2. Badania na tramwajarza
wersja dla słabowidzących , nie umiejących czytać i leniwych:
Trzy, albo i pięć dni po weselu, w którym obok Kasi grałem rolę pierwszoplanową, i które kosztowało nas sporo nerwów i stresu, miałem rozpocząć kurs motorowego.
Ale zanim doszło do zajęć z tramwajowania, przepisów, budowy wagonów i innych, na kilka dni przed wydarzeniem życia w kategorii śluby tysiąclecia, musiałem przejść badania różnorakie. Takiej kumulacji badań nie miałem od czasów gry w siatkówkę i pracy na kombinacie metalurgicznym imieniem Tadeusza Sędzimira. Późniejsze zakłady pracy nie wymagały nie tylko badań ale i chorowania. Chorowanie było passe, szczególnie w optycznym sklepie.
Żeby móc wystartować w wyścigu po uprawnienia, należało sobie przebadać krew na cukier i coś tam, aaa, na cholesterol, słuch, wzrok – z naciskiem na widzenie w ciemności, a potem te wszystkie badania zbierał do kupy lekarz ostatecznej decyzji i mówił czy można na tory się rzucić czy nie. Wszystko to ogarniało się w przyzakładowej przychodni, która obsługiwała chyba całą małą Polskę, bo takie kolejki w niej są, że ło Jezu. Badania, na które czasowo można było przeznaczyć góra cztery godziny, trzeba było ogarniać w dwa dni. Przynajmniej. Ze wszystkich tych badań najwięcej radosnych zaskoczeń przyniosły mi badania psychologiczne. To była super przygoda i dom wariatów dla takich pokręceńców jak ja. Więc na tych badaniach zatrzymam się dłużej. Bo też one były najdłuższe i składały się z kilku etapów.
Kiedy już zbadano mi krew – gdzie okazało się, że cukier mam lekko za wysoki, a wolałbym jak w książce Shutego mieć w normie, słuch – tam znowu stosowano najnowsze metody badań, a pani doktor szeptała do mnie z dwóch metrów, a ja musiałem zgadnąć co szeptała i oczywiście wiedziałem, choć lepiej słyszałem rozmawiających za drzwiami niż ją, udałem się na dół, do piwnic, żeby udowodnić światu i sobie, że nie jestem nie tylko wariatem i mogę wozić ludzi komunikacją miejską, ale do tego, jak na normalnego człowieka w średnim wieku, widzę w ciemności jak sowa a refleks mam jak Bruce Lee.
Zacząłem od badania refleksu. To zadanie znałem, a przynajmniej pamiętałem je dobrze, bo robiłem je trzydzieści lat temu, kiedy do zrobionego świeżo prawa jazdy, dołożyłem badania psychotechniczne, na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że swoje życie będę chciał połączyć z zawodową jazdą samochodami. Nie połączyłem, bo wchłonął mnie sport, ale badania miałem robione i po trzech dekadach wiedziałem mniej więcej czego się spodziewać. Badanie to polegało na wciskaniu przycisków przy których zapalało się światełko. Proste, i do momentu kiedy światełka nie zaczęły zasuwać jak oszalałe mrówki przy rozsypanym na chodniku cukrze, czułem się w tej konkurencji mistrzem.
Druga w kolejności byka ciemnia, której już mi pamięć nie przypominała, i której się trochę bałem, bo choć wizualnie wyglądam na lat trzydzieści pięć bez okładu, to wzrok mam jak stary dziad. Zwłaszcza po zmroku.
– Proszę oprzeć brodę na oparciu i patrzeć przed siebie, jakie litery widzi pan w najniższym rzędzie? – zapytała mnie rutynowo młoda i całkiem niczego sobie psycholożka, pracownica Królowej Matki, o której za chwilę.
– A ile rzędów powinienem widzieć? – wolałem się upewnić, bo zazwyczaj u okulistów rzędów jest około sześciu, a ja w przyrządzie widziałem ledwo dwa.
– Sześć – krótko i zwięźle odpowiedziała atrakcja, a ja pomyślałem sobie, że jestem w dupie u murzyna z moim wzrokiem.
– O rany! A ja widzę dwa. To źle? Mogę spróbować odczytać drugi od góry.
– Źle nie, ale dobrze też, a może uda się panu dostrzec trzeci? – mobilizowała mnie młoda p. doktor, która mogła by być moją córką.
Wysiliłem się jak młody Skywalker, który wyciągał statek kosmiczny z bagna na planecie nawet nie udam, że wiem jakiej, i faktycznie trzeci rząd dostrzegłem, ale już co w nim było, strzelałem. Za to drugi i pierwszy odczytałem dobrze i zaliczyłem patrzenie w warunkach trudnych. Pozostały mi już tylko testy.
Pierwszy był na, chyba, jakąś inteligencję, czy coś w ten deseń, bo polegał na dopasowywaniu różnych dziwnych dziwactw, do pustych kwadratów, które miały być uzupełnione o kontynuację dziwactw wcześniejszych. Nawet mi to sprawnie, choć chyba w trzeciej serii wszystkiego nie zrobiłem, poszło, bo już miałem we łbie takie kiełbie, od tych wężyków, kwadratów, linii, gwiazdek, kółek i trójkątów, że zastanawiałem się nad wezwaniem psychiatry w celu przepisania mi czegoś na głowę. Potem, a może i przed testami które opisałem przed chwilą, był test z cyframi. Ten przeszedłem celująco. Kolejny w kolejności był, składający się z prawie dwustu pytań test psychologiczny. Powiem szczerze, trzeba być zdrowo walniętym, żeby go zaliczyć. Ponieważ byłem przed swoim i Kasi weselem, co kosztowało mnie od groma stresu, do tego miałem być bezrobotnym młodym mężem, więc żeby nie wyjść na człowieka obłąkanego i chorego psychicznie, i nie oddać swojego stanu ducha i umysłu na dzień wypełniania arkuszu testowego, zacząłem go okłamywać jak z nut. Brawurowo udałem osobę normalną o ponad przeciętnej osobowości. Co wyszło, jak szydło z rządowego audi, już dnia drugiego.
Jaskinia szefowej była najwspanialszą jaskinią szefowej sekcji psychologicznej jaką tylko mógłby sobie wymarzyć człowiek taki jak ja. Czyli chory na głowę, stopę i kolano. W środku był taki bajzel, że nawet nie chciałem się zastanawiać jak tam można coś znaleźć. Do tego, w pomieszczeniu, które jak wiemy było na poziomie piwnicy, panował, jednak zapach, zaryzykuję to określenie, bo przecież był to okres chodzenia w maseczkach na twarzy, i to co się czuło było mocno wypaczane przez zmysł powonienia. Był to zapach wypalanych w ilościach hurtowych papierosów. A szefowa? Cud! Jeśli wszystkie psycholożki są takie, to ja mogę ciągle chorować na głowę, a nawet gotów jestem oddać się na jakiekolwiek badania eksperymentalne. Nawet prądem i nawet przez wór mosznowy. Sama jej postać była jak z bajki o królowej i Kopciuszku czy innej zimie. Fenomenalna. Jeśli mogę zaryzykować , to mogła by być wzorem z Serw w Genewie do którego psychologia powinna równać. Zostałem oczarowany i zaczarowany.
Bo co z tego, że pani doktor posiadała dość duże bokobrody, a może i nawet zalążek brody, a na jej maseczce dostrzegłem drobinki krwi, które miały prawo się na niej pojawić, bo moja mistrzyni kaszlała obficie, a kaszel stanowił bez mała połowę naszej konwersacji. Byłem kupiony w całkowitości od momentu wejścia do tego magicznego pomieszczenia.
– Pan siada. Nazwisko?
– Gomółka. Tomasz Gomółka.
– Pan jest normalny, że pan chce tramwajem jeździć?
– No nie. Tak! Chyba. No nie wiem.
– Pan wie jaka to cholernie ciężka robota?
– No nie. Tak! Chyba. No nie wiem – zawiesiłem się, by po chwili odzyskać wigor – Ale zaryzykuję, a co mi tam!
– He he. Ahru, behru, cehru – zakaszlała na to wszystko szefowa zakładu psychologicznego przyzakładowej poradni pracy. Jak dzieci w szkole na Wyspach Nonsensu, a dokładnie na tej na której wszyscy jarali jak oszaleli, a które to wyspy odkryli i spenetrowali od samego środka: Tytus, Romek i A’Tomek.
– Na zdrowie – chciałem być miły, ale równie dobrze mogłem wyjść na głupka, no bo kto na kaszel palacza gruźlika życzy zdrowia.
– Dziękuję. Ale to od papierosów. Ahru, ahru, ahru.
– A ja też kiedyś paliłem. Dużo. Dwie ramy czerwonych malborków dziennie. W miękkim opakowaniu. Tylko w miękkim, bo są smaczniejsze. Ta tektura to zabija smak. Więc wolę, wolałem, w miękkim. Ale najlepsze to były malborki z Teneryfy. To był smak! Syn sobie cały karton kupił, żeby kolegom sprzedawać, a ja mu wszystko wypaliłem. Jaja. Ale kowid, a dokładnie drugie szczepienie, mnie wyleczyło z palenia. Dostałem takiego wstrętu, że ja cie nie moge. Najpierw myślałem, że mi się papierosy popsuły. Bo palę jednego, nie smakuje mi, drugi? Syf! Trzeci? To samo. To żem poszedł – tu trochę udałem człowieka prostego w mowie – po inną paczkę.
– I co? – szefowa się zainteresowała
– I dalej syf. Tak przestałem palić.
– He he. Ahru, dehru, efrhu. No tak. Dobre. Ja też chorowałam, szczepiłam się i nic. Dalej palę jak smok. No dobra. Co my tu mamy – p. doktor zmieniła temat zerkając na moje testy psycho. A im dłużej patrzyła, tym jej oczka się robiły radośniejsze. Iskierki buzowały w nich wesoło. – He he. Samiec alfa nam się trafił. Lubimy rządzić, co? No i to jaka wysoka ta jednostka alfia. A do tego gaduła. A jaki wrażliwy! Fju fju.
– Eee tam. Ja to taki cichy i spokojny raczej. Nigdy przed szereg, no dobra, może czasem, ale jak nie ma nikogo kto potrafi pokierować. Bo ja to raczej. Chociaż… – kłamałem jak z nut. – Ale… nadaje się na motorniczego?
Chwilę trwała, przerywana kaszlem, analiza.
– Nadaje, nadaje. A co się ma nie nadawać? Niezłe ziółko z ciebie. Po co ci ten tramwaj? Co?
– A bo pracy stałej szukam, w ostatniej, tam gdzie pracowałem, to mi sklep który prowadziłem zlikwidowali, jakżem po chorobie wrócił, to myślę sobie, czas poszukać czegoś stabilnego, na długo, a najlepiej do emerytury. Bo ja to już stary chyba jestem i nikt mnie nie chce – nieproszony dałem się wciągnąć w terapię jak jakiś junior z Kobierzyna.
– He he. Ahru! Przestań. Nadajesz się! A teraz weź jeszcze raz opowiedz jak to z tymi fajkami było…
I tak to, po badaniach i dwudziestu minutach przecudownej psychoanalizy a przede wszystkim zwykłej, międzyludzkiej rozmowy, mogłem udać się do lekarza ogólnego po wyrok, który wydawał się być na tak.
I nie myliłem się nic a nic. Ostatnia pani doktor, która z wyglądu i wieku była bliżej mojej dziewięćdziesięciocztero letniej babci Emilki, niż osobie, która powinna ferować ostateczne wyroki, bez zająknięcia dała mi zgodę na odbycie kursu MOTORNICZEGO.
– Witamy w eMPeKa eSA! – powiedziała na pożegnanie zza uchylonych okularów i mogłem się szykować na nieznane.
Jeszcze tylko trzeba było się ożenić, żeby za niecały tydzień rzucić się w wir tramwajarski szkoleń. A te, będąc niebanalnie niebanalne, zasługują na osobny rozdział. I oby tylko jeden.