiemu, to i kota Jarosława zamurowało, jak naród sobie radzi. Zaczęto nawet zastanawiać się, czy zespołu i całej bandy nie odznaczyć medalem Orła Burego, za postępowość kulturalną w tych ciężkich czasach. A kierownictwo nawet Białego Orła, bo kilka medali miano odebrać w kręgach kościelnych, i szkoda żeby się zmarnowały, ktoś rezolutnie pomyślał. Wszystko miało się rozstrzygnąć do koncertu w Gliwicach, największego i najefektowniejszego, bo żeby Cowida dobić, w Gliwicach miały też być pożyczone ognie od Ramstaina, które napędzić miała ropa nierektyfikowana z Orlenu. Nadzieja ludzkości miała kolor pomarańczowy, a my byliśmy w jego jądrze.

Do garderoby wpadłem na miękkich nogach, akurat w chwili alkotestu. Alkomat wskazywał wszystkim pod pół promila, a mnie wyskoczyło półtorej.

– No to mamy problem. Hjuston! Mamy problem – powiedział Morawka – bo ja nic od wczoraj nie piłem.

– Ani ja, ja i ja. – powiedzieli inni i tylko technika milczała, czekając na rozwój sytuacji.

– Dobra. Wszyscy mają to samo, ale Goomi przekroczył zdecydowanie, w takim razie nie robi dziś przy koncercie – powiedział dyrektor generalny Kazimnierz.

– Ale jak to, skoro ja dziś tylko darmowego drinka na trasie Berlin – Gdańsk z lądowaniem na żądanie w Poznaniu wypiłem. To niemożliwe. Ja znakomicie trawię alko! – broniłem swojego horroru, bo wiedziałem co przyjąłem.

I wtedy przypomniałem sobie, że pod zraszaczem Orlenu, zamiast sekundy, stałem ponad minutę, bo mi się torba zblokowała, i zanim mi pomogli, to lało się po mnie, jak  mokrym kurczaku. Postanowiłem działać.

– Mistrzu! Chyba wiem czemu mi wywaliło ponad normę. To zraszacz na wejściu. Misztrz podejdzie ze mną.

Ale mistrz akurat leżał, więc oddelegował miejscowego. Perkusistę Tomka Ghoesa. I poszliśmy razem z menago. Przed wejściem pod zraszacz Tomasz dmuchnął i miał minus zero siedemdziesiąt dwa promila.

– Teraz wejdź proszę – powiedział menago.

– Ale tam jest alkohol! – Tom zaooponował.

– Ale on morduje wirusy. Wejdź proszę. Musimy sprawdzić prawdomówność Goomiego.

– Jestem przeciwko mordowaniu czegokolwiek.

– Albo ty albo wirus albo Goomi! – powiedział zrezygnowany Pewu i perkusista wszedł.

Stał minutę i aż go trzepało, bo alkohol to dla niego największy wróg. Jak wyszedł i go przedmuchaliśmy, miał zero pół na plusie. Pewu spojrzał na mnie, na Ghoesa, który zaczął się uśmiechać jak ja po dobrej bombie, i powiedział patrząc mi w oczy:

– Pracujesz!

Dostałem takiej radości, że tanecznym krokiem pobiegłem się przebierać.

– Pracuję! To zraszacz! Seba! Zraszacz! – wpadłem na Sebę, który w poznaniu robił odsłuchy i jego żonę Kasię, którą wyściskałem i już brałem się do całowania, kiedy coś mnie potężnie odciągnęło od niej.

– Młody, czy ty aby nie przesadzasz? Ściskanie wystarczy łobuzie. – uporządkował mnie Seba.

Do fosy wylazłem jako pierwszy. Radosny i szczęśliwy, w końcu już dwie sztuki mi przepadły. Stanęliśmy jak zawsze, od lewej strony publiki patrząc: Guma, ja, Bartek, Cytryn, Kozi, Daro a po sali kręcił się jako tajny agent Wafel, który miał ewentualne  negatywne emocje gasić w zarodniku, oraz osobą podejrzanym mierzyć temperaturę i robić wymazy z uszu. Chcieliśmy mieć dane odnośnie skuteczności podjętych działań.

Po wejściu na scenę wśród publiki zapanowała dzika euforia, co zapewne było też wynikiem przechodzenia przez zraszacz, w którym większość się specjalnie blokowała, bo piwo sprzedawane było chrzczone i trzeba je było pić przez specjalne rurki, które wyłapywały ewentualne wirusy. Zespół stanął wzruszony owacją i Mistrz przemówił.

– Witaj ukochany Poznaniu! W podzięce za trzy punkty zostawione na Łazienkowskiej i w ramach premiery trzech płyt analogowych z Polandrocka, zagramy wam wszystkie trzy płyty! Zaczynamy od czarnej!

I poszło jak tajfun falą przecudnych dźwięków ze sceny. Było bombastycznie, tylko pod koniec koncertu miałem wrażenie, jakby niektóre kawałki się dublowały, albo nawet troiły mi w uszach. Ale ja to się nie znam i mogłem coś pomieszać. Publika zafascynowana wydarzeniem latała mało, głównie koncentrując się na przeżywaniu w pozycji ziemi ziemia. Kult Turyści dopisali bardzo, ale zauważyłem, że częściej latali pod zraszacz, niż pod scenę. Poza Hubertem Szperną, który podczas ósmego przelotu wziął i zginął. Naprawdę! Leciał ósmy raz, prosto na Esa, kiedy pięć rzędów przed sceną powstała dziura, Hubert zapikował, Esu i Cytryn wskoczyli na stopnie barierek, żeby pokazać, że czuwają i nic. Zaczęli krzyczeć do ludzi, żeby Hubcia szukali, a Hubcia nie było. Przepadł jak kamień w trójkąt bermudzki. I nie ma od niego do teraz, a jest czwartek, koło południa, żadnego kontaktu. Tylko komórka odzywa się po niemiecku, że coś tam coś tam. Ciekawe!

Przed bisami, na życzenie zespołu wlazłem na scenę i ogłosiłem promocję płyty na mieście:

– Towarzysze! Obywatelki! Ludu mój ludu Poznania! To nie wszystko na dziś! Zaraz po koncercie będzie można zobaczyć przez szybę w Kultowej, Arcy Premierę najnowszej płyty! Zapraszamy bardzo, a ciebie Jeżu proszę o rozpoczęcie bisów!

Publiczność wyła z zachwytu i zaskoczenia propozycją zespołu.

Po sztuce pojechaliśmy do Kultowej, w której miała odbyć się promocja płyty z wyżej wymienionego festiwalu. Zespół posadzono w witrynie, a na półce nad ich głowami stał Rysio i żonglował płytami analogowymi. Rysio był kiedyś cyrkowcem, więc żonglował jak ta lala, stojąc raz na prawej, a raz na lewej nodze. Wyglądało to niezwykle efektownie.

Kto był w Kultowej, ten wie, że posiada ona piwnice, a piwnice okien nie mają, i tam to zrobiono potajemną imprezę dla Kult Turystów i zaprzyjaźnionych z nimi ludzi. Żeby dostać się na taką imprezę, trzeba było wiedzieć, który właz kanalizacyjny trzeba podnieść, żeby wyleźć w toalecie klubu. Oczywiście włazu pilnował przebrany za żula bramkarz, który na hasło: „Powstanie Poznańskie” odpowiadał „ A imię jego czterdzieści i cztery” i wpuszczał swoich. Podobno przyszło ponad pięćdziesiąt osób, ale ja już tego nie widziałem. Patrząc na żonglującego Ricardo, zostałem  zahipnotyzowany i zwaliłem się jak kłoda podczas zmiany przyzb Rycha lewej nogi na prawą. Dziwne zjawisko ale nie niemożliwe, o czym dowiedziałem się już rano przy śniadaniu. Teraz jadę z technikom na Wrocław, już jesteśmy spóźnieni, bo Sebastian z Romanem weszli nie do tego kanału i trzeba było ich rano odbierać z Piły. Dobrze, że mogłem prowadzić, bo oni się do niczego nie nadają jeszcze. I do tego coś strasznie cuchnie, coś jakby się  pies w truchle wytarzał. Obiecałem im już, że im witaminy C na miejscu urobię jak coś, wtedy będą chodzić jak Terminator w zegarku!

Pa!   

5. Wichrowe Wzgórze 9.11.2020, Kazik, sztuka pozapomarańczowa Covid 5

Ekipa na Wichrowe Wzgórze ruszyła z miasta Łodzi chwilkę po godzinie 9 rano. Z menadżerem zabrali się Kazimnierz, Wojtek i Konrad. W busie techniki byłem ja, Przystojny Roman, Krzysio „Częstosięchowa”, Kajetan, Esu i Ania Ania.

– Goomi, bo ty to wiesz najwszystko. Jak nam w lokdaunie udaje się grać te sztuki? No weź powiedz – zaczepił mnie Kajetan na pierwszych światłach.

– To banalnie proste jak drut na wieszak. W Łodzi nie wiadomo kto jest organizatorem, choć ja wiem, że to Paris, no i pisma z urzędu, sanepidu i ministerstwa trafiły w próżnię. Nikt się nie ustosunkował, z tak zwanych organizatorów, to co mieli zrobić? Z kim rozmawiać. Odpuścili. Teraz, jak są protesty, wystrzał kowida i ogólnie wielkie zamieszanie, to nawet nie ma kto przypilnować tego burdelu. Roman jedź, zielone mamy.

– Aaa. Zasłuchałem się, tak mądrze mówisz. – powiedział Roman, ruszył, autem szarpnęło i stanęliśmy, bo zgasło. – Kurwa mać. Nie ten bieg. No mów dalej, a Wichrowe?

– A Wichrowe? To skomplikowane. – zamyśliłem się, żeby coś wymyślić bo jak zwykle chuja tam wiedziałem – Z Wichrowym to temat leci dwutorowo. Raz, że Jaro kumpluje się z Kosiniakiem, i ten go kryje, a dwa, koncert nazywa się „AGRO TVP 1 – GRA” i patronuje mu sam Kurski. Oczywiście nikt nic nigdzie nie pokaże, ale wiesz, kto kurwa Kurskiemu odmówi? Nawet jakby wojna atomowa trwała, to koncert by był. Bo im gorzej, tym w telewizji ma być lepiej. Proste?

– Proste!

– Się tera wie!

– Genialne!

Sam się zaskoczyłem poziomem swojej wyobraźni, bo o niczym podobnym nie słyszałem. Ale coś ludziom trzeba mówić, żeby im było lżej w życiu. Po tych informacjach w aucie zrobiło się cicho i rozwalony na ostatnich trzech fotelach, z basówką od Irka pod nogami, odleciałem w sen. Do pierwszego postoju. Za Sulejowem. A obudził mnie krzyk i płacz.

– Zabiłeś kurę! Roman! Jak mogłeś, zabiłeś kurę!

– To nie ja. Ania! To ten przed nami, a truchło wpadło pod mój wóz.

– Przepuśćcie mnie. Z drogi. Miałem kurs drugiej pomocy! Z drogi! – Bartek wysiadł, na bosaka, bo w panice zapomniał ubrać buty.

Wlazł do fosy, w której, a to podskakiwała, a to kręciła się w kółko, kura wiejska wiekowa. Nakrył ją ciałem, żeby ogrzać, jak potem opowie, a ja myślę, że chciał ją po prostu udusić, żeby się nie męczyła. Jak kura przestała działać, wziął ją do rąk, obejrzał, po czym zdjął jej reklamówkę, która oplątała kurze głowę. Jak go kura zobaczyła, na swoje żywe oczy, ze strachu podskoczyła, załomotała skrzydłami niczym orzeł, odbiła się od jego klatki piersiowej, potem głowy i zdupcyła w pole. Z szybkością geparda.

– Haha. Uratowałem ją, tata! Widziałeś? Mam moc! Musimy to opić.

W sumie mogliśmy, bo skoro była okazja, to i dlaczego nie. W końcu jechaliśmy nie do roboty, ja i on, tylko na relaks. Więc nikt nie mógł powstrzymać naszych potrzeb, marzeń i planów, które rodziło życie. I do tego wszystko nam sprzyjało, bo z niedaleka majaczył sklep. Taki zwykły, prosty, wiejski sklepik z artykułami pierwszej potrzeby.

– Poproszę litr wódki, sok pomarańczowy, pięć piw i paluszki. – zaordynował Bartosz kiedy wlazł do środka.

– A maskę ma? – zapytała pani sprzedawczyni.

– A ma! Jaką sobie pani życzy? Tę, tę czy może tę? – i wyjął z kieszeni maskę spawacza, samochodową i taką zwykłą.

– Gbur. Albo niech będzie spawacza. Mój stary takom mo i zdrowy jak ryba rydz.

– Ciekawe – zainteresowałem się – a jak to jest być zdrowym jak ryba rydz?

– Normalnie. Wypić umi, poli jak smok, do roboty chodzi, a i w polu i sklepie pomoże. I nie choruje. Na nic. Nawet na zbowid.

– Kowid?

– A kto go tam wi. Coś jeszcze?

– Wszystko.

W busie dostaliśmy rozkaz: tylko mi tu mi narozlewać, bo będzie śmierdziało. Wiec piliśmy we dwójkę z gwinta, wcześniej robiąc Ani Ani drinka w butelce po piwie, która się walała po busie. Dżentelmenizm to nasze drugie imię. Tacy byliśmy jak poznaliśmy się nad Bałtykiem i tacy, tylko doskonalsi wobec kobiet, pozostaliśmy do dziś. Ania Ania to doceniła waląc hejnała w try miga, po czym opadła się na Krzysia i usnęła. Zresztą ja, po kolejnym łyku też. I spałem aż do Kielc, a precyzyjnie to do zaraz Zakielc. Bo tam usytuowany był przystanek Dworsko-Paczkowskiej Kolei Wąskotorowej, na południowo wschodnich rubieżach miasta scyzoryków. Dworzec w stylu wczesnego rokokoko ozdobiony był malunkami ludowymi, ze zdecydowaną przewagą koko, czyli kur niosek. Wszystko było na złoto pociągnięte farbą odporną na warunki atmosferyczne.

– Złote, a skromne – rzekł Kajetan kręcąc z podziwem głową, po czym podszedł do tablicy informacyjnej i odczytał – W dni koncertowe, kolej kursuje do Przybysławic o godzinie 9:22, oraz raz w tygodniu, w piątek o tej samej godzinie. Czyli już odjechali. O! Podano ile się jedzie: cztery godziny z minutami. Stacje na trasie: Kranów, Koziel, Stara Zbelutka, Wygiełzów, Klimontów, Przybysławice. Ale jaja, ale jaja.

– Jaja nie jaja, pomysł genialny – dopowiedział Kris – podobno Kult Turyści jadą tym kursem.

– To my też ruszamy! – powiedział otwierając okno w busie Roman, bo korzystając z okazji pustego pojazdu i śpiącej jak mumia Ani, urobiłem potajemnie trochę witaminy C, którą przyjmowałem z niektórymi kolegami w celu podniesienia morale i samopoczucia. – Kończyć toaletę, palenie i ruszamy. Kolejny postój na Wichrowym!

Spać już nie mogłem i trochę zazdrościłem Ani Ani, która obłożona reklamówkami, na wypadek jakiegoś nagłego zwrotu, pochrapywała słodko. Ale piękne okoliczności przyrody rekompensowały wszystko. W końcu zbliżaliśmy się do sandomierskiej Toskanii, bo i tak nazywano rejon Sandomierza. Co ciekawe, pogoda, jak na tę porę roku była dziwna, bo nadeszła nigdy nie widziana w tym rejonie kalima. Jest to zjawisko, które występuje na Wyspach Kanaryjskich, ale czasy są jakie są, i tym razem masy ciepłego powietrza z piachem z Sahary przywiało nad południowo wschodnią Polskę. Po raz pierwszy w historii świata i galaktyki. Na szczęście byliśmy już na granicy tego zjawiska pogodowego, i piach, który z kapuśniaczkiem spadał z nieba, nie był tak uprzykrzający jak na Kanarach. Za to temperatura była wiosenna, lekko nad dwadzieścia stopni, co mogło pozwolić chętnym na spanie w namiotach. Taką jesień to ja lubię. Ciepłą i kolorową. Ale są tacy, którzy twierdzą, że przez te zawirowania pogodowe niedługo morze będzie pod Płockiem, a Małopolska i Podkarpacie będą mieć klimat śródziemnomorski. Ale może tak nie będzie? Nowy prezydent z USA, Joe Baiden, ma w programie ochronę środowiska i wszystko powinno wrócić do stanu, jaki do tej pory mieliśmy. Pożyjemy, zobaczymy.

Zaraz po dwunastej, jako najpierwsi wylądowaliśmy u Jarka.

– Witamy, witamy! Staropolskim Ło Cie Florek!

– Hau hau! – dodał olbrzymi wilczur gospodarza i zaczął się łasić do Kajetana, który z twarzy lekko się wystraszył.

– Jaro! Kluczem przybijam piątki! – powiedziałem i wyjąłem zestaw kluczy od mieszkania!

– Nie mam na nic czasu, bo od rana jestem drwalem! – odbił Jarosław.

– Gratulujemy kolei wąskotorowej! Mistrzu! – Przystojny Roman już grzebał w telefonie, żeby pochwalić się zdjęciami głównego dworczyka pod Kielcami.

– A tam. Z nudów to wszystko, z pandemii. Coś trzeba robić, koncertów jak pies naszczekał mało. A tak to zawsze jakiś grosz będzie. A i dofinansowania są z europejskiego funduszu ludzi wąskich w torach. Zapraszamy! Zapraszamy do środka, bo piachem po oczach sypie!

Kto był w dworze, ten wie, że jest jak u szlachcica za piecem. Zza lady wybiegła Edytka, która bardzo lubiła to koncertowe zamieszanie.

– Jak miło! A Jasiu Mela będzie?

– Ma być! Z całą rodziną! – odparłem, bo Jaśko był niedaleko, u teściowej, w staszowskich lasach.

– To cudownie. Siadajcie i zamawiajcie obiad. Piwo już się leje. Czy coś mocniejszego może?

– Wystarczy piwo. Jest jeszcze robota do zrobienia. Na mocniejsze przyjdzie czas po pracy. O tutaj są efekty mocniejszego – powiedział Roman wskazując na Bartka, który niósł Anię Anię i jej bagaż do Kult Turystycznej izby wielkości mojego mieszkania z dwoma balkonami.

To tam nocowali fani zespołu. Za pierwszym razem w ilości kilkudziesięciu sztuk, a z każdym koncertem, pomimo tego, że była ich ta sama ilość, w wielkiej izbie spało coraz mniej osób. Podobno nie każdy mógł się tak naprać, żeby znieść upiorne chrapanie co poniektórych kolegów. Ale to mogą być tylko plotki. Choć z drugiej strony, jeśli ktoś jesienią decyduje się spać w namiocie albo aucie, to jakaś szczypta prawdy może w tym być. Ja spałem albo na korytarzu, na sofie przy schodach, albo gościnnie, u kolegów z zespołu, na podłodze, a tam żadne chrapanie nie dochodziło. Chyba, że moje własne.

Na obiad skonsumowaliśmy ćwiartkę wieprza ekologicznego wegetariańskiego.

– Ale jak to wegetariański? Wieprz? – Kajetan był zdziwiony.

– A tak! Bo karmiony tylko pokrzywami, trawą i ziemniakami. Przed śmiercią nie dostał ani grama mięsa. – wytłumaczyła nam Edytka i to nas zadowoliło. O ekologiczność więc już nie pytaliśmy.  

Po wszystkim każdy odchrumknął, odbeknął i pochwalił.

– Jaro, a kiedy ciuchcia przyjedzie? Już nie powinna być? – zapytał Krzyś, wielki miłośnik kolejek elektrycznych dla dzieci.

– Jest spóźnienie, na którymś przystanku turyści pobiegli po wódkę i Guma się zgubił, szukają go.

– O kurde. A mógł z nami jechać, to wolał kolejką. Znowu koncertu nie posłucha – roześmiałem się, bo Grzegorz na Wichrowym wpada w jakąś żyłę pijacką i do koncertu jest już popakowany alkoholowo na twardo.

Pojedzeni poszliśmy rozpakować beklajn. Dużo tego nie było i ogarnęliśmy temat szybko i sprawnie. Akurat przyjechał Kazik z Pewusem i resztą załogi. Więc próba mogła zrobić się wcześniej. Wiec zespół się próbował, a my z Bartkiem ruszyliśmy dopić resztki z podróży i podrzemać trochę.

Obudził nas gwizd kolejki, która z dwugodzinnym opóźnieniem dotarła na miejsce. Na jej masce, trzymając się komina niczym Dicaprio burty Titanica, stał Grzenio, z opróżnioną niemal do końca litrową butelczyną Jaśka Wędrowniczka i coś krzyczał. Z wagoników wychylali się Turyści Kultu, a wagoniki były całe we flagach z nazwami miejscowości.

– Jedzie pociąg z daleka… – intonował Guma.

– Na turystów poczeka! – odpowiadali pasażerowie, którzy wylali się tłumnie na Wichrowej stacji, która była usytuowana w sadzie.

Zamieszanie zrobiło się niesamowite. Nie wszyscy mogli chodzić, więc część pasażerów miała wleczone do izby noclegowej. Chyba Kazio, Marek i jeszcze ze dwie osoby dotarły w ten sposób, dzięki Jastrzębiowi, który dźwigał umarłych na przedkoncertowy wypoczyn. Zjechało się na tę sztukę wiele znakomitości, od lat związanych z twórczością Kazimierza Staszewskiego. Wpadła pofocić sztukę Kasia Zaremba, która zabrała tez ze sobą Shreka, bo on właśnie wygrywał walkę z chorobą i mógł już powrócić do koncertów. Wpadł Arturo Wiśliński, ze świeżą teneryfską opalenizną, bo jesień lubi spędzać na Kanarach. Dojechała rodzina Woźnych, Jasiu Mela z małżonką i dzieckiem, ekipa Jamali z Dorotką na czele, Dorek z małżonką i znajomymi, oraz wielu innych agregatów i agregatek. Okołokazikowcy stanowili ponad pięćdziesiąt procent publiki, która z powodu wirusa została okrojona do dwudziestu siedmiu procent osób, które mogłyby wypełnić namiot w czasach bezkowidowych.

Na godzinę przed sztuką zapłonęło ognisko przed wejściem na salę, a tłumek pomału zaczął wypełniać miejsce koncertu. W godzinie koncertu ruszyli. Gospodarz zapowiedział krótko: „ Bardzo się cieszę, bo to dopiero drugi koncert. Dla was teraz: Kazik solo”. Rozpoczęli od długiego pochodu basowego, który Przystojny Roman odegrał z nut, bo kiedyś chodził na ognisko muzyczne przy Żerańskiej Fabryce Samochodów Małolitrażowych. Tłum naparł na scenę, więc z Esem musieliśmy ich odegnać i rozciągnąć linę dystansową antykowidową, żeby odległość od sceny miała te dwa dwajścia i pinć metra. Miał nam tez pomagać Guma, który był widziany przed koncertem w stanie bardzo dobrym, pomimo tego, że wypił jadąc na ciufci ponad miarę. Ale picie na świeżym powietrzu ma swoje plusy i większość organizmów się szybciej regeneruje. Do piątego kawałka zaproszono espeszial guest – Jarka Hrabiego Paczkowskiego, który na akordeonie miał wesprzeć zespół w „Moim bólu”. I kiedy zespół ruszył, a Kazik doszedł do refrenu, z okolic wejścia usłyszeliśmy straszny wrzask. Zespół przestał grać, a do pomieszczenia wpadł Guma, a za nim Jacek Szelest, Wojtek Schab i ktoś jeszcze. Gumie płonęły portki na dupie, a raczej ogon, który zrobił sobie z piór miejscowego ptactwa i przypiął do zadu.

– Płonę! Kaaaazooooo! Ja płonę. Mój ból jest … – i nie dokończył, bo potknął się o wystającą deskę. – Aaaaa!

Wtedy dopadł go Schabiszczak i ugasił ogon zgrabnym sikiem, bo jako członek ochotniczej straży pożarnej w swojej wsi, miał sik opanowany do perfekcji. Podbiegłem wartko, chcąc dowiedzieć się czy to czasem nie był zamach, ale Wojtek mi wyjaśnił, że ktoś tam przeskoczył przez ognisko, Guma go wyśmiał, dołożył drew, ściągnął soczystego gula whiskey, i po okrzyku: „ Ja Nosik!” wziął rozbieg, ale nie zauważył psa gospodarza, potknął się o niego i wpadł zadem za ognisko. I pewnie nic by nie było, gdyby nie pióropusz-ogon, który zrobiła mu córka sąsiadów, jak tylko dowiedziała się, że Grześ jest ze stolicy, a ona jeszcze nigdy nikogo ze stolicy na żywo nie widziała.

– Guma można? – zapytał ze sceny Kabura wokalista, ludzie jebli śmiechem, a Grześ popatrzył bykiem i rzekł:

– A idź. To nie jest śmieszne. – po czym zebrał się z podłogi i ruszył do baru z Wojciechem – zmoczyłeś mi portki Schabu. Stawiasz.

Do końca nie wydarzyło się już nic ciekawego. Aha. Po wykonie „Bólu” Jarek, niczym Hendrix akordeonu, przebił głową miech i tak chodził do końca koncertu, kiedy to zaciął się w drzwiach do toalety, tych z lewej strony sceny, patrząc od publiki, i to ja, jako praktykujący za gnojka akordeonista, musiałem go z akordeonu uwalniać. Może ktoś filmował? Bo zabawy było co nie miara.

Po sztuce część ludzi poszła polować na autografy, a te były do połapania w systemie windowym. Po prostu wkładało się płytę, bilet, czy co tam, do takiej windy kuchennej, która po zamknięciu się psikała wszystko płynem dezynfekującym i podwoziła to co podpisane być miało do pokoju Kazika. Wszystko było przemyślane tak, żeby lider nie uległ zakażeniu koronką i nie musiał się z nikim stykać. Reszta zespołu odkażała się śliwowicą i nie unikała fanów, ale wiekowo to oni mogą Kazikowi łóżko ścielić, a nawet mogliby być jego dziećmi.

Druga grupa, równie liczna, złożona głównie z Kult Turystów, w tym Jacka „kiedyś byłem nawet motorniczym” ze żoną, Państwa Pancernych i innych , przy ognisku, w świetle którego inni państwo – Ciesielscy, odnowili śluby małżeńskie, których dwudziesta rocznica przypadła im na dzień koncertu Kazika na Wichrowym Wzgórzu. Było magicznie i nie jeden pochlipywał przy tym ukradkiem, a najbardziej chlipały Pati i Natalia, bo było naprawdę romantycznie. Księżyc świecił, pies sąsiada wył, iskry wesoło strzelały z ogniska. Bajka!

Trzecia, zwana Męską Grupą Turystyczną, oglądała nowinki w kamperze Pana Woźnego. Za pięć złotych można było sobie nawet zrobić zdjęcie za kierownicą, z czego skwapliwie skorzystałem. Od ostatniego pobytu na Wichrowym, Woźny udoskonalił maszynę o kilka mega gadżetów. Najważniejsze to: miniaturowy reaktor atomowy, dzięki któremu można było zasilać pojazd przez sześć dni, non stop. Wszystko! Napęd, i każdą elektryczną pierdołę. Jedyny problem był z uranem, którym trzeba było uzupełniać reaktor, ale Woźny miał go w zapasie, bo ostatnie lato spędził w byłych republikach rosyjskich, i na bazarach kupował uran razem z arbuzami. Kolejną nowinką była antena satelitarna, pozwalająca na ściąganie rozmów telefonicznych i wszystkich sygnałów w okolicy pięciu najbliższych naszej galaktyce galaktyk. To był konik Pani Woźnej, która, kiedy znudziła się widokami za szybą, poszukiwała odgłosów obcych. Inne, jak odssysarka dla kierowcy chcącego sikać bez wysiadania, ze zmiennymi damsko lub męskimi końcówkami, nokto i termo wizja ósmej generacji wmontowana w kamerę na dachu, czy samochodowy kompostownik do zużytego oleju, to już są historie na inne opowiadanie. I pewnie stalibyśmy z rozdziawionymi gębami do rana, jakby nie spanikowany ktoś, kto biegał i wszystkich zaczepiał, bo:

Jacek Szelest zaginął!

– Ale jak to zaginął?

– No chyba wypił o siedem piw za dużo i go nie ma. A zawsze był. Nawet jak ginął, to w okolicy do pięciu metrów. To obszedłem dwadzieścia i go nie ma!

– Spokojnie! Zobaczymy co maszyna potrafi. – Pan Woźny uśmiechnął się przekornie – Gosiu! Gosieńko! Pozwól. Będziemy szukać zaginionego człowieka. Zajmij miejsce przy odbiorniku sygnałów dźwiękowych. A ja odpalam nokto-termo wizję ósmej generacji.

Staliśmy jak wryci wokół pojazdu i słuchaliśmy rozmów małżeństwa Woźnych, które jakby zamienił się w sprawnie działającą dwuosobową drużynę SijajEj czy GieeRU.

– Przemku, mam jakiś szum na 6-2-9-2.

– Gosieńko, przeszukuję 6-2-9-2.

– Sprawdź też 10-6-0-7.

– Sprawdzam.

I staliśmy tak ze trzydzieści minut, kiedy Guma odpalił:

– Nowoczesność, phi. Idę odcedzić kartofle. – i polazł, jak na moje oko na 16-4-7-9.

– Ciszej, ciszej proszę. Przeszukujemy sad, i nie możemy mieć zakłóceń – Pan Woźny nas ustawiał, a my staraliśmy się milczeć a nawet nie oddychać.

Sekundy mijały a efektów nie było. Nagle od strony zachodniej, ktoś ryknął na dwa głosy:

– Kluczem przyciskaj windęęęęę! Kluczem przyciskaj windęęęęę!

– Guma?! Masz go?

–  A mam! Poszedłem się wylać w pole kukurydzy, i jak już kończyłem usłyszałem jakiś szelest. No to idę, a tam zaplątany w korzeniei chwasty leży człowiek. Pomyślałem: może dostał? A potem zapytałem: Jacek? A człowiek na to: Nawet Szelest! I jest. Jest panie Przemysławie!

– No tak, za pole kukurydzy mieliśmy się zabrać po przeszukaniu sadu. Ale jak już wszystkich mamy, to przyoszczędzimy uranu! Chodźmy do dworu się napić. Zaoszczędziłem dwieście tysięcy, to stawiam po piwie!

I poszliśmy, mijając z lewej kilka namiotów, tych co to im w listopadzie przy kalimie nic nie wadzi, po czym skręciliśmy w prawo, i przez takie przeszklone pomieszczenie dostaliśmy się do baru. Na dzień dobry, gospodarz uraczył nas Kowidzianką, czyli nalewką z aroni, na bazie płynu dezynfekującego z Orlenu, która po wypiciu wyrywa we wnętrzu człowieka wirusowi te takie kolce, i do świtu mogliśmy śpiewać, tańczyć i być. Nawet w tak ciężkich patologicznych czasach. Bo jak nie my, to kto?

Przed południem obudził mnie potężny ból głowy, chyba stałem za blisko mini reaktora kampera PWoźnych i powiadomienie mesendżera rozłupało mi głowę na sześć części. To pan Janek wysłał zdjęcie z okolic Madrytu. Stał na tle jakiejś stodoły. Obok niego Didi w koszulce Książęca Ochrona i plakatem w ręce: Principe Gruda Espania Tour 2020. Do tego podpis: za rok ciebie i Gumę zabieram. Kochają mnie tutaj. Janusz Xsiążę Warszawski i Baron von Didi. Z ucałowaniami moje giermki!

A więc wszystko przed nami! Zdobędziemy jeszcze świat, pomyślałem spinając głowę paskiem i poszedłem dalej spać. W końcu wąskotorówka mi uciekła i nie miałem czym wracać. Jak się wyśpię, to coś się pewnie wymyśli. Jak zawsze!

4. Łódź 8.11.2020 Trasa Pomarańczowa Covid 4

Z Łodzią bywało różnie. Kiedyś lubiłem tam jeździć bo ludzie byli cudowni, ale warunki takie sobie. Teraz to zależy z kim jechałem. Ze Świetlikami, czy Zgniłością – powyższy wariant się zachował, czemu upust dałem w jednym z opowiadań, za co wpisano mnie na listę „Łódzki nienawistnik” i obiecano, że odznaczki „ Wielki Przyjaciel Miasta Łodzi” to nawet z psiej kupy nie dostanę. A przecież chciałem tylko oddać realia tego co widziałem. Broniła mnie jak lwica Żaneta z klubu „TU”, oraz część jej znajomych, i pewnie temu wycofano zlecenie na obicie mi ryja, jak będę następnym razem na Piotrkowskiej. Ale ponieważ ten raz miał nastąpić teraz, w niedzielę ósmego listopada, to dopiero miałem doświadczyć tego, co się ma wydarzyć. Na wszelki wypadek ogłosiłem na fejsbuku, że nigdzie nie jadę bo nie, żeby ewentualnych antagonistów oszukać.

I się zaczęło. Najpierw zadzwonił Pewu, bo mu moja osoba dopinała skład ochroniarski, a mój brak powodował wyłom w strukturze organizacyjnej kult ochroniarskiej ekipy. Potem dostałem wiadomości, tak zwane priwy na mesendżera, od kolegów z bramki, Kult Turystów i młodych dziewic z miasta Łodzi, które śledziły moje strony od kiedy skończyłem czterdzieści siedem lat, bo od tego dnia, według ich widzimisię, wchodziłem w wiek osoby „kultowej”. Tym pierwszym odpowiedziałem, że to tylko taki wybieg w celu oszukania wroga, a ostatnim, że mam od dwóch lat straszne problemy z własną binarnością i raz jestem Mister Men, a raz Misis Łomen. Status „kultowy” został mi więc, na utajnionym zebraniu dziewic z Łodzi, odebrany jednogłośnie i zostałem wciągnięty na międzynarodową listę „Zjebów nie do odzysku”. Może to i dobrze?

Wyprawy z Kultem, który został od kilku lat ulokowany w hotelu Paris Hilton, zmienił sytuację o sto trzydzieści sześć stopni. Warunki lokalowo koncertowe były światowe, wiadomo Paris umi, ale ludzi, w tym przypadku organizatorów, nigdy nie widziałem. Zakładam, że to sama panna Hiltonówna organizuje, telefonicznie albo li tylko przez mejla. Może kiedyś się dowiem, jak jest naprawdę i oczywiście to opiszę kwieciście i soczyście oraz obrazkowo.

Innym czynnikiem niezwykle istotnym w ostatnich latach, był czynnik kolejowy, który połączył Kraków oraz Łódź cudowną drogą torową, dzięki której w obydwie strony przemieszczałem się niczym błyskawica, jeśli mogę tego sformułowania użyć, bo nie chciałbym kłopotów. Wiecie. Marsze, błyskawice i prawo do znaku. Aż tyle kasy nie mam, żeby z lampartem się kopać. Ruszyć miałem rano, bo Ania Ania chciała się spotkać przed koncertem i obgadać temat pojechania na Kazika do Wichrowego Wzgórza. A ponieważ wspominałem, że może być miejsce koło mnie w busie techniki, koleżanka postanowiła złapać się z przygodą za barki. W czym, z nieukrywaną radością mogłem jej pomóc.  

Żeby wyssać z Hiltona wszystko co tylko się uda, pojechałem pociągiem o dziewiątej trzynaście rano. Ponieważ była to niedziela, skład był niemal pusty, więc postanowiłem sobie pospać. Po dziesiątej obudził mnie pierwszy dźwięk z komórki, a nadał go Whats App. Didula pisał: „ Co tam brachu? Kupony poszły? U mnie już szesnaście w koszu”. Odpisałem: „ Poszło. A jak?! Też kiszka. Ale na dziś mam pewniaki! Jak zawsze! Przegrywające J” i dodałem „ Lecę na Uć”. „Czekam na foty, jak zawsze!” „Będą! I może fragment koncertu? Madryt?” „ Brachu! Czekam”. Jeszcze głowy nie zdążyłem oprzeć o oparcie fotela pociągowego, kiedy zagrał fragment utworu Lao Che „ Dżin”, z którego zrobiłem powiadomienie dla esemesów. „Odbiór jak zwykle? Jeżyk też będzie o tej godzinie” – pisał Marcin Jach vel Small 77, mój serdeczny łódzki przyjaciel z czasów Kult Forum. „ A jak najchętniej” – odpisałem, bo to oznaczało przycięcie kosztów, ewentualnie skrócenie tułaczki miejscowymi środkami komunikacji miejskiej.

Na stacji Widzew Łódź byłem punktualnie dwie minuty przed czasem, czyli dziewięć minut przed dwunastą. Koledzy już czekali przed dworcem. Jeżyka nie poznałem, bo Barber przerobił mu brodę jakoś tak dziwnie, inaczej, nie do opisania dla posiadacza tak ubogiego warsztatu jak ja. Ale kto był ten wie o co kaman. Ruszyliśmy sprawnie i po kilu chwilach, na wysokości stadionu Widzewa, stanęliśmy w dużym korku.

– Pewnie znowu protesty – zawyrokował basista zespołu Kult.

– Dziwne, bo  były planowane, ale na późne popołudnie – odpowiedział Marcin.

– Spokojnie. Mamy raczej czas – odparłem trochę nerwowo, bo już widziałem się w basenie na dwunastym piętrze Hiltona.

Wlekliśmy się trzy na godzinę, i kiedy dojechaliśmy do przeszkody – ocipiałem, jeśli tak można o mnie, facecie, powiedzieć.

– Przeciez to Esu! Stań! – zażądałem i wypadłem z auta jak pocisk z kałasznikowa, czyli bardzo szybko.

– Esu! Wariacie, a co ty kurwa odpierdalasz? – powiedziałem piękną polszczyzną, stojąc obok kolegi, który szedł ulicą na kolanach. – Czy cię popierdoliło dokumentnie?

Bartek się zdziwił, popatrzył na mnie jak na kosmitę i zapytał:

– A ty tu skąd?

– No właśnie przyjechałem i kolega Small nas zabiera, znaczy mnie i Jeżyka do hotelu. Ale co ty tu odstawiasz?

– A dobra. Już może być. – wstał, otrzepał kolana i zapytał – Zabiorę się z wami? W aucie ci wszystko wyjaśnię.

Takiego Bartka nie znałem. Żeby w Łodzi na kolanach po ulicy? Nawet jakbym pisał zmyślone opowiadania, to bym takiego czegoś nie wymyślił.

W aucie zapanowała cisza. Marcin patrzył na Jeżyka wielkimi jak koła młyńskie oczyma. Jeżykowi ze zdziwienia broda podniosła się w poprzek.

– Chłopaki! Kurwa, spokojnie. Spełniam tylko swoją obietnicę.

– Jaką kurwa obietnicę? Leziesz na kolanach przez miasto, robisz korki i mówisz o jakiejś obietnicy?! Robisz wstyd Kult Ochronie. A jak cię ktoś rozpozna i Kultem połączy?

– Tata. Zrozum. Jak byłem w tym szpitalu w Płucku…

– Pucku! Kurwa w Pucku! – nie wytrzymałem, bo dla Esa Niepołomice to Połomia, Szarów to coś tam, ale żeby Puck był Płuckiem?

– No mówię , że w Pułtucku. To właśnie wtedy sobie obiecałem, że jak nie złamię nogi w koncertach nad morzem, to do Łodzi pójdę na kolanach. Ale jak sobie na spokoju pomyślałem ile musiałbym iść, to skróciłem postanowienie, i obiecałem sobie, że polezę od dworca do hotelu! Tata, patrz! – i podwinął nogawki, a na kolanach miał siatkarskie nakolanniki podrasowane grubą blachą.

– Ja pierdolę. Jedźmy. Musze się napić. – odparłem zrezygnowany kosmosem w którym się znalazłem.

– Napić? Tata to pij! – powiedział Esu i wyjął litrowego Jaśka Wędrowniczka, czym pokonał mój wkurw ostatecznie.

– To ja też chcę – powiedzieli równocześnie Ireneusz i Marcin, który też musiał strzelić malutką krztynkę napoju, żeby nas dowieźć.

Pod hotelem było pusto i cicho, do momentu kiedy zza przed hotelowej rzeźby wychyliła się Ania Ania a Small 77 odjechał z piskiem opon, bo mu w głowie z wrażenia już szumiało mocno.

– Dzień dobry panom!

– Dzień dobry! Dzłeń dobły! – każdy odpowiedział tak jak umiał po upiciu z butelki, więc ja już lekko bełkotałem. – Chołdź z nami na pokoje!

– Nie, mam coś do załatwienia na mieście. Musze odwiedzić siostrę cioteczną brata siostry z czwartego małżeństwa babci mojej mamy ze strony wujka Janusza spod Szczecina. Przyszłam tylko się przypomnieć Goomi, w sprawie przejazdu jutro do Wichrowego Wzgórza.

– Wszystko załatwię! Nic się nie martw. Pojedziesz z nami na bank. Instrukcje podam po koncercie.

– Świetnie, to do zobaczenia. Wszystkim. – pożegnała nas Ania Ania i zniknęła jak konfitura.

W wejściu do hotelu stał chłop w uniformie boja hotelowego i mierzył wchodzącym temperaturę. Oczywiście jeśli mieli wcześniej zarezerwowany pokój. A my mieliśmy, więc weszliśmy jak do siebie. Zza kontuaru przywitała nas odpowiednio zamaseczkowana pani, która nawet zza maseczki wyglądała ładnie, co spowodowało u Jeżyka przyspieszona reakcję, i pomimo tego, że wchodził ostatni, bo mu bas utknął w drzwiach obrotowych, wyprzedził mnie i Bartka, stanął u lady i się przedstawił:

– Dzień dobry. Jestem Jeżyna. Jeżyna ze Szczecina – po czym zaśmiał się zza przyłbicy i spojrzał na nas.

– Daria. Rejon Warmia! – wypaliła w rewanżu dziewczyna, po czym wstała i okazała się wyższa od kolegi basisty o dwie głowy. Albo i trzy, bo Jeżyk stał na palcach.

– A to ja żartowałem – odpowiedział zaskoczony kolega – Wereński, Gumułka i ten, no, Bartek. Jesteśmy z zespołu Kult i mamy tu rezerwację.

– A tak. Dowodziki poproszę. Zespół już się zameldował. Została dla panów jedna jedynka i dwójka.

– To ja poproszę jedynkę – dokonał podziału Irek a Bartek kaszlnął, w tym dokładnie momencie, tak siarczyście, że wiszący na ścianie portret Joe Bidena obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, zakołysał, a walczący o stołek prezydenta USA człowiek, czy raczej jego głowa, zawisł lub zawisła do góry nogami.  

– A ja w jedynce widziałabym tego pana kaszlącego. Wygląda niewyraźnie. Powinien dokonać samooizolacyjności.

– No nie wiem, to ja jestem muzykiem w tej trójce.

– Naprawdę? Nigdy bym nie zgadła – powiedziała i popatrzyła głęboko w oczy. Moje.

– Dobra, pani da. Mogę spać z Górnim.

– Proszę. Pokój z łożem małżeńskim i przykrótką kołdrą. – Jeżyk zbaraniał, a mnie wryło, bo nie lubiłem jak mi stopy spod kołdry wystawały – Ale nie dla pana ta przykrótkość, panie Ireneuszu.

Po czym obróciła się, pochyliła po kartę, a przykrótka bluzeczka odsłoniła tatuaż w tali na części pleców, które zaraz, na granicy męskiej wyobraźni przechodzą w pupę: „Hip Hop ulicy. Warmia Gang”. Wcięło mi maseczkę w usta i zabełkotałem:

– Lape kwile ulotne jak uflotka, lape kwile ulotne jak focka… – z repertuaru tych takich jedynych hiphopowców co znam, ale właśnie ich nazwy zapomniałem.

Dziewczę obróciło się energicznie na obcasie i nad głową Jeżyka podało mi kartę do pokoju.

– Pański pokój, panie Górnik. Lubi pan fedrować? Może jak tatuś uśnie…

Jeżykowi pudło z basem wypadło z rąk, przyłbica zaparowała złością, a instrument lecąc niczym pocisk u Tarantino, w spowolnieniu, na sam koniec przygniótł mi stopę dokładnie w miejscu, gdzie paznokieć wrasta mi w paluch.

– O kulwa! A ła! – wyrwało mi się z bólu, pannie recepcjonistce zaczerwieniły się lica i mi pomachała współczująco, a Irek dał mi kuksańca i rozkazał:

– Bierz graty i do pokoju! Już!

Jechaliśmy windą milcząc i nie czekając nawet na Esa, który pokasływał pewnie po tym chodzeniu na kolanach. W końcu nakolanniki mu zmokły jak szmata do mycia podłogi. Na szóstym piętrze odnaleźliśmy swój pokój, na którego drzwiach wejściowych ktoś wulgarnie przylepił wielką kartkę, na której napisano: „ Trzekamy na Swiming Polu – Kult ekipa”

– Pa, któryś się języków obcych uczy – Jeżynie już przechodziło i wracał na swój najlepszy poziom.

– Nieźle. Pisownia kiepska, ale przekaz jasny! Rozumiem, idziemy?

– Oczywiście. Powinieneś się wykąpać, bo wiesz, troszkę cię czuć.

– Pewnie feromony – zablefowałem, nie chcąc się przyznawać się, że ostatni raz kąpałem się w Koszalinie, w morzu, tydzień temu. Jak się odkopałem w sobotni poranek na plaży, zakopany po szyję.

Szybko się ogarnęliśmy, wskoczyliśmy w szlafroki hotelowe, założyliśmy kąpielówki, jednorazowe paputki, wziąłem oponę od ursusa C 330 i ręczną pompkę. Jeż założył fajne motylki na bicepsy i ruszyliśmy na basen, który w czasach pandemii nie działał, ale został nam tym razem otwarty, w ramach przeprosin za zeszłoroczne zamknięcie. Na dwunastym piętrze nas zamurowało. Po korytarzu niósł się smród przypalonej kaszanki, a im bliżej byliśmy basenu, tym bardzie piekły nas oczy od dymu.

– A co tu się odjanie… – wrzasnąłem po otwarciu drzwi i stanąłem jak wryty.

Na sali basenowej trwał regularny piknik. Darek zalewał grilla wodą z basenu, bo Wafel podlał za dużo ropy na rozpałkę, Ważniak z Wojtkiem nanieśli żelastwa z siłowni i na drewnianej ławeczce pobijali swoje osiągi, pozostali leżeli, pływali, spali, porozrzucani na całej powierzchni pomieszczenia.

– Goomi! – ryknął subtelnie Przystojny Roman na mój widok – jutro, rozumiem, mnie słyszysz na Wichrowym?

– Się rozumuje men! Miejsce będzie w busiku, dla mnie i koleżanki, jak sygnalizowałem?

– Będzie, będzie! U mnie na kolanach! – powiedział Roman i spojrzał na mnie wielkimi oczyma, aż mnie zmroziło – Żartuję byku! Kiszki? Ochrona grilluje. Najlepsza kiszka od papy Franciszka!

– Z radością! – krzyknąłem już w trakcie skoku do basenu w wielką dętką od traktora, którą napompowałem szybko w windzie.

Zabawa była przednia. Relaks odbywał się pełną gębą i nawet spore zadymienie nam za bardzo nie przeszkadzało. Jedynie wybijające jakimiś fekaliami dżakuzi psuło trochę nastrój, ale ktoś, chyba Kajetan, obłożył je ręcznikami, a że nie przelewało do basenu, to nie zwracaliśmy na to uwagi. W tej rozkoszy zapomnieliśmy o bożym świecie. Dopiero na stanowcze:

– Panowie! A próba? – menadżera, który wtargnął w pełnym antykowidowym rynsztunku na basen, przypomniała nam po co tu jesteśmy, a szczególnie zespół i technika.

– Kiszki? – próbował załagodzić sprawę Guma.

– Nie. Jadłem potrawkę krabowoośmiorniczą. Po kiszce mnie mdli. Krew… Fuj – Piotrka aż skręciło – Macie dziesięć minut. W tym czasie technika i muzycy meldują się na sali. Kazik już jest i sobie z wami porozmawia.

Na te słowa towarzystwo ruszyło jak na wyścigi. Morawka założył opaskę nie na to oko co trzeba i wpadł z grillem do basenu. I z kiszką. Mariusz, który pół godziny wcześniej sprawdzał czas i mówił:

– Jeszcze godzina.

poślizgnął się tuptając z saksofonem i saksofon wpadł mu do zbiornika. Na szczęście Morawka wychodząc, wyjął saksofon w którym jedna kiszka straciła osłonkę i zapaskudziła wnętrze. Pozostali bez przygód biegli przed siebie. Poza ochroną, która została po minucie samotna niczym bezbronny zuczek pośrodku przygnębiającej ciszy.

– Jebać. – rzucił Wafel – spadamy odpoczywać.

I tak zrobiliśmy, opuszczając basen tuż przed uruchomieniem się zraszaczy przeciwpożarowych.

Nakaszankowany i napływany spałem do samego koncertu, którego start przewidziano na godzinę dziewiętnastą. Pół przed, ubrałem się w drelich Kult Ochroniarza i ruszyłem do garderoby. Publika już wchodziła, migali mi kolejni Kult Turyści: Ptaku – który zastrzegał się, że ma dość pomarańczowej i odpuszcza Łódź, Polski przybyły z Wielkiej Brytanii tydzień wcześniej, żeby zorganizować Koszalin, rodzina doktora Przemysława, która rozpoczęła przejazd na Wichrowe z zahaczeniem o Łódź, rodzina Smalli w komplecie, i inni. Byłem pierwszy, nie licząc techniki. Zdążyłem jeszcze wysłać wiadomość do Ani Ani, że startujemy o dziewiątej rano i poszedłem się pokręcić po sali, sprawdzić stan barierek i takie tam techniczne sprawy . Na kwadrans przed sztuką zawołał mnie Piękny Roman.

– Goomi, brachu, weź no mi ten basik na jutrzejszą sztukę przez Jeżyka przywieziony zawlec do wozu. Masz tu kluczyki. Połóż na ostatnich siedzeniach i przykryj kocem. Da się?

– Się wie! Co by nie dało! – odpowiedziałem pewnie – a busik to gdzie stoi przyjacielu?

– Jak wyjdziesz przed hotel, w lewo, potem do końca, tą ciemną uliczką, i tam stoi przyczajony tygrys i ukryty smok!

– To pędzę bo zaraz robota! Krzysiu nie śpimy! – krzyknąłem budząc Krisa co się częstochowa, bo lubi podrzemać.

Przebiłem się przez nieliczny tłum, bo tak koncerty pandemiczne mają. Wpadłem na hotelowy hol, do głównego wejścia, potem według wskazówek chłopaków. Zamek otworzyłem z pilota za dwunastym razem, dopiero przed samym pojazdem. Wlazłem do środka, a że było chłodno postanowiłem zamknąć drzwi, żeby mnie nie przewiało. I w tym samym momencie, jak zatrzaskiwałem drzwi z ręki wyleciały mi kluczyki i pilot, a drzwi po zatrzaśnięciu uzbroiły zamek. Zachowałem spokój w pierwszej fazie dramatu i umościłem gitarę na wskazanym przez Romka miejscu, po czym próbowałem się wydostać z pojazdu, tylko, że nic nie działało. Wszystko było martwe, a kluczyki pilot leżały obok auta, tak zaparkowanego, że nie było szans na to, żeby ktoś koło niego przeszedł wcześniej niż na wiosnę. Chciałem złapać za telefon, ale nigdzie go nie było, bo być nie mogło. Został we flejersie, w szatni. Pozostało mi czekać na tej pastwie losu, do momentu, aż zaczną mnie szukać. I odnajdą. Byle szybko, bo zaczynałem w tych swoich galotkach do kolan i samej koszulce lekko marznąć.

Czas leciał nieubłaganie, a pomocy z nikąd nie było. Z zimna ukradłem gitarze koc i trzęsąc się jak galareta wieprzowa z kurcząt, wystarszony usnąłem. A w prognozach zapowiadano tej listopadowej jesieni kalimę. I była, tylko od Radomia na południe. A Łodź to Łódź i leży na północy Radomia. Sen miałem nerwowy i rwany. Ludzie spadali koło mnie, pomimo moich najszczerszych chęci ich złapania. To chyba powodowały błyskawice, które rzucał mi prosto w oczy nasz świetlik. Kiedy zobaczyłem lecący w moją stronę kluczem, szwadron Kult Turystów, zacząłem się drzeć najgłośniej jak umiałem, a w mózgu usłyszałem coś jakby walenie. Ale nie te wodne stworki, tylko takie walenie w coś. Poderwałem się obudzony na baczność, łbem przywaliłem w sufit, bo w busie takie jak ja wielkoludy prosto nie staną, zobaczyłem gwiazdy, gromadę gwiazd, a w niej, w centralnym punkcie twarz Janka Staszewskiego.

– Ratunku! Jasiu! Ratunku, pomocy! Jasiula! Tam leżą kluczyki, otwórz mnie! Uwolnij! Błagam.

Jasiu chwilę przetwarzał mój krzyk, po czym schylił się, podniósł kluczyki i otworzył zamek jednym płynnym kliknięciem w pilot.

– Goomi. Masz fajki? – zapytał jakby nic się nie stało.

– Mam. Masz, musze lecieć, koncert…

– Spoko ziom. Już się skończył, będziemy się pakować na jutro. Podjedziesz pod salę?

Wryło mnie w łódzki grunt po kostki. Przepadła mi druga sztuka na trasie. Co za rok, co za sezon pomarańczowy przeklęty. Odpaliłem busa i ostrożnie podjechałem pod bramę załadunkową, przy której technika gromadziła sprzęt.

– O! Goomi! Jakiś ty błyskawiczny! – powiedział Krzyś i jakby nic się nie stało, otwarł tylne wrota pojazdu.

– Brachu! Gitara umoszczona? – uśmiechnięty jak zwykle od ucha do ucha Roman też nic się do mnie nie sapał – Po robocie coś przyjmiemy, po małym piwerku, jak zwykle?

– Umoszczona jak ta lala! Piwko tak, ale małe! Oczywiście, że tak! Tradycja musi być podtrzymywana. – odparłem lekko zdziwiony, bo i kolejny kolega kompletnie nie przejął się moją nieobecnością podczas sztuki.

Pobiegłem więc migusiem do szatni, po kurtkę i telefon.

– A ty co? – Kazik spojrzał na mnie krótko, bo był zajęty wygrzebywanie resztek jedzenia z podgrzewacza.

– A nic. Po kurtkę przyszedłem.

– A koncert udany? Co?

– Mistrzu! Jak zawsze.

– A dlaczego na stabilizację nie przyszedłeś? Guma sam też fajnie, ale w duecie lepiej.

– Aaaa. Bo mnie coś brzuch rozbolał i musiałem do toalety. – zablefowałem, bo i szef zdawał się nie widzieć mojego braku.

– Aha. Jakby coś się działo w kwestii spożywania, to jestem chętny na maluszka. Daj znać! – zakończył i zabrał się do jedzenia wygrzebanych resztek.

Zabrałem kurtkę i odpaliłem telefon. Nikt nie dzwonił i nikt nic nie napisał. Ale jaja. Na schodach z garderoby do sali wpadłem na Wieteskę.

– O! Tomuś. Ty jutro z technikom się zabierasz?

– Tak. I może Bartek i Ania ze Szczecina Ania.

– Aha. To dobrze.

– Musze o coś spytać, na koncercie wszystko ok.? – chciałem uspokoić sumienie.

– Tak. Może za dużo tych błyskawic, ale wiesz, świetlik ma swoją jazdę. No, to idę, do jutra!

– Pa.

Wysłałem esemesa do Barta: „ w którym pokoju pijecie?” „ na schodach, ty masz kartę od pokoju”. Aha. Se znaleźli pakamerę – pomyślałem, kiedy przyszedł kolejny esemes: „ idź dokup wódki bo się kończy”. Poszedłem prosto na schody.

– E, a czemu u nas mamy pić?

– Bo macie dwójkę, a wszyscy jedynki. – powiedział Guma.

– Ale jedynki są tej samej wielkości co dwójki.

– No to bo dwa to więcej niż jeden! – powiedział Wafel – otwieraj pokój Górniku.

W pokoju ustaliliśmy kto jest najmłodszy i znowu Cytryn musiał biec po płyny. W pokoju z minuty na minutę było coraz gwarniej. Morawka, Wojtek, Ważniak, Guma, Daro, Kozi, Wafel, Esu, Kajetan, Krzysio, Roman, Kazik, Cytryn – który biegał trzy razy na stację i donosił napoje, a za trzecim razem też jedzenie. Oraz gospodarze: Ireneusz i japan Tomasz. Z domu zabrałem głośnik, wiec słuchaliśmy sobie muzyki na żądanie. Co komu przyszło na myśl, to puszczałem, całkiem za darmo, a jak wiemy urządzenia się zużywają, wiadomix. Wszystko co dobre zaczęło wygasać około trzeciej nad ranem. Co mieliśmy wypić, wypiliśmy, a zajechany Cytryn uciekł spać po trzecim kursie, w okolicy godziny drugiej. Kiedy wszyscy wyszli, Jeżyna skoczył do toalety, a ja ogarniałem posłanie.

– Jeżynka! Słyszysz? Mamy kurde jedną kołdrę. I to nie za dużą.

– I szostego? – powiedział Irek myjąc zęby – kto sztarszy ten lepszy i kołdra yego. Poszukaj se kosa. Tfu. A coś ty mi za pastę dał? Z piaskiem?

– A taka specjalna. Nowoczesna. Dobra, szukam koca.

Znalazłem. Nawet dwa. Tylko po co? Skoro rano obudziłem się z Jeżynom przyklejonym do moich pleców plecami, pod wspólną acz przykrótką kołdrą.

Teraz czekam na busa na parkingu i przeglądam fejsa. Śniadania nie ma bo w restauracji wszyscy na kwarantannie albo zawirusowani. Jaro Paczkowski pisze, że skończył ciągnąć wąskotorówkę z Kielc na Wichrowe, i czeka od świtu na Kult Turystów, którzy na Kilce ruszyli nocą. Podobno szef Wichrowego dostał jakieś dofinansowanie z Agencji Restrukturyzacji Kolei Wąsko i Wolno Torowych Ziemi Kaliskiej, a ponieważ tory już były, napisał wniosek, z nudów zrekonstruował wagoniki a z Bieszczad ściągnął lokomotywę, no wariat. Cały Jaro! Cieszę się, że już za kilka godzin spotkamy się w Sandomierskiej Toskanii, bo wszędzie dobrze, ale tam wybitnie!

3. Trasa Pomarańczowa Covid 3 30.10.20 Koszalin

O odwołaniu koncertu w Koszalinie dowiedziałem się zaraz po porannym sikaniu, około piątej rano, bo w moim wieku to jest ta pora, żeby trzeba wstać aby nie zmoczyć posłania. Z Facebooka. A pół godziny później byłem już zaproszony przez Kult Turystów do tajemnej grupy ” Koszalin zagra na pomarańczowo”. W opisie stało, że koncert odbędzie się dla jednej czwartej ludności jaka może zmieścić się na sali, czyli dla około trzystu osób, a impreza będzie imprezą religijną pod nazwą „Krew Boga”. Ewentualne straty finansowe miał pokryć Piotrek Polski, który na wyspach znalazł sponsorów i postanowił zrobić Kult Turystyczny Zlot. Jako członek Kult Ochrony mogłem w tym wziąć udział z pięćdziesięcioprocentową zniżką na bilet i pole namiotowe.

– Ukochana! Koszalin jednak się odbędzie! – zacząłem z radości budzić Notoryczną Narzeczoną – tylko muszę dołożyć do roboty parę groszy.

– Co??? Daj mi spać. Ja dziś nie pracuję. A ciebie to już całkiem pogięło.

– To czyli mogę jechać?

– A weź spadaj. Tylko mi wirusa przywleczesz, to śpisz w garażu!

– Kocham cię! I obiecuję, że nic nie przywlekę. Nic a nic. Mamy maski, płyny…

– Taa. Po tych płynach rzygałeś żółcią do środy. Osioł.

Zgoda była, spać nie mogłem, a z emocji dostałem w bonusie rozwolnienia albo nawet rota wirusa. Tyle radości w pochmurny czwartkowy poranek mogą dostawać tylko zwycięzcy. I głupki, a za takiego uważam się z nieukrywaną dumą i radością.

Około południa zadzwonił Esu, że właśnie go wypuścili ze szpitala i nie opłaca mu się wracać do domu, oraz przekazał mi dumny, że dostał od żony zgodę na wcześniejszy pobyt w Unieściu, czyli niedaleko naszej bazy zespołowej. Chciał się poopalać i okąpać w morzu, bo warunki w Pucku były raczej rzadkie. Potrzebował relaksu jak kania dżemu i nawet kiepskie prognozy pogody nie mąciły mu myśli, w tym co sobie zaplanował.

Wieczorem miałem już kliknąć w „kupuj bilet” na stronie Polskich Kolei Państwowych, gdy niespodziewanie zadzwonił Jamal.

– Goomi, a może byś się zabrał z nami? Jedziemy w trójkę do Koszalina. Ja, Violcia i Doris. Nie daj się prosić.

– Stary, ale jajca. Już miałem kupić bilet. Dosłownie w tej sekundzie. Ale mnie wyczułeś. To znak. Jakiś ważny znak. Ale jeszcze nie wiem jaki. A wy zdrowi? – wolałem mieć trzysta procent pewności, żeby nie strzelić sobie samogona przed koncertem.

– Zdrowi! Jak kurki w cieście – Jamal zażartował, ale kompletnie nie skumałem żartu, może dlatego, że był on na poziomie Tomka Hajty, a on mi od lat nie mówi cześć.

– To fajnie. Ale że czemu w cieście? – próbowałem skumać bazę – Zresztą nieważne. Wysyłam adres mesendżerem. Napisz mi o której mam czekać.

– Zaraz ślę. Do jutra!

Ruszyliśmy o piątej trzydzieści trzy. Jamal, Violcia, Doris. No i ja. Lekarki, informatyk i jeden głupek. Pełen przekrój społeczeństwa. Doris opowiadała do samego Olkusza, jak bardzo ludzie jej pomogli wygrać z tętniakiem. Wspominaliśmy wielki koncert w Tarnowie, zbiórki, zaangażowanie różnych środowiska oraz całą, długą walkę. Dor była zrehabilitowana w dziewięćdziesięciu siedmiu procentach i straszyła, że nie odpuści latania. Prosto na mnie. Udawałem radość, ale w duszy trochę się bałem, bo we Wranglerze siedzenia są trochę twarde i przy wylocie na Częstochowę już bolały mnie plecy, szyja i palec serdeczny lewej ręki. Wiem, wiem. Niejeden zapyta: dlaczego szyja? A tego nie wiem.

W Częstochowie zatrzymaliśmy się na popas w Mak Donaldzie, jak nakazuje stara świecka tradycja. Podobno ten Mak jest w miejscu, w którym przypiekano Kmicica żywym ogniem, stąd mięso w burgerach smakuje szczególnie dobrze. Między innymi dlatego zawsze tam się zatrzymuję, jak pędzę sobie po Polsce. Żelazny punkt trasy. Ale niestety, tym razem nie zaliczony w pełni.

– Jamal, muszę wyciągnąć swoją walizkę. Mogę? – zapytałem jak tylko wysiedliśmy z pojazdu.

– Oczywiście. Już otwieram – i zrobił pik pik pilotem, samochód odpowiedział łik łik, i otwarły się same z siebie tylne drzwi auta.

Niestety spodziewałem się otwarcia klasycznego, z dołu do góry, ale nastąpiła niespodzianka, drzwi otwarły się z prawa na lewo i dostałem z zaskoczenia w łeb. Czyli o tym był ten znak jak kupowałem bilet, pomyślałem, roztarłem obolałą skroń, a z walizki wyjąłem podręczną wagę młodego kulturysty. Tak wyjąłem, żeby nikt nie widział. I nikt nie widział, bo Jamale byli już w środku i tylko machali mi z lokalu, żebym się odsunął od bagażnika, bo miało być zamykane.

Po wejściu do środka odnalazłem toaletę dla inwalidów, oddałem z ogromną ulgą płyny sikająco, po czym rozebrałem się do bokserek i stanąłem na wadze. No tak czułem! Pół kilo nadwagi. Szlauch by to trafił. Mogłem więc sobie pozwolić tylko sałatkę, bo życie w trasie to nie zawsze bułka z mięsem. Po pół godzinnym popasie ruszyliśmy dalej. A im bliżej było morza, tym bardziej świdrowało mi w nosie.

Pod Łodzią już nie wytrzymałem i zakaszlałem. Serią. W końcu od Krakowa nie paliłem. Dla Jamala była to wystarczająca przesłanka, żeby powiedzieć dość. Zjechał na najbliższy parking.

-Goomi. No sorry. Pojedziesz w bagażniku, sam rozumiesz, Kowid i te sprawy. Nie możemy ryzykować.

– Rozumiem. Jasne. Nie chciałbym być przyczyną. A mogę szybko zapalić i siknąć?

– Oczywiście. Tylko, że tu nie ma toalety.

– A to nie szkodzi. Sikne se w polu.

I siknąłem. Tylko że nie wziąłem poprawki na wiatr i poszło na buty, na spodnie i oryginalną koszulkę IRY. Co za kurwa niefart.

W bagażniku było mi ciasno, zimno i mokro. O ile mokro na własne życzenie, to ciasno i zimno już przez kaszel. Żeby zmienić swój los, postanowiłem myśleć, co ze dwa razy do roku mi się udaje. I przypomniałem sobie o karcie, którą wyrobiono mi jak jechałem do Gdańska. A ponieważ na stacjach Orlenu, obok bankomatów, stały maszyny do badań na kowid, zwietrzyłem tym samym swoją szansę na powrót do kabiny. Posłałem Jamalowi esa: „błagam, stań na Orlenie”. Odpisał „OK” i po godzinie z okładem, gdzieś w okolicy Torunia dokonało się.

Maszyna do badań wyglądała jak bankomat. Najpierw trzeba było włożyć kartę, potem potwierdzić tożsamość kontrolą linii papilarnych, po czym ulepić kulkę, tzw. „kozę”, z nosa, a w przypadku kataru – nasmarkać w co bądź, i tak pozyskany preparat umieścić na maluteńkiej tacce. Następnie maszyna tackę wciągała, dostawała drgań niczym pusty termomix na maksymalnych obrotach. A wszystko to w rytmie piosenki „+ i -” ( wiecie: „Plus i minus to jedyne co widzę, plus i minus to jedyne co słyszę. Ostrzeżenie o niebezpieczeństwie”) Kalibra 44. Następnie, po około stu dwudziestu sekundach pojawiał się wynik, natychmiast zapisywany na karcie. Jeśli był ujemny, maszyna mrugała na zielono i słychać było przeróbkę „Oczu zielonych” Zenka: „Przez twój wynik ujemny, ujemny, oszalałem”, a jeśli było się na plusie, czyli kowid mieszkał w nas, maszyna świeciła nerwowo na czerwono, mrugała stroboskopami, a z jej wbudowanych głośników niosło się: ” Jesteś zerem. Covid żołnierzem. Po tym badaniu nie chcę cię znać”. To zaś była piosenka przerobiona z piosenki mega grupy Bajm, o kokainowcach, czyli z hitu „Biała armia”. Do tego człowiek-nosiciel był opryskiwany fluorescencyjną farbą w kolorze wściekłego różu, co wykluczało go natychmiast ze społeczeństwa i nakazywało szybką i bezwzględną wizytę w szpitalu jednoramienny o specjalizacji zakaźnej. Mało kto wiedział, że karta posiada chip, i chory był monitorowany zaraz po dodatnim wyniku, a służby już pędziły z najbliższej stacji sanitarno epidemiologicznej o charakterze zbrojnym.

Moja karta wysunęła się przy przerobionym tekstowo, ale w stu procentach oryginalnym muzycznie Zenku. Oszalałem więc, zgodnie ze słowami Wieszcza, z radości i mogłem wrócić do wnętrzności Wranglera. I dobrze, bo przed Koszalinem to właśnie ja zauważyłem na przystanku chłopaka z kartonem, na którym mały napis krzyczał na pomarańczowo :

„Koszalin – Kult”

– Jamal! Stój! To Igor! Igor z Kult Turystów!

Jamal nie zdążył maszyny wyhamować, wicie-rozumicie, ternówka, ale na najbliższym skrzyżowaniu zwrócił, minął przystanek, znowu zawrócił, i podjechał na przystanek radośnie trąbiąc, przysiągłbym dziś, że na melodię lakukaracza. Uchyliłem okno i zagadałem do zaskoczonego kolegi, jakoś tak:

– Ale pana, to myśmy się tutaj nie spodziewali! Prędzej Duch Święty przejdzie przez okno piekielne niźli Igor na koncert nie dotrze!

– Goomi! A niech to wszyscy święci! Jamale! Doris!

– Wskakuj! Jedziemy do raju! – krzyknęła Dorcia i ruszyliśmy.

A ponieważ było już mało czasu, ruszyliśmy prosto pod salę. I dobrze, bo to był dzień protestów. Do ich wojny przyłączyli się rolnicy, Związek Poławiaczy Dorszy Poza Sezonem, bardzo liczna na wybrzeżu grupa Koła Gospodyń Morskich „Flądra”, i kilkanaście pomniejszych, których nie zakonotowałem, bo rozgrzewałem umysł przed pracą łapacza. Taka rozgrzewka jest równie ważna jak ta mięśniowo-kostna. Ale zbyt intensywna może przynieść skutki ujemne. Mnie na ten przykład odcina od rzeczywistości.

– Jamal, coś z Goomim chyba nie tak – zauważył tuż pod klubem Igor.

– Już jesteśmy. Goomi co z tobą?

– Chyba go straciliśmy psychicznie? – zawyrokowała Doris, potrząsając moją głową i wbijając mi szpilkę z przypinki „Only Kult” którą miała we włosach. – Nie działa. O jeju. Gumi nie działa.

Pierwszą osobą, która podeszła do naszego auta był Guma

– Witamy! Witamy staropolskim na zdrowie! – po czym upił solidnego łyka z litrowej butelki „Bociana”

– Cześć Guma. Coś się z Goomim stało niedobrego. Może to przez te badania? Albo jazdę w bagażniku?

– Baaaaaaaaaartek! – zawył Guma – Baaaaartek! Mamy rannego.

Chwilę zeszło zanim Esu doszedł. Popatrzył na mnie i zapytał Jamala:

– Kolego, a on coś pił w drodze?

– Chyba tylko wodę, ale kilka godzin jechał w bagażniku, to kto wie? Ale czuć nic alkoholowego nie było. Co nie? – to pytanie skierował na pozostałych towarzyszy podróży.

– Nie.

– Nie.

– Nie wiem. Nic nie czuję! Ludzie! Ja nic nie czuję! – Violetta zaczęła blednąć i kręcić się w kółko.

– Tobą zajmiemy się potem – powiedział Esu zatrzymując koleżankę i naciągając jej trzy maseczki na twarz – Weźcie ją do Wafla. Sprawdzi czy nie chora. A ty Guma daj no flaszkę. Tata się przegrzał.

Z butelką w ręce usiadł koło mnie, zamyślił się chwilę, po czym drąc ryja niemiłosierni głośno, zaczął mi wlewać wódkę do ust.

– Bocian! Tata! Bocian! Jesteś uratowany!

I byłem. A ponieważ ratowanie trwało czterysta gram, byłem też pijany.

– Guma, zanieśmy go do garderoby. Przed koncertem powinien dojść do siebie, musi tylko wypić wiadro wody morskiej.

Jak przez mgłę pamiętam, że przechodząc koło Wafla i Koziego, którzy na wejściu zrobili kontrolę biletów i biuro kontroli antywirusowej, kątem oka dostrzegłem Violę, której Kozi coś wyciągał z nosa. Podobno były to nowoczesne filtry nosowe „CovidOuty” tak zwane, o których koleżanka zapomniała, a długo noszone nie przepuszczały żadnego zapachu z otoczenia. Pamiętajcie o tym na przyszłość.

Słaniałem się na nogach, ale silne ramiona doniosły mnie na tyły.

– A temu co? – zapytał Kazik który już skończył próbę i siedział w garderobie.

– Kazoo! A upił się! – odpowiedział uchachany Grześ.

– No to popracował. Jak go Piotrek zobaczy… Złóżcie go gdzieś z boku.

– Dojdzie do siebie. Spokojna głowa. Tata się przegrzał i zawiesił. Odkąd skończył czterdzieści lat, to tak mu się robi. I tylko wódką można go odblokować. Tylko tej potrzeba coraz więcej.

– Yhy. – zadumał się Mistrz i położył się podrzemać. 

Dziesięć minut przed robotą obudził mnie Darek. Łeb mi pękał w szwach, a obok mnie stało wiaderko wody morskiej.

– Pij! – nakazał.

I piłem. Było tego z pięć litrów, więc co dwa litry wydalałem to co przyjąłem przez otwór gębowy. I to postawiło mnie do pionu. Mogłem więc na lekko miękkich nogach ruszyć do roboty. Po wejściu na salę zająłem swoje miejsce przed Wojtkiem. Widok przede mną był uroczy. Ludzi było tyle ile było, czyli średnio, ale więcej wejść nie mogło. Większość stanowili znajomi Kult Turyści. Sala była oflagowana godnie i prawie w całości. Była flaga Rzeszowa, Krakowa, Młodzi Warszawiacy Warszawa byli, Szczekocin, Poznań, Gdańsk, Szczecin, Wrocław, Tomaszów Maz., Radom, Sosnowiec – te dwie ostatnie mniejsze, z wiadomych powodów. I inne. Zespół wszedł na scenę, a każdy z wchodzących muzyków machał do mnie, bo wcześniej mieli jedynie kontakt z moimi zwłokami, i się ze mnie chichrał. A Kazik pokręcił głową z niedowierzaniem, jakiego to pacjenta ma na pokładzie. I ruszyli! Ostro i szybko.

Pierwsza poleciała Kasia Krząścik, w końcu świętowała po raz kolejny dziewiętnaste urodziny. Wpadła w mój sektor, więc dokonałem próby złapania, niestety średnio udanej, bo noga wplątała mi się w kotarę maskującą podscenie. Ale skutecznej, bo trzymana za nogę lotnica głowę miała dwadzieścia centymetrów nad ziemią. Odwróciłem ją więc, postawiłem do pionu a ona uśmiechnęła się i spłynęła w dół. Podobno świętowała trzeci dzień, stąd chwila słabości.

Potem ruszył nad głowami innych niezatapialny Marek Sarzała. Tak do trzeciego rzędu przed scenę, bo na jego widok Kozi wskoczył na barierki i machając pięścią w stronę Marka, dał mu jasno do zrozumienia co o jego lotach myśli. Marek złapał więc najbliższych ludzi za głowy, zrobił beczkę i zniknął na podłogę, zaraz przed Pawłem Ptakiem, który stał dumnie w koszulce z wielkim napisem ABS TY NENC JA, i małym na ramieniu: ABS TY bęc i JA. Fajna. Jak przestanę łoić, to sobie obiecałem, że będę taką miał. Potem był spokój.

Około trzydziestu minut nikt nie leciał, zacząłem więc z lekka przysypiać, tym bardziej, że koledzy muzycy zamulali z lekka ze sceny, bo byli w tej części programu, w której utwory były wolniejsze i miały skłaniać do refleksji , zadumy i odpoczynku. Kiedy nagle, kompletnie niespodziewanie dla mnie i mojego ciała, tłum kogoś obcego wyrzucił do góry, i to na nieszczęście w okolice mojego sektora. Ruszyłem oszołomiony, kiedy niespodziewanie splątały mi się rzęsy w oczach i wpadłem na rozpórkę płotków, po czym runąłem jak długi, a zespół przestał grać. Wojtek podszedł do krawędzi sceny, a kiedy zobaczył, że się ruszam, niezgrabnie bo niezgrabnie, ale ruszam, dał kapeli znać, żeby kontynuowali.

I kontynuowali, aż do samego końca. A my, dzielne chłopaki z Kult Ochrony walczyliśmy jak lwy, bo Turyści kultowi znani są z zamiłowania do latania. I o ile rozumiałem ich bardzo dobrze kilkadziesiąt kilo wcześniej, to teraz, co niektórzy przekraczając magiczną setkę, do latania nadawali się średnio. Ale to właśnie dla nich, tych 100+ zapisałem się na siłownię i basen, żeby nie zginąć śmiercią męczeńską acz chwalebną na Trasie Pomarańczowej. W ogóle, to nasi Turyści są bardzo spoko. Wiedzą, że ja i Wafel narzekamy na ich loty, to najczęściej latają na Turystę-Ochroniarza Pana Pancernego, z szacunku dla nas starszych. I na Cytryna i Esa, bo ci uwielbiają stójkę na środku. Ich to upatrzyła sobie Emilka, która w ostatniej chwili zdążyła na Pendolino do Koszalina, i teraz fruwała jak szalona. Emilkę to sam bym łapał, bo jest młoda i lekuśka i mogłaby być nawet moją córką. No i Kazio, twarz Kultowej z Poznania. Ale Kazio to lotnik nad lotnikami. O ile Emilka jest jak Spitfire, to Kazio przypomina mi już przeładowanego Antonowa 225. Ale takiego, który potrafi beczki w powietrzu kręcić. Oj ciężko mieli ci, którym Kazio po głowie przeleciał, jak i ci, którzy pomimo szeroko zakrojonej pomocy, go lądowali.

Na sam koniec czekała nas niespodzianka. W sumie szykowała się ona od dłuższego czasu, bo namawianie Wuja Artura na lot trwało od kilku utworów. Halski z Ptakiem dopięli swojego, zebrali najsilniejszych sposób swoich, podnieśli Wuja w górę i zamiast rzucić go innym na głowę, jak każe tradycja, dostojnie donieśli go pod scenę. Kiedy się zbliżali, u nas nastąpiło przegrupowanie, komasacja w okolicy odbioru Artura. Kiedy nagle wszystko zaczęło się walić. Dosłownie.

Wuja złapać bez mała chciał każdy, bo wujo jest miły, miękki i kultowy. Ruszyliśmy więc wszyscy ku środkowi, bo tam niesiono lotnika. Niestety. Było ciasno, ciemno i na dodatek zapomnieliśmy o akredytowanej pani Magdzie fotograf, która zamiast wycofać się z fosy po drugim kawałku, wykorzystała nasze rozszczelnienie profesjonalnego podejścia do obowiązków, i cykała foty z fosy, z ukrycia i z przykucu. Myślę, że to Kozi z Darkiem przymknęli oko na Magdę, bo wszystko to działo się w ich sektorze. Ale ponieważ pamięć ochroniarska jest zawodna, a na aparacie był akurat obiektyw długi, to Kozi przemieszczając się zahaczył o niego, po czym stracił równowagę, wpadł z impetem na Pancernego i domino poszło już samoczynnie. Pancerny wywrócił się na Esa, Esu na Cytryna, Cytryn na mnie, a ja chcąc się nie potłuc, miałem wpaść na Gumę. Ale Gumy nie było na posterunku, bo właśnie grał ze sceny Lewe Lewe Low. Więc jebłem jako ostatni element o podłogę. A Wujo nadciągał. Darek, nie zastanawiając się wiele, skoczył na upadłe domino i niemalże po naszych trupach, w ostatniej chwili odebrał wuja. Ale niestety nie utrzymał go i runęli na, w Koszalinie wyjątkowo niską, scenę. Wujo chcąc się ratować złapał za statyw Kazika, ale ten był, jak to statyw – wiotki, i oczywiście Wuja masy nie utrzymał i runął Wuja ze statywem na Kazika, ten na Jerzyka, i dopiero Morawka wszystko zatrzymał, z pomocą Przystojnego Romana i Krzysia, którzy najpierw go wsparli, a potem ruszyli podnosić upadłych ku pionowi. Zespół przerwał Lewe Low wraz z upadkiem basisty, czego nie zauważył Guma i kontynuował. Sam. I wtedy wyszła cała prawda z gryfu. Grzesio niestety fałszował.

Ponieważ zespół wiedział, że po koncercie na plaży w Mielenku odbędzie się wielka Kultturystyczna Impreza, bisy poleciały zaraz po zakończeniu seta podstawowego, jak zwykle dwu i pół godzinnego. Po czym Guma skoczył do techniki z pretensją, że fałsz wynikł z nienastrojonej gitary, ci zwalili wszystko na Kajetana, że coś zamieszał, bo stroik był sprawdzany, a ja ruszyłem z kopyta do sklepiku.

Sklepik działał zgodnie z zaleceniami sanepidu albo nawet lepiej. Przed nim stały barierki w odległości dwa metry plus to co doliczyła Ania, czyli dwadzieścia centymetrów. Koszulki były podawane na długim kiju, zakończonym hakiem i koszykiem. Do koszyka wkładało się kasę, albo kartę, następnie koszyk wracał, następowało nabicie kwoty, poczym w koszyku wracał paragon i koszulka, ewentualnie reszta i wydruk z karty oraz koszulka. Zakupu dokonywało się krzykiem, a jeśli krzyczący miał słaby głos, bo go na przykład stracił na protestach, Ania pokazywała kartki A4 z wypisanymi na nich rozmiarów kami. Wszystko hulało więc zawodowo i po chwili czekania, wysunął się do mnie patyk z dwiema pięknymi koszulkami. Jedna miała być dla mnie, druga dla Piotrka Hulista.

Godzinę potem byliśmy już wszyscy w Mielenku, gdzie pod zespołowym hotelem, Turyści zorganizowali pole namiotowe. Po kolejnym kwadransie zgromadziliśmy się wszyscy na plaży, gdzie p[rzy pełni księżyca płonęło wielkie ognisko. Były kiełbaski wege z kurcząt, ziemniaczki z ogniska i wielkie ilości przeróżnych alkoholi z kultowym płynem Orlen Polska. Było wręczanie legitymacji kult turystycznych, a ci z największym stażem wręczyli sobie odznaki i nawet dyplomy. Co bardziej pijani kąpali się w Bałtyku, tak pogrzało, pomimo temperatury wody w okolicy sześciu stopni Celsjusza i trzech w skali boforta. I tyle zapamiętałem.

Rano obudziłem się w jakimś dziwnym stanie. Miałem tylko głowę na świecie, i pierwszej chwili myślałem, że miałem jakieś bliskie spotkanie trzeciego stopnia z francuskimi islamistami. Próbowałem pomyśleć i odnieść się do rzeczywistości i okazało się, że koledzy z ochrony po moim odpadnięciu z imprezy, zakopali mnie po szyję w piachu. Kochani! Jeszcze się zemszczę i pomszczę. Zobaczycie na co mnie stać, dziady jedne.

Teraz siedzę w pociągu, bo Jamal z rodziną postanowili zostać do poniedziałku i korzystać na full z pięknych okoliczności przyrody. Z moich wszystkich otworów sypie się złoty piach, jedyny taki na całym świecie. A konduktor chodzi i bucy mi za uszami, że jak tak wolno i jak taki debil może słuchać Kultu, bo w koszulce tego zespołu jechałem do domu. Nie podejmę dziś dyskusji. Mam gorączkę, katar i kaszel. Muszę odespać, bo już niedługo kolejne przygody. Tym razem w Łodzi i na Zwichrowanym Wzgórzu. U Jarka. A tam przelewek nie będzie.    

2. Trasa Pomarańczowa Covid 2 24.10.20 Gdynia

Zanim przejdziemy do kolejnego przystanku Trasy Pomarańczowej, słowo wyjaśnienia, jak skończyło się nasze, czytaj: Kult Ochrony, przetrzymywanie w warszawskiej Stodole, po pierwszym koncercie trasy.

Po godzinie czternastej drzwi naszej ochroniarskiej garderoby zostały otwarte i stanął w nich jakiś urzędnik niższego szczebla.

– Pan Wafel? – powiedział do Gumy

– Chyba pan. – odpowiedział Guma próbując wylać ostatnie krople z butelki spirytusu, który dostaliśmy od nowych muzyków Kultu.

– To który to pan Wafel? – zapytał troszkę nerwowo.

– Nie ma go. Kowid go zeżarł – odpowiedział Kozi i zaczął rechotać tak głośno, że mnie obudził.

– Jak to zeżarł? Panowie. Nie róbcie sobie jaj. Mam najnowsze badania. Wyniki muszę przekazać osobiście.

– Sla. – Dario się spieszył, więc powiedział prawdę – O – tam! Ale ja bym nie wchodził. Smlód jak skulwysyn.

– Phi. Ja i tak nie czuję zapachu. – urzędnik powiedział i ruszył jak do swojego, a my po trzech sekundach usłyszeliśmy:

– Gdzie się kurwa pcha? Za Ję Te!

– Panie Wafel, pan otworzy, podpisze i wszystko. Wczorajszy wynik był negatywny.

W garderobie i kiblu zapanowała cisza. Chwilowa. Po czym poszedł pierd tak głośny, że Stodoła zadrżała w posadach.

– Dobrze. Wsuwam kartkę pod drzwi, proszę podpisać bo się spieszę. Mam siedemset cztery badania do weryfikacji. Pan się nie wygłupia.

– Czym mam podpisać? Masz mózg?

– Nie mam. Ale mam długopis, może być?

Wszystko trwało sekundy. Urzędnik zabrał papier i szybko opuścił toaletę. I dobrze, bo Wafel się wściekł.

– Wy chuje! Ja wam dam! Za straty mora… – nie skończył, bo w opuszczonych spodniach i majtkach nie da się biegać, ani nawet chodzić, więc już na progu wywrócił się, bez mała do góry nogami.

Urzędnik zatrzymał się w drzwiach, obrócił i pokazując palcem na Darka, powiedział szorstko:

– A pan, panie Gumułka, nie zrobił badań temperaturowych. Wstyd! – i wyszedł.

– Co ty pieldolisz… Nie po to… – i zamilkł.

Do Krakowa wróciłem przed północą i przez to całe zamieszanie nie dotarłem, po raz trzeci w życiu w Krakowie, na koncert Kultu. Mało tego, nie dotarłem nawet na pokoncertowe picie z zespołem, bo mi się telefon rozładował do cna i przepełniony wrażeniami polazłem do domu spać. Dosłownie polazłem, bo na taksówkę czy nawet autobus nocny nie miałem pieniędzy. Liczyłem, że wszystko się odmieni od Gdyni.

Z informacją, czy koncertem gdyński się odbędzie, czekaliśmy do ostatniej chwili, nawet wsiadając o 5:07 do pociągu nie wiedziałem na sto procent, czy po wylądowaniu będzie robota przy sztuce, czy jej nie będzie, bo sztuki nie będzie. Ale mieszkam w Polsce, Polska, mieszkam w Polsce, więc z niemałym zadowoleniem przyjąłem wiadomość o powołaniu Trójmiejskiej strefy CovidVont, która to strefa polegała na wypędzeniu chorych na Covida za granicę trójmiasta, ustawieniu zasieków i przepuszczaniu na teren strefy tylko jednostki wybitnie zdrowe. Powstało Trójprzymierze GGS – Gdańsk Gdynia Sopot. Dzięki temu koncert miał być niezagrożony, oczywiście jeśli pośród kultowej załogi nie stwierdzi się koronki, a przynajmniej u osób istotnych. Bo gdybym na przykład choróbsko złapał ja, to nikt by nawet nie splunął za mną,  a wszystko mogłoby się zadziać jak należy.

Ponieważ jechałem najdroższą, najszybszą i najelegantszą wersją jaką posiadają Polskie Koleje Państwowe, już za Warszawą zaczęto nas badać. Zamiast gorącej kawy dostałem zimny patyk do nosa, zmierzono mi temperaturę i zeskanowano twarz, żeby wyrobić mi kartę Covidówkę19, na której można było, od jej wyrobienia zapisywać wszystkie badania jakie mógłbym w przyszłości przechodzić, żeby dostać się do Trójmiasta. Czułem, że lekko ogranicza to moją wolność jednostki, ale kiedy zobaczyłem, jak kolesiowi, który zaprotestował na taką propozycję swojskim „wypierdalać” wszczepiono w pośladek jakiegoś czipa, szybko wyraziłem zgodę. Tym bardziej, że na tę legitymację osoby zdrowe miały mieć pięć procent opustu, tak, opustu a nie upustu jak wcześniej mi się wydawało, na derbowe mecze Arki Gdynia, Lechii Gdańsk i Ogniwa Sopot. Oraz jednogodzinny wpływ na Westerplatte na makiecie, w skali 1/10, „Bismarcka”. Niestety „Schleswig-Holsztein” został przerobiony na dyskotekę, tydzień po tym jak pijany kapitan jego makietą, w skali jak „Bisma”, próbował wpłynąć do nowo kopanego przepływu na Mierzei Wiślanej. Ale i tak najważniejsze zadanie jakie miałem, to popracować przy koncercie, więc zrobiłem jak mi kazano.     

Badania w naszym składzie kolejowym wypadło zadowalająco. Laboratorium w przerobionym i przypiętym na końcu składu wagonie WARS, który przemianowano na SARSgon działało szybko, sprawnie i co najważniejsze skutecznie. Dziewięćdziesiąt trzy procent nie miało wirusa, dwa procent miało przeciwciała, a trzy procent osób zostało wyrzucone z pociągu na rogatkach Gdańska, tuż przed przejazdem granicy, która wyglądała prześlicznie, bo akurat było pochmurno i iskierki, które skrzyły się na drucie kolczastym, przez który przemieszczał się radośnie skwiercząc od wilgoci prąd o wysokim napięciu, oczywiście ze staropolskim „wypierdalać” i kopie na szczęście w pupę. Dobrze, że pociąg stał, bo mogłoby skończyć się takie opuszczanie pociągu nawet źle.

Do Gdyni dotarłem jako pierwszy. A nie. Drugi. Pierwszy był Jerzyk. Bo Jerzyk zawsze jest pierwszy, jeśli nie musi jechać z Warszawy. Wtedy, albo sobie przyleci samolotem rejsowym, albo objedzie nasz kraj koleją, bo tak lubi najbardziej. Poszedłem więc odwiedzić kolegę w pokoju, licząc, że jako starszy i bardziej doświadczony zawodnik, będzie miał „małe co nie co” na rozruch przedkoncerowy. Może i miał, ale nawet nie zdążyłem zapytać, kiedy w drzwiach stanął basista Kultu w jakiejś kosmicznej przyłbicy na głowie.

– Górni! Kurde! Pomóż mi to zdjąć. Coś się zablokowało, tam, z tyłu głowy. Tam jest taki pasek, szlufka taka i coś się zaklinowało. A miałem wziąć zapinaną przyłbicę na rzepy… Ehhh.

– Dobra, spokojnie. Weźże się odwróć. I przestań kiwać głową jakbyś był na scenie. Jerzyna! Nie ruszaj głową!

– Ale nie mogę przestać, bo o tu – i odwrócił się szybko, frontem do mnie – przytrzasnęło mi tez brodę. Uuuła! – zawył i znowu zaczął trząść głową.

Przeskoczyłem go, a mogłem obejść, żeby odblokować mocowanie z tyłu głowy. Po kilku minutach się udało. Jerzyk szarpnął głową, przyłbica, faktycznie kosmiczna, ba! – rockendrolowa nawet zawisła na brodzie, po czym dyndając dostojnie kilka sekund, odpadła na ziemię. Z kawałkiem brody.

– Dobra. Odpoczywaj i zbieraj się do kupy. Idę do siebie – rzuciłem na odchodne.

– Kupę robiłem rano. Dzięki Gurni! Bym się udusił jakby nie ty. Na lotnisku, jak sprawdzali mocowanie przyłbicy, musieli coś posuć. Co za czasy. Idę przyciąć brodę. Dzięki i do zobaczenia na koncercie kolego.

– Nara! – odparłem i pobiegłem do siebie odpocząć, bo źle się wszystko zaczęło.

Drzwi do mojego pokoju były otwarte, a w środku siedzieli Wafel, Guma, Daro i Kozi.

– Cześć łajzo! Twoje! – powiedział Wafel i podał mi butelkę z witaminami, po opróżnieniu z której łyka, morda wykręciła mu się w ósemkę.

– Cześć załoga! – odpowiedziałem, przejąłem witaminy, upiłem łyk i szybko ten łyk wyparskałem na zewnątrz swojej paszczy. – Co To Kur Wa Jest?!

– Zajebałem płyn z Orlena! Daje radę, co Gómni? – Wafel odparował i wyrwał mi napój z rąk.

– A Bzyk gdzie? Miał być – zapytałem patrząc na smutnych Darka i Gumę.

– Nie wpuścili go. Miał wczoraj imprezę i trochę go poniosło. Rano poprawił, usnął w aucie z łbem na szybie, do Grudziądza słońce dawało mocno, łeb mu nagrzało, i nie przeszedł badań temperatury. Krzyczał, że on jest zdrowy, że mają go wpuścić, i że jest za Arką. I to go chyba pogrzebało, bo ci, co sprawdzali i wpuszczali, byli z Lechia Gangus, i go pogonili – zaczął Guma.

– Kurlwa, Goomi! Pogonili i oblali czerwoną farlbą, że roznosi tego kowida i jest niebezpieczny. Ale jaja. Dobrze, że nie zobaczyli u mnie kosulki Legii. Dopiero by było! – dokończył Daro.

– O w mordę. Nieźle. A mieliśmy jutro rano dostawy kostki brukowej na północ dopinać. No i wypadł nam jeden zawodnik ze składu. Ciekawe co z Bartkiem. Rano wyjechał. Zadzwonię – przypomniałem sobie o ostatnim powołanym do łapania.

Bartek jechał. A raczej stał na granicy Trójmiasta. Jego pociąg nie miał SARsgonu i żeby wjechać na teren Miast Przymierza, musiał poddać się badaniu.

– Tata. Mam pietra. Trochę mnie kaszle i czoło mam gorące.

– Spokojnie. Wszystko będzie dobrze. Przyłóż czoło do czegoś zimnego. Powinno pomóc. W kontakcie.

– Gómi, dzwoni Marek Sarzała – powiedział Guma – za chwilę będzie u mnie w pokoju.

– O! Chciało mu się z Poznania jechać? – zapytałem sam siebie i sam sobie szybko odpowiedziałem – Nie dziwota w sumie. Koncertów tyle co nic. Pewnie i Kult Turyści dopiszą. Oni nigdy nie odpuszczają. Będę zaraz. Panowie, jazda do siebie. Muszę się ogarnąć.

– Tyś jest jazda. Biały gazda – przekręcił Wafel i zostałem sam.

Przy szybkiej oblukacji kibla, sprawdziłem pocztę, fejsa i wiadomości. W kraju wrzało, bo trybunał grzebnął przy puszce pandory, podważył zgodność z konstytucją jakiegoś zapisu i tym sposobem wkurwił część społeczeństwa. Nie miałem czasu na przemyślenia, musiałem sam siebie najpierw poustawiać, bo koncerty w czasach pandemii rządzą się swoimi prawami, co dobitnie pokazała Warszawa i dzisiejsze przygody Bzyka. No i musiałem biec do Gumy. Marek Sarzała to fajny kolega z Poznania albo nawet okolic i spotkać się należało.

– Dzień dobry! Kolega stęskniony za dobrą muzyką, co? – witałem się od progu.

– Oczywista oczywistość! Cześć Goomi! Siadaj, jeszcze ciepłe! – odpowiedział kolega i z wielkiej siatki z logo Biedronki wyjął trzy wielkie, aluminiowe naczynia do przenoszenia obiadu. Trojaczki czy czworaki, już nie pamiętam jak je nazwał.

Zamurowało mnie kompletnie.

– A a co to jest?

-Czernina, kaczka w ziemniaczkach z modrą kapustką, a na deser rogal świętomarciński! Siadajmy, bo stygnie. Obiadek prosto z Tuczna! – Marek złapał mnie za ramiona i posadził przed jednym z garnków.

Guma już kończył krwawą zupę.

– Ale pychota! Kochaniutki! Po czymś takim sam złapię wszystkich. Sam jeden!

Rzeczywiście jedzenie było wybornie wyborne, i o ile nie jestem fanem zupy z krwi, to te jedzone z Markiem mają swój koloryt. No a kaczka? Tu otarliśmy się o królestwo kaczogrodzkie w wersji mistrzowskiej. Po wszystkim Guma wyjął prawdziwą wódeczkę, żeby tak symbolicznie, na trawienie, strzelić po maluszku. Wszystko zakończyliśmy rogalem, który tylko z Poznania smakuje tak dobrze. A zaraz po rogalu, Gumie zadzwonił telefon.

– Natalia, nie płacz. Mów powoli. Że co z Ptakiem? Nie masz ptaka? No to chyba i dobrze. Aaa, tego Ptaka. Pawła. No to źle. Ale jak to uciekł? Że kowida ma? Aha. Tak mu wyszło. No to po koncercie. I że jak wiał to się odgrażał? Cały Ptaszek. Do Wrocławia wydobrzeje. Kończę, bo muszę odbeknąć po obiadku. Goomi coś mówi. Co? Aaa. Żebyście nie latali w jego sektorze za bardzo, bo mu dyskietka wypadła czy coś. No. Do zoo! – zakończył rozmowę z Natką Kult Turystką, a nam zaczął wyjaśniać – Ptaku ma kowida, nie wpuścili go do Trójmiasta. Podobno żadnych objawów nie ma, poza tym, że więcej pije i jest pijany jak nigdy nie był. Trudno. – zakończył Grzenio, po czym tak mu się odbiło z przepony i żołądka jednocześnie, że aż przeciąg zamknął okno.

– To ja pójdę do siebie. O której wyjazd? – wypaliłem bo i ja miałem ochotę na odgazowanie organizmu, ale w samotności czterech ścian.

– Ja was zabiorę. Osiemnasta trzydzieści. Pasuje?

Grześ beknięciem dużo słabszym potwierdził, ja skinąłem głową i pokazałem na palcach, że jest ok i poszedłem poleżeć i wydzwonić Esa. Esu nie odbierał, a do wyjazdu pozostała niecała godzina, którą postanowiłem spożytkować na drzemkę.

O umówionej godzinie stawiłem się na recepcji w stroju pracowniczym. A więc buty zimowe, skarpety podkolanówki czerwone, nowe spodenki krótkie w moro – opcja pustynna kałuża, nowość. Na torsie koszulka KO, na niej flejers z naszywką Kult na ramieniu, dla wzmocnienia przekazu otoczoną agrafkami. Na głowie czapka Leicester. Modelowo oraz oryginalnie jak na mnie. Chłopcy, z którymi miałem jechać zeszli z pięciominutowym opóźnieniem, a Daro, Kozi i Wafel już pojechali. Do hali daleko nie było, więc zajechaliśmy przed wyznaczonym czasem. Marek poszedł do wejścia dla klienteli, a my ruszyliśmy na bekstejdż.

Zespół już był. W końcu mogłem poznać osobiście nowe twarze w zespole. O ile Mario Godzinario przypomina Glaza i jakoś idzie się przyzwyczaić, to Konrad wygląda jak nieślubne dziecko Grudy, bo z automatu jest młodszy, mniejszy a dzięki niemu Kult zbliża się trochę do Arki Noego. I fajnie, bo i tam mam kolegów przedszkolaków. Po przywitaniu z zespołem zacząłem się rozgrzewać, ale szybko przestałem.

– Górnik, hono na sekundę – Wafel pociągnął mnie w stronę korytarza i klepiąc się po bluzie wypalił – Przed koncertem dam ci to co mam pod bluzą.

– Znaczy się co?

– Butelkę wody mineralnej z zerwaną etykietą. Masz ją postawić przy klawiszach Konrada.

– A ty nie możesz?

– Mogę, ale zrobisz to ty. Dobrze Górniku Gómniku?

– Jeśli prosisz tak bardzo, to tak zrobię.

– No! Mordo ty moja! Idę po alkomat, mamy dziś sprawdzać latających. Jak ktoś będzie za bardzo napity, odbieramy mu licencję na swobodny lot. Hahaha. To moja innowacja. Piotrek pochwalił. – zakończył Wafel i klepnął mnie nieparzyście po lewym policzku, dosyć mocno.         

Wróciłem do szatni kontynuować przygotowania, i nagle zauważyłem, że nie ma żadnych, ale to żadnych gości.

– Panie Kaziku, a co to? Nie będzie nikogo znajomego?

– Zakaz. Mają zakaz wchodzenia do nas. Niby strefa wolna, a ograniczenia jak wszędzie. Może po wszystkim pozwolą im przyjść. Zajmij się tym po koncercie. I poproś Piotrka, żeby przekazał ci listę znajomych, którzy mogą tu wejść. Wysłałem mu esemesem.

– Jasne. Po koncercie. Zobaczymy co da się zrobić – przyrzekłem, że powalczę o Karola, Magdę, Olgę, Arka i kogo tam jeszcze lista nosi. Znając Gumę, zapewne i Martę, naszą przewodniczkę i mecenaskę trójmiejskich wizyt koncertowych.

Tuż przed wyjściem dostałem esemesa od Esa: „Zrobiłem jak kazałeś. Zostałem zatrzymany z powodu zbyt niskiej temperatury i wysłany do szpitala polowego w Pucku” i z tą wiadomością pobiegłem do Pewusa.

– O kurde. To jakiś czarny dzień dla ochrony. No nic. Musicie dać radę. Pozdrów Bartka.

– Musimy i damy! Ku chwale Kult Ochrony! – zasalutowałem i w tym samym momencie dostałem w plecy plaskacza od Wojtka gitarzysty, który tym to sposobem zasygnalizował mi wzrost masy mięśniowej oraz jej ukształtowanie na siłowni.

Koncert rozpoczął się punktualnie. Ludzi może nie było jakoś strasznie dużo, ale jak widać nie wszyscy uwierzyli w brak wirusa w Trójmieście. Poza tym zdecydowana większość miała maseczki, część przyłbice, z odsłoniętą twarzą było niewielu. Regulamin to dopuszczał. Maseczki i przyłbice mnie troszeczkę martwiły, bo nie mogłem sobie polukać na miejscowe fanki. Szukałem więc ładnych dziewczyn z oczu, bo nic innego nie wchodziło w rachubę. Nowe czasy, nowe zadania, nowe przyjemności – pomyślałem i zacząłem pracować w rytm bardzo szybkiej wersji „Młodych wioślarzy”, którzy lecieli za moimi plecami. Byłem wniebowzięty.

Pierwsza poleciała Pati z Kult Turystów, w ładnej maseczce z logo ukochanego zespołu. Ponieważ ludzie latali rzadko, do pierwszego przejęcia wystartował Kozi, który po nieudanej dla nas Warszawie, postanowił nałapać się na zapas. I przez pierwszą część koncertu złapał prawie wszystko, tak go nosiło. Zaraz na początku części drugiej, Kult Turyści wyrzucili w górę, nie zgadniecie kogo. No i nikt nie zgadł! Wyrzucili do latania Ptasznika. Naszego Pawła Ptaka. Tak, tego, który miał nie zostać wpuszczony do Trójprzymierza Nadmorskich Miast, bo miał zdiagnozowanego wirusa. Paweł leciał z wyrwanym gdzieś po drodze banerem o wywrotowej treści:    

„Cowid to nie ściema ale u nas to go nie ma. Wielkia Triada: Gdynia, Gdańsk i Sopot – tu wirusy mają kłopot!”

– Maski! Przyłbice! Rękawice! Kurwa! Szybko! – Grześ oprzytomniał pierwszy, jak tylko przypomniał sobie, że pana Ptaszka miało tu nie być, bo ma w sobie obcego.

 
Szybko ubraliśmy się w sprzęt ochronny, co mocno zdziwiło miejscową ochronę, bo jak zapewniali, impreza jest czysta. Ale my wiedzieliśmy, że nie jest. Tak po prawdzie to wiedziałem ja i Guma, ale reszta widząc jak się zabezpieczamy, zrobiła to samo. Zanim Paweł doleciał, a leciał dziwnie i długo, Kozi, niczym sztukmistrz z Lubina, zdążył dwa razy złapać z obrotem Marka, naszego kolegę z Poznania. Ptak nadciągał dostojnie, a publiczność wyrwała mu baner i porwała go na strzępy, dzięki temu było nam trochę wygodniej go zdejmować. I jak go zdjęliśmy bezpiecznie i postawiliśmy na nogi, to ten popatrzył na nas nieprzytomnym wzrokiem zza zamglonej przyłbicy, wysmarkał się w maseczkę, a przynajmniej tak mi się wydawało, po czym spłynął z uradowanymi oczami prosto pod nogi Wafla, chwytając go w międzyczasie, ale czysto przypadkowo, za worek mosznowy. Jak to Wafla wkurwiło! Złapanie musiało być mocne, bo Wafel w takiej kolejności: zsiniał, zbladł, zzieleniał, aż w końcu zrobił się na paszczy czerwony i krzyknął do mnie:

– Kolega jest pijany! Pomóż mi go zawlec na bok sceny.

Zrobiłem to bez ociągania, bo w zaistniałej sytuacji żarty musiały zejść na bok. Oparliśmy kolegę z Kult Turystów o bok sceny a Wafel krzyczał:

– Zaraz cię przedmucham. Co ty sobie myślisz? Pijaku jeden wstrętny ty – i zaczął czegoś szukać w kieszeniach. I wyjął butelkę bez etykiety – kurwa Górnik, czemu nie przypomniałeś? Leć i połóż tę butelkę koło Konrada. Migiem. I żeby cię nie zauważył.

 Nic nie rozumiałem z tego, ale karnie poleciałem i zrobiłem swoje. Jak wróciłem, Ptaku próbował dmuchać w alkomat, a Wafel darł się:

– Mocniej! Mocniej zuchu!

Udało się za piątym razem dopiero, bo po czwartym Wafel się kapnął, że Paweł dmucha przez maseczkę, co powodowało, że alkomat był niedodmuchany i nie mógł zadziałać.

– A co my tu mamy? Dwa promile! Czyli latamy w trójkę. A biletów ile jest? No ile masz biletów?

– Jeden. A bo co?

– Abo za-ma-ło. O dwa.

– Aha.

– Dokupujesz albo wylatujesz.

– Zostaw go. On jest nasz – zareagowałem, jak zorientowałem się w całej sytuacji.

– Jaki nasz? Z Karkowa? – Wafel się zdiwił.

– Nie. Nie z Krakowa tłuku. Z Kult Turystów. Paweł Ptak. Daj mu spokój.

– Jak chcesz. A kolega Ptak fru mi stąd. Migiem!

Pawcio ruszył, na miękkich nogach, ale w przeciwną stronę, bo mu tak przyłbica zaszła parą, że nie kumał już żadnych stron świata. Wziąłem go więc pod rękę, nakierowałem i przekazałem Polskiemu pod osobistą opiekę. Dzięki temu Paweł już nie tylko nie latał, ale i został odizolowany o dwa metry od innych uczestników koncertu. Podobno po wszystkim wypędzano z niego wirusa, przez podtapianie w zimnym Bałtyku. Jeszcze nie wiadomo czy skutecznie.

Do końca sztuki  było już raczej spokojnie. Marek dalej latał, Kozi go uparcie łapał i podduszał, bo nawet on miał już dosyć, a my podpieraliśmy scenę, nie chcąc wybijać Koziego z rytmu. Z ciekawostek scenicznych wydarzyła się jedna. Konrad upił łyka z podstawionej butelki. I od razu wszystko wypluł. Wafel nalał mu wódki, chcąc w ten sposób przekazać, że tradycja gry na klawiaturze musi być popijana odpowiednim płynem.    

Aha. „Polskę”, jak zwykle wykonał duet Kazo & Daro, a „Totalną stabilizację” odśpiewaliśmy z Gumą w duecie.

– Ponieważ kolejny utwór wykonają pracownicy Kult Ochrony, zawiesza się latanie do odwołania. Przed państwem Guma i Goomi – w hołdzie Panu Jankowi!

Tłuszcza zawyła radośnie, a ja, jak zwykle zaskoczony, zostałem przez Gumę wciągnięty na siłę przed mikrofon. Myślałem, że bez Grudy nie ruszymy świętości, ale skoro w hołdzie miało być, to czemu nie? Jak wyszło? To wy oceńcie, pisząc w komentarzach o jakości naszego występu.

Po ostatnim gwizdku sędziego, a nie, to był koncert, więc po ostatnim pierdnięciu saksofonu i stuku w werbel, odczekałem dwadzieścia sekund na ewentualne niedoloty i pobiegłem szukać gości, których mieliśmy zaprosić na tyły. Tylko jak tu poznać „swoich”, kiedy wszyscy omaseczkowani? Biegałem dobry kwadrans, zaczepiałem obcych ludzi i ostatecznie nikogo nie przyprowadziłem na tyły. Za to dowiedziałem się, że jestem cham, debil, niegrzeczny a jedna z dziewczyn zaczepionych, zaproponowała mi nocleg u siebie. A ja myślałem, że to Karol i po propozycji szybko uciekłem precz do szatni.

– Nikogo nie znalazłem szefie Kazimnierzu.

– Jak zwykle… – podsumował Mistrz moje wykonanie zadania, po czym zabrał zespół do busa i pojechali do hotelu.

Było mi, nie po raz pierwszy zresztą, wstyd. Zawiodłem Kazika. Załamanie moje zauważył Wafel.

– Płynu? Dobry, bo kradziony!

I podał mi dwulitrowy pojemnik z wielkim napisem Orlen Polska. Przyssałem się do niego, jakbym pił najlepszą whiskey. Aż mi po brodzie kapało. Po wypiciu litra straciłem przytomność, a ostatnie co zapamiętałem, to czyjeś słowa:

– A powinien sobie chociaż przez chleb przepuścić. Najlepiej żytni.

Obudziłem się rano w pokoju hotelowym. A raczej obudził mnie on. Didula. Niedzielne poranki były nasze. Odebrałem połączenie wideo z wielkim trudem, a na ekranie zobaczyłem przerażoną twarz przyjaciela.

– Lany boskie! Blachu, co z tobą?

– Nie pamiętam. Aż tak źle?

– Kulwa. Gorzej niż z moimi kuponami. Ale jesteś blady.

– Może być. Płynu do dezynfekcji popiłem i mnie złożyło. Która jest godzina.

– Po dziewiątej. Ale jaja. Jesce cię takim nie widziałem.

– Pseplasam blachu. Nie chciałem. – czasem gadaliśmy ze sobą po Didowemu. – Muszę się zbierać na pociąg.

– Lecis na Hute?

– Taa.

– A jak wysło? Dobze? Nowy dał ladę? Ten za Gludziniankę.

– Taa. Nawet żeśmy mu butelkę wódki podłożyli. Aż się popluł bidulek. Ale żalu chyba nie ma.

– A jak Molawka? Spoko.

– Spoko. Zawodowiec. Gramy dzisiaj ligę?

– Glamy! Dziś nas dzień, blachu! Weź coś podeślij, co?

– Jasne. W Pociągu puszczę coś i się podzielę. Jak zawsze pewniaki!

– Się wie, blachu! Dzwoń jak dojedzies. Dobla?

– Dobla! W kontakcie! Anię ucałuj i Sisiego.

– Pa! Waliacie. – zakończył Didi, a ja zacząłem się zbierać.

Zeszło mi ponad trzy godziny. Dwa pociągi mi przepadły, nie odebrałem już żadnego telefonu. Napisałem tylko esemesa do Gumy, żeby przekazał, że żyję i walczę ze skutkami ubocznymi wypitego płynu.

Do domu ruszyłem zaraz po dwunastej w samo południe. Do granicy Trójprzymierza nie mogłem zasnąć, ale po jej przejechaniu, złożyło mnie w sekundę. I spałem jak zabity. Jakby bez życia.

Wszystko przebiegało do Warszawy spokojnie. Ale tam, przestawiono pociąg na tory tramwajowe i jechaliśmy wśród wkurwionego tłumu. Konduktorki krzyczały przez wybite okno:

– Konduktorki zawsze z wami! Z wkurionymi ba ba ba babami!

Nie miałem siły odnieś się do tego co widziałem w żaden sposób. Chciałem do domu. Na stacji Warszawa Zachód, tłum wniósł nasz skład na tory. Pomknęliśmy ku Krakowowi.

Koło dwudziestej obudziło mnie szarpanie obcego.

– Wstawaj pan! Jesteśmy od godziny na bocznicy. Jak tak można się spodlić! I pan Kulta słucha? Wstyd! – powiedział obcy patrząc na moją koszulkę trasową 2020.

– Panie kochany, ja u Kulta to nawet pracuję…

A potem się obudziłem na dobre. I obiecałem sobie, że do Koszalina tez pojadę. Jak tylko będzie, to mnie nie zabraknie. Bo po co?

1. Trasa Pomarańczowa Covid 1. 9.10.20. Warszawa.

O tym, że ten rok będzie koncertowo-ochroniarko najinniejszy, wiedziałem od września. A nawet od jego początku, kiedy odebrałem telefon:

– Cześć tu Piotr. Możesz rozmawiać? – menager Kultu, jak zawsze, dzwoni we wrześniu.
– Ta jest! A co tam? – odpowiedziałem przeszczęśliwy, bo zapewne rozmowa miała dotyczyć trasy pomarańczowej i miałem nadzieję, że żaden kowid-srowit nie wpłynie na nią, a tym bardziej na mnie, bo w tym roku dołożyłem do przygotowań siłownię w celu uzyskania rzeźby godnej pracownika Kult Ochrony. Chciałem być jak Guma. Co najmniej.
– Słuchaj Tomuś. Bo ja właśnie dzwonię, że w tym roku, z powodu tego całego kowida, musimy zrobić cięcia. No i między innymi rezygnujemy z Kult Ochrony. Tak mi przykro. Jeśli nie poradzisz sobie z tym sam, mogę dać ci telefon do znajomego psychiatry, który prowadzi słabsze jednostki w zespole, więc jakby co to…
– Jezu Maryjka Józef! Nie może być… – zdążyłem wyszeptać i zemdlałem.

Na szczęście byłem w pracy i wlazł na mnie pierwszy klient, który przyszedł kupować lupy i mnie nawet nie zauważył jak leżałem zemdlony przy drzwiach. Szczęśliwie się nie wywalił, po czym zadowolił się byle czym i mogłem oddzwonić do Piotrka, bo on, jak ja leżałem bez świadomości, dzwonił z dziesięć razy.

– Halo! No oddzwaniam. Sorry ale zasłabłem jak mi powiedziałeś, że ten rok bez ochrony będzie. A ja się od stycznia przygotowywałem, wiesz, siłownia i te sprawy. Nie, nie żadne sterydy. Standard – schabowe, frytki, ryż i kurczaki na hormonach. I dużo białka, takiego ze sklepu dla kulturystów. W tym roku chciałem zabłysnąć. A ten pierdolony kowid wszystko… – zabrakło mi słów i zacząłem szlochać w słuchawkę.
– Tomuś. Przepraszam. Ja wiem, że to prawdziwy cios, ale nie dało się inaczej. Zresztą, kto będzie latał? Ehh.
– Wiem. Życie. Znaczy nikt. Nawet życie nie będzie latać. Reszta już wie? – zapytałem w trosce o resztę.
– Na razie wie tylko Wafel. Powiedział, że się nie poddamy i się rozłączył. Cały Wafel.

Pod koniec września wszystko się odmieniło. Za pomocą lakonicznego mejla, odebranego w czasie roboty, od grupy „ZaKultPoŻyciaKres”:

„Jeśli bendzie możliwość pracy przy trasie tej jesieni, nawet bes kasy, to ty tak czy nie?”

Odpisałem:
„Co za debil pyta? Jasne, że kurwa TAK!!!”
I do końca dnia nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Czekałem na sygnał, co i jak. Od byle kogo.
Wieczorem zadzwonił Guma:
– Dzień dobry wieczór! A co tam u pana słychać?
– W porządeczku, dziękuję. Prasować zbroję? – od razu przeszedłem do sedna sprawy w sprawie trasy pomarańczowej.
– Prasować! I być już w czwartek, dzień przed robimy szkolenie. Zrobimy odkżanko i szkolonko!
– Odkażanko? Szkolonko? – powtórzyłem pytająco, mocno zaskoczony tym co usłyszałem.
– A tak. Sytuacja jest nadzwyczajna, więc poszliśmy z Waflem do Kaza i przekazaliśmy mu nasz plan, żeby nie rezygnował z nas tego roku.
– Ale jak wam się udało? Kazo nie ma na nic czasu bo ogląda seriale… – przypomniałem sobie ostatnią płytę kolegi.
– No tak. Nawet nie mogłem się dodzwonić przez tydzień, ale w końcu się udało, bo była dwudniowa konserwacja kablówki i internetu u mistrza w bloku. Poszliśmy i przedstawiliśmy nasz plan. W końcu nie samym lataniem żyje ochrona. Nie samym! Zwłaszcza w czasach pandemii! Co nie?
– Nobojawiem? – wszystko zaczęło mi się zlewać w jedną wielką niewiadomą.
– Słuchaj. Z naszych funduszy zakupimy termometry, łapaczki, ubrania ochronne, maski gazowe przerobione na wirusowo odporne, narzędzia do wyłapywania na dystans, metry. Musimy chronić zespół! Do tego zostaliśmy wybrani. Nie pozostawimy ich samych. Nie teraz.
– Maski? Narzędzia? Fundusz? – powtarzałem bezwiednie po Gumie, bo nie wiedziałem o co kompletnie kaman wszystko.
– Tak tak tak. Musimy być gotowi i będziemy, dzięki funduszowi. Pamiętasz te zebrane na koncertach zegarki, telefony, dokumenty, drobniaki i złote zęby? Wszystko co nie odebrano do siedmiu dni, trafiło do Wafla, który przez dwadzieścia jeden lat wszystko zbierał w piwnicy, a teraz przyszedł czas i to sprzedał! Gumi! Dzięki temu mamy środki na trasę i Wietecha nie musi nas wspierać. Proste?
– Nie… To znaczy tak! Jasne!
– No! To zajebiście! Zrobimy trasę w piątkę: ty, ja, Daro, Kozi i Wafel. Jak będzie potrzeba, dobierzemy ludzi w trakcie. No! Kończę, bo zaraz wpada Daro i będziemy robić sieć! Cześć!
– Sieć?! – to pytanie zadałem już nikomu, bo Grzesio się rozłączył.
W Warszawie miałem stawić się ósmego dziesiątego, żeby przejść szkolenie z obsługi wszystkich przydatnych gadżetów, jak to Wafel określił. Jednak zanim wyruszyłem, trasa zawisła na włosku.
Pierwszy odszedł Glazo. Stwierdził, że ma dość niepewności, i odchodzi. Trzy dni po nim swoje odejście oznajmił pan Janek. Grupa została bez klawisza. Znaczy bez muzyka obsługującego urządzenia klawiszowe, a nie to co wielu z was pomyślało. Zrobiło mi się w tym przypadku bardzo przykro, bo przecież rok temu zostałem zaproponowany jako panajankowy drugi wokal w „Totalnej stabilizacji” i zanim wszystko się na dobre zaczęło, to już się skończyło. Ale czym były moje małe prywaty przy rozpadzie Kultu? Niczem.
Na szczęście, jeśli w tym przypadku można mówić o jakimś szczęściu skoro odeszli bliscy koledzy, skład uzupełnione błyskawicznie, i do tego w jednym przypadku o dobrego znajomego, bo na saksy zaproszono Maria Mechagodzillę, który już – a to w Buldogu, a to u Jana Zduna się pojawiał. Drugie brakujące ogniwo uzupełnił Konrad, którego nie znam kompletnie, ale postawi skrzynkę wódki ochronie i jakoś się dogadamy.

Na dziesięć dni przed koncertem wybuchła prawdziwa bomba. Zostałem zesłany na kwarantannę. Zaraz po otrzymaniu tego ciosu zadzwoniłem do Pewusa.
– O rany. To straszne. Słuchaj, daj znać chłopakom i ustalcie co i jak – dostałem informację jak mam się zachować.
Wykręciłem szybko do Gumy.
– Guma, jestem na kwarantannie.
– Ale jak? Daję na głośnomówiący, jest u mnie Wafel. Mów. Poczekaj. O! Teraz!
– Mów Gómiak! Coś tam nawywijał?
– Kwarantanne mam. Do soboty.
– Jaką kurwa wannę? Co ty pierdolisz?
– Nie wannę, ale kwarantannę. U syna w klasie jest korona.
– Jaka korona? Ten kowit?
– Tak. Ten kowit – nie chciałem już Wafla poprawiać bo był naładowany za bardzo, żeby zrozumieć – i do soboty nie mogę wychodzić z domu.
Po drugiej stronie połączenia zapanowała cisza. Chwilowa.
– Jak nie możesz? W piątek koncert. Masz być. – Wafel w tym roku przejął dowodzenie i musiał się trzymać swojego planu.
– Ale jak?
– Jak? Jak? Bo ja wiem? Przebierzesz się! Że ty to nie ty.
– Że jak ja to nie mam być ja?
– Srak. Mam znajomego w Gazecie, tego od przemian w murzynów. Będziesz pierwszym czarnym w Kult Ochronie. Tak zrobimy!
– Ło mamo! – zaskuczałem – ale to konieczne? Mi nic nie jest… To może ja sobie test zrobię, co?
– To rób! Za swoje rób, i masz być zdrowy. – zakończył Wafel.
– To pojutrze zadzwonię – powiedziałem, ale chyba do nikogo, bo połączenie zostało przerwane.

Po czterdziestu ośmiu godzinach miałem wynik, że nic mi nie jest. I w piątek rano ruszyłem do stolicy. W czwartek już nie dałem rady i trening, oraz wykład, przed pierwszym covidowym koncertem, mnie ominął. Za to w Stodole, na pięć godzin przed sztuką gały wyszły mi z orbit.

Ale zanim tam dotarłem, pierwsze przygody miałem w pociągu. Dwie osoby nie chciały założyć maseczek, więc w porozumieniu z kierowcą oraz kierownikiem składu, zatrzymaliśmy pociąg zaraz za Tunelem, w szczerych polach i wywaliliśmy antykowidowców precz. Pewnie dowieźlibyśmy ich do celu w kiblu, ale jeden kaszlał, a drugi miał taką gorączkę, że aż go trzepało a ciepło biło od niego na cały wagon. Większością głosów zainteresowanych dokonaliśmy więc odizolowania zagrożonych od maskowników i z dziesięciominutowym opóźnieniem ruszyliśmy dalej. Chorzy zostali w polach. Wojna wierzących w pandemię z niewierzącymi wybuchała na dobre, a mi w głowie zapętliły się słowa jednego z wyrzuconych, tego kaszlącego: „Ja was do tefałenu podam, kurwie syny! Wy nie wiecie kogo ja znam! Ja to całe pekape rozpierdole!”

W Warszawie ludzi było jakby mniej, choć z pociągów wylewało się, co rusz, prawdziwe tsunami. I ten smród. Ludzie woleli pierdnąć niżli kaszlnąć. A na smród to nawet maseczka była za słaba. Szybko przemieściłem się więc do metra i po kwadransie byłem w Stodole. Ale zanim do niej się dostałem, minęła kolejna chwila.
– Pan do kogo? Zapytał człowiek w gumowym odzieniu, zza podwójnej maseczki i przyłbicy. Całość dopełniały za małe, wykonane z grubej gumy rękawice.
– Goomi! Kult Ochrona! Ja do roboty! – zameldowałem.
– Z jakiej Rumuni? – zapytało monstrum blokując wejście.
– Gumi! Nie z Rumuni! Z Nowy Huty! Ja do pracy.
– Żyleta! Choć no tu. Ja nic kurwa nie słyszę w tym ubraniu! – wezwał posiłki bramkarz.

Drugi człowiek z obsługi klubu wyglądał jakoś lepiej. Miał kitel jak moja Notoryczna w swojej pracy, okularki pływackie, pewnie z Decathlonu, gumiaki, oraz maseczkę i przyłbicę, no i uszy miał odkryte.
– Słucham?
– Ja do pracy. Kult Ochrona. Gomółka.
– Aha. Proszę przygotować dokumenty, odsłonić czoło. Będziemy badać. Dejna – kiwnął głową na swojego kolegę – zmierz panu temperaturę, a ja wstukam peszel do systemu.
– Pesel chyba – poprawiłem lepiej ubranego.
– Nie pana sprawa. Jak powiedziałem tak powiedziałem.

Sytuacja się lekko napinała, jak zwykle w Stodole, ale byłem cierpliwy. Do pewnego momentu.
– Żyleta, to kurestwo znowu nie działa. – powiedział ten pierwszy do drugiego.
– Pokaż. Dejna, ty debilu. Znowu zmiażdżyłeś termometr. Drugi… W takim tempie nie będziemy mieli czym ludzi badać. Luboja! – wydarł mi się przy uchu, opryskując mnie swoją śliną – Wyślij Syrenkę po termometry. I zapytaj czy nie mają jakichś odporniejszych na ściskanie. Migiem. A pana zapraszam do toalety męskiej.
– Tuoalety?! – aż mi się język splątał.
– Tak. Toalety. Temperatura musi być zbadana. Jakkolwiek. Ale musi.

Toalety są zaraz po prawej stronie, wlazłem cały spocony, bo to zakrawało na jakąś farsę. Zaraz za mną wszedł kolejny przebieraniec, ale tym razem mały, a ubranie ochronne jakie miał, wisiało na nim jakby było o trzy numery za duże. Przynajmniej maseczka, taka jak te do szlifowania posadzek, była rozmiarowo okej. I czepek pływacki na głowie też miał dopasowany.
– Wilczur. Pielęgniarz. Żółwik! – wystawił do mnie pięść w podwójnej gumowej rękawicy – Proszę opuścić spodnie i to pod spodniami też.
– Że jak? – zbladłem, a pot zmienił się w rwącą rzekę.
– Przepisy. Ustawa z dnia 17 września o imprezach masowych, ustęp trzeci, [paragon czwarty…
– Paragraf. – poprawiłem
– Nieważne. „Uczestnicy zgromadzeń powyżej stu pięćdziesięciu osób muszą przejść obowiązkowy pomiar temperatury, wszystkimi dostępnymi przez prawo metodami” – wyrecytował – Spodnie i majty w dół. Inaczej nie wpuszczę. A i tak nie wiadomo czy wpuszczę, bo coś mi kolega nie najlepiej wygląda.
– Ale nie można badać przez paszczę? To też otwór – podpowiadałem alternatywne rozwiązania, bo taki termometr mieliśmy dwadzieścia lat temu w domu.
– Oczywiście, że można. Ale Luboja nie wiedział, i przebadał już trzy osoby metodą doodbytniczą, a że awaria wody jest od wczoraj, to tylko przecieramy papierem. Ale jak kolega z Krakowa… Bo ty z Krakowa jesteś, tak?
– Tak. Dokładniej z Nowej Huty.
– Aha. To jak kolega chce do buzi, to ja jeszcze raz może przetrę? – i zaczął przecierać urządzenie, a w oczach miał kurwiki, coś jak koń na widok owsa.

I przesadził z tym wycieraniem i termometr pękł mu w rękach, tnąc kciuk i fakapaluch, tak, że krew trysnęła jak z fontanny w Saskim Ogrodzie.
– Aaa! Aaa! Ratunku! Umieram! – wrzasnął, po czym zemdlał.
Do toalety wbiegły dwie osoby, w tym ta pierwsza miała zaparowane okulary i potknęła się o leżącego pielęgniarza Wilczura, a na nich wpadł ten trzeci, co biegł jako drugi. Wykorzystałem więc zamieszanie oraz znajomość sali i szybcikiem przemieściłem się na bekstejdż. Mijałem drzwi z przelepionymi kartkami: Kazik, Menager, Technika, Sekcja Dęta, Sekcja Rytmiczna, Gitarzyści, i w końcu znalazłem te swoje: Kult Ochrona. Byłem pierwszy. Wykończony opadłem na sofę i pomyślałem sobie, niczym elektryczna gitara: co ja tutaj robię? Dobrze, że jutro będę ze Świetlikami we Wrocławiu, odpocznę od tego zamieszania. Uff.

Po pierwszym kwadransie zapadłem w drzemkę, co po tylu emocjach od rana, nie powinno dziwić nikogo. Po trzecim ktoś mnie zaczął szarpać.
– I tylko Legia! Legia Walsawa! Kochana Legia! Supelpuchal dziś wyglaaaa! Góma! Pobudka!
Daro! Nareszcie ktoś znajomy.
– Daro! Byku! Ale się cieszę!
– To zdlowie! Za supelpuchal!
– Za to zawsze! Cracovia! – wypaliłem na cały głos, po czym wziąłem solidnego łyka z butelki, którą podał mi Darek, w trzewiach poczułem ogień, gałki oczne przekręciły mi się o sto czterdzieści stopni, i szybko wyparskałem wszystko na ścianę, na Darka, na swój plecak – CO TO KURWA JEST???
– Spilytus! Najlepszy na zalazę! Nie ma w tym loku alkomatu! Mamy się odkazać cały czas! – Daro wprowadził mnie częściowo w instrukcję z dnia wczorajszego.

Potem w kolejności pojawili się Guma, Kozi a na sam koniec, tachając wielki worek wpadł Wafel.
– Kurwa, musiałem wszystko przy drzwiach jeszcze raz odkażać! O Górni!
– Goomi … – poprawiłem.
– Dobra Górnik, przekazali ci?
– Co?
– Jak co? Co, co? No jak dziś pracujemy.
– No jeszcze nie, dopiero co wszyscy weszli. Co ty masz w tym worku?

Ale zanim Wafel pokazał mi zawartość worka, do naszej wysterylizowanej garderoby, wszedł menago. Jak go zobaczyłem, to aż przyklęknąłem z wrażenia. Pewus miał piękne, dopasowane ubranie z gumy. Taki kombinezon. Nogawki spodni przechodziły płynnie w buty, wszystko zapinało się z tyłu na zamek, który był odczepiany, żeby osoba rozpinająca ubranie mogła go od razu wrzucić do roztworu z płynem dezynfekująco-odkażającym. Rękawice były osobnym wyposażeniem, z elastycznej, dopasowanej gumy, zachodzące za łokcie. Ubranie miało kaptur, który dokładnie przylegał do głowy, w okolicy uszu wystawały takie jakby lejki, zapewne, żeby lepiej słyszeć. Całość dopełniały niezwykle szczelne okularki pływackie adidasa, gumowa nakładka na twarz w kolorze skóry białego, ale opalonego na Trumpa człowieka, i piękna, wykonana ze szkła hartowanego i srebra przyłbica.
– Witam panów! Ciesz…
– Piotruś! Ale się cie… – ruszyłem uściskać kolegę, ale złapał mnie Kozi.
– Dystans Guma! Dystans ma być! Tylko osoby umieszczone w tych samych pokojach mogą być bliżej.
– No właśnie. Widzę, że jeszcze nie znasz ustaleń z wczorajszej narady. Miałem ci wysłać mejla, ale poddałem laptop kwarantannie i nie miałem jak. Jeszcze raz witam. Wszystkie ustalenia z wczoraj aktualne. Wprowadźcie w nie Goomiego, podzielcie sprzęt. Przed drzwiami czekają na was trzy butelki spirytusu – to prezent i wkupne od nowych kolegów z zespołu. Bądźcie dla nich mili. Aha. I nie wypijcie wszystkiego przed pracą.
– No co ty! Piotruś! Myyyy? – Guma się rozmarzył – A mogę zobaczyć jakiej firmy?
– Co jakiej firmy?
– Nooo spirytus! – I wylazł za drzwi, żeby po chwili oznajmić – Lublin! Najlepszy! Podziękuj.
– Podziękuję. Dobra. Za dwadzieścia osiem minut zaczynamy. Wychodzicie pięć minut przed zespołem. Wprowadźcie Goomiego i powodzenia. Po koncercie nie spotykamy się z nikim, szczególnie z zespołu. Goomi śpisz w piwnicy u Zaciera. Wszystko jest sterylne. Reszta informacji przed kolejnym koncertem. Powodzenia.
– Na zdrowie!
– Guma… Niech chociaż wyjdę…
I wyszedł.
– Dobra dawaj po łyku Guma. Za nowych! – wydał komendę Wafel – i słuchać mi tu.

Wafel zaczął wyciągać z worka kombinezony i jakieś narzędzia. Kombinezony były chyba z demobilu, takie wojskowe, zabezpieczone dodatkową, bezbarwną gumą. Dostałem elkę, bo oczywiście nikt nie pamiętał mojego rozmiaru, a do tego nie wzięto pod uwagę mojej rozbudowy mięśniowej, która piła mnie w kroku i ledwo mogłem w tym podnieść ręce do góry, przez co moja ruchomość została ograniczona do minimum. Do kompletu miałem założyć maskę gazową MUA SzM41 – typu Słoń, podpinaną za pomocą rury z odkurzacza do umieszczonego na plecach wielkiego worka, z, jak mnie zapewniano pomiędzy toastami, wszytymi filtrami antycovid 19 generacji 4. Do łapania mieliśmy używać sieci, plastikowych spychaczy, długości dwóch metrów, zakończonymi gąbczastymi zabezpieczeniami, żeby nie poranić latających. Ogólnie chodzić miało o to, żeby nikt za barierki nie przeleciał, a jeśli już, to do sieci miał zostać złapany, i w tej sieci wyprowadzony do punktu sanepidu, umieszczonego z prawej strony sceny, gdzie po standardowych badaniach mógł wrócić przed scenę, albo zostać wywalonym na zbity pysk. Ale o tym już decydowały specjalne służby. My byliśmy za krótcy.

Przebrani czekaliśmy na godzinę zero. I popijaliśmy, żeby się odkazić jak najpełniej. Kiedy nagle, ni z tego niż owego, w drzwiach stanęły cztery osoby w uniformach, takich jakie mają od marca w jednostkach antykowidowych. Przy czym najmniejszy miał coś ala pagony na ramionach i order w kształcie przekreślonego wirusika na klacie. A może wirusik był wisiorkiem? Na bank był przekreślony.
– Czy jest tu Euzebiusz Wafel?
– Jestem. Abo co?
– Abo to. Właśnie przyszły pana wyniki. Robimy je standardowo wszystkim z obsługi, żeby moieć trzysta procent pewności. I ją mamy. Jest pan nosicielem.
– Ja? To nie możliwe… Ja nie … – Wafel nie wierzył, w to co usłyszał.
– I zapewne pana koledzy już też. W takim razie w imieniu Premiera Rzeczypospolitej i naczelnego Sanepidziaża kraju zostaniecie panowie w zamknięciu do jutra rano, po czym zostaniecie przewiezieni i odizolowani od zdrowej tkanki. I wyleczeni. Mamy nowy, pilotażowy program naprawczy dla skowidowanych. Ostatnie życzenie?
– Jakie ostatnie? My musimy łapać. My mamy przeszkolenie, my jesteśmy odkażeni. To nie jest prawda. – Wafel łkał, a my patrzyliśmy po sobie.
– A pan, panie Gumułka, nie zrobił badań temperatury. Wstyd.
– No bo ja…

Nie dokończyłem. W oknach montowano stalowe kraty, a drzwi zablokowano kasą pancerną, którą specjalnie sprowadzono, żebyśmy nie uciekli. Oczywiście próbowaliśmy się wydostać, ale sami wiecie, że po spirytusie wszystko wygląda lekko inaczej. Chyba gorzej. Jest sobota. Godzina 12:39, spirytus nam się skończył, jesteśmy załamani. Nie mamy żadnej informacji. Telefony nam nie działają, zastosowano blokadę numerów. Nie wiemy jak to się skończy. Dobrze, że podałem to opowiadanie, spisane na papierze toaletowym przekupionemu strażnikowi, któremu niestety wirus odebrał mowę. Mam nadzieję, że mnie zrozumiał i komuś z Kult Turystów je przekaże, a ten to przepisze, i wrzuci do sieci. A ja dam znać co u nas, jak tylko złapię zasięg. W końcu to dopiero początek pomarańczowej i kupa roboty przed nami. Bo bez nas, może być krucho. W końcu jesteśmy gotowi. Jak zawsze.

27. Taki zwykły piątek…


„Pytasz mnie, co u mnie.

Mówię, nic. Dzień jak co dzień.

Nawet nie przemknie ulicą

Żadna kurwa, czy złodziej.

Ciężko się żyje, kiedy nic się nie dzieje.

Choć, poczekaj… chwileczkę.

Są! Są!

Kurwa! Złodzieje”

Nic tego zwykłego piątku, 25.09.2020 roku, nie zwiastowało, że już o godzinie 12:21 będę miał wszystkiego dość, i jedyne o czym będę marzył w robocie, to albo szybki desant na chatę, albo jeszcze szybszy desant na alko.

Wstałem wyspany, radosny i nawet głodny, chociaż na późną kolację zjadłem wielkiego steka z górą frytek i prawie całą butelką czerwonego wina. Dzięki tak obfitej obiadokolacji, mogłem wszystkie mecze, transmitowane czwartkowego wieczora przedrzemać, bo i poziom był rzadki, i zmęczenie pod koniec tygodnia w pracy się kumuluje. Dzięki temu, pobudka o siódmej rano nastąpiła rześko.

Do pracy dotarłem zaraz po dziewiątej, jak co dzień, i zacząłem codzienną działalność, której po kwadransie miałem dość, bo za wolno pisałem na skypie. Ale szybki papieros, poza terenem salonu, ukoił moje wkurwienie numer jeden. I nawet nie oszalałem na widok dostawy teleskopów, kiedy dotarło do Krakowa pół ciężarówki astro sprzętu. Ot, normalka. Jedni mają pandemię, a inni zajebdemię. Alfa i beta, jang i jonk, Romek i Atomek. Góra i dół.

Na szczęście sklep miał obsadę dwuosobową i rozładowanie pod tonę sprzętu szło bardzo sprawnie. I kiedy widzieliśmy już koniec rozładunku i pozostało tylko drugie tyle poustawiania wszystkiego w sklepie, na dieslowskich plantach, trzydzieści metrów ode mnie, zauważyłem szarpaninę, w której uczestniczyli dwaj panowie i dwie panie. Panie i młodszy pan wyszarpywali panu w wieku średnim, paczkę. Zrobiłem więc jeszcze jeden kurs z auta pod sklep, a że szarpaczka trwała dalej, postanowiłem zareagować. Podszedłem więc dynamicznie i zapytałem grzecznie:

– E! Co jest kurwa? Co się tu dzieje?

Na te słowa pełne miłości chłopiec w wieku średnim puścił paczkę i zaczął się szybkim, nerwowym krokiem oddalać w ulicę Brzozową. A panie zaczęły młodszego pana uściskiwać i mu za coś dziękować.

– Co się stało? Napadli was? Okradli? – dociekałem uparcie, ale towarzystwo mnie zlało ciepłym moczem.

Wróciłem do rozładunku, ale coś mnie tchnęło i postanowiłem dogonić uciekającego, który w międzyczasie założył kapur, żeby wtopić się w syfski Kazimierz, żeby zadać mu nurtujące mnie pytanie, czy nie jest czasem złodziejem. Ale po kilku metrach odpuściłem, bo skoro nikt nie zgłaszał u mnie kradzieży, to chuj mi do tego. I kiedy doszedłem pod salon, na róg Dietla i Brzozowej, trójca zamieszana w zamieszanie stała już przy policyjnym radiowozie i opowiadała co i jak. Jak tylko usłyszałem: Zabrał! – dostałem amoku.

– Dawaj, kurwa za mną! Tam chuj poszedł, dawaj! – wydałem komendę i już pędziliśmy kłusem, mła i dwudziestoparoletni policjant w maseczce, okularach i ciężkich butach.

Na pełnej jeszcze piździe wpadliśmy w Podbrzezie, ja niesiony adrenaliną, darłem się w niebogłosy:

– Szedł tu gość w bluzie? Szedł? Do kurwy nędzy…

– Panie… Tu telo chodzi – odpowiedział mi jeden z budowlańców przywracających okoliczne kamienice do piękności.

I wtedy zobaczyłem go w oddali. Kiedy usłyszał podniesione głosy, odwrócił głowę, a ja zobaczyłem bluzę pod jego pachą. Profesjonalista, kurwa mać. Maiła już ponad sto metrów przewagi, kiedy przyspieszyłem niczym członek polskiej sztafety 4×400 metrów na terenie odkrytym. W latach dziewięćdziesiątych to ja na Kazimierzu byłem goniony, a teraz sam stałem się łowcą! Jak dziwne są koleje losu – biegłem i myślałem. I patrzyłem za siebie, czy nie odskoczyłem za bardzo funkcjonariuszowi.

Na skrzyżowaniu Bożego Ciała i Miodowej odcięło mnie całkowicie. Korpus chciało mi rozerwać. Płuca i serce pracowały ostatni raz tak intensywnie na koszykówce, dwa tygodnie temu, a wcześniej ze trzy lata temu, jak piłkę kopałem. A złodziej był już przy Krakowskiej. Pozostało mi tylko wyć:

– Policja! Policja! Łapać kurwę! Złodziej! Łapać go!

– Policja! – wtórował mi umundurowany funkcjonariusz, i dobrze, bo ja to nikogo poważnego nie przypominałem, w krótkich spodenkach i zielonym podkoszulku : „Łużna 2013 – Podgórskie Atrakcje Naukowe”.

Kiedy mundurowy mnie dogonił, ustaliłem dalszy plan działania i rozkazałem mu biec w stronę Stradomskiej, a ja, już tylko szybkim marszem, ruszyłem otoczyć łobuza, przez Bożego Ciała, poprzez Meisselsa, aby domknąć pierścień na Krakowskiej.

I domknęliśmy! Ale bez poszukiwanego, który rozpłynął się w uliczkach Kazimierza.

– Wracamy. – zarządziłem, kiedy w zamkniętym pierścieniu pozostałem ja i funkcjonariusz oraz gapie.       

– Dobra. Ale szkoda. Kurde, szkoda, że go nie złapaliśmy. – otworzył się młody pies.

– Szkoda, szkoda. Ale jakby te pizdeusze od razu mi powiedzieli, że ich chciano okraść, to były by już ofiary. A tak? – tłumaczyłem mu.

I tak dywagując i wymyślając lepszą strategię, bo można było to, ze względu na naszą kondycję, rozegrać temat lepiej, doszliśmy pod Teleskopy. A tam pozostał już tylko drugi pałker z patrolu. Ofiary oddaliły się w siną dal, nie składając nawet zawiadomienia. I kurwa dobrze.

Bo kiedy okazało się, za co oddałem swoje siły, za co nabawiłem się zakwasów i nerwicy, to aż mnie dupa zaczęła swędzieć, jakby jeszcze hemoroidy zaczynały się przypominać. Ale co tam. Wszystko wróciło do właścicielek i niech im służy. To piękne, kulkowe dildo, za niecałe 300 zł. Ajment.

26. Kolbuszowskie Spinacze żywota mojego.

Mam takie miejsca na ziemi, które, poza moim miejscem zamieszkania, szczególnie uwielbiam. W kolejności życiowych przygód, jest, mniej więcej tak: Leszczyna, Unieście, Kolbuszowa, a ostatnio Czerwony Klasztor, Teneryfa i Barcelona. Muszę co jakiś czas tam pobyć, żeby wszystko się spięło odpowiednią klamrą. I jestem w tym konsekwentny, chyba, że siła wyższa postanowi inaczej. A tak stało się tego roku, kiedy po czternastu latach i ponad dwudziestu wizytach w różnych rolach, roku Covidowego 020 stało się inaczej. Nie poprowadziłem w Kolbie niczego.

Wszystko zaczęło się, kiedy poznałem młodego chłopaka z Kolbuszowej, Doriana, zakochanego w muzyce, oraz, tak jak i ja, we wszystkim czego się tylko nie dotknął Kazik. I żeby wszystko było jak w bajce, poznaliśmy się, a jakżeby inaczej, na koncercie Kazika z Buldogiem. Pod koniec roku Pańskiego zero piątego, w nawiasie 2005, w Warszawie. Szybko młodego polubiłem, wymieniliśmy się telefonami, i chwilę po zapoznaniu się, Dorek zadzwonił z pomysłem zorganizowania festiwalu w Kolbuszowej. A że miał fantazję i ogromne chęci, zaraził swoim pomysłem burmistrza i dostał zielone światło na zorganizowanie tego, co mu do głowy wpadło.

Żeby festiwal, który został nazwany Spinaczem, bo miał spinać różne rodzaje muzyki, i tak jak Kolbuszowa spinała różne nacje, miał odpowiednią rangę, zostałem mianowany prowadzącym! Miałem z mikrofonem zapowiadać, opowiadać i pilnować, żeby zespoły na scenie trzymały się ustalonych przez nas zasad. Pasowało mi to bardzo, bo zawsze chciałem występować na scenie, nawet w byle jakiej roli, a tu taka propozycja spadła na moje niewąskie barki. Byłem wniebowzięty. Prawie wniebowzięty, bo…

Bo termin pierwszego, dziewiczego Festiwalu Spinacz zazębił się z moim urlopem i rodzinnym wyjazdem nad morze. Ale przecież z Unieścia to nie jest tak daleko, żebym nie wygospodarował wolnego weekendu, i za pomocą PKP nie przemieścił się na drugi koniec Polski! Jeśli nie ja, to kto? No przecież! Tak połapany organizacyjnie zabrałem się za pomoc w organizacji lajnapu. I sprowadziłem do Kolby zespół z zagranicy! Smola a Hrusky. Uwierzycie?

A było to tak, że usłyszałem raz w radio utwór Elvis Presly. Genialny, rockendrolowo – punkowy utwór. Tak mną trzepnęło, że zadzwoniłem do radia, w którym to leciało, i zapytałem kto tak zajebiście gra. Jak już to ustaliłem, to zamówiłem sobie płyty tego słowackiego zespołu przez neta, a jak już miałem być działaczem kolbuszowskiego festu, to zadzwoniłem do lidera, dowiedziałem się za ile kasy są w stanie przyjechać i dogadaliśmy się bez problemu. A za wszystko płaciło miasto, rękami Doriana. Chcieliśmy za niewielką kasę zrobić wielką rzecz, i festiwal zaplanowaliśmy na dwa dni. A jak! To była młodość niczym nieokiełznana. To był nasz czas. I nie chodziło tu o zarobienie na fetiwalu piniendzy, tylko o zrobienie czegoś wielkiego.

Kiedy już wszystko było jako tako połapane, a prawdę o bólach w jakich wszystko się rodziło, zna tylko Doro, który praktycznie sam wszystko ogarniał, wyruszyłem na kanikułę albo nawet na holidej. To były jedne z moich ostatnich wakacji w życiu, które trwały, jak Pan Bóg i prawo pracy przykazały, dwa pełne tygodnie. Ponieważ fest miał być w sobotę i niedzielę, zarządziłem z Notoryczną, że ruszam w piątek późnym wieczorem, w połowie urlopu, pociągiem, żeby po całej nocy i połowie dnia wylądować w Kolbuszowej. W piątek rano, przed urlopem z urlopu, wykonałem pierwszy telefon do Dorka, potwierdzający mój plan i radość z tego, że poprowadzę imprezę za trzydzieści parę godzin. Ale w ciągu dnia wszystko zaczęło się gmatwać, a nawet plątać w węzeł gordyjski. Syn nasz, cztero i pół letni, wymarzony i ukochany na zawsze, zaczął sobie w swojej małej główce wszystko układać w jedną całość, i zrozumiał, że najbliższe kilka dni spędzi bez ojca. Zaczął więc narzekać, potem prosić i w końcu błagać, żebym ich nie zostawiał samych. I jeszcze mówił, że mnie bardzo kocha! Rozumiecie to?! Bo ja zrozumiałem. Ale byłem twardy i silny, jak na chłopaka z Nowej Huty, sportowca, pijaka i faceta z jajcami przystało.

Tłumaczyłem synkowi, nie patrząc w jego wielkie oczy, że muszę, że mam zobowiązania, że obiecałem, że to, i tamto, i sramto. Późnym popołudniem spakowałem się potajemnie, a przed dwudziestą zabrałem plecak, pocałunkiem pożegnałem dziadka maleńkiego i Notoryczną, i wtedy zaczął się ryk, tak przerażający, że mnie zaczęło składać. A jeśli dodamy do tego kocie oczy, pełne łez i żalu, bo takie oczy, wielkie i piękne ma nasz syn, nawet ja, najtwardszy z twardych zacząłem pękać. Wybiegłem szybko z załzawionymi oczami, ale swojemi, i żeby się nie rozryczeć na całego, zacząłem sobie wyobrażać jak będzie zajebiście i jaki ja będę fajny jako prowadzący. I do momentu wejścia do autobusu linii Unieście – Koszalin tak było. I było tak kiedy zajmowałem miejsce siedzące przy oknie. A w tym oknie zobaczyłem w swoim odbiciu twarz synka i się rozryczałem z żalu, że zostawiam go i mamę jego samopas. Ryczałem przystanek. Po czym wyskoczyłem z autobusu, dopłakałem się i dosmarkałem, po czym zadzwoniłem do Doriana, że niestety nie dam rady. Że nie ma chuja we wsi i nie pojadę. Dorek zrozumiał i wsparł moją decyzję ciepłym, braterski słowem. Bo są w życiu rzeczy ważne i najważniejsze. A taką była, jest, i będzie dla mnie rodzina. Na zawsze. Dla rodziny jestem w stanie zrobić wszystko. Wtedy, teraz i na zawsze!

I takim to sposobem, gdzieś na Podkarpaciu odbywał się mój pierwszy Spinacz. Beze mnie. Może i troszkę żałowałem, że coś, w co włożyłem trochę serducha, tworzy historię bez mojego osobistego uczestnictwa, ale tak widocznie musiało być. Informacje spływały za to na bieżąco. Koncerty Farben Lehre, Smoly, Schizmy, Łony i innych były niezwykle udane i przyciągnęły liczne grono słuchaczy. A stawka jaką zainkasowali wtedy młodziacy z Happysad, nie wystarczyłaby dzisiaj na gażę dla ich techniki. Takie to były czasy. A identyfikator czeka na mnie do dziś! Musę go w końcu odebrać.

Jak wspomniałem u góry, w roku 2020 nie byłem w Kolbie, po raz pierwszy od roku 2006, bo Covid 19 wszystkie plany zawiesił. Za to w roku pierwszej edycji Spinacza, pod koniec kwietnia 2006 roku, zostałem zaproszony przez Dorka do Kolbuszowej, żeby poprowadzić przeuroczą imprezę  pod nazwą: KSU – bitwa małolatów. Nie trzeba było mnie specjalnie przekonywać do tego zajęcia, ponieważ samo poprowadzenie imprezy,, na której miało zagrać KSU, było dla mnie wystarczającą zachętą. Jadąc na Podkarpacie jarałem się tym jak dziecko. Wreszcie miałem mieć okazję poznać Siczkę, którego słuchałem od lat. W ogóle sam pomysł na taką imprezę był genialny. Miasteczko miało tak wiele młodzieżowych, ba, nawet dziecięcych zespołów punkowo – rockowych, że doznałem prawdziwego szoku, jak to jest możliwe. W moim mieście rządził raczej sport, bandyterka i picie, a picie i bandyterka najbardziej. A w małym miasteczku obok Rzeszowa dzieciaki grały na instrumentach wszelakich. I to jak grały! Szok.

Zasady bitwy były proste. Każdy z młodych wykonawców miał zagrać trzy numery, w tym jeden cover KSU. I takich zespołów uzbierało się pięć, a pewnie mogło więcej. Przed rozpoczęciem imprezy dojechało, prawie punktualnie, KSU. Jeszcze z Jaśkiem Kidawą, genialnym gitarzystą, ale z punk rockiem mającym niewiele wspólnego, o czym dowiedziałem się lata później. Zespół uzupełniali basista i perkusista, którzy wkrótce odeszli z KSU i założyli w Tarnowie Tottentanz. Po zaparkowaniu pojazdu z tyłu sceny, zespół rozsiadł się wygodnie w plastikowych krzesełkach, a za rozładunek zabrała się menagera zespołu: Agrafka. Szybko podbiegłem w celu udzielenia pomocy w rozładunku, bo jeszcze wtedy rozładunek, a KSU szczególnie, bardzo mnie kręcił. Ale zostałem jeszcze szybciej przystopowany.

– Zostaw! Nie dotykaj tego! – zarządziła Agrafka – To są piece lampowe i sama się tym zajmę.   

– Nie ma problemu. – odparłem i udałem się posiedzieć przy zespole.

I kiedy tak sobie siedziałem, w nasz rejon przyszło dwóch żulików, z których jeden wskazywał palcem na nas, potem na Agrafkę, i mówił do kolegi:

– Te. Zobocz. Jak u cyganów. Baba zapierdala a chłopy se siedzą. Hy hy hyyy.

A nie musiała, pomyślałem, i siedziałem dalej. Jak cygański król.

Sama impreza była bardzo udana i ściągnęła na kolbuszowski rynek masę ludzi. Dzieciaki dawały radę, a najlepsi to już tak wymiatali, że ło Matko Bosko. W nagrodę zagrali z gwiazdą wieczoru i może dostali od dyrektora domu kultury i odemnie jakieś dyplomy? I przez następne lata spotykałem ich w różnych bendach i konfiguracjach na Spinaczach. Bo promocja „swoich” była wpisana w festiwalowy program. A i ja w roli konferansjera wypadłem przyzwoicie, i pozostało tylko czekać na poprowadzenie pierwszego „swojego” Spinacza, bo do poprowadzenia tego dziewiczego, jak już wyżej napisałem, z przyczyn obiektywnych nie doszło. Ale za to za rok…

Za rok to już polecieliśmy na grubo. Edycja II, w 2007 roku, to był najlepszy i najbogatszy Spinacz jaki zrobiliśmy w naszej historii. Do pieniędzy z miasta doszła kasa z Orlenu i mogliśmy, dzięki takiemu budżetowi, zagrać grubo. Więc wzięliśmy tych, których lubiliśmy bardzo, a byli w naszym zasięgu finansowym. Musiał być Kazik, a że najtaniej wychodził z Buldogiem, to zaprosiliśmy tę formację. Do tego, w ramach łączenia różnych stylów muzycznych, stać nas było na O.S.T.R-a, a na dzień sobotnie dobry, postawiliśmy na sprawdzonego konia, a nawet wilka. Na Siczkę, KSU i ogólnie dzień punkowy. Tym razem urlop ustawiłem tak, żeby mi za żadne Chiny Ludowe nie kolidował ze Spinaczem. Spinacz miał tego roku priorytet, a moi najbliżsi mieli ten cudowny okres spędzić ze mną. I tak się stało.

Scena i przestrzeń dla publiki zlokalizowana była na Placu przy ulicy Towarowej, tam gdzie dziś biegnie coś ala obwodnica. Za sceną były tory, po których jeździły pociągi do Rzeszowa, z prawej strony, patrząc ze sceny, stała jakaś upadła fabryka, która swym industrialem robiła zajebisty klimat. Scena frontem ustawiona była na południowy zachód, i podczas prób oraz występów pierwszych artystów, ostre, letnie słońce i upał robiły trochę zamieszania. Plac był duży, z tym, że biegły po nim jakieś rowy melioracyjne i trochę mieliśmy stracha, żeby ludzie się tam nie połamali. Ale niepotrzebnie się martwiliśmy. Nikt nie zginął, nikt się nie połamał.

Druga edycja Spinacza była dziełem najmłodszego radnego w Polsce, mojego serdecznego przyjaciela, przyszywanego brata – Doriana Pika, wespół z Domem Kultury w Kolbuszowej, którym dowodził pan Wiesław. I troszeczkę też to dziecię należało do mnie. Wszystko grało jak w zegarku, a małe problemy, które zapewne się pojawiały, nie były w stanie zachwiać naszym dziełem.

Z pierwszego dnia, czyli z soboty, szczególnie utkwili mi w pamięci młodzi kolbuszowscy raperzy, który nazwali się Dom Wariatuff, i faktycznie byli wariatami z innej planety. Ich dom musiał być w innej galaktyce. Kiedy zbliżała się godzina ich występu, nie mogliśmy ich zlokalizować. Na sekundy przed sztuką, w okolicach sceny zaczęli się kręcić dwaj klienci w garniturach, którzy bardziej przypominali chłopców, którzy urwali się z choinki, niż artystów, którzy mieli festiwal rozpoczynać. Ale nie szata zdobi i te sprawy, a gangsterzy okazali się być Wariattami. Zanim weszli na scenę, musiałem strzelić z nimi kilka łyków ciepłej wódy, dla ich kurażu, bo raz, że stremowani byli występem, a dwa, stroje mieli mało przystające do granej muzyki, ale to już było spowodowane tym, że zaraz po wykonie lecieli na wesele. Ale dali swoim występem tyle radości, że wiedziałem już, że to będzie znakomity fest.

Potem poleciały młode zespoły punkowe i zakończyło zabawę KSU. Przed sceną bawiło się około dwóch tysięcy ludzi.

Obok placu, gdzie był koncert, na skrawkach wolnego terenu powstało mini miasteczko namiotowe, bez żadnej infrastruktury, co nikomu z tam zamieszkałych nie przeszkadzało. Za to problem zrobił się późną nocą, kiedy miasteczko najechali miejscowi disco – chuligani i doszło do małej bitwy, w wyniku której kilku punków zostało poturbowanych, a miejscowe Police nie bardzo chciały szukać sprawców zamieszania.

Ale nawet taki incydent nie zakłócił w żaden sposób dnia drugiego. Kiedy na próbę dotarł Kazik z Buldogiem, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na Podkarpaciu. Mój serdeczny kolega miał wystąpić na imprezie, w której nie tylko maczałem palce, ale którą także prowadziłem. Przed Buldogiem zagrali Elvis De Luxe, Mama Selita, Makossa z prawdziwym murzynem na wokalu, genialny O.S.T.R – po którego występie zacząłem rozumieć, że hip hop też może być świetny, Le Moor – zespół Doriana, który nie tylko był radnym, organizatorem ale i muzykiem! A wszystko zakończył genialnym koncertem Buldog z Kazikiem na wokalu. Z radości unosiłem się nad ziemią, a w przerwach zapowiadałem zespoły jak rasowy konferansjer, z hełmem „Kierownik Imprezy” na głowie , a na bisy Kazik, tak jak ustaliliśmy wspólnie z zespołem w przypływie radości, wprowadził chłopaków jak pieski na smyczy, bo ci weszli bisować na kolanach, idąc za Kazimierzem który imitował smycz ręcznikiem.

Publiczność, której było jeszcze więcej niż w sobotę, była wniebowzięta. Kolbuszowa jeszcze takich emocji koncertowych nie doświadczyła w swojej historii. Wygraliśmy tego lipca wszystko to, co mogliśmy sobie tylko wymarzyć. To było spełnienie. Jeśli prywatnie dodam do tego, że działo się to z moją rodziną u boku, i  z rodziną Pików, która od tego dnia stała się naszymi prawdziwymi przyjaciółmi, to czego można chcieć więcej?

A może na deser wspólne ognisko z gwiazdami wieczoru? Czemu nie! Przy stadionie spotkaliśmy się z Buldogami i Kazikiem, który jednak dość szybko udał się do spania, a nam było ciągle mało. Roznosiła nas energia, więc postanowiliśmy koło pierwszej w nocy… rozegrać mecz na ligowym boisku Kolbuszowianki. Podzieliliśmy się na dwie drużyny i pijani nie tylko szczęściem, zaczęliśmy grać, kiedy nagle, niczym grom z jasnego nieba, w głośnikach stadionowych popłynął głos komentatora zawodów. Ale jak to? Ano tak to, że Adaś Swędera obudził opiekuna hotelu, pożyczył klucze od kabiny spikera i zaczął ubarwiać naszą zabawę komentarzem. A my graliśmy i płakaliśmy ze śmiechu. Tak było. I skończyło się bladym świtem, bo kto by wcześniej miał odwagę kończyć tak wspaniały weekend! Najwspanialszy Spinacz. Frekwencyjnie, organizacyjnie i zespołowo. Nigdy już tego klimatu nie udało się powtórzyć, choć zestawy zespołów bywały równie mocne, bo…

Bo skończyły się środki na dwudniową imprezę. To nas trochę podłamało, ale Dorian robił wszystko co w jego mocy, żeby festiwal, nawet w jednodniowej formie przetrwał.

Problemy piętrzyły się jeden za drugim. O braku kasy na rozwój wspomniałem, do tego doszły kłopoty z miejscem na fest. Wszystko sprawiało wrażenie, jakby komuś w Kolbuszowej Spinacz przeszkadzał. Bo jak to tak? Młodziak może? To nie wypada.

Ale dzięki upartości Doriana, trzecia edycja doszła do skutku. I jak zwykle udało się ogarnąć nie byle jaki skład. Vavamuffin, Fisz & Emade, DJ Epron, Totentanz który powstał z muzyków, którzy opuścili KSU. Do tego pomniejsi zawodnicy jak ANP, The Depresion i można było grać. Miejscówkę na występy tym razem zorganizowano na miejscowym liceum. Po wcześniejszych edycjach lekko opadliśmy z sił, ale trwaliśmy. I liczyliśmy, że los się jeszcze odmieni. Do tego u mnie doszło do całkowitej załamki w tego roku. Finansowej i życiowej. Wpadłem w mega depresję, zostałem oskarżony o udział w zorganizowanej grupie przestępczej, nie miałem roboty, a w perspektywie trzydziestoletni kredyt do spłacania. Na całe szczęście miałem przy sobie rodzinę i przyjaciół, bo jakby nie to, to mogłem już nie być. Ale trwałem wspierany ze wszystkich stron.

I los się odmienił. W życiu osobistym i w kolbuszowskim festiwalu. Skład Spinacza numer IV, według wielu uznawany jest za najlepszy. Fisz Tworzywo Sztuczne, KAT i wschodząca gwiazda pierwszej wielkości, zespół Lao Che, który zajmował właśnie ważne miejsce w moim serduszku. Zestaw gwiazd wspaniale oddawał ideę festu – „Muzyka ponad podziałami”. Każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Metale, hiphopy, miłośnicy rocka, a nawet punka. Miejscowi, pod dowództwem Doriana i dyrektora Wiesława, jak zwykle stawali na wysokości zadania. Chociaż było jedno ale. Ze względów oszczędnościowych, bo festiwali nie robiliśmy żeby na nich zarobić, tylko żeby się odbyły i udały, do pomocy mieliśmy wolontariuszy. Czyli osoby chętne do darmowej pomocy. A za darmo to inaczej się działa, inaczej się wymaga i w ogóle wszystko jest lekko postawione na głowie. I tego doświadczyliśmy tego wieczoru.

Zaraz po koncercie Lao, zbieraliśmy szczęki z trawnika, i korzystaliśmy z chwil przysługujących organizatorom na bliski kontakt z gwiazdami, przez co doszło do lekkiego rozprężenia. A kiedy zapowiedziałem Kata z Romanem Kostrzewskim, rozprężenie stało się ogólno kolbuszowskie. Każdy chciał zobaczyć „szatana” w akcji, bo takie większość z nas miała pojęcie o Kacie. Nawet chłopacy z Lao nie uciekali do hotelu, tylko razem z nami patrzyli z rozdziawionymi gębami i pełnym na nich uśmiechem, co też Król Roman wyprawia na scenie. A ten tańczył, gibał się, śpiewał i wyczyniał takie figury sceniczne, o których nigdy nawet nie słyszeliśmy. Szoł był na poziomie mistrzowskim. Mistrzowskim światowym! I kiedy wszyscy, łącznie z organizatorami i ich rodzinami, wolontariatem i każdym, kto nie leżał pijany w trawie, dosłownie wszyscy daliśmy się zauroczyć Romanowi, na nasze bekstejdż nastąpił zdradziecki atak. Na niepilnowany przez naszych ludzi teren wlazł, bez najmniejszego problemu, kurwielec złodziej. A my do końca koncertu nic nie wiedzieliśmy. Dopiero po trzecim bisie, kiedy zespół KAT wylądował w swoim namiocie, model wojskowy, a dumni pomocnicy przebijali się przez tłum gości, drąc się w niebogłosy : „ Z drogi! Idzie kiełbasa dla Kata!”, okazało się, że wokaliście Kostrzewskiemu, ta złodziejska kurwa, podprowadziła walizkę z ubraniami oraz torbę z laptopem, dokumentami i jakąś gotówką. Byliśmy w szoku. Jak ktoś mógł tak zrobić? Dlaczego naszą ciężką pracę niweczył tak podłym zachowaniem? To nie miało prawa się zdarzyć.

Ale zdarzyło. Wolontariusze nie utrzymali pozycji, otumanieni siłą Metalowego Romka i złodziej wlazł jak po swoje. Podobno ktoś widział jakiegoś punka tachającego walizkę, i może można było to zrozumieć, podciągnąć pod wojnę punków z metaluchami, która jednak trwa bez przerwy, gdyby nie to, że stało się to na naszym festiwalu, w świętej Kolbuszowej. Było nam wstyd, ale oferta załatwienia sprawy polubownie, przez miejscowy Dom Kultury, który był współorganizatorem imprezy, dawała nadzieję, na honorowe rozwiązanie tej niespodziewanej i wstydliwej sytuacji. Było nad czym myśleć przez kolejny rok, rok który miał zaowocować kolejnym Spinaczem.   

Na V edycję, w roku 2010, znowu zostaliśmy rzuceni pod miejscowe liceum. Z jednej strony mieliśmy mały jubileusz, a z drugiej finansowo dalej była bylejakość. Pomimo tego udało się zebrać całkiem niezły zestaw muzyczny, z PabloPavo i Ludzikami, Carrantouhill oraz ponownie z Buldogiem, na wokalu którego Kazika zastąpił Tomek Kłaptocz. Ale miejscowych i przyjezdnych nasz zestaw nie przekonał i frekwencja była najniższa w stosunku do tego, co działo się do tej pory. A kłopoty piętrzyły się jak na zawołanie. Największe były z zasilaniem. Przez pierwsze dwie godziny notorycznie wywalało prąd, a przecież na prąd działało wszystko. Nagłośnienie, światło i całe zaplecze. Ratować sytuację ruszyli wszyscy, którzy na prądzie znali się, a w głównych rolach wystąpili Staszek i Seba – techniczni Buldoga. I na chwilę sytuację opanowywali, ale tylko czasowo. W końcu udało się ściągnąć elektryka. Nawet z synem przyszedł. Obydwoje naprani, jak to przy sobocie bywa, a dodatkowo syn chyba był świeżo po ataku siekierą w głowę. Ale pomimo słabego kontaktu z otaczającą ich rzeczywistością, przywrócili prąd do porządku.

I wszystko poszło szybko i sprawnie, w oparach maryjnego zioła, bo jeden z zespołów miał muzyków, którzy lubili sobie popalić. Kiedy tylko zapach rozniósł się po bekstejdżu, moi koledzy z techniki Buldoga nie dawali mi żyć, i kazali dla siebie też zorganizować zioło. Jakbym miał mało problemów na co dzień…  Oczywiście nie miałem śmiałości i prośba rozeszła się w powietrzu jak dym, jak Wojtek, gitarzysta Buldoga nad ranem. Bo Wojtka poniosło na miasto w poszukiwaniu wysokiej kultury kolbuszowskiej. I spotkał na swojej trasie miejscowego malarza o ksywie Matejko, z którym to złapał błyskawicznie kontakt, jak to ludzie kultury potrafią. Wojtek był już muzykiem Kultu, Buldoga, więc za zarobione pieniądze postanowił wesprzeć miejscowego malarza, i odkupił od niego obraz. Za niebotyczną, jak na kolbiane warunki kwotę – 400 złotych. Jednak nie wszystko szło po myśli artystów, bo okoniem stanęła małżonka miejscowego artysty i postawiła szlaban na transakcji. Nie złamało to chłopaków, którzy przeczekali cierpliwie, aż małżowina pójdzie do kościoła i dokonali to, co sobie uknuli. Sztuka zawsze zwycięża!

W roku 2011 wymyśliliśmy sobie, że trzeba zwiększyć budżet i wziąć wszystko w swoje, a precyzyjniej Doriana, ręce. Dom Kultury jako współorganizator został odstawiony na pobocze, a w jego miejsce pojawiły się bilety. Symboliczne, ale niezbędne. Dzięki temu mogliśmy poszerzyć ofertę artystyczną, ryzykując głową, o pół półki wyżej. Zakontraktowaliśmy więc Grubsona – wtedy mega gwiazdę hiphopu, Farben Lehre i uzupełniliśmy to Exitem, czymś tam jeszcze i oczywiście Le Moorem, który jako zespół organizatora powinien grać co roku, tym bardziej, że z roku na rok czynił widoczne gołym uchem postępy. Powróciliśmy też na ulicę Towarową, która do tej pory sprawdzała się najlepiej, jako miejsce na festiwal. Wszystko więc grało. Poza pogodą w Kolbuszowej, na noc przed VI edycją Spinacza. Bo przez noc lało jak z cebra i nasz teren wyglądał jak bagno. Wraz z Dorianem, wyposażeni w wielkie łopaty, od piątej rano likwidowaliśmy kałuże, które miejscami przybierały rozmiary małych jezior. Chyba nawet straż pożarna ruszyła nam z odsieczą, wypompowując wodę do pobliskich rowów, które przecinały teren zabawy.

Jaka była siła Grubsona, wiedzieliśmy po wszystkim. Ponad 1500 osób zakupiło bowiem bilety, a kilka setek, wlazło za darmo, wykorzystując luki w ogrodzeniu i tańsze wejściówki u ochrony. Co zrobić? Ważne, że wszystko się, jak zwykle udało. A poranne śniadanie z Grubsonem i zdjęcie juniora z nim, jest dla mnie jednym z gorętszych wspomnień jakie noszę w sobie.

Ale te naj, najwspanialsze, łączą z rodziną Pików, którzy zawsze stawali na wysokości zadania, a to nas nocując, a to, co roku podejmując obiadem, grillem i wszystkim czego tylko można zapragnąć. Nawet wielkim udźcem z pieca, którego smak czuję do dziś i który był najlepszą rzeczą kulinarną jaka mi się w życiu trafiła. Kochamy Was Piki!

Przy kolejnej, VII edycji postanowiliśmy iść za ciosem i dalej dofinansowywać festiwal biletami. Miało to na celu nie tyle przeselekcjonować publiczność, co po prostu zarobić na koszty. W 2012 roku zadbać o to mieli: ponownie mistrzowie z Lao, hiphopowy skład VNM, Mamaselita, miejscowa młodzież z Moody Self i Wielkiego Formatu, oraz wariaci z TPN 25 i Cremastera, którzy zapoznani przez Dorka, po jakimś czasie założyli warszawsko – rzeszowski team muzyczny Speculum. Jakoś specjalnie ta edycja nie utkwiła mi w głowie, a może ją po prostu wyparłem, bo sprzedaż biletów okazała się klapą i mój przyjaciel musiał dokładać do zabawy? Mogło tak być.

Skoro zaczęliśmy dublować występy na festiwalu, w roku 2013 ponowiliśmy zaproszenie dla Kata z Romanem Kostrzewskim. Roman nie czuł urazy za sytuację sprzed czterech lat i chętnie zgodził się zagrać u nas ponownie. Dokoptowaliśmy do lajnapu Bukę, Zaciera, Elvisa De Lux i oczywiście młodzież z Kolby. Żeby było profesjonalnie, ubłagałem Owcę, realizatora dźwięku u Kata, a prywatnie serdecznego kolegę z Wrocławia, żeby byli na próbie punktualnie, bo chcieliśmy być profesjonalniejsi niż zawsze. Kiedy zbliżała się godzina próby, zespołu „Szatana” jeszcze nie było. Dojechali spóźnieni o pół godziny, a z wozu wypadł lekko umęczony Roman, dzierżąc w dłoni prawie pustą butelkę białego wina. Za nim pojawił się Owca i reszta ekipy. Po dwóch minutach usłyszałem głos, jakby piekło się otwarło na całą Kolbuszową. Piekło przemówiło wrzaskiem Owcy, i to wcale nie czarnej:

– Goomi! Kuuuurwa!!! Po chuj nas tak popędzałeś, kuuurwa!

– No, żeby próbę zrobić o czasie – odparłem piękną anielszczyzną anielską.

– Ale ten stół jest kurwa analogowy! To sobie możemy próbować, jak i tak wszystko szlak trafi.

Ups. Jakoś tego nie zauważyłem, a nawet nie wymyśliłem, że pracujemy na sprzęcie z zeszłej epoki. Ale zrozumcie, koszty…

Na szczęście reszta festiwalu przebiegła bez większych emocji, a wszyscy artyści w godzinie próby byli trzeźwi i nikt nikogo nie okradł. I dobrze.

Kiedy usłyszałem datę Spinacza w roku 2014, lekko się załamałem. Jako wielbiciel piłki, a w szczególności tej kopanej nogą, rwałem sobie włosy z głowy, że datę wyznaczono na dzień finału Mistrzostw Świata. Bo właśnie 13.07.2014 roku miał odbyć się wielki finał w Rio de Janeiro.  Ale co zrobić? Drugi raz nie mogłem zdezerterować i stawiłem się jak zwykle. I jak zwykle Dor stanął na wysokości zadania, i zorganizował na festiwalowym polu namiot, w którym ustawiono rzutnik i ekran, i pomiędzy zapowiadaniami mogłem śledzić wydarzenia na boisku.

Skład tego roku mieliśmy taki bardziej punkowo – hardcorowy. Był Kabanos, Apteka, Tetris, Le Moor i Wu–Hae, któremu starałem się pomagać. To wtedy też poznałem, obecnie mojego serdecznego kolegę Mateusza Cetnarskiego, który łączył zawodową grę w piłkę nożną z działalnością około muzyczną. Zestaw muzykantów z tego lata był wyjątkowy. A to kłopoty finansowe jednego muzykanta, a to niedogadania finansowe z drugim składem, a to fochy, obrażania. Szczęśliwie jakoś mnie to ominęło, bo ja skoncentrowałem się na finale. I nawet znaczną jego część zobaczyłem, choć bez bójki, jaką zgotowali sobie miejscowi kibice, bo ktoś kibicował Niemcom, za co słusznie dostał w ryj, a i tak wygrali ci z RFN. A ja wygrałem przepiękną znajomość z Mateuszem, która zapewne zaowocuje innym opowiadaniem. Jeszcze tylko dodam, że jeden z zespołów, który grał wtedy, znany jest z wyjątkowego pecha. Nie powiem który, sami zgadujcie.  I tym pechem potrafi obdzielać po równo. Wszystkich dookoła. Nie wierzycie? Dorian zakończył Spinacz na stole operacyjnym, bo przyplątał mu się guz kości ogonowej. Kumacie to?

X edycja była przełomowa, bo przenieśliśmy nasz cyrk na stadion. W sumie, mogłem prowadzić zabawę z pokoju, jeśli tylko zostałbym zakwaterowany w pokoju z oknami na plac. A z tym bywało różnie. Raz miałem wypas, a innym razem klasa lokalu była taka sobie, co mnie oczywiście nie przeszkadzało, pomimo tego, że najczęściej drugiego dnia rano musiałem wracać do roboty i nawet popić za bardzo nie mogłem. Widocznie też nie potrzebowałem, bez względu na jakość pokoju do regeneracji. Wszystkie znaki na niebie i murawie zapowiadały udany jubileusz. Do momentu kiedy przyjechała gwiazda, zespół Acid Drinkers. Ich akustyk po oględzinach, i to z daleka, sprzętu nagłaśniającego, stwierdził nieodwracalnie, że oni na takim gównie nie zagrają, bo to gówno może i nadaje się do małej sali koncertowej, ale robienie na nim pleneru to już są jakieś jaja ze sztuki plenerowej. I zakazał rozładunku beklajnu oraz nakazał odwrót. Po krótkim rozpoznaniu, przypuściliśmy atak przez obronę oraz skomleliśmy o wykon. Okazało się bowiem, że nasz dostawca sprzętu nagłośnieniowego umawiał się z zespołem, i zagwarantował to, co Acidzi chcieli, a w dniu sztuki postawił, nawet nie on, tylko jego podwykonawca, coś co nie stało nawet obok tego sprzętu, który umówiono. Na szczęście menago chciał współpracować i postanowił nie skazywać nas na porażkę życia, i ubłagał dźwiękowca o podjęcie nierównej walki. Samo ustawianie nagłośnienia, trwało, bez próby, około dwóch godzin, żeby wycisnąć z głośniczków cokolwiek. I chwała Panu naszemu, udało się to znakomicie. Do dziś wyrazy szacunku i podziękowania zasyłamy ekipie Acid Drinkers.

Po odwaleniu czarnej roboty, Włodi, Le Moor, Hysteria, Rapidus, M.O.S.F.I.T. mieli już górki i mogli bawić licznie przybyłą publiczność. Bo nie dość, że miejsce okazało się mega zajefajne, to jeszcze festiwal wrócił do korzeni i był znów za free. Zespoły rozgrzały miejscowych i przybyłych fanów do czerwoności, ale i tak najlepiej mieli ci, którzy skorzystali z pierwszej w historii Spinacza transmisji on line, bo ich, to co zobaczyli, rozgrzało do  białości. Niestety operator transmisji poszedł na skróty, i filmował imprezę przez zamknięte okno, w którym odbijało się, na jego i jego koleżanki nieszczęście, to co wyprawiali ze sobą jak znudziło im się słuchanie muzyki, i śledzenie tego co pokazują, niechcący, na ekranie. No cóż, człowiek uczy się całe życie, a sztuki transmisyjnej pewnie jeszcze kilka dni dłużej.

Po sprzętowym prztyczku w łeb w 2015 roku, wyciągnęliśmy naukę na przyszłość.

A przyszłość w roku 2016 oznaczała, że gwiazdą będzie Luxtorpeda. A jak Luxtorpeda, to i ich technika sceniczna i dźwięk. Bo tak sobie Robek wymyślił, co nam oczywiście poza ceną bardzo pasowało, ale się jakoś Dorian z Luxami dogadał. Kosztem innych rozpoznawalnych w Polsce południowej kapel, ale za to ze śmietanką miejscową, która pod postaciami Le Moora, Wielkiego Formatu i innych, uzupełniła skład. Wszystko przebiegło więc po Bożemu, i nawet nie wiem jakbym się spinał, nic ciekawego nie jestem w stanie napisać o tym Spinaczu. Poza tym, że był piękny, a Luxi to koledzy, z którymi nie raz i nie dwa pracowałem, i w ogóle to fajne są ludzie, których, pomimo ulokowanej w ich nieodbyty koncert kasy, dalej lubię. Ba! Nawet przebaczam Litzy rozpad KNŻ. Choć mnie czasem korci, żeby tego nie robić.

Może to tego, 2017 roku, albo i wcześniej, Dom Kultury miał już dla wydarzeń miejskich piękną scenę z zadaszeniem – więc powróciliśmy do współpracy. My mieliśmy zaprzyjaźniony stadion, na którym czuliśmy się jak w domu, pomocne kierownictwo stadionu, i zakontraktowany zaprzyjaźniony zespół gwiazd. Lao Che – którzy jako pierwsi, nie licząc zespołów miejscowych, zagrali na Spinaczu po raz trzeci, ustanawiając klasyczny hattrick XXI wieku. Uzupełniliśmy Lao miejscowymi, oraz Wańką Wstańką, którego to zespołu wokalista miał już poważne kłopoty zdrowotne, a koncert miał pomóc mu finansowo w codziennym życiu. Chcieliśmy więc jak najlepiej, w przeciwieństwie do pogody, która przed występem zespołu z Rzeszowa, przygnała nam groźną burzę z porywistym wiatrem. I zaczęły się problemy. Kto weźmie odpowiedzialność za warunki atmosferyczne, co robić ze sceną, składać, nie składać, przeczekać nawałnicę przy pełnym podniesieniu sceny, czy co?  Wydaje mi się, że pogodziłem wszystkich, bo samce alfa-beta-zeta tak mają, i zarządziłem, kostzem czasu trwania festiwalu, opuszczenie dachu do połowy. Dzięki temu Wańka & Wstańka i Ludojady zagrali w warunkach lekko nietypowych, ale przecież zespół wywodził się ze sceny punk rockowej, to i problemu z ich strony nie było żadnego. Zresztą być nie mogło, skoro na scenę Bufeta wprowadziłem wspartego o moje silne chłopięce ramię.

A pogoda postraszyła, zło przeszło bokiem, choć polało przez chwilę solidnie, widać duch Luxtorpedowców czuwał jeszcze nad nami, dach powędrował do góry i wszystko wróciło na właściwe tory. Laosie wystąpiły przy maksymalnych możliwościach sceny i jej atrybutach, dając przepiękny, jak zawsze, koncert. Po wszystkim musiałem uciekać do domu. Musiałem się stawić rano w pracy, a że jestem obowiązkowym robotnikiem, tak uczyniłem. Ale zanim ruszyłem na zachód, do Krakowa, musiałem odnaleźć swojego przyjaciela, najmłodszego brata przyszywanego, choć kto wie, może Dorian jest młodszy, Jasia. Jasia Melę, który swoją osobą rozświetlał festiwal tak mocno, że wypił o jedno piwo za dużo, i zaczynałem mieć kłopoty z jego lokalizacją. Ale znalazłem go wreszcie pod płotem, otoczonego młodymi kolbuszowianami i szowiankami, którzy chcieli posłuchać Jaśka. Po wszystkim, podjechałem pod szatnię Kolbuszowianki, w której w oparach dymu majaczyli koledzy z Lao. Machałem i machałem na pożegnanie, ale chyba nikt mnie nie zauważył, bo chociaż Wieża patrzył na mnie, to nie bardzo kumał co się za szybą dzieje. Więc pojechałem z nadzieją powrotu za rok.

A za rok, to się dopiero wyprawiało. Takiej gwiazdy jeszcze nie mieliśmy i pewnie byśmy mieć nie mogli z powodu ubóstwa, ale i w rock end rollu można mówić, że istnieje coś takiego jak przyjaźń. I że za mniej kasy też da się też zagrać. Tą gwiazdą byli Poparzeni Kawą Trzy. Może i nie do końca moja bajka, ale jako zespół mający zrobić frekwencję, i poderwać ludzi do zabawy, nadawali się pierwszorzędnie. A ponieważ Dorek się z nimi koleguje, to PK3 zagrali bez specjalnych negocjacji. Ile mogliśmy im dać, tyle przyjęli. A ponieważ dzień wcześniej grali w okolicy za poważne pieniądze, wszystko udało się połapać. I Poparzeni skradli cały fest, od samego momentu przybycia na próbę.

Ponieważ kierowca, po wcześniejszych baletach, nie nadawał się do prowadzenia busa, za sterami siedział wokalista, znany radiowiec, poza którym chyba nikt nie mógł być kierowcą. Po szybkiej i owocnej próbie udaliśmy się na grilla do Państwa Pików, którzy jak zawsze stanęli wyżej niż wysokość zadania, którego się podjęli. Jedzenia i napitków była taka ilość, że część z gości się rozłożyła bardzo. A jeśli dodam do tego, że rozłożeni mieli dawać szoł, to widząc ich, ciężko było liczyć na sukces. Ale niejedno już w moim koncertowym życiu widziałem i wiedziałem, że będzie dobrze. A było jeszcze lepiej. PK3 to profesjonaliści i żadna wódka ich nie pokona. Nawet ta kolorowa. Bo jak?

XIII edycję uzupełnili Le Moor, Barking Irons, Sublunar i Silent Jester. I jak zawsze, suporty stanęły na wysokości zadania.

A w roku 2019 spadł na mnie kolejny cios, z cyklu być albo nie być w Kolbuszowej. A powodem tego byli: Kult, Owsiakowy Pollandrock i ja sam. Zapytacie co ja mogę mieć z tym wspólnego?  Ano miałem tyle, że od najmniej trzech lat knułem, jak zaciągnąć Kult na festiwal Owsiaka. Zgadałem się w tym celu z Bartkiem Bartłomiejem, pracownikiem Jurka, i pod jego naciskiem naciskałem na Kult, żeby w końcu zagrał tam i pozamiatał. Mało tego, obiecałem sobie, że jeśli Kult zagra na Pollandrocku to i ja tam, po raz pierwszy w życiu zawitam. I po, bez mała książkowych knowaniach, o których może kiedyś napiszę, Kult z Owsiakiem się połapali. Ale nie ze mną, bo mi w dzień koncertu Kultu wypadł Spinacz numer XIV. I chociaż serce krwawiło, jak przypominałem sobie te lata knowań, żeby ten Kult i ten Owsiak się zgrali, i wiem dobrze, że odegrałem w tym wszystkim wielką rolę, coś jak kapitan Kloss, tylko jeszcze bardziej potajemnie i tajemniczo, i to miała być moja wisienka na placku. Ale nie była, bo była robota w Kolbie. Do tego zaprosiliśmy kolejny mój zaprzyjaźniony zespół, Happysad, więc nie mogłem dać pupy i wszystko zostawić samopas. Pomimo największej miłości do Kultu, nie mogłem i już.

Jechałem tego roku z lekkim wyrzutem, że terminy się pokryły, ale jakąś nadzieję na uczestnictwo w koncercie Kultu dawała mi transmisja, która miał się rozpocząć po mojej robocie na Spinaczu. Więc miałem niby być, będąc kilkaset kilometrów dalej. Do mojego Kolbianego miejsca na ziemi, dotarłem, tym razem, późnym wieczorem, na dzień przed godziną zero. Już coś kulało, bo scenę, która z powodu remontu stadionu Kolbuszowianki, stawiali wolontariusze. Ale jakoś im szło, i rano mogłem podziwiać teren festu. Wszystko przebiegało zgodnie z planem, do momentu, kiedy należało zamocować dach, i nie miał kto tego zrobić. Szlak mnie trafił, i wraz z Wojtkiem Pikiem, któremu jeszcze nie zrosła się złamana niedawno ręka, łaziliśmy po wysokościach, siłując się z własnym strachem i narzędziami, żeby wszystko jako tako przygotować. Na szczęście po jakimś czasie dotarli ludzie umiejący to zrobić, i można powiedzieć, że znowu nam się udało, a opaczność czuwała, bo już po wszystkim okazało się, że scena była jednak źle skręcona i zaczęła się rozłazić. Na szczęście już po wszystkim.

Happysad dojechali przed czasem, jak na pełnych zawodowców przystało, prosto z Pollandrocka. Znowu miałem chwilę słabości, ale szybko zacząłem się leczyć alkoholem. Żeby zapomnieć. Ale jak to zrobić, kiedy co chwilę dostajesz mesydże od Kazika, że jest tak, siak, że jest trema, strach, tam na miejscu. Pijesz więc szybciej i pocieszasz kolegę zostawionego na pastwę losu. I pilnujesz swojego. A tu Siwy ci ustawia krzykiem technikę sceniczną, wszyscy w strachu. Ale piwo i moje dobre słowo leczy rany, a kiedy za chwil parę okaże się, że Siwy ma właśnie w Kolbie sztukę numer 1000, to już wszystko jest inaczej, świąteczniej. Ale tylko tego dnia, bo nazajutrz świat się zawali i niektórym będzie sad nie happy.

Skład, jak zwykle przy droższej gwieździe, uzupełniliśmy okolicznymi zespołami, z których, po raz kolejny, zrobiła na mnie niesamowite wrażenie Kasia Krawczyk i jej koledzy z Rose Marry. Ma dziewczyna taki głos, że daj jej i kolegom, Panie Boże, cierpliwości i szczęścia, a będzie kiedyś gwiazdą w tym kraju. Wszystko tego wieczoru wychodziło. Nam i zespołom. Frekwa była znakomita, organizacja na poziomie najlepszym z dotychczasowych, a ból z nieobecności na Kulcie mniejszy. Bo raz, że znieczulany, a dwa, Kazik ciągle informował, co i jak. Po wszystkim tym co mieliśmy do zaproponowania, jak zwykle rozesłałem publiczność do domu, a sam zwiałem przed północą z afterparty, które zrobiliśmy wspólnie z Happysad. Musiałem uciec, bo zaczynała się transmisja koncertu mojego Kultu na Pollandrocku. Wszystko ruszyło punktualnie i robiło niesamowite wrażenie, nawet na monitorze telefonu komórkowego. Takiej frekwencji nikt w tym kraju jeszcze nie miał. Milion ludzi słuchało moich kolegów na żywo. I maczałem w tym swoje palce. Radość, zmęczenie i alkohol były tak skumulowane, że po trzydziestu minutach spałem jak dziecko. Jak zabity. Odłączyło mnie od rzeczywistości.

A na drugi dzień w Happysad doszło do przetasowań w technice. Niespodziewanych i niewiarygodnych. Dobrze, że nie wiedziałem o tym wcześniej, bo chyba bym nie podołał prowadzeniu Spinacza. Życie bywa okrutne, kiedy zły los dotyka twoich bliskich znajomych.

A dzisiaj? Mamy rok 2020 i nie opiszę co było na festiwalu, bo ten się nie odbył. Świat zaatakował wirus i wszystko popierdolił. Szczególnie w kulturze. Tej granej. Muzycznej. Wszystko stanęło na głowie. Z tego powodu w tym roku nie zjadłem pysznego obiadu u Pików: Lucyny i Wojtka, nie odwiedziłem Tadzia z Teresą, nie posiedzieliśmy w ogrodzie z Adą, Przemkiem i ich bliskimi. A może i ciocia Monika by z Londynu wpadła z rodziną? I nie poczułem tego napięcia, jakie towarzyszy mi przy każdym Spinaczu. Ale za to… i tak postawiliśmy na swoim, i coroczne spotkanie się odbyło. Na weselu Dorka i Karolci, bo rok się musi spinać klamrą, nie inaczej. Czego i Wam wszystkim życzę, a jak już będzie normalnie, to zapraszam do Kolbuszowej, na kolejną edycję Spinacza. Bo naprawdę warto z nami być!

Więc do zoo kochani! Do zoo! Oby jak najszybciej!