S6. Pierwsze piniondze i coś wstydliwego ze świata muzyki.

S6. Pierwsze piniondze i coś wstydliwego ze świata muzyki.

 

Hutnik Kraków, zanim zatrudnił mnie na stanowisku siatkarza i ofiarował mi stypendium sportowe, pozwolił mi na zarobienie drugich w życiu, całkiem sporych pieniędzy.

Pierwsze pieniądze musiałem wyszarpać fizycznie. Nie z Hutnika, ale ze wsi i jej niespodzianek.

Po odbytych przed laty weselach w Leszczynie, pod stodołą, leżały sterty pustych butelek po wódce. W latach osiemdziesiątych istniały skupy tychże opakowań. Butelki wcześniej nakręcały niejedną imprezę dzięki zawartemu w nich płynowi. Potem po odpowiednim przygotowaniu, czytaj wymyciu i obdarciu z etykiet, puste flaszki stawały się wartościowym towarem.

Zamiast zbijać bąki z krowich dupsk czy innych, zająłem się doprowadzaniem butelek do stanu sprzedawalności. Ojciec mi podpowiedział, dał instrukcję i roztoczył przede mną skalę dobrobytu jaki mnie może spotkać. Zabrałem się z bratem do roboty bo i on głupi nie był, zwłaszcza kiedy chodziło o pieniądze. Po wymyciu flaszek, tata nasz kochany, syrenką (auto takie było), zawoził to do domu naszego w Nowej Hucie. Tam następowało pakowanie butelek do wielkich skórzanych lub szmacianych toreb, a następnie  dymaliśmy do skupu, umiejscowionego przy domu handlowym, o dumnym imieniu Wanda.

Wanda nie chciała Niemca, ale handelek już akceptowała. Dlatego skup butelek, u boku tego największego nowohuckiego domu towarowego się  zainstalował.

Z łapami rozciągniętymi do kostek, często z bratem Jackiem robiliśmy kilka kursów tam i z powrotem. Aż do przetransportowania ostatniej butelczyny. Za zarobione w ten sposób pieniądze dokonałem zakupu aparatu marki Kiev, a niedługo potem powiększalnika polskiej produkcji, coś tam, coś tam. I zostałem fotografem amatorem.  Pierwszy film został wystrzelany na boisku budowlanki kościuszkowskiej ze Sławkami.  Potem jak tylko rodzice szli do znajomych, po uprzednim wypróżnieniu organizmu, zabierałem się za wywoływanie filmów i obróbkę zdjęć. Jak na to patrzę po latach to amatorka była mega wielka. Zabawa. Ale ile radości było. Piękne hobby. Dzisiaj, w czasach pixellady, wszystko sprowadziło się do masowego pstrykania. Możliwości jednak są inne, jakość bardzo dobra. Nie ma praktycznie ograniczenia ilościowego, które było na filmach fotograficznych. Pamiętam, że wtedy też każde ujęcie było przemyślane wielokrotnie . Teraz bracie robisz sto zdjęć i wybierasz 15 fajnych. A jak jeszcze sobie fotki poobrabiasz to i pięćdziesiąt się znajdzie godnych obejrzenia.

 

Ale wróćmy do zarobkowania. Dzięki Hutnikowi kaska wpadła mi do kieszeni za myślenie. Wszystkim pokierował przypadek. Ponieważ na mecze kopanej miałem najbliżej na HKS, który ciągle obijał się o pierwszą ligę, to i poziom był zadowalający bo ciągle czołówka, stadion w pięknym miejscu, śliczniutki jak mało który, publika dopisywała ochoczo, więc dopisywałem się i ja.

Pewnego pięknego razu wylądowałem pod stadionem grubo przed pierwszym gwizdkiem sędziego.  Dokonałem zakupu wejściówki i poszedłem się poszwędać po okolicy. I tak oto wylądowałem na przystadionowym parkingu dla zmotoryzowanej części kibiców. Ponieważ na samochodach się nie znałem i nie znam, to zamiast jarać się cudami motoryzacji lat osiemdziesiątych, zainteresowałem się bloczkami parkingowymi, które wkładano parkującym tam autom za wycieraczki.

I nagle doznałem olśnienia! Matko Boska Futbolowska! Bilety na stadion i na parking są z jednej matki, znaczy z jednej drukarni. Takie same! Bliźnięta jednoczcionkowe! Jedyna różnica była w pieczęci oznajmiającej ich cenę. Na parking 30 zł. na stadion 90 zł. ulgowe. Może 80 zł. Nieistotne. Istotna była ich dostępność. Nie namyślając się wiele, podprowadziłem na dzień dobry z pięć sztukasów.

Meczu nawet nie pamiętam. Jedyne co mnie wtedy obchodziło to donieść do domu bilety nieponiszczone.

Wejściówki wylądowały po dwóch z okładem, godzinach na biurku. A jak nie mieliśmy biurka, bo pewnie nie  mieliśmy, to na stoliczku. Koniecznie rozkładanym, żeby i na imprezy dorosłych też się przydał. W tych czasach nawet stół musiał być uniwersalny. I tym tropem idąc, bilety też okazały się być uniwersalne.

Kolejnego meczu nie mogłem się doczekać. Nie z powodu rywala, punktów, poziomu. Za pomocą zwykłego długopisu i gumki zmieniłem wartość biletu parkingowego dając mu moc wejściową na stadion. Przemiana była banalnie łatwa. Zmieniłem  tylko 30 na 80 czy 90. I tyle. Żenująco słabo to wykonałem i widoczna ingerencja długopisowa na bilecie nie pozwalała zasnąć przez dwa tygodnie.

Aż przyszedł dzień prawdy. Musiałem się czuć niczym Jezus w Kanie Galilejskiej. On król wina, ja król biletu. Jednemu i drugiemu akcja z zamianą miała przynieść sławę i kasę. Jemu już się udało i czerpano z jego cudów garściami, ja dopiero czekałem na swój czas.

Przechodząc przez wejściową bramkę, drżącymi rączynami, podałem wpuszczającemu na stadion bilet. Bilet, który przy wnikliwym obejrzeniu mógł pokazać swoje prawdziwe oblicze. Nie pokazał, bo nikt nie go chciał zbyt dobrze widzieć. Wszedłem! Dalej już plan był prosty. W osiemdziesiątej minucie wyjście, przelot przez parking, bileciki niczym skarb za pazuchę i do domu, do roboty.

Potem już tylko prowadziłem drobny handel na osiedlu na kilka dni przed zawodami. Chętni oczywiście byli, bo u mnie wejściówka na zawody była za połowę nominalnej ceny biletu. Nie byłem zachłanny i nie puszczałem na osiedle za dużo biletów. Ostrożność i chęć nie naruszania za bardzo budżetu klubu dzielnicowego, kazała trzymać zachłanność w ryzach i najlepiej za mordę.

Było pięknie. Była oranżada co dzień a i na kiełbasę najlepszą na świecie, podczas zawodów piłkarskich na Suchych Stawach, było. Się myślało, się żyło. Aż dziw bierze, że nikt na ten pomysł nie wpadł.

Zgodnie jednak z maksymą: wszystko co piękne, musi się kiedyś skończyć, tak i moje biletowanie dokonało żywota. Gdzieś w połowie wiosny, bilety na parking zamieniono na bloczki i żegnaj przygodo! Żegnaj fortuno, oranżado i kiełbaso.

Do pieniędzy trzeba mieć szczęście. I pewnie to szczęście uleciało wraz z moją młodością, bo dzisiaj jest to bardziej walka z codziennością niż manna z nieba.

Dzisiaj na pojawiające się piramidy finansowe (znacie Amber kurwa Gold?) nabierają się ludzie różni.  I drobni ciułacze i bogaci przedsiębiorcy. Piramida która wyrosła na moich oczach na początku lat dziewięćdziesiątych, jednym przyniosła spore pieniądze a innych nie doprowadziła do bankructwa. Skala była niewielka i wiele się nie ryzykowało.

Wszystko zaczęło się gdzieś w okolicach rynku krakowskiego. Tam, w jednej z bocznych uliczek trzeba było się zarejestrować, może nawet dostawało się jakieś druki do przelewów i można było działać. Pierwsze sygnały o pieniądzach które przynosi codziennie listonosz do domu odebrałem w technikum. W sumie to byłem tym delikatnie atakowany, bo miałem stać się kolejnym trybem w maszynie, żeby powoływać do życia kolejne tryby, które miały stać się moimi trybami szukającymi kolejnych trybów.

Zabawa polegała ,ni mniej nie więcej, na wysyłaniu pieniędzy osobom które w piramidzie były ponad nami. Im więcej ludzi wciągnąłeś pod siebie, tym większych kokosów spodziewać się mogłeś. Z początku byłem bardzo nieufny, w końcu nic z niczego się nie bierze, ale po zastanowieniu postanowiłem zainwestować część gotówki którą dysponowałem. Poleciałem się zarejestrować, pobrałem druki i dawaj na pocztę przelać pieniądze tym, którzy już w piramidzie funkcjonowali. Następnym krokiem było przekonanie kolejnych ludzi żeby przystąpili do zabawy i wkręcali w nią następnych. No i jak to ruszyło, jak poszło z kopyta, jak strumień złotówek zaczął płynąć pod 11/107, to aż ciarki po portfelu przeszły. Listonosz meldował się najpierw co trzy dni, potem co dwa i w końcu codziennie spotykaliśmy się pod naszymi drzwiami. A jak mnie nie było to tato odbierał.

– Panie, a czemu to panu ludzie tyle pieniędzy posyłają? – listonosz był w szoku.

– Taka gra jest. Trzeba się  zarejestrować, wysłać tym co już w grze są i czekać. – wyjaśniłem.

– Matko Boska! – kończył codziennie rozmowę listonosz bo niedowierzał.

Jakiś czas to trwało, może miesiąc, może dwa. Im dalej w las, tym tej kasy miało być więcej, ale piramida pomału zaczynała obracać się w gruz. Co raz trudniej było znaleźć kolejnych chętnych i źródełko zaczynało wysychać.

Nic to jednak nie znaczyło w obliczu wspaniałego sprzętu hi fi, klasy wysokiej, mieszaniny Diora i Technics’a które stanęły w centralnym punkcie małego pokoju. Po raz pierwszy i ostatni znalazłem się na odpowiednim poziomie finansowej piramidy.

Podczas tego całego szału zakupowego  dotyczącego sprzętu grającego miała też miejsce sytuacja wielce z mojej strony nieelegancka. A ponieważ zbieg okoliczności jej dotykający był niezwykle barwny, to ku przestrodze pozwolę sobie go opisać.

Czymże jest sprzęt grający bez odpowiednich głośników? Niczym. To wiedziałem kupując mój wyśniony zestaw kombinowany hifi. Niestety, jak to w moim życiu bywa, kwestia w tym przypadku pod kryptonimem „odpowiedni głośnik”, nie została przeze mnie zbyt precyzyjnie rozpoznana. Może było to spowodowane ograniczoną dostępnością towaru a może czymś innym? Dzisiaj trudno na to pytanie jednoznacznie odpowiedzieć. Jedno było pewne. Skoro głośniki do sklepu rzucili to trzeba było je mieć. Bo jeśli nie dzisiaj to diabli wiedzą kiedy.

A przecież był to początek lat dziewięćdziesiątych. Wszystko się budziło do życia ale wolno i leniwie. Popyt przewyższał jeszcze podaż i trzeba było być czujnym.  Skąd przyszła cyna, że do sklepu na osiedle Słoneczne rzucili głośniki Altusy 60, nie pamiętam. Ale pamiętam doskonale, że zjawiłem się w sklepie błyskawicznie. Zapłaciłem, zapakowałem towar do fiata 125 p. i pognałem do domu. Już za momencik miałem dokonać kolejnego potężnego kroku w nowoczesność.  A muzyka była już bardzo ważną częścią mojego życia (o czym w części muzycznej) i głośniki były w wykonaniu tego kroku milowego niezbędne. Miało być głośno, czysto i prze przestereofonicznie.

Pierwszy cios otrzymałem po rozpakowaniu. Kable w moich nowo zakupionych głośnikach kończyły się jakimiś wtyczkami.  Złącza we wzmacniaczu krzyczały o goły kabel, o sam przewód. No to kombinerki wziąłem i trach, trach. Druty się pokazały, odciągnąłem zębami izolację i byłem gotowy do podpinki. Po wpięciu się we wzmacniacz pozostało tylko uruchomić sprzęt, wybrać ulubiony utwór muzyczny i przypierdolić. Najpewniej wsadziłem do odtwarzacza cd płytę Kultu. Pewnie „Your Eyes”, albo coś z Kultu wcześniejszego i nacisnąłem drżącymi palcami play. Rozsądek kazał ustawić pokrętło volume na 50 %. Nie chciałem odkryć się przed sąsiadami do końca z siły która miała zapanować w moim i brata pokoiku.

Dźwięk poszedł przewodami z odtwarzacza do wzmacniacza, a stamtąd kabelkami takimi ładnymi prosto do głośników. Uszy otwarły się na przestrzał, mózg wstrzymał wszystkie inne aplikacje poza tą jedną: słuchaj muzyki, słuchaj. I stało się! Z głośników nic nie popłynęło. Jedynie średnio głośne pyk, pyk. I cisza. No jak to tak? Coś jest nie tak z tym całym sprzętem. Tego było już za wiele i postanowiłem sięgnąć po instrukcję obsługi wzmacniacza.

A w niej stało jak wół, że kolumny które zakupiłem są za słabe i mogą być nie tylko nieobsługiwane przez wzmacniacz który posiadałem, ale nawet przez niego uszkodzone na zawsze. No to ładnie się załatwiłem. Ostatni grosz z piramidy finansowej wydany na głośniki, które zanim wydały dźwięk już nie żyły, przepadł. Co robić? Co robić? Muszę odzyskać pieniądze koniecznie, bo w innym przypadku ze słuchania przez najbliższe miesiące będą nici. Tylko żeby odzyskać kasę, to trzeba by chociaż towar oddać. A żeby go oddać to wypadałoby żeby był sprawny.

No dobra, pomyślałem, może nie tyle sprawny co wizualnie przyjazny i najlepiej nie noszący oznak używania. Zabrałem się więc z wielkim zapałem do przywracania ich stanu pierwotnego. Mimo rąk koślawych do takich robótek, złapałem za lutownicę i zacząłem lutować wtyczki do końcówek kabla. I kiedy już wszystko jako tako połapałem cyną, to tak nieszczęśliwie odłożyłem narzędzie lutujące, że w osłonie głośnika wypaliłem wielką na dziesięć centymetrów dziurę. Ożesz kurwa twoja mać. Jak można być takim niezdarą? I jak teraz mam udawać że nic się nie stało? Blady strach mnie ogarnął, ale postanowiłem dać sobie szansę na drugi dzień. Byłem zdesperowany do cna. Sen miał mnie natchnąć do działania.

Rano popakowałem kolumny w pudła i pojechałem do sklepu. Raz kozie śmierć. Kto nie ryzykuje ten muzyki nie słucha, i tak dalej. Sprzedawcy z którym miałem przyjemność dzień wcześniej nie było. Był inny.

– Dzień dobry. Mam mały problem.

– Słucham.

– Wczoraj znajomi kupili mi tutaj głośniki w prezencie. Problem polega na tym, że są za słabe na mój sprzęt. Chciałbym wymienić na coś mocniejszego albo oddać – od razu zacząłem kłamać.

– No wymienić to się nie da bo nic lepszego nie mamy. A zwrot? No nie wiem. Hmm –  sprzedawca kluczył jak mógł – No nie bardzo. Może jakby kierownik był to by się zgodził może. Ale go nie ma i jeszcze ze dwie godziny nie będzie.

– To ja poczekam. – zwietrzyłem szansę.

Dwie godziny wlokły się jak dniówka na kombinacie. W końcu kierownik przyszedł a ja przypomniałem sobie, że przecież mam przepaloną osłonę od głośnika. Niech to szlak trafi. Oczywiście zakładałem, że sprzęt będzie testowany albo co najmniej oglądany a ja udam głupka i będę reklamował, że nie gra i tak dalej, ale do tego droga była daleka. Na razie trzeba było wybrnąć z pierwszej kupy jaką była dziura w osłonie.

– Pan pozwoli. – kierownik zaprosił na audiencję.- Kolega przekazał mi, że coś panu nie pasuje.

– No tak. Wie pan, prezent nie trafiony, koledzy mi na osiemnaste urodziny kupili. No i ten, wzmacniacz mam za mocny, no chciałbym oddać. – kłamałem jak z nut konsekwentnie.

– No wie Pan, nie za bardzo można. Prędzej wymiana ale nie ma na co. No nie wiem. Nie wiem. Zadzwonię do centrali. – dał mi jakąś nadzieję.

Po kwadransie wrócił z dobrą nowiną.

– No dobra. Dawaj pan, sprawdzimy i zwracamy pieniądze.

Dobra moja. Udało się. Udał.. Że co? Sprawdzimy?

– O kurde, jeszcze zapomniałem powiedzieć, że oczywiście poza tym, że wszystko jest w porządku to jednak jest jeden mały problem. Bo wie pan, jak ja te głośniki rozpakowałem to w zamieszaniu tym całym nie popakowałem w pudła. No i ten, no. No dziurę ktoś w osłonie wypalił.

– Aaaa. Dziurę! Nie dobrze. Bardzo źle – miał mnie rozłożonego na łopatkach.

– No tak, taką malutką. Ktoś przepalił, chyba papierosem. – leżałem i kwiczałem pod siebie.- To ja nawet mogę wziąć mniej. Oczywiście, że wezmę mniej. Pan sobie odbije za osłonę.

– A skąd my taką osłonę weźmiemy? No nie wiem, nie wiem. Muszę skonsultować. – powiedział i poszedł na zaplecze.

Usiadłem na sklepowym parapecie i przez łzy patrzyłem na jakiś koncert Boba Marleya puszczany z vhs-u. Cały misterny plan już nie wypali,ł a przecież jeszcze kolumny nie zostały sprawdzone pod względem przenoszenia sygnału dźwiękowego. Czekałem na wyrok, na odmowę i patrzyłem ślepo w ekran TV, na którym Bob Marley podśpiewywał mi z gorącej Jamajki. I nagle przyszło olśnienie. Na załzawionych oczach skrystalizował się obraz pokoju Sebastiana, kolegi z technikumowej klasy. Regały, a na nich głośniki. Takie same głośniki jak te moje, co nie chciałem żeby były moje. Mało tego, one miały wyeksponowane bebechy wiec osłony nie były Sebie potrzebne!

– Szefie, szefie! – Wbiegłem prawie za ladę.- A jakbym przyniósł nową osłonę? Przyjmie pan?

– Z nową osłoną? Przyjmę. Niech będzie.

– To ja za kwadrans wracam. – Krzyczałem już od drzwi.

Szybko odnalazłem telefon, a raczej budkę telefoniczną i zdzwoniłem do Sebastiana.

– Seba sprawa jest taka i taka.- szybko określiłem swój problem.- Dasz mi? Za darmo? Królu! Już jadę do Ciebie.

W dziesięć minut ogarnąłem sprawę. Ze Słonecznego na Sportowe był rzut cegłą. Z powrotem drugi rzut. Dokładnie taki sam. Do sklepu wpadłem zdyszany w momencie jak sprzedawca wypakowywał głośniki.

– Mam nową osłonę!

– To daj pan. A głośniki sprawne? – pytanie klucz w końcu padło.

– No pewno! Nie używane przecież – odpaliłem bez mrugnięcia powieką.

– To idź pan do kasy – sprzedawca zaczął pakować sprzęt z powrotem do pudeł.

Do kasy poleciałem z szybkością tramwaju numer 20, jadącego na dół, w stronę domu towarowego Wanda od osiedla Wysokiego. Odebrałem kasę i po raz ostatni w życiu opuściłem gościnne progi sklepu RTV na Słonecznym.

Do dzisiaj mi strasznie głupio i wstyd czuję straszny. Mam nadzieję, że udało się wszystko poukładać do kupy i uniknąć problemów większych niż te, które zgotowałem. Pardon. Pardon bardzo bardzo.

S5. Wyjazd po wpierdol i naukę.

S5. Wyjazd po wpierdol i naukę.

 

Środek lat osiemdziesiątych był w kibicowskiej Hucie mało skomplikowany. Hutnik miał sztamę z Wisłą a Cracovia jakoś wyraźnie w Hucie nie starała się dominować. Albo w moim małym świecie nic nie było o tym słychać.

Wiosną i jesienią, od połowy lat 80 tych,  sezon w sezon chodziłem na Hutnika na futbol. Dużo rzadziej, bo było dalej, ale łaziłem też na Wisłę. Ale w sumie pierwsza flaga jaką miałem to czerwone płótno z naszytą białą gwiazdą i napisem GTS. Ciocia Zosia mi ją zrobiła. Po wprowadzeniu kibicowskiego stanu wojennego, a chwilę po nim wojny pomiędzy GTS-em a HKS-em, sprawy mi się pokomplikowały i życie kazało się określić. Flagę przekazałem kolegom którzy jednak częściej ode mnie chodzili na Reymonta, a ja z powodu dzielnicowej przynależności i bliższości stadionu postanowiłem zrobić sobie flagę Hutnika i z nią przez jakiś czas paradowałem na Suchych Stawach. Oczywiście podziały miałem w dupie i chodziłem na mecze wszędzie gdzie kopano piłkę. Hutnik, Wisła, Cracovia. Kraków.

Z wypraw na Wisłę szczególnie zapamiętałem jedną. W nowo zakupionych butach wybrałem się w parną sobotę na mecz na Reymonta. W pierwszej połowie przyszło oberwanie chmury, a o zadaszeniach stadionów w tamtych czasach się nie myślało a nawet nie śniło, więc przez bite pół godziny siedziałem wraz z innymi na słynnej dziesiątce i moknąłem jak (było nie było o losie dziwny) pies. Z butów wylewała się woda i te zaczęły minuty na minutę wyglądać coraz gorzej. Drugiej połowy nie wysiedziałem do końca. Przemoczony do cna ewakuowałem się do domu. Po tygodniu elementy metalowe butów, służące do przeplatania sznurówek, zaczęły rdzewieć a skóra zrobiła się jak papier toaletowy i wymięta pupa emeryta. Pomarszczona i cienka. To nie było fartowne wyjście.

Na Cracovii byłem kilka razy. Potem już się nie wybierałem bo i poziom nie przyciągał ale razu pewnego miałem z Pasami albo precyzyjniej z jej bandyterką przygodę nie lada.

W ósmej klasie pojechałem z moim dobrym kolegą Filipem (ten Filip z kościuszkowskiego) na wyjazd. Wyjazd do Dębicy na mecz Igloopol Dębica – Hutnik Kraków miał być dziecięcą przygodą przez średnie P.

Filip jako dzieciak dobrze grał w  piłkę. Na osiedlu i gdzieś tam w klubach, na juniorskim poziomie. Super technika i wspaniała lewa noga.

Na osiedlu często, gęsto graliśmy w różne odmiany futbolu. W beki, na ławeczki, na namalowane bramki w przełączce, na osiedlowych boiskach. Piłką do nogi, siatki, tenisa, kamieniami. Wszystkim co tylko można było kopnąć i nie robiło nikomu krzywdy a nadawało się do gry było brane pod uwagę.

Pod blokiem numer 9, grywaliśmy na boisku malutkim, dokładniej na placyku zabaw, na którym bramki stanowiły huśtawka i drabinka. Miało to Kościuszkobernabeu z 10 metrów na 10. Technikę trzeba było mieć elegancką żeby się tam nie zbłaźnić. Razem z Filipem stanowiliśmy parę nie do ogrania. Musielibyśmy być kulawi żeby ktoś nam dokopał.

I razu pewnego, bodaj Kostek, mega futbolisze talentos wraz ze starym Ogonem zaproponowali nam meczyk na kasę. Pić im się chciało i my młodsi, ja o dwa a Filip o trzy lata, od nich nadawaliśmy się idealnie do podreperowania budżetu starszyzny. Mało tego, zaproponowali, że w przypadku wygranej do zera stawka będzie podwójna. Skoczyliśmy policzyć na boku kasę i po wyłożeniu dieng na stół rozpoczęliśmy zawody.  A te zanim na dobre się rozpoczęły to już się skończyły. Sześć zero pociągnęliśmy starszaków. Szok i niedowierzanie u jednych, nic specjalnego u drugich.

Zarobieni mogliśmy pójść na oranżadę.

Pewnego dnia, na tydzień przed bierzmowaniem, w którym miałem uczestniczyć bardzo czynnie, bo duch święty miał na mnie zstąpić, postanowiliśmy z Filipem udać się na mecz wyjazdowy. Chyba jeszcze jeden fan HKS-u z osiedla z nami pojechał. Ceniąc sobie niezależność i będąc chyba nieogarniętymi do końca kibicami, wyruszyliśmy na mecz godzinę po głównej grupie kibiców Hutnika. W pociągu było prawie miło. Wagony piętrowe, pogoda typowo piłkarska i my, przyczajeni, czujni z dobrze ukrytymi barwami. Bo do pociągu, co stacja, wsiadały tabuny „Żydów”. Nie, nie tych z Izraela tylko z Krakowa. Kibice Cracovii. Stare chłopy, które tylko czekały żeby coś rozjebać i najlepiej komuś przy okazji wpierdolić. W kupie prawdziwi gladiatorzy XX wieku. Wysiedli w Tarnowie, bo z Unią kopali ich ulubieńcy w meczu o mistrzostwo III ligi. Wtedy ulżyło nam z lekka i strach zaczął opuszczać powoli dziecięce umysły. Teraz już w spokoju mogliśmy rozmawiać o meczu naszego drugoligowego Hutnika.

Na stadionie zameldowaliśmy się w sektorze gości, poprzybijaliśmy piony i zajęliśmy się delektowaniem zawodów. Delektowanie ze względu na raczej marny poziom widowiska polegało na wyzywaniu piłkarzy gospodarzy, którzy biegali na wyciągnięcie ręki od naszej trybuny. No i sędzia też za nic dostawał. Taka robota jego i zapewne do bluzg miał już nawykłość. Nie przypominam sobie żebyśmy z Filipem uczestniczyli w tym bluzgodarciu, nasze spojrzenie na kibicowanie było jednak dalece różne od większości naszych towarzyszy.

Po zawodach, otoczeni kordonem milicji, leźliśmy przez Dębicę w kierunku dworca wyjąc pod niebiosa:

– KS, KSH, KS Hutnik Huta!

Albo:

– Hutnik Kraków a eja eja o!

Lub:

– Hutnik Nowa Huta!

Na dworcu, pomimo naszej relacji o przeważającej sile przeciwnika, starszyzna postanowiła jechać najbliższym pociągiem osobowym, klasa 2, standard wschodnio europejski, taki bydłowóz wersja ludzka. Dla lepszego samopoczucia i luźności w portkach, zajęliśmy w sile sześćdziesięciu chłopa ostatni wagon. Oczywiście chłopa to było ze dwadzieścia sztuk, reszta to dzieciarnia, niewiele starsza ode mnie i kolegi mojego. Do przedmieść Tarnowa był śmiech i śpiewy. Na dworcu przy stadionie Unii już tylko zgrzytanie zębów i niedowierzanie.

Jak nas państwo żydostwo dostrzegło! Jak na nas ruszyło sprintem, to ło Matko Boska Kibicowska! Wojna! Rozpoczął się regularny szturm naszego wagonu.

Starszyzna była coś tam wprawiona w potyczki między kretynami i sprytnie powiązała szalikami drzwi od strony peronu i drzwi między wagonami. Ja jeszcze sprytniej, korzystając z zamieszania, ukryłem barwy u jakiejś babci między torbami, przedział dalej i wróciłem na stanowisko walki.

Jak ta dzicz na nas ruszyła, jak zaczęli napierdalać w szyby, to ze strachu doszedłem do granicy popuszczalności w spodnie. Piana na zębach i wielkie jak u wilka od Czerwonego Kapturka oczy, i ta chęć dojebania nam za wszystkie niepowodzenia w szkole, domu i życiu osobistym oraz zawodowym. Na szczęście pociąg ruszył i na nieszczęście nasze, atakujący wsiedli w całym składzie, ze sto chłopa. No może ze trzech, pięciu najebanych nie dało rady zabrać się do jadącego pociągu, ale kto o tym myślał w tej chwili? Statystyka nie musiała być kompletna co do sztuki.

Nasza grupa, jak wspominałem liczyła około sześćdziesięciu osób. Nie wiedzieć czemu, zająłem miejsce na pierwszej linii frontu, przy zablokowanych drzwiach dzielących przedziały. Co za głupota mnie tam rzuciła? A może odwaga albo inaczej ale najcelniej: kompletny brak wyobraźni. Przecież nigdy w życiu nie biłem się, a jak już było niebezpiecznie brałem raczej nogi za pas. Pasiaste bulteriery raz i dwa wkopały szyby w drzwiach dzielących zwaśnione strony i zanim zaczęliśmy ich atakować, już byli w środku. Wykonaliśmy odwrót do ostatniego przedziału, żeby wzorem rzymskich legionów utworzyć namiastkę zwartej masy i bronić nie wiadomo czego. A tam zamiast sześćdziesięciu kibiców, Rzymian pod batutą Maxiumusa albo i Spartan nad Spartany, zostało z osiem osób! Reszta skakała z jadącego pociągu. Hop i hop i hop. Tydzień potem okazało się, że dwóch skaczących nie wykonało telemarku i połamało nogi.

Ci którzy zostali, wycofali się w popłochu na koniec przedziału. Stanąłem pod ścianą, obok Filip. Nie było gdzie uciekać a skok z pędzącego już pociągu groził utratą życia. Pozostała zatem tylko walka. Wspaniała bitwa o honor ukochanego  klubu. Szermierka na pięści i szachy na kopniaki. Sierpy, haki i uniki. Zanim uniosłem jednak chude ręce do pozycji garda, na mojej twarzy wylądował but z siłą i precyzją godną mistrzów z Klasztoru Shaolin .

Zaraz za kopem poszedł cios. Cios, cios, i w mordę i w nos. Nos trach, ja na ziemię bach. Ale nie upadłem. Zachwiałem się na miękkich nogach i uszczelniłem gardę. Ale nic to nie dało bo ryj zaczął mi puchnąć bardzo szybko i gwałtownie.

Nagle padło hasło:

– Koniec! Kurwa, nie bić ich, najodważniejsi zostali!

O dowódco litościwy, czemuś tak późno łaskę okazał? Moja twarz już pulsowała gorącą krwią podchodzącą pod oczy, usta i każdy skrawek twarzy. Zaraz stanę się monstrum nie przypominającym w niczym małego, głupiego chłopca. Dlaczego stłukliście na kwaśne jabłko dzieciaka?

– Odsunąć się kurwa. Nie bić ich już. Panowie piwa? Papierosa? – jakiś starszy, zapijaczony żulo-dowódca wydawał komendy swoim a nam proponował chwilę oddechu w miłej atmosferze.

Przestali nas tłuc chwilę temu, a ja zacząłem puchnąć na ryju mocno. Chyba ze zdziwienia bardziej. Sytuacja była mocno komiczna w swej przerażającej masakrze.

– Odważnie, nie ma kurwa co! – wódz rozpoczął opowieść wigilijną – Ale mieliście szansę. W takiej samej sytuacji byli goście ze Sosnowca rok temu. Ostatni wagon zajęli, jak wy. My atakujemy, szyba wykopana z drzwi, rzucamy się w przejście i nagle jeden z nas dostał czymś ciężkim w łeb. Krew siknęła, kurwa twoja mać, pod sufit i ta pała jebana straciła przytomność. Zablokował chuj przejście i ci nas, jeb, jeb, jeb. Zablokowało nas. No nie szło się do nich kuuurwa dostać. A potem psiarnia na dworcu wskoczyła i było po walce.

– Łoł ! – pomyślałem rozmarzony głupotą  – Ale strategia, prawdziwa kibolska rozkminka taktyczno techniczna. Łoł!

A twarz mi puchła jak balon piłkarski przed mundialem w 86 roku. Barwy klubowe które pozostały przy nas, zostały wzorcowo skasowane, znaczy się zajęte przez zwycięską drużynę pierścienia i zapewne miały zostać spalone przy okazji następnych zawodów na stadionie przy ulicy Kałuży. Ot słowiańska tradycja troglodytów.

Ale, ale! Nie moje i Filipa. O nie. Nasze szaliki w klubowych barwach, sprytnie ukryte przetrwały. Filip miał kupę szczęścia i tylko dziesięć guzów na głowie. Jego garda była szczelna a twarz ocalona.  Kiedy najeźdźca oddalił się, swoje klamoty grzecznie wygrzebałem z babcinej torby i już chciałem grzecznie podziękować za przechowanie, ale kobieta rozpoczęła lamenty pod niebiosa. Diabła zobaczyła czy co? Odpowiedź była kwestią najbliższych minut. Polazłem do kibla i jak się zobaczyłem w lustrze, to nie uwierzyłem w to co widzę. To nie byłem ja. To było jakieś zombie, do tego to zombie które zobaczyłem miało zmasakrowaną twarz. A za tydzień przecież bierzmowanie! Duch Święty ma zstępować i może mnie nie poznać. Mało tego, mam czytać Pismo Święte. Przed tłumami wiernych. Ku chwale Boga, bierzmowanych i dumnych rodziców.

Kiedy jeszcze na swoje wielkie nieszczęście przypomniałem sobie, że mama i tata zgodzili się na wyjazd, ale do Ojcowa z kolegami z klasy, zacząłem umierać dziewięć razy. Wyprawa w piękne podkrakowskie okolice była zakamuflowanym wypadem do Dębicy. Kompletnie nie w tę stronę się udałem i jeszcze kolegów z klasy zabrakło. Wychodziło na to, że mam problem jak diabli.

Duchu Najświętszy przybywaj! Tydzień wcześniej musisz mi pomóc. Musisz mnie oświecić już i teraz – mogłem tak myśleć albo pomyślałem tak teraz akurat to wymyślając na potrzeby książki. Nieważne.

Może jednak rodzice nie zauważą obitej mordy i przejdzie zawierucha bokiem? Raczej nie wierzę że mogłem tak pomyśleć.  Nie przeszła. Tata rano udał się na kombinat zarabiać na chleb powszedni nawet w niedzielę, bo taka była potrzeba i wymóg socjalistycznego systemu pracy. Mama odsypiała tydzień harówki w zakładach tytoniowych, a ja w ciszy kompletnej kwiczałem z bólu i szukałem wytłumaczenia dla swojej głupoty.

Wczesnym rankiem, ostrożnie i cicho niczym ślimak, przemknąłem się do łazienki. Okład z białka jaja kurzego wiejskiego jaki zapodałem nocą na twarz, nie trafił jednak na podatny grunt i morda jak była obita, tak obitą pozostała. I nawet but, który wylądował w walce na mojej gębie, zamajaczył na jej lewej części. Szkoda że wzór nie ułożył się w twarz jakiegoś świętego, mógłbym łatwiej wytłumaczyć się rodzicom i zbierać punkty do kanonizacji . Mógłbym powiedzieć:  tak miało być, że to objawienie jakieś miałem we śnie i Pan kazał mi zmienić plany, żeby stygmat na mym ciele mógł powstać i świadczyć. Ale na razie to co miałem na sobie, ten wielki strup na pół twarzy świadczył tylko i wyłącznie o mojej durnocie. I nieszczelnej gardzie ma się rozumieć.

No nic, trzeba było się zmierzyć z rzeczywistością. Dziewiąta dochodziła a mama rzadko tak długo sypiała. Podszedłem więc na paluszkach, z lekka kulejąc, jak to po bitwie bywa, obudzić rodzicielkę.

– Mamo, mamo, dziewiąta, wstajesz? – rozpocząłem niczym szczególnym akcję wyjaśniającą mój stan.

– Tak, już, a o której to się wra .. – zablokowała się w wypowiedzi swojej jak mnie zobaczyła i zaczęła na dodatek wyglądać jakby wiedziała coś na temat zażywania fety. Oczy, te wielkie, zszokowane jakimś niezrozumiałym widokiem oczy mamy. Pewnie z niewyspania taka reakcja wynikła.

– O co Ci chodzi? – zacząłem się zastanawiać i przypomniałem sobie, że pewnie chodzi jej o moją twarz.

Ale było już za późno na kontynuację tej ciekawie zapowiadającej się dyskusji. Mama, nie wiedzieć czemu zemdlała. O fak, mamy kolejną ofiarę kibolskich porachunków. Co ja najlepszego narobiłem? Czyż nie  mogłem spłonąć u wujka Kuby w Mokrej Wsi, jak siedząc przed laty jako dzieciak na słomie w suszarni przy stodole, podpaliłem swoje legowisko i tylko przytomność taty uratowała mnie i pół wsi od ognia piekielnego? Dlaczego jęzorze ognia nie zabrałeś mnie spopielonego w krainę snu wiecznego?

– Dla srego. –  powiedział jęzor giętki.

Było minęło. Właśnie zostałem chłopakiem, facetem, mężczyzną. Świadectwo tego na mojej twarzy wypisane było zaschniętą krwią i sączącą się z ran ropą. I jajem które się chyba ścięło na lewym policzku. No nic.  Zamiast ratować siebie, musiałem najpierw uratować mamę. Ocknęła się w miarę szybko, ale z łóżka nie wyszła z godzinę.

– Bo wiesz wczoraj Wisła grała. No i jak wracaliśmy z tego Ojcowa, to na dworcu zaczęli nas gonić. Mateja z Hołówką zwiali, ja się potknąłem i mnie poturbowali trochę jak zacząłem się bronić. – skromność to była i jest moja bardzo silna cecha.

No bo co się będę bitką w pociągu , stu na ośmiu chwalił? Nie wypada.

Mama przyjęła informację jak na osobę w szoku, nadspodziewanie spokojnie. Aż nagle przypomniała sobie o bierzmowaniu, czytaniu i Ducha Świętego zstąpieniu.

– Matko Boska, jak ty pójdziesz do bierzmowania? Jak ty będziesz wyglądał? – i najważniejszą kwestię, problem najistotniejszy podkreśliła niezwykle mocno i donośnie:

– A CO LUDZIE POWIEDZĄ???!!!

– Gówno. – należało zapewne odpowiedzieć, ale kultura i szacunek do rodzica nie pozwoliły i tym razem ani żadnym innym.

Przecież jakby ci ludzie wiedzieli, kto z kim, ilu na ilu i że barwy uratowałem i do boju stanąłem dzielnie w szeregu pierwszym, to by mi pomnik obok Lenina na placu Centralnym stawiali już i teraz.

– Do bierzmowania się zagoi, spoko. – wykorzystując zmodyfikowane na potrzebę chwili powiedzenie weselne udawałem twardziela.

Tata wrócił po piętnastej, bo na 14,15 chodził na Szklane Domy do kościoła. Jeśli ten kościół już wtedy był. Bo może wrócił o 14,15, ze względu na brak kościoła na Szklanych Domach?

Godzina w te czy we w te? Obita morda miała to w dupie.

Zadowolony nie był, ale zrozumiał. Chuligaństwo, szczególnie to około meczowe było sprawą znaną i każdemu mogło się przytrafić niespodziewane spotkanie z agresją uliczną okołomeczową.

– Nie idziesz do szkoły w tym tygodniu, trzeba cię podleczyć – zapadła decyzja.

– Fajowo. – pomyślałem i już miałem się uśmiechnąć pod nosem ale ból połamanego nosa nie pozwolił. I dobrze. Trzeba się było maskować i strugać męczennika.

I wszystko było by pięknie i cudownie gdyby nie przypadek. A na imię mu było „Tempo”. Gazeta sportowa, teraz pod Niemcem czy innym dziadem wydawana, wtedy nasza, Polska, sportowa gazeta o wszystkim i wszystkim do sześcianu w sporcie.

Postanowiłem sobie jak co dzień zakupić gazetę w celu przeanalizowania wyników sportowych wszystkich dyscyplin sportowych. Polazłem więc do kiosku a pod moją nieobecność naszli mnie , martwiący się nieobecnością w szkole koledzy. I to ci, których wytypowałem na moich towarzyszy niedoli i wypadu za miasto.

Kurka wodna, ale ja to jestem tuman. Zapomniałem im przedstawić co mają zeznawać jak by co. A to „jakby co” właśnie nastąpiło pod moją nieobecność a miało nie nastąpić. Wtedy przed rodzicami byli jak na spowiedzi. I niechcący mnie pogrążyli. Że nigdzie nie byliśmy razem i jaki Ojców? Staruszkowie się wściekli bardzo, nie powiem, ale nie chcieli dobijać obitego i jakoś im, w miarę bezboleśnie w ciągu tygodnia przeszło.

A Duch Święty załatwił resztę. I białka z jaj. Na bierzmowaniu wyglądałem jak z żurnala.

I nauka na przyszłość pozostała. Że zdrowie i życie ważniejsze jest od klubowych i innych barw.

Jeszcze jedno spięcie z chuliganami sportowymi miałem po awansie Hutnika do pierwszej ligi. Ale to nie był ten kaliber. Można by to określić mianem dziecięcej pomyłki w piaskownicy pełnej gówna.

Po meczu ważnym bardzo, kibice ruszyli z Suchych Stawów na Plac Centralny, obwieszczając awans ludziom dzielnicy. Czekałem na ten tłum na wysokości osiedla Ogrodowego, w grupie podobno raźniej a i sukces świętować chciałem ze znajomymi. Odziani w szaliki, z flagami, młodzi ludzie szli całą szerokością ulicy a nawet alei. Kiedy byli już na mojej wysokości, z tłumu wyskoczyło trzech gości, którym alkohol zagotował mózgi i zaczęli biec w moją stronę. Doskoczyli do mnie i zaczęli mnie wyzywać.

– Ty wiślacka szmato! Ty psie! – darł się jeden.

– To kibic Cracovii! On chodzi na Cracovię! Zajebać go!

I pewnie bym się tym nie przejął, w końcu nie dość, że Hutnikowi najczęściej i najmocniej kibicowałem, to jeszcze reprezentowałem go jako zawodnik sekcji siatkówki.  Niestety, jeden z atakujących konusów zbliżył się na odległość kilkunastu centymetrów i wyprowadził prawego sierpowego. Refleks jednak miałem, zrobiłem unik i jego konusowata pięść tylko mnie musnęła po policzku. W głowie zaiskrzyło się na czerwono i mózg wydał komendę: w nogi. Trzech na jednego to banda łysego. Nie było czasu na tłumaczenie debilom kogo chcą zlać a i tłum mógł zareagować rożnie. Ruszyłem sprintem odpychając jednego z atakujących i kiedy już byłem w odległości kilkunastu metrów od agresorów i tłumu, dostałem szewskie pasji, czy może raczej ataku przeogromnego wkurwienia. Zatrzymałem się i klnąc na czym świat stoi zacząłem wracać z powrotem.

– Co wy sobie myślicie kutasy jebane? Zawodnika bijecie? Zawodnika swojego klubu? Pojebało was debile? – będąc metr przed nimi wyciągnąłem legitymację zawodnika Klubu Sportowego Hutnik Kraków zacząłem jedną ręką okładać najbliższego debila a drugą machać innemu papierkiem przed nosem. Gości zamurowało. Z tłumu wyskoczyło kilka osób, kolegów z osiedla i sprawa została wyjaśniona. Bezpiecznie mogłem udać się do Centrum i świętować awans HKS u.

Ale spokojnie już nie było. W głowie zostało do dzisiaj, że fanatyzmu trzeba się wystrzegać jak ognia. Bo on do niczego dobrego nie prowadzi. W sporcie, życiu czy polityce. I nawet w religii.

 

M6. Royal-dur

M6. Royal-dur

 

Rok 1991 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały szczególnie huczne zabawy urodzinowe. Regularne zabawy alkoholowe miały już być od tego czasu nie tylko niezależne od rodzicielskich zgód, ale i w jakimś sensie gwarantowane majestatem prawa. Rodzicom nie wypadało już truć, że dopiero-co-młodzież a już popija. Oczywiście jeśli ta robiła to okazjonalnie i z klasą.

Ani okazjonalnie, ani z klasą robić tego nie potrafiłem. W końcu poza byciem prawie pankiem, byłem też sportowcem – w obu tych rolach społecznych lało się obficie, nieraz do tzw. porzygu, a jeśli forma sprzyjała, to i do nagłego końca filmu bez napisów.

Królował tzw. spirytus techniczny o dumnej nazwie Royal. Ktoś tym płynem na dalekim zgniłym Zachodzie mył szyby i inne pierdoły – a my rozcieńczaliśmy go przed spożyciem wodą. Pięć flaszek robiliśmy z litra – a jak fantazja dopisywała, to i zwiększało się moc mózgojebczą, robiąc z litra sztuki cztery. Do tego po latach okazało się, że wspieraliśmy mafię, która na „imporcie” z zachodu tego trunku wzbogacała się na naszej młodzieńczej głupocie.

Na osiemnastkę Cześka, spirytus Royal, rozrabialiśmy w kilku u Adama Filipa. Temperatura napoju jeszcze nie zdążyła opaść do poziomu zgodnego z regułami sztuki kulinarnej (trzeba było używać przegotowanej wody), a już dwa flakony, zagryzione czekoladą, poszły zebranym w trzewia. To był początek. Potem ruszyliśmy z dwiema siatami butelek z napitkiem do Staszka, zahaczając jeszcze po drodze o Baśkę. Koleżeńskie spotkanie pod śmietnikiem musieliśmy oblać koniecznie – i kolejne dwie butelki pękły niczym bańka mydlana. Można było na humorku wracać do domu.

Spirytus czyścił nam wnętrza jak coca-cola zardzewiałe części samochodowe. Za spożywanie bez orientacji we własnych mocach przerobowych organizm pokarał mnie tak oto, że w łóżku niechcący zacząłem naśladować zachowania wieloryba. Nie mogłem nic poradzić – nogi nie działały. Mama z tatą nie ucieszyli się za bardzo z mojego wejścia w dorosłość. A może to była wina czekolady? Przecież kiedyś dostaliśmy z bratem czekoladę z darów i trzymaliśmy ją ponad rok czasu, bo żal nam jej było zjeść, aż ta pokryła się pleśniowym nalotem i nadawała jedynie do śmieci. Wiec kto wie?

Pierwszy kontakt z alko miałem gdzieś koło piętnastego roku życia. Już wtedy słyszałem, że z życiem się rozmija, ten co Barbakanu nie pija. Barbakan to było piwo lokalne, nasze krakowskie, najczęściej dostępne w sklepach spożywczych lub dzielnicowych piwiarniach. Jako że wyrośnięty byłem ponad metrykę, to i Barbakan kupowałem bez problemów – jeśli był, bo z tym piwem, jedynym dostępnym w tych czasach, to było tak, że zanim wchodziło na sklep, to już zdążyło wyjść. Tylu było chętnych, mimo tego, że kawałki drożdży, które pływały w niektórych butelkach Barbakanu, były wielkie jak gluty. Ale i na to była rada. Należało zastosować odpowiednią technikę trzepania szkłem, aby rozpuściły się na amen – i można było rozsmakowywać się w smaku i aromacie.

Poznawałem swoje możliwości ostrożnie. Dwa bronki były w tym okresie porcją, która pozwalały milej kontemplować szarą rzeczywistość. Inni smakosze – gitowcy z osiedla wraz z Cyganami z os. XX-lecia PRL (dzisiejszego Albertyńskiego) – mieli potrzeby większe, co objawiało się piciem jabcoków tak, jak ja piłem do obiadu kompot. Nie powiem, że niedobry był ten ich kompot powszedni – ale bałem się wchodzić w takie tematy poważniej, pomny wersów z dalekich Bieszczad:

 

Wnętrze moje przepalone
Szlag mnie trafia gdzieś od środka
Pali, piecze, rwie i szczypie
Każdy patrzy w moją stronę
Jeszcze trochę mi zostało
W mej butelce gdzieś na dnie
Krzyczę, choć nie mogę krzyczeć
Wypić już nie mogę też

Już się chwieje prawa strona
Lewa już zaczyna też
Twarz jest cała sinoczerwona
Gdzieś znowu gryzie kolejna mysz
Ciało me lekkie się wydaje
Zawroty głowy, tracę świadomość
Dusza odchodzi, lecz wrak zostaje
Czuje że płacę za dwulicowość

Koniec, leżę w blady samotnie
Koniec, a nade mną krzyż
Koniec, w tym roku jest okropnie
Koniec, kolejny będziesz Ty
Kolejna będziesz Ty
Kolejni będziecie wy
Jabolowe ofiary!*

*(KSU, fragment utworu „Jabolowe ofiary”)

 

 

Do takiego stanu nie chciałem się doprowadzić i wierzyłem że pijąc jabcoki tak mogę skończyć. Wybrałem więc drogę spokojniejszą.

W pierwszej osiemnastce w życiu – u Andrzeja z bloku nr 6 – uczestniczyłem mając lat 16. Jakież to było party! Stół zastawiony jak na ślubie: sałatki jarzynowe, szyneczki i do tego oryginalna wódeczka wystana w sklepie, a może i zakupiona w Peweksie.

Żeby uczestniczyć w tym wydarzeniu, w domu musiałem użyć podstępu. Powiedziałem niespodziewanie, że jadę w odwiedziny do dziadków do Leszczyny. Mama była przeszczęśliwa. Zamiast Leszczyny wpadłem na mecz siatkówki Hutniczka, a potem zaparkowałem się u Andrzeja.

W kącie pokoju stał gramofon, a na gramofonie – płyta „Spokojnie” Kultu. Kilka kielonków poleciało pod szyneczkę i w osiedle poszło chóralne:

 

Niejeden z nas się onanizuje,
Niejeden zatruwany lub sam truje
.*

*(Kult, przekłamany fragment „Niejeden”)

 

– Nie no, kurwa, panowie, ale to nie tak – zaoponowałem.

– Młody, spokojnie, oni tak na koncertach śpiewają – podpowiedzieli  Andrzeje, którzy w muzykę mnie wprowadzali najrzetelniej jak tylko się dało.

– Aha, chyba że tak – przyjąłem wyjaśnienia za dobrą monetę.

Wspólnota kielonków zadziałała. Raz popite, raz zakąszone i już pospołu z adapterem ryczeliśmy: Niejeden z nas się onanizuje…

„Spokojnie” towarzyszyło mi zawsze. Na każdej imprezie. Paliło głośniki i słuchawki, stawiało na nogi, pozwalało marzyć, myśleć i żyć. Przypominało o zwycięstwie dobra nad złem. O nadziei z tym związanej. Na sylwestrze w Szczawnicy, który spędzałem z Kasią – moją jedyną narzeczoną na zawsze – przesłuchałem ze 20 razy „Jeźdźców” pod rząd  i tłumaczyłem jakiemuś kolesiowi, o co w tym kaman. I on kaman ze mną te ze 20 razy. Ryczeliśmy jak bobry.

 

Czwarty jedzie z nimi,
On potężniejszy jest od tamtych trzech
On niesie ci miłość i wiarę
I miłość i wiarę, nadzieję dla ciebie ma
Niesie ci słońce i gwiazdy
On potężniejszy jest od tamtych trzech.*

*(Kult, fragment utworu”4 jeźdźcy)

 

Posiadanie i katowanie płyt i kaset to był krok pierwszy. Po jakimś czasie musiałem wykonać kolejny. Ale sama obecność w świecie nagranym i odtwarzanym to za mało – przychodzi nieodparta potrzeba, żeby stanąć tu i teraz twarzą w twarz z tym człowiekiem, który to nagrał.

Pierwsza sztuka muzyczna, na którą ruszyłem gdzieś w 1989 roku , miała miejsce na hali Wisły – tej hali, co się ją nazywa „starą”, bo na „nowej” to koncertów nigdy nie było (na tej „starej” też nigdy nie powinno być, ale to inna historia). Ktoś gdzieś sobie wymyślił projekt pod hasłem Krajowa Scena Młodzieżowa. Trafił w sedno: halę wypełnił tłum ludzi głodnych dźwięków. Chyba Róże Europy grały, Sztywny Pal Azji – to pamiętam. Jednak całe wydarzenie zapamiętałem z dwóch innych powodów.

Pierwszym był skin-terrorysta. Ruch skinheadowski, który miał swój złoty czas na przełomie lat 80/90., muskuły prężył między innymi na koncertach. Koncert na Wiśle był pierwszym, podczas którego na własne oczy zobaczyłem, jak łyse pały pokazały swoją nieziemską głupotę i niewyobrażalną agresję. I to utkwiło mi w głowie bardziej niż którykolwiek z wykonawców.

Oczywiście poza KSU. To, co załoganci z Bieszczad wyprawiali na scenie, wypaliło na nieskalanym jeszcze takimi doświadczeniami organizmie takie piętno, że zespół stał się po wsze czasy jednym z moich najbardziej lubianych w całej Polsce Ludowej a potem w jej kolejnych mutacjach.

Ale ja o skinie jeszcze chciałem. Wielkim, pierdolonym, łysym, który w pojedynkę sterroryzował pół hali i dumny ze spełnionego obowiązku, a przy tym najebany wzorowo, poszedł w pizdu. Ludzie schodzili mu z drogi, a jeśli ktoś nie zdążył albo nie zauważył, dostawał cios z pięści albo z potężnego glana. Na smutne pożegnanie, skin, nabuzowany jak knur w chlewie, trzepnął w twarz jednego z fotoreporterów. Nie, słowo „trzepnął” tego nie oddaje – on wyprowadził cios prosty, ze skumulowaną gigantyczną agresją, przez aparat fotograficzny z dużym obiektywem, parkując ten aparat prosto w twarzy fotografa. To musiało boleć strasznie. Krew sikała z pokiereszowanej twarzy obficie. A z przeszło tysięcznej publiczności nikt nie zareagował. Ochrona też… Zaraz, jaka ochrona? Przecież wtedy nie było jeszcze żadnej oficjalnej ochrony!

To było wszystko obce i niezrozumiałe. Jeśli tak mają wyglądać koncerty popołudniowe, to chyba coś jest nie tak – myślałem lekko przerażony.

Na szczęście ten nastrój przełamało KSU. Siczka wpadł na scenę w skórzanych buciorach po kolana, jak jakiś banderowiec z lasu. KSU – Kurwa Sami Ukraińcy, pomyślałem, bo i tak rozpracowany skrót nazwy zespołu funkcjonował wśród fanów. Wszyscy punkowo nawaleni, ale z klasą. Poczułem się jak w niebie. Niebie dla miłośników muzyki punk rockowej. Riffy proste, teksty proste, tak proste, że średnio ogarnięty młody człowiek dostawał spazmów. Na sali rozpierdol, euforia – jakby papież papieżowozem wjechał na rynek małego miasteczka i rozdawał darmowe różańce z diamentami. Posrałem się po raz pierwszy.

Nie próbuj nigdy iść pod prąd
Nie próbuj nigdy szukać przyczyn
Z szeregu nie wyłamuj się
Bo jesteś niczym, niczym
Nie próbuj nigdy mówić nie
Nie próbuj nigdy szukać przyczyn
Jednostka wszakże zerem jest
Ty również jesteś niczym

Nie po to urodziłeś się
By z góry patrzeć na tłum szary
Jesteś niewielkim elementem
Z numerem w aktach zapisanym
Idź pod prąd!*

*(KSU, „Iść pod prąd”)

 

Zagrane kawałki wystrzeliły mnie w kosmos. Wiedziałem już doskonale, że przeżywanie muzyki na żywo niesie niespotykane pokłady energii, ale nie wiedziałem, że przez kolejne kilkadziesiąt lat będę z tego czerpać garściami. Najpierw jako fan. Potem – jako uczestnik tras koncertowych i współorganizator. Ale z roli fana nie wyszedłem nigdy. Taka rola pasuje mi najbardziej.

 

 

***

 

 

Plakat wypatrzyłem, łażąc po Nowej Hucie. A na plakacie stało, że zagra Kult. Ten Kult, co skradł moją duszę, miał zagrać w Nowohuckim Centrum Kultury. Wiedziałem natychmiast, że będę i że popłynę. I marzyłem, i bałem się trochę – bo konfrontacja takiego wyobrażenia z rzeczywistością czasem boli.

Bilety zakupiłem odpowiednio wcześniej, żeby ich dla mnie nie zabrakło w dniu koncertu. Kiedy ten dzień wreszcie nadszedł, leciałem na miejsce jak oszalały – i tam się okazało, że chuj bombki strzelił. Że Kult tego dnia jednak nie zagra, bo coś tam coś tam. Rozczarowanie było wielkie. Czy ja tego kiedykolwiek na żywo posłucham? – powracało co pięć minut pytanie.

Po latach któryś z fanów Kultu wydał z koncertu w NCK bootlega. Do dzisiaj twierdzę, że Kult nigdy w NCK nie zagrał – a jeśli już, to na pewno nie dla mnie.

 

 

 

***

 

 

Pierwszy koncert Kultu zaliczyłem więc dopiero w klubie Pod Przewiązką na Bydgoskiej, gdzieś w 1990 może 1991 roku. Klub wyróżniał się tym, że był niski i praktycznie nie posiadał sceny. Do tego przypominał długą i wąską kiszkę, średnio nadającą się na większe koncerty. Szczęśliwie ja byłem wysoki i mogłem nawet z większej odległości zobaczyć tych których tak bardzo lubiłem. Ludzi była masa. Klubo-kiszka wypełniła się w całości.

Pamiętam, jak Kazik w dżinsowej katance wyśpiewywał ze sceny – niewielkiej, ledwie głowa mu wystawała ponad poziom publiczności – swoje obserwacje świata, okraszone dźwiękami kolegów. Konfrontacja świata znanego z kaset i płyt z tym, co na żywo, odwlekła się, ale przebiegła bez oporów. Cały to kupiłem, cały w to wszedłem. Od tamtego czasu – mamy rok 2016 – opuściłem w Krakowie wszystkiego dwa koncerty Kultu i to z powodu obowiązków zawodowych, nie innych. Chyba się lekko przywiązałem, tak sądzę.

Znajomi zostali zarażeni Kultem tak mocno, że któregoś razu na koncert do Rotundy polazło ze mną 15 osób. Każdy chciał się na własne uszy i oczy przekonać, że odbiór na żywca to niesamowite przeżycie. Zespół nie zawiódł – a ja mogłem być z siebie dumny, że nie naopowiadałem znajomym bajek. Po koncercie ciągle mocno przeżywaliśmy sztukę i ktoś poszedł o krok dalej:

– Zróbmy sobie zdjęcie z Kazikiem!

Większość podchwyciła zadowolona, ale zaraz padło pytanie: ale jak go wyciągnąć z garderoby? I wtedy wszyscy spojrzeli na mnie.

Kiedyś musiała nadejść chwila prawdy i spotkania twarzą w twarz z własnym idolem. Towarzystwo wydelegowało, połechtało, zmobilizowało i zacząłem knuć, jak tu się dostać za scenę. Ochrona zaczęła sprzątać salę z ludzi i wypraszała ich do rotundowego przedpokoju. Gdy tylko straciła na moment czujność, przemknąłem prawą flanką do zespołowej garderoby, która w Rotundzie znajduje się na piętrze za sceną.

Z walącym sercem wbiegałem po schodach i w połowie drogi wpadłem prosto na niego. Siedział na schodach i palił papierosa.

– Cześć.

– Cześć. Ja do ciebie. Jestem Tomek – ośmielony tym, że to on pierwszy zagaił, pozbyłem się tego dziwnego napięcia i spokojnie wyłożyłem, z czym przychodzę: – 15 osób przyprowadziłem dzisiaj na koncert. I wiesz, bardzo byśmy chcieli zrobić sobie z tobą zdjęcie. Da radę?

– Jasne. Tylko zaraz mam mieć wywiad. Może za chwilę? – odpowiedział.

– Dobra. To będziemy czekać przed salą – poinformowałem i trochę nie wierzyłem, że to się uda, ale zaraz moją niepewność rozwiała zmiana decyzji.

– Albo pójdę teraz, prowadź. Naprawdę 15 znajomych przyprowadziłeś? – pytał Kazik w drodze. Może chciał się upewnić tylko, czy dobrze usłyszał, ale w głosie czułem zadowolenie.

Radość Gómiego, nastoletniego fana, możecie sobie wyobrazić: gość, który jest dla ciebie wzorem, idolem, znajduje dla ciebie chwilę czasu. To się zapamiętuje na resztę życia. Zwłaszcza kiedy facet dłuższą chwilę rozmawia z tobą o płytach, koncertach, planach, jakbyście takie dyskusje prowadzili co tydzień. Bardzo byłem rad, znajomi także, zdjęcia mamy na pamiątkę. A od spotkania z Kazikiem, chociaż nie od razu, zaczęła się znajomość, a potem i silne kolegowanie.

M5. Tech-moll

M5. Tech-moll

 

W szkole średniej towarzystwo mieliśmy bardzo fajne, a klasa była złożona z samych chłopaków. W innych klasach dziewczęta się trafiały, ale że dziewczęta w szkołach budowlanych niekoniecznie były jak Celina z piosenki Staszka Staszewskiego, to żalu wielkiego i zazdrości w nas nie było, że akurat nam panien nie przydzielono na stan.

 

Tę burzę włosów każdy zna
Przy ustach dłoni chwiejny gest
Tak to Celina Celina Celina jest
Jak hejnał grzmi jej śmiech
Gdy całe miasto śpi
Nie wytrzeźwiała od soboty
Balet trwa już cztery dni
I w twiście wozi się w piorunach klipsów
Na potłuczonym szkle.*

*(Kult albo KNŻ, albo Stanisław Staszewski, fragment utworu „Celina”)

 

Cuda takie jak wyżej zdarzały się w naszym przypadku tylko w piosenkach – codzienne życie było mniej rozrywkowe, a już zwłaszcza jeśli chodziło o kobiety. Tych nie znaliśmy za dużo. A te które mijaliśmy na korytarzach, to ani burzy włosów, ani zamiłowania do baletów nie miały.

Samcze klasy generowały jakieś tam patologie. Pijaństwo – krzywa wznosząca. Kultura osobista – równanie w dół. Brak akceptacji dla istniejącego systemu i notoryczne niepodporządkowywanie się względem panujących i narzucanych nam przez system zasad. Na przełomie lat 80. i 90. doświadczyliśmy działania systemu na sobie bardzo mocno. Siebie i kolegów mogę usprawiedliwiać tylko tym, że rozpoczęliśmy naukę w czasach, w których tego, co było jeszcze niedawno, miało zaraz już nie być, ale tego, co miało nadejść, jeszcze nie było – i nie wiadomo było, co to będzie. Taki to był czas przełomu. I w tym galimatiasie my. Młodzi, piękni, nabuzowani i buntujący się na zastaną rzeczywistość szkolną.

Klasa TA, do której mnie przydzielono, to byli najlepsi z najlepszych.  Najlepsi na egzaminach i z najlepszymi ocenami na świadectwach. Mieliśmy być, zgodnie z założeniem systemu panującego wtedy, przodownikami. W pracy i w nauce. Bystrzy, mądrzy ale przede wszystkim posłuszni. Tego chciał od nas system. Ale wyszło jak wyszło.

Z kolegami wąchaliśmy się krótko. Większość znała się z osiedli, podstawówek czy klubów sportowych. Jako prima sort mieliśmy obowiązek godnego reprezentowania szkoły, kraju i galaktyki. Na tle szaroburej szkolnej masy miały nas, prymusów, wyróżniać białe koszule i krawaty – taki przynajmniej był plan naszej wychowawczyni-rusycystki i komunistycznej dyrekcji naszej placówki. Tak, tak, komunistycznej. W roku 1988 taki ustrój panował w Polsce Ludowej, a skoro nasza szkoła była w Polsce, to i ustrój ludowy ją obejmował. Całym sobą.

No ale zaraz – że niby my,  dzieci robotników i ludności napływowej ze wsi i miasteczek, mieliśmy się na co dzień nosić jak do kościoła? Tak nie budiet.

Bliższa nam była moda dżinsowo-flanelowa, a wygodę sportową przedkładaliśmy nad niezdrową elegancję, w którą nas sztucznie wtłaczano. Na dodatek zaczęły się pokazywać dekaty z Turcji. No wiecie, takie jeansy z białymi, wytworzonymi chemicznie plamami, paskudne jak diabli, które z powodu braku czegokolwiek, podbiły krajowy świat mody. Nasz bój o wolność w ubiorze trwał ponad pół roku i zakończył się naszym pełnym sukcesem – mogłem sobie chodzić w katanie Lewisa z wyszytym własnoręcznie napisem Kult, w kraciastych flanelowych koszulach które tato przynosił z kombinatu, a że były ładne i trwałe, to szkoda ich było tacie do ciorania w pracy, i miałem w nich, początkowo nie za chętnie, paradować w szkole. Koszule flanelowe za jakiś czas stały się znakiem rozpoznawczym muzyków uprawiających grunge oraz ich słuchaczy, i wtedy okazało się, że dzięki kombinatowi i tacie byłem modny dużo wcześniej.  Koledzy metalizujący mogli się nie obawiać o swoje długie włosy, których chciano zakazać, a reszta po prostu przestała sobie zawracać głowę codziennym zakładaniem krawata i niebieskiej albo białej koszuli. Mogliśmy być znowu sobą.

Przecieraliśmy szlak dla nowego w szkole, a nowe nadchodziło jak w piosence Tiltu.

 

„Mieszkańcy miasta i przyjeżdżający
Tacy zmęczeni i tacy cierpiący
Przeklinający swój codzienny los
Słyszałem także taki głos

Jeszcze będzie przepięknie |
Jeszcze będzie normalnie
Jeszcze będzie przepięknie aaa…”*

*(Tilt, fragment utworu „Jeszcze będzie przepięknie”)

 

Męczyć się nie chcieliśmy, cierpieć za miliony i przeklinać los też nie było nam w smak, więc robiliśmy wszystko, żeby pięknie i normalnie w naszym otoczeniu było jak najszybciej. I udawało się nam to nie najgorzej.

 

 

***

 

 

Preferencje muzyczne w naszej klasie rozchodziły się w dwóch głównych kierunkach. Jednym podążali miłośnicy rocka szerzej rozumianego i punk rocka. Drugim – fani metalu. Wzajemnie się tolerowaliśmy, nawet szanowaliśmy bardzo, ale do zmiany upodobań trudno nam się było nawzajem przekonać.

W moim rockowo-punkowym  światku często spotykaliśmy się z kolegami – siedzenie, gadanie, picie piwa, słuchanie muzyki. Tak spędzaliśmy wolny czas i był to dobry okres dla poznawania nowości krajowych i zagranicznych, które pojawiały się jedna za drugą tak, jakby chciały nadgonić stracone lata. Całą tę masę dobra trzeba było z grubsza chociaż ogarniać i sprawdzać, co nam leży.

Na jednym z takich posiedzeń gospodarz – Marcin zwany Kurą – odpalił kasetę zespołu, który wcześniej ktoś polecił jemu.

– A słyszeliście Hey?

– Nie. A co to?

– Fajnie grają, laska na wokalu jest i tak chrypi, jak śpiewa. No tak… Tak super.

– Nasza Janis Joplin? To dawaj na magnet, posłuchamy.

Ziarno zostało zasiane. Za tydzień miałem kasetę Hey w swoim zbiorze.

W taki sposób najczęściej zarażałem się nowymi rzeczami. Polecane zespoły czy poszczególne płyty były już rozpracowane przez znajomych i nie trzeba było tracić czasu na samodzielną selekcję. Duży zbiór zagranicznych dźwięków mieli Talent i Szwagier – i to oni wprowadzali nas w strefę muzyki importowanej. Płyty kopiowało się na potęgę – niestety –ceny płyt wykonawców z Zachodu nie były na każdą kieszeń, a i wielu pozycji w Polsce nie było jak kupić.

The Offspring, Body Count, Rage Against The Machine, Nirvana, The Police, Sting, Sex Pistols, Dead Kennedys, The Exploited i wiele, wiele innych… Maglowało się to dniami i nocami – w walkmanach, magnetofonach, wieżach, radiomagnetofonach samochodowych, a potem jako CD, a już pod koniec wieku XX, w komputerach. Do dzisiaj nie wszystko, co zdobyłem w tamtym czasie, udało mi się zamienić na oryginalne wydawnictwa – ale zdecydowaną większość, ku chwale muzyki, zalegalizowałem drogą kupna.

Nasze bogate zbiory pozwalały na budowanie tzw. klimatu podczas imprez wszelakich.  Moje urodziny u rodziców na działce, grille na działce u Grubego czy posiadówki u niego. Spotkania z okazji święta wolnej chaty gdziekolwiek, u kogokolwiek – u Ogona, Kury, Talenta, Szwagra, Sowy i innych, bo przecież szkolna ekipa uległa uzupełnieniu o znajomych naszych znajomych.

Dograliśmy się świetnie. Zorganizowanie sylwestrowego wypadu dla 40 osób było jak bułka z masłem. Doszliśmy w pewnym momencie do takiej perfekcji, że – tu ukłon w stronę Skowrona i Boćka – wyruszaliśmy wynajętym autobusem z zaopatrzeniem jak na wesele: jedzenie, alkohole i koniecznie miniwieża do odtwarzania muzyki. I uwierzcie na słowo, mimo naszej perfekcji, zorganizowanie tego wtedy nie było takie proste jak dziś.

Muzyczną stroną takich imprez zajmowałem się najczęściej osobiście. Raz, że moja kolekcja była bogata i dobrze się w niej poruszałem, dwa, znałem gusta moich przyjaciół i umiałem zagrać tak, żeby parkiet pękał w szwach. No i gusta mieliśmy wtedy zbliżone. Bo kilkanaście lat później trochę się nasze muzyczne miłości porozjeżdżały.

Od jednego z pierwszych sylwestrowych wypadów nowy rok – przez kilka kolejnych lat – rozpoczynaliśmy „standardem”. To znaczy: utworem obsadzonym w tej roli przez Ogona. To znaczy: „Hipisówką” Kobranocki.

 

„Wolna myśl, swobód mit
Wata, którą możesz sobie uszy zatkać
Tak, jak ptak łapie wiatr
Gdy zwiększyła, gdy zwiększyła mu się klatka

 

Klatka słów, w której znów
Jeszcze raz i jeszcze raz masz się urodzić
Zwykły fałsz, że co masz
To pływanie, to żegluga z dziurą w łodzi

Modlitw szept w usta wbiegł
O stosunkach, o stosunkach przerywanych
Głupi pech i lęk klech
Na głupotę, na durnotę przekuwany

Wiara w cud, mrowie złud
Które ty opłacasz swoją mrówczą pracą
Dokąd pójść, zewsząd gnój
Zwykły znój, za który nigdy nie zapłacą

Znów zabijają w nas młodość
Znów zabierają nam wolność

Wolna myśl, swobód mit
Wata, którą możesz sobie uszy zatkać
Tak jak ptak łapie wiatr
Gdy zwiększyła mu się klatka”*

*(Kobranocka, „Hippisówka)

 

Zabijanie młodości i zabieranie wolności urządzaliśmy sobie sami – wlewany alkohol czynił nam to z wysokoprocentową skutecznością. W każdy kolejny nowy rok wchodziliśmy z mocnym postanowieniem naprawy i poprawy, a każdy kolejny stary rok żegnaliśmy ze świadomością, że znów nic z tego nie wyszło.

 

„Komu dzwonią, temu dzwonią
Mnie nie dzwoni żaden dzwon
Bo takiemu pijakowi
Jakie życie taki zgon, zgon, zgon, ta-ra-ra
Bo takiemu pijakowi
Jakie życie taki zgon, zgon, zgon”*

* (Szwagierkolaska fragment utworu „Komu dzwonią”)

 

Ten przerażający kawałek Szwagierkolaski właził w łeb z ponurym uśmiechem i za nic nie chciał z niego wyjść. Nic dziwnego, że został następnym sylwestrowym hymnem.

S4. Przy zielonym stoliku

S4. Przy zielonym stoliku

 

Pod koniec siódmej klasy pan Jasiek wuefista dostał robotę w Austrii. Nie jako nauczyciel od fizycznego wychowania, tylko jak robotnik od fizycznej roboty, ale za to z pensyjką razy dziesięć. Trzeba było być skończonym debilem, żeby się zastanawiać nad taką szansą. Więc się nie zastanawiał. Spakował się i pojechał. Mądra, męska decyzja. Zamajaczyła u mnie natychmiast okazja powrotu do futbolu. Barcelona czy Liverpool, zapewne z wielką niecierpliwością czekały na mój powrót. Ale się nie doczekały, bo przyszedł pan Witek Kobędza. Kiedyś, przed potopem szwedzkim siatkarz, a po trzech rozbiorach, trener siatkarskiej drużyny Hutnika. Wspaniały człowiek.

I znowu nie było wyboru. W końcu system już we mnie inwestował. Swój  i mój czas. Resztę trzeba było sobie ogarnąć samemu.

Pan Witek wziął nas w obroty na full. Nie było przeproś, ale nie było też musu.

– Jak chcecie coś osiągnąć w sporcie to trzeba zasuwać. Zasuwać co trening na maksa! Dawać z siebie wszystko! – komunikował przed treningiem i szedł na papierosa, jednego, drugiego i piętnastego.

A myśmy zasuwali. Ja za dziesięciu, bo mi zaimponowało to, że gdzieś mogę dojść, a koledzy za pół, bo mieli talent i myśleli, że już są gwiazdami, bo mają talent.

Po jakimś czasie, moje chude witki zaczęły się układać w siatkarskie wzory. Stałem się przykładem świetnie blokującego, na sucho, bez piłki, zawodnika. Dla talenciaków był to szok.

– Ta pokraka, wyrwana piłkarskiej durnocie na siłę, to beztalencie siatkarskie, ma być wzorem dla nas? On ma nam pokazywać, co i jak mamy robić? – zapewne myśleli sobie – Noż, kurwa bez jaj.

Ale to ja miałem jaja, przetrwałem docinki, podkładanie nóg, kopniaki, i flegmy pod nogi. Zawziąłem się i już. No i zostałem w końcu zaakceptowany przez kolegów. Z podniesiona przyłbicą mogłem więc planować siatkarski obóz. Pierwszy i jak czas pokaże, nie ostatni w moim życiu. Do tego miejscowość wyjazdu, Łapanów, który był niedaleko od Krakowa, Huty Nowej i jeszcze bliżej dziadków i Leszczyny ukochanej. Zapowiadało się wystrzałowo!

Obóz był fajny. Pierwszy, sportowy, wymarzony obóz. Pełen zawodników Hutnika różnych sportowych dziedzin: lekkoatletów, siatkarzy, piłkarzy ręcznych i może jeszcze kogoś tam.

Hutnik w latach osiemdziesiątych miał w rozgrywkach ligowych najwyższego szczebla siatkarzy, koszykarzy, piłkarzy ręcznych i nożnych, koszykarki oraz lekką atletykę! Piłka kopana dopiero w 1990 roku doszła do I ligi co prawda, ale przez mnogość lig piłkarskich, II liga była już nie byle czym. Co do koszykarek, nie wiem na jakim poziomie występowały i proszę o wybaczenie.

Sportowo była to potęga godna Huty imienia samego Lenina, matki żywicielki dziesiątek tysięcy ludzi, sztandarowej budowy naszych okupantów z ZSRR. Sport był wtedy jedną z podstaw życia. Dla mnie i moich kolegów, dla całej dzielnicy. Wielkiej, majestatycznej, zielonej, pachnącej koszoną wiosną trawą i całorocznymi wyziewami z kombinatu. Z małymi socrealistycznymi blokami starych osiedli z lat 60 tych, i blokowiskami za ulicą Kocmyrzowską, po jej zachodniej stronie. Dziesiątki tysięcy ludzi i my. Podkręcane vibo vitowitem dzieciaki z Nowej Huty.

Kombinat i hutnicy dawali na sport kasę, może nie wszyscy chętnie, jak mój tata, ale obowiązkowo. Przy comiesięcznej wypłacie ściągano pieniądze przeznaczane na sport a konkretnie na klub Hutnik. Zawodnicy byli zatrudniani na wydziale W 97, jak się nie mylę, na którym mieli godne siebie etaty. Tym sposobem mogli uprawiać sport wyczynowo i nie zawracać sobie dupy robotą na kombinacie.

Hale, sale, obozy sportowe, boiska, piłki, obuwie jakie takie i możliwość rozwoju i rywalizacji. Kto chciał mógł próbować się sportować. Mnie to wchłonęło. Po całości. Dlatego pojechałem na obóz sportowy z wielką radością.

Szkoła w której spaliśmy, przerobiona została w ten wakacyjny i obozowy czas, na hotel ósmej kategorii. Sale, w których naukę zawodu zdobywał brat mojej mamy, wujek Staszek z Leszczyny i jego koledzy, zmieniły się na pokoje do spania i wypoczynku. Małe, skromne kilkunasto osobowe kołchozy. Śmierdzące potem, krwią a nawet kałem.

O ile  pot i krew nabywało się na treningach, to kał był efektem wewnętrznych rozliczeń pomiędzy młodymi ludźmi. Niezbyt eleganckich, żeby nie rzec gówniarskich, chamskich i wstrętnych, ale młodość w latach osiemdziesiątych rządziła się swoimi zasadami, nie tak drastycznymi jak dzisiaj, na szczęście. Zwłaszcza jeśli dotyczyło to chłopców z Huty.

Pierwsza akcja z ekskrementami ludzkimi miała miejsce pod prysznicem.

Gdzieś w  połowie obozu, jak co dzień, grupy zmęczonych, zapoconych i brudnych sportowców rozpoczęły potreningowe przemieszczanie się pod prysznic po południowych zajęciach,. I jak szybko tam docierały, tak szybko dokonywały ucieczki. Kolejnych, spragnionych kąpieli, nastolatków witał wielki, śmierdzący kloc, występujący też pod bardziej znaną nazwą kupa lub stolec.

Kadra zareagowała prawie dobrze. Zrobiono natychmiastowy apel, kazano wystąpić winnemu, grożąc wcześniej wydaleniem z obozu ( hehe, wydaleniem), naganą, wpisem do jakichś akt i innymi przyjemnościami. To miało winnemu pomóc przyznać się do winy. Tyle dobra za jedną kupę a mimo to nikt się nie przyznał. Pewnie dlatego, że jeszcze trzeba było to coś posprzątać. A kto lubi babrać się w gównie, nawet własnym?

Ciekawe, czy jakby wtedy już można było porównywać próbki DNA, to udało by się poznać winnego? Czy nasza opieka podjęła by się aż takiej analizy? Może tak by było, ale to nie był ten wiek i nie te możliwości.

Trzymano nas na apelu ze trzydzieści minut. Nikt nie wziął winy na siebie i kazano nam udać się do sal i przemyśleć temat, a  kadra dowodząca poszła radzić i typować osrałka w swoim gronie.

Nic to nie dało i kupa pozostała pod prysznicami, wspaniale komponując się ze zgrzybiałymi deskami w kolorze niewiele jaśniejszym od niej samej.

Nie było winnego, nie było tez chętnych do posprzątania. Sprzątaczka szkolna, prosta wiejska kobieta, co to z niejednego pieca gówno wymiatała, się wściekła nie na żarty  i przez dwa kolejne dni zlała totalnie swoje obowiązki, nie tylko w kwestiach czystości prysznica.  Widać kupa od zwierząt to inna bajka. Nie dziwię się. Jako chłopak mocno w wieś wkomponowany, znam temat i rozumiem.

Dzieciakami byliśmy, to i shower nie był, czy raczej jego brak, jakąś straszną karą, w końcu w czasach oszczędzania wody i różnych stopni zasilania, sprytnie uknuto pasującą nam tezę, że częste mycie skraca życie. Z drugiej strony, nieopodal szkoły był duży zalew (bajoro sztuczne), dookoła którego biegaliśmy w ramach robienia kondycji. I teraz nareszcie mogliśmy z niego korzystać, ze względu na niemożliwość wykąpania się w szkole.  I w to nam było graj. Piętnaście, trzydzieści minut taplania się w upalne lato, w chłodnym łapanowskim zalewie, po kilku, kilkunastokilometrowych bieganinach czy jakimś innym wysiłku fizycznym podnosiło morale.

Obóz, poza tą nieszczęsną kupą, przebiegał niezwykle miło. Zwłaszcza dla mnie. Szybko zakolegowałem się ze starszakami i po kilku rozmowach już miałem zapewnione zaopatrzenie w sportowe witaminy, czyli dwa lub cztery 0,33 litra jasnego pełnego dzień w dzień.  Starszaki powiedzieli mi, że to dobre na zakwasy i w ogóle. Chyba była to niezła bajera, ale piwo mi posmakowało więc poddałem się terapii. Do tego narzut jaki robili sobie za fatygę nie uszczuplał moich pieniędzy, które dostałem od rodziny na wszelki wypadek, jakoś dramatycznie. Na koniec obozu, moja szafka była zapełniona jak skup butelek przy monopolowym pod Wandą (pierwszym szałowym domu handlowym w Nowej Hucie).

Reszta kolegów albo nie miała kasy, albo nie dowierzała starszym w kwestii zaopatrzenia i cudownego działania, albo po prostu starsi mieli ich w dupie i nie przynosili im piwa z powodów logistyczno ufnościowych. Pierwsza opcja, z brakiem kasy była bardzo prawdopodobna, bo dwóch kolegów zaopatrywało się w jedynym w miasteczku (a konkretniej w większej wiosce) kiosku przemysłowym, w słodycze i napoje, na tak zwaną kreskę z wiecznym nieoddaniem.

Sposób mieli banalny i przez tydzień z okładem łupili kioseczek przemysłowy z drobiazgów. Prosili ekspedientkę o najdalej i najwyżej położony towar, ta brała drabinę luk krzesełko, a ci: jeb, jeb, jeb. Kroili czekolady, napoje, cukierki. Nie wiali. Pooglądali podany towar, grzecznie dziękowali i szli do bazy. Nie zostawiali powodów do niepokoju. Drobne złodziejaszki. Nie wychodziło to złodziejstwo drobne z nich długo. Dopiero więzienie, w którym jeden z nich wylądował lata potem, wyprostowało chłopaka a dla innych było wystarczającą przestrogą na przyszłość. I dobrze, bo głupi nie był na tyle i nie jest, tylko trochę się pogubił i nie wybrał prostej drogi do spokojnego życia.

W drugiej części pobytu, jeden z chłopców będący na naszej sali, a nawet będący członkiem naszej grupy siatkarskiej, został zabrany z obozu przez ojca w atmosferze małego skandalu. Nie za bardzo mnie ta sprawa interesowała, a szkoda, bo okazało się ,że klocmen prysznicowy tym razem skorzystał z jego buta i nieborak gotując się na poranną gimnastykę, zaparkował stopę ubraną w piękną, nową, biała skarpetę w but wypełniony … kupą.

Pewnie byłem już na gimnastyce porannej, bo kompletnie tego nie kojarzę, a szkoda wielka, bo wyraz twarzy zaatakowanego musiał być niezwykły. Tak niezwykły, jak durny, głupi chamski był pomysł nasrania komuś do obuwia. Dno dna.

Akcja w naszej salo-sypialni była potwierdzeniem moich wcześniejszych przypuszczeń, że sprawca tych głupot mieszka z nami. Do dzisiaj nie wiadomo kto to robił, mam podejrzenia ale nie mam genotypu oraz próbek i nie będę nikogo bezpodstawnie oskarżał, bo nie wypada.

Obóz się skończył a ja zacząłem kumać zasady panujące na siatkarskim boisku i zaczęło mi się to nawet podobać.

Rozpoczęcie kolejnego roku szkolnego odbyło się uroczystym apelem na sali sportowej, ledwie mieszczącej wymiarowe boisko do siatkówki, albo i nie mieszczącej, i stłoczonych w niej jak śledzie w beczce, uczniów klas 4-8. Miło przestało być gdzieś w środku apelu, jak dyrekcja zaczęła czytać list od kierownika obozu, mówiący o skandalicznym zachowaniu uczniów naszej szkoły na obozie sportowym Hutnika Kraków w Łapanowie. O kupach, złym zachowaniu, podejrzewaniu kradzieży i o skandalu nad skandale, kilkunastu pustych butelkach po piwie w naszej sali.

Nagana, nagana, nagana, nagana. Posypało się jak z rogu obfitości. Wymieniano nazwiska niegodziwców przez zaciśnięte zęby. Kolejne i kolejne, a kiedy dyrektorka zakończyła, okazało się, że nie wyczytano mnie. Ze trzech innych kolegów też nie było na liście wstydu. Ufff, jak nikt nie podkabluje mojego popijania, będę czysty jak piwo po warzeniu – myślałem jak najciszej.

Ukarani wzięli na klatę nagany, w końcu to też był powód do dumy dla niektórych. A jak. Szacunek na osiedlu trzeba było wyrywać pazurami. Ja jakoś nie miałem ochoty na wyrywanie szacunku, bo za takie coś to pasem po dupsku i zakazie sportowania się w najlepszym przypadku bym zarobił.

Upiekło mi się niespodzianie, za to Żaba był wkurwiony strasznie. Bo to jego, jako gościa z kasą (tata prywaciarzem w czasach komuny był, to i siana jak śniegu w zimie mieli) o te browary posądzono. Honor chłopak miał, nie podkablował mnie, ale obiecał mi solidną zemstę. A że równowaga w przyrodzie być musi, apel zakończył komunikat o wyróżnieniu. Wszyscy zamilkli i słuchali jak dyrektorka czyta:

– Dla Tomasz Gomółki za wzorowe zachowanie i sportową postawę na obozie sportowym w Łapanowie! Gratuluję !

Na zdrowie, chciałem ryknąć, ale jakoś wtedy nie specjalnie wypadało.

 

 

***

 

 

Rozgrywki o mistrzostwo Krakowa szkół podstawowych, opędziliśmy z palcem w dup.., znaczy na luzie.

Efekt pracy na obozie był oszałamiający. Chłopaki byli w sztosie niesamowitym, a ja przestałem im przeszkadzać. Głównego rywala, sportową szkołę nr 87, rozłożyliśmy bez najmniejszego problemu i tym sposobem zakwalifikowaliśmy się do rozgrywek na szczeblu wojewódzkim.

Na treningach wszyscy zaczęli dawać z siebie 150 % normy, jak Ożański, czy Birkut, o których czytałem lub oglądałem lata później. Przygotowani byliśmy na rozgrywki centralne, w województwie podobno nie miał nam kto podskoczyć. Tam może i nie, ale za to podskoczyli nam w Krakowie, a nawet nas przeskoczyli. Do dzisiaj zastanawiam się dlaczego nie graliśmy w kolejnym etapie. Podobno nasz sukces był szokiem w lokalnym środowisku i za pomocą magii zielonego stoliczka wysłano na wojewódzkie rozgrywki szkołę sportową nr 87 lub SP nr 2. Nie ważne. Druga opcja była taka, że Witek przespał termin, nie odebrał lub nie wysłał (niepotrzebne skreślić) zgłoszenia. Teraz to herbata po obiedzie, nie ma za bardzo co roztrząsać, ale wtedy żal wielki pozostał i myślenice co by było gdyby łupały głowę.

Mną to jakoś strasznie nie wstrząsnęło, bo dalej miałem futbol w makówce na priorytecie, ale koledzy to się strasznie posypali. Załamali nawet i nie będzie to przesadzone stwierdzenie. Tak czy srak, bardzo nas to niespełnienie zbliżyło. Tak bardzo, że postanowiliśmy razem spędzić sylwestra 88/89 razem.

Kto ten czas pamięta, ten wie, że kupno alkoholu to było nie lada wyzwanie. Ale nie dla nas. Grzesiek miał tatę działającego w prywatnym sektorze, zwanego wtedy przez ludność socjalistyczną badylarzem. Badylarstwo dawało mu niezłą kasę, a Grześkowi niezłe kieszonkowe. Tak niezłe, że nawet do Pewexu (sklep gdzie kupowało się za dolary lub bony) poszliśmy tym razem nie po gumy do żucia marki Donald, a po prawdziwą, exportową wódę „Żytnią”, koniaki i piwo. Ja też nie chciałem być dziadem i uciągnąłem z tatowego dymiona ze dwa litry wina domowej roboty. Lokal który mieliśmy wcześniej ustawiony, okazał się zajęty i już groziło nam picie na polu, w chłodną, zimową noc, ale Kempes przekonał mamę, żeby posiedzieć u niego. No i posiedzieliśmy zdrowo. Mieszanka alkoholi działała na młode organizmy prawidłowo.

Po godzinie już ktoś tam rzygał, drzwi wejściowo/wyjściowe na zewnątrz nam nie były potrzebne, bo po pijaku skakaliśmy z okna. W końcu parter dla sportowców to pestka. Sąsiadka jedna, co to miała bazę po lewej od mieszkania kolegi, widząc takie hopsztosy nastolatków, była w szoku.

– Pani, takie dzieci, a już wódkę pijom! – co piętnaście minut pukała do mamy Darka.- Żygajom i z okna skaczom!

– Eee tam, tylko po lampce wina mają. – odpowiadała mama kolegi, bo łyknęła informację o stanie naszego zaopatrzenia i jeszcze w nią uwierzyła.

W końcu na stoliku stała niekończąca się butelka wina, a zza wersalki polewaliśmy grubasy.

I wyliśmy non stop, zapętlając na magnetofonie:

No need to run and hide
It’s a wonderful, wonderful life*

*( Black, fragment piosenki “Wonderful life”)

 

Dzisiaj jak czytam co chciał chłopina o ksywie Black przekazać, to stwierdzam że trafił w nasz czas, jakby z nami był w jednej drużynie.

Imprezę sylwestrową zakończyłem sprawnie. O 00.30, leżałem już w łóżku, a świat wirował dookoła mnie jak karuzela, ze mną w jej jądrze. A na dodatek koło godziny 1,00 przybył z życzeniami pan Romek, tata Andrzeja i Pawła i zaczął mi szarpać krzesełkiem składając noworoczne życzenia. Byłem jednak twardy i zwroty wszelakie dusiłem w sobie. Ot, taki pierwszy eksperyment w stanie upojenia.

 

 

***

 

 

Drugie półrocze szkoły podstawowej, w klasie ósmej, mijało już średnio sportowo. Nie można się było podnieść po niedopuszczeniu do dalszej fazy rozgrywek, tym bardziej, że nasz zastępca w rozgrywkach, obsrał się na początkowym etapie. A fama po Polsce szła, że mogliśmy sobie pograć aż do finału. Taki to wtedy poziom był, albo i nie był. Tylko nikt tego nie sprawdzi dzisiaj.

Ja nad rozlanym mlekiem nie płakałem, zebrałem się w sobie i myk, postanowiłem wrócić do futbolu. Było mi o tyle łatwiej, że siatkówka padła, a ja postanowiłem wtedy także wziąć rozbrat z akordeonem i czasu wolnego miałem sporo. Jeśli wracać to tylko do nowohuckiej potęgi, do marzeń które tliły się dzień w dzień, na to boisko zielone, białym kwieciem umajone, na którym oglądali mnie lata temu prawie wszyscy trenerzy Hutnika.

Polazłem więc bez krempacji, ale z lekkimi motylami w brzuchu i drżeniem łydek. Trener juniorów, drugiego ich garnituru, zbywał mnie zawodowo, słysząc, że ostatni rok odbijałem piłkę rękami a nie kopałem nogą. Nie dawałem za wygraną i w końcu chłopina umęczony jak Jezus pod Ponckiem Piłatem, kazał mi się przebrać, wziąć piłkę, iść na bok i zrobić sto kapek. Żonglerka nigdy nie była moja mocną stroną, bo na chuj kapkowanie w meczu ligowym, ale się zawziąłem i po dziesięciu minutach zameldowałem wykonanie zadania. Trenerowi zaimponowało tak bardzo, że kazał mi wracać na obrzeża boiska i zrobić sto pięćdziesiąt kapek.

– Kurwa mać, Chomontka chce ze mnie zrobić? –  pomyślałem, zacisnąłem zęby i tym razem po 5 minutach składałem meldunek o sukcesie.

– No dobrze. – powiedział –  przyjdź w środę, dzisiaj już kończymy.

W środę wróciłem więc i już mogłem, kiwać, podawać i co najważniejsze strzelać na bramkę.

I to był bodajże ostatni mój trening piłkarski w XX stuleciu. Po zajęciach trener zakomunikował, że rozwiązują grupę, trzech najlepszych idzie do pierwszej drużyny a reszcie życzy powodzenia.

Trudno, jednak futbol nie był mnie pisany, pomyślałem i wróciłem na osiedle. Tam plan był prosty. Kopiemy na betonowym boju pod szkołą, a potem dajemy w palnik. To jednak nie było dla mnie.

Chciałem być sportowcem. W czymkolwiek.

M4. C-dur codzienności

M4. C-dur codzienności

 

Co jakiś czas następowała rewolucja w sposobie odtwarzania muzyki. O szpulaku, magnetofonie Grundig, radiu Unitra czy adapterze od kuzyna Wieśka już pisałem. Ostatnim szczeblem na drabinie postępu długo pozostawała wieża, składana z elementów Diory i Technicsa. Dzięki wstawiennictwu Matki Bożej Niezakłóconego Odsłuchu Domowego służyła i w Diorowej części służy mi jeszcze w XXI wieku. Technicsa jak ostatni matoł wyniosłem na śmietnik w 2010 chyba. Z dwoma paczkami kaset magnetofonowych po jabłkach. Trzeba być debilem, co nie?

Ale kiedyś tam w międzyczasie pojawiły się też walkmany. Urządzenie to było niewiele większe od kasety magnetofonowej, miało własne małe słuchawki – i pozwalało zabierać muzykę z domu i mieć ją ze sobą wszędzie! Pierwszy odtwarzacz który miałem nie był jakimś specjalnym cudem techniki i elektroniki, ale potrafił skutecznie wyizolować od otoczenia i dzięki przyzwoitemu przekazowi stereo zmienić percepcję otaczającej rzeczywistości o co najmniej sto dwadzieścia osiem stopni. Nazywał się  Panasonic, był produktem z niższej półki i pożerał baterie jak smok dziewice, ale takie szczegóły za pierwszym razem były najmniej istotne. Ważne było to, że byłem użytkownikiem tego cudu techniki.

Sprzed pierwszego spaceru z walkmanem pamiętam, jak drżącymi z podniecenia rękami pakowałem delikatnie kasetę do środka. Akurat zdało mi się, że wspaniała na kontemplacyjne łażenie po osiedlu i ościennych będzie Bielizna i ich „Taniec lekkich goryli”. Lubiłem bardzo głos Jarka Janiszewskiego – słysząc faceta, wyobrażałem sobie jak śpiewa trochę jakby przez nos, a trochę jakby nie skończywszy przeżuwać jeszcze kopytek z drugiego dania, a tu mikrofon ktoś mu podstawia i mówi: „no weź zaśpiewaj”. Kręciło mnie to nie mniej niż ironiczne teksty z życia codziennego, jak choćby „Stefan” – historia o szukaniu swojego miejsca w codziennym życiu przy maksymalnym wykorzystaniu własnego potencjału intelektualnego i niebanalnej urody:

 

Pomarszczona skóra i wygięty kark,
Kiedy się urodził nie miał wiele szans.
W bardzo dużej głowie pływał mały mózg,
Starczał ledwie tyle, by zrozumieć kilka słów.

 

W pewien mroźny ranek przesądzono los,
Jego ojciec stwierdził, że uprawiać będzie boks.
Wszyscy mu najbliżsi podchwycili plan,
Słychać było setki identycznych, mądrych rad:

 

Bij ile sił, z tego nieźle można żyć,
Jeśli ty utrzymasz się, nas utrzymasz także,
Bij ile sił, może wygrasz złoty pas,
W takim pasie, uwierz nam, możesz mieć kobietę”.*

 

*(Bielizna fragment utworu „Stefan”)

 

 

…i nagle JEB!

Testując nowy sprzęt audio na polu, chodniku i ulicy, nurzając się po raz pierwszy w bieliźniarskich tematachzapomniałem o Bożym świecie – i wpadłem pod auto. Czy raczej: na auto. Kierujący jechał na szczęście na tyle wolno, że skończyło się tylko na drobnych otarciach. No i na opierdolu, jakiego świat nie słyszał. Ja też zresztą nie bardzo słyszałem, gdyż słuchawki mi ze łba nie spadły, ani ich nie zdjąłem – tylko godnie wstałem, otrzepałem się i z wybałuszonymi gałami patrzyłem na dziwnie zachowującego się gościa, który wyskoczył z samochodu i pokazywał, machając rękami, na światła dla pieszych.

No tak. To moje było jednak czerwone, ale wyizolowany z realiów przez muzykę, nie zwracałem szczególnej uwagi na otoczenie.

 

„Ciągle giną ludzie gdzieś daleko
Nie słychać tylko wybuchów w środku miast
Ktoś przypadkowy zostanie kaleką
Bojówek dzieckiem jest permanentny strach”*

*(Bielizna fragment utworu „Terrorystyczne bojówki”)

 

 

Kopała ta muzyka przez słuchawki jak środki odurzające. Musiałem wzmagać czujność, żeby nie zostać rozjechanym przez szarą zwyczajność na czerwonym świetle życia, które lubiło niespodziewania zaświecić .

 

 

***

 

 

 

Krzysiek Michalik miał walkmana wysokiej klasy – wypasiony chyba Sony w porównaniu z moimi niskopółkowym Panasonicem podnosił kulturę słuchania o kilka poziomów. Ale żeby to dostrzec, tzn. usłyszeć, potrzebna była kaseta z godną uwagi zawartością.

Któregoś popołudnia zebraliśmy się pod XI LO na osiedlu Teatralnym, by odbyć kolejny trening siatkarski. Zawsze zbieraliśmy się wcześniej – żeby poprzedzić trening dyskusją o pierdołach dnia codziennego. Krzysztof podszedł, przywitał się i wyłączył walkmana, żeby wrócić na ziemię z muzycznej galaktyki.

– Co słuchasz? – zagadnąłem zaraz, bo czego Krzysztof na ogół słuchał, to było dobre, a co było dobre, to ja też łykałem błyskawicznie.

– The Doors – odpowiedział i już byłem zaintrygowany, bo przecież nazwa zespołu nic mi jeszcze nie mówiła. – Masz, posłuchaj.

Namawiać nie trzeba było. Ja założyłem słuchawki, on wcisnął play.

 

„Break on through to the other side
Break on through to the other side
Break on through to the other side, yeah”*

*(The Doors fragment utworu „Break on trough”)

 

Nie wiem, co mnie trafiło mocniej: głos  Morrisona czy klawisze Manzarka? Zdaje się, że jednak klawisze zrobiły mi z mózgu kisiel średniowiecza. To był cios jakiego się nie spodziewałem – a Morrison zapewne z zaświatów patrzył i się śmiał, myśląc sobie, że lepiej późno niż wcale. Słuchawki oddałem niechętnie.

– Pożyczysz?

– Jasne.

Stuku, puku, przyszli goście – drzwi otwarły się na oścież.

 

 

***

 

 

W tym samym mniej więcej czasie poznałem kolejny zespół, który może mną nie wstrząsnął jakoś drastycznie, ale zaintrygował – na tyle, że umieściłem go we łbie w szufladce „do głębokiej analizy”. A poznałem się z nim na obozie sportowym w Makowie Podhalańskim.

Obóz rozwijał moje umiejętności sportowe i niestety alkoholowe, ale pozostały wolny czas – poświęcany na długie lub bardzo długie spacery – spędzałem z walkmanem na uszach. Zaopatrzony w pokaźną kasetotekę do bólu katowałem się Kultem oraz zażywałem innych kasetowych specyfików, które zabrałem ze sobą. Na jeden niedzielnych spacerów, obliczony na kilometrów kilkanaście, zaopatrzyłem się w kasety Kolaborantów i wraz z kolegą Piotrkiem poszliśmy prosto przed siebie. Razem, noga za nogą, bark w bark – ale obaj przyporządkowani do osobnych muzycznych światów, co umożliwiały przenośne odtwarzacze. U niego grało coś spokojniejszego, a u mnie:

 

„Kolarze niosą flagę pokoju

Od dawna wiem o tym dobrze

Bo jak taką flagę wieść do cholery

Gdy wciąż nawalają rowery?”*

*(Kolaboranci „Transparenty”)

 

Jak dobrze w głowie gra, to się idzie i idzie. I my właśnie tak szliśmy, szliśmy i doszliśmy – do Zawoi.

Przed drogą powrotną okazało się jednak, że zabraliśmy – jak na tak długi spacer – za mało materiału muzycznego skrojonego pod aktualne gusta. Postanowiliśmy więc wymienić się nośnikami. Czy Kolaboranci go zachwycili – nie wiem, ale mnie materiał z jego kasety zauroczył (chociaż się bałem, że to będzie jakaś bryndza straszna – nie wiem dlaczego w sumie, przecież Piotrek fajnych rzeczy słuchał). To było lekkie, zaawansowane technicznie, jakoś tak wysmakowane. Tak to poczułem. No i przepełnione tęsknotą słowa, z których nic nie rozumiałem, ale je czułem :

 

„A lovestruck Romeo
Sings the streets a serenade
Laying everybody low
With a love song that he made
Finds the streetlight
Steps out of the shade
Says something like:
You and me, babe, how about it?

Juliet…”*

*(Dire Straits fragment utworu „Romeo and Juliet”)

 

A potem skojarzyłem ten miękki głosik i charakterystyczną gitarę z utworem, który już przecież znałem – z trójkowej listy przebojów: „Brothers In Arms” . Chyba nic tak długo nie okupowało pierwszego miejsca tej listy. Wtedy zapadła pewnie decyzja o głębszym rozpoznaniu Dire Straits. Co też po kilkunastu latach, z wielką przyjemnością uczyniłem.

 

 

***

 

 

Lata 80. i 90. zaczęły dostarczać nam nie tylko lepszej muzyki, ale i innych rozrywek wyższej jakości. W temacie kin Nowa Huta wydawała się rajem. Mieliśmy na wyciągnięcie ręki dwa potężne i wspaniałe przybytki o wdzięcznych nazwach: Świt i Światowid. Potężne, samodzielne budynki, każdy z nich z wielką salą główną i małą salą, studyjną, które wypełniały się do ostatniego fotela na „Klasztorze Shaolin”, trylogii „Gwiezdnych Wojen” i wielu innych produkcjach światowej kinematografii tamtych lat.

Zakładam się o chłodne piwo w Drewniaku, kultowej pijalni piwa koło kina Świt, że nie było nowohuckiego dzieciaka, a pewnie i dorosłego, który by z dobrodziejstw tych miejsc nie korzystał. Aha, był jeszcze mały, studyjny Sfinks. Mieliśmy więc jak u mamy.

Moja pierwsza w pełni samodzielna wyprawa, ba, niemal pielgrzymka, miała miejsce w drugiej połowie lat 80. Jej celem była konsumpcja dzieła pt. „King Kong”. Mogłem się już porwać na taką wyprawę samodzielnie, bo wcześniej przerabiałem wychodzenie do kina tylko ze starszakami. Na ostatni seans w mieście „Gwiezdnych Wojen” zabrał mnie Andrzej sąsiad. Po kilku miesiącach grania filmu non stop, musiał w końcu nadejść kres wyświetlania pierwszej części ekranizacji kosmicznej sagi. Miałem więc szczęście być w kosmicznym świecie od początku.  Tym samym Andrzej położył fundamenty pod mój lekko fański stosunek do „Star Wars”, co zaowocowało tym, że  „Imperium kontratakuje” zaliczyłem razy siedem, a „Powrót Jedi” – pięć. Wszystko w kinach naszej kochanej Huty.

A z tym „King Kongiem” to było tak: poszedłem sam, bo albo nikt nie chciał, albo chciałem koniecznie samotnie filmu zakosztować. Obłożenie sali było na poziomie 99-procentowym. Czyli: bez szału, co zaznaczam mając w pamięci kolejkę na „Klasztor Shaolin” która wiła się jak sto stonóg, a kto dotrwał do kasy, kupował bilet na jakąkolwiek godzinę i na jakąkolwiek salę. Gdzie tam więc wyrośniętej małpie do popularności karate, co nie?

Bilet na „King Konga” nabyłem na dobre 30 minut przed „moim” seansem. Ponieważ foyer udostępniono oczekującym w tym samym czasie przed seansowym, wlazłem wraz z innymi żeby napawać się kinową atmosferą. Po pięciu, a może ośmiu minutach zacząłem się niepokoić: czemu jeszcze nie wchodzimy? A jak zaczną projekcję bez nas? Czasu nie kontrolowałem, bo zegarka nie zabrałem, a może go jeszcze nie miałem, i w końcu atak pomroczności jasnej (nie mającej jeszcze w tych latach nic wspólnego z alkoholem) sprawił, że nie wytrzymałem ciśnienia i postanowiłem wleźć na salę. Zlekceważyłem przy tym istotną, jak się miało okazać, okoliczność: trwał jeszcze wcześniejszy seans z przerośniętą małpą w roli głównej. Tego dnia wszystko były przeciwko mnie. Splot wszystkich wydarzeń był niesamowity.

Najpierw zniknęła na moment kobieta-bramkarz, pilnująca wejścia na kinową salę, przez co bez problemu wlazłem do środka, gdzie, jak to w kinie przy seansie, było ciemno jak w dupie u. U kogo tam chcecie.

Oho – pomyślałem sobie – zaczęli beze mnie.  Odnalazłem na wypełnionej sali swój rząd i jedno, jedyne wolne miejsce w tym rzędzie. Było ono – Matko Boska Kinematograficzna, jak to wytłumaczyć? – połączone numerologicznie z moim biletem. To jedno jedyne w rzędzie i numer na moim bilecie zgadzały się i były identycznie takie same. Wtedy byłem już pewny, że na mnie nie poczekali.

Lekko byłem wkurwiony na całą obsługę, że film już leci, tylko ja i garstka ludzi na korytarzu z nieznanych przyczyn sporą jego część spędziliśmy poza salą. Gdy siadałem, małpa już wspinała się na jakiś mega wieżowiec, a seriami z karabinów maszynowych pruto do niej ze śmigłowców. No i tak strzelali, strzelali, aż małpa po przyjęciu sporej dawki ołowiu spadła i zrobiła się całkiem martwa.

No żesz kurwa – pomyślałem – to już tak na początku sztuki główny bohater odchodzi? Spoko, pewnie zmartwychwstanie albo go bohatera, czy ją, tę kudłatą czarną małpę jakoś poskładają do kupy i uruchomią – tak myślałem. I myślałem, że ona wstanie i będzie się mścić na wszystkich za wszystko, aż tu nagle zapalili światła, bo film się właśnie skończył. Po mojemu był to więc co najwyżej „King Kong” krótkometrażowy, bo trwał wszystkiego z dziesięć minut. Co za skandal! Ludzie wychodzili zadowoleni, a ja siedziałem jak wryty, nie wierząc w to, co się stało, ale jednocześnie wierzyłem w ludzki rozsądek, sprawiedliwość i coś tam jeszcze. I wtedy zmaterializowała się kobieta-bramkarz:

– Wychodzimy, chłopcze!

– Ale proszę pani! – zacząłem ze łzami w oczach walkę o ludzki rozsądek, sprawiedliwość i coś tam jeszcze, o, i o godność kinomana-dzieciaka. – Bo ja wszedłem nie na swój seans, 15 minut temu. Tu mam bilet na swoją godzinę.

Wyciągnąłem  swoją chudą witkę, w której drżał bilet dopiero co skasowany.

– Bilet, gówniarzu!? – ryknęła kobita bez zwracania uwagi na dowód mojej prawdomówności. – Ty gnojku, oszuście, ja to was znam! Dwa razy by się chciało film oglądać? Za darmo? Ja ci pokażę, smarku ty jeden!

– Ale ja naprawdę nie…

– Wynocha, bo milicję wezwę!

Zwiałem. A jak wiałem, to płakałem. A jak się wypłakałem, to zacząłem myśleć intensywnie, jak tu przygody tego przerośniętego człekokształtnego jednak obejrzeć. Może kobieta-bramkarz miała zły dzień i nie wystarczyło jej siły na rozwikłanie mojego błędu?  Nie chciała? Nie umiała? Spróbowałem się więc odwołać do tzw. drugiej instancji – czyli pani w kinowej kasie. Wydawała się mądrzejsza i przede wszystkim nieuprzedzona.

Kulturalnie ustawiłem się więc w kolejce i po kilku chwilach włożyłem łeb do okienka, żeby załatwić sprawę bez świadków.

– Dzień dobry. Bo ja tu mam bilet na teraz, ale się pomyliłem i wszedłem na koniec seansu wcześniejszego. Może mi pani jakoś pomóc?

Wydawało mi się, że widzę światełko w tunelu a nawet w okienku kasowym. Pani upizdrzonymi paluchami zabrała bilet, popatrzyła skupiona wielce i orzekła fachowo:

– Skasowany.

– No wiem, to właśnie tłumaczę: przez pomyłkę. Proszę mi pomóc.

– Nie ma pomyłek. Następny.

– Ale zaraz, ja chcę na film!

– To proszę kupić bilet.

– Ale już kupiłem, tylko…

– Kupujesz pan nieskasowany czy nie?

Mea culpa – jak co dzień. Nawet pomyłka, niewiedza, niedoświadczenie gówniarskie było co najmniej wykroczeniem albo próbą oszustwa. Policzyłem kasę na szybkości. Zabrakło mi kilku złotych. Uciekłem spod kasy do domu – popłakany. A „King Konga” w całości nie obejrzałem już nigdy i nigdy nie obejrzę. Masz, małpo, za karę!

M3. B-dur wakacyjny nastolatka.

M3. B-dur wakacyjny nastolatka.

śp. Wojtkowi

Dawno, dawno temu, kombinat metalurgiczny Huty imieniem Lenina, w ramach swojego socjalu dawał hutnikom możliwość wysłania swoich dzieci nad morze. W ten sposób załapaliśmy się z moim bratem Jackiem na kolonię do Świnoujścia.

Nowohuckie dzieci mieszkały w dwóch szkołach podstawowych, tej z numerem 1 albo drugiej, o numerze 7. Słońce, czyste powietrze, pierwsze miłości i taaaka wielka woda, którą wielu z nas widziało po raz pierwszy. Robiło to wszystko do kupy zebrane niesamowite wrażenie. Żadni youtuberzy, żadne internety nie były nam wtedy do szczęścia potrzebni. Mieliśmy siebie. Realnie.

Kolonijne kieszonkowe od rodziców w przeliczeniu na stawkę dzienną wystarczało nam na bułkę i dwie wody gazowane z saturatora z sokiem lub trzy czyste bez dodatków. Ale i tak w połowie turnusu brat zapragnął pamiątki z wakacji i dlatego postanowiliśmy stawkę dzienną oszczędzać. Widząc, że nasze oszczędności mają konkretną wartość, zaczęliśmy się niebawem rozglądać za czymś oryginalnym, wyjątkowym i praktycznym, co pozwoliłoby nam w długie zimowe wieczory powspominać chwile nad pięknym sinym Bałtykiem.

Turnus miał się ku końcowi, gdy wraz z grupą chętnych poszliśmy na jakiś jarmark i po krótkiej dyskusji dokonaliśmy wyboru pamiątki znad morza. Jakże charakterystycznej dla tego rejonu. Była to kaseta zespołu A-Ha, z ponadczasowym jak szum fal przebojem:

Take on me (take on me),
Take me on (take on me)
I’ll be gone
In a day or two. *

*(a-ha, fragment  utworu„Take On Me”)

 

***

 

W następne wakacje pojechałem do Piwnicznej – tym razem sam, bo brat miał dość kolonii.

Widocznie słuchając a-ha przypominał sobie cowieczorne kontrole wychowawców, związane ze sprawdzaniem garderoby używanej do spania. Tłumaczyłem mu, że chodziło o higienę, o przestrzeganie świętego obowiązku spania bez bielizny, o którym to obowiązku nie wiele hutniczych pociech miało jakiekolwiek pojęcie, i że to dlatego właśnie nasi opiekunowie grzebali nam przy pidżamach z zawziętością porucznika Borewicza. A wszystko po to, żebyśmy w przepoconych i brudnych majtach, ukrytych pod pidżamowymi spodniami nie spali. Ale moje argumenty i tłumaczenia około higieniczne do brata nie docierały i jechać nie chciał. I już.  A może w Świnoujściu miał brzydką panią od sprawdzania?

Piwniczna leżała przy granicy z Czechosłowacją. Może tam ucieknę – knułem w duchu, przypominając sobie wyprawę z rodzicami do wujka Staszka, który był u południowych sąsiadów na kontrakcie budowlanym. Od rana piwo i smażone kiełbaski były na wyciągnięcie ręki – tam był raj, tak to zapamiętałem i myślę, że to uzasadnia już wtedy odczuwaną słabość do sąsiadów z południa.

Dlaczego nie otrzymałem zawczasu pełnych informacji organizacyjnych dotyczących kolonii? A może to niespodzianka miała być? Tego tu i teraz nie wiem – natomiast tam i wtedy okazało się, że wywczas dzieliliśmy z młódkami-enerdówkami! Gwoli sprawiedliwości dodajmy, że byli też enerdowcy – ale jacyś mocno nieposkładani sportowo, wobec czego na dzień dobry, w czwarty dzień kolonii, dołożyliśmy im na ligowym boisku. Co to za wyczyn: skopać Wschodnioniemca? – pomyśli niejeden i niejedna z was. W końcu byli tylko dwa-trzy lata starsi od nas. Podaję wynik i strzelców bramek ze względów statystyczno-egoistycznych:

Polska-NRD, 5:0, Gomółka x3 i dwaj koledzy po jednej (wybaczcie, koledzy z kolonii – nie mogę znaleźć na Livescore ani nigdzie indziej waszych nazwisk). Dariusz Szpakowski dodałby, że bramkę spotkania strzelił Gomółka na 1:0 – z wolnego, z narożnika pola karnego, za kołnierz bramkarzowi, w samo okienko.

Zostawmy Niemców, skupmy się na Niemkach bo różnica wieku była istotna z innego powodu. ONE też były dwa, trzy lata starsze. I nie tylko starsze, ale większe, takie wyrośnięte, śmiem twierdzić, że może i upasione na anabolach podawanych młodzieży wschodnioniemieckiej w pożywieniu. Posiadaczki prawdziwych, naturalnych i wielkich cycków.

Dziewuchy odbiliśmy Germańcom, zanim jeszcze przeciągnęliśmy ich po boisku. Czy oni nasze też odbili – diabli wiedzą. Ale nawet jeśli, to nie było nam żal nic a nic. Nasze koleżanki nie miały takich klatek piersiowych jak ich niemieckie odpowiedniki.

Pierwsze dicho zorganizowano już na trzeci wieczór. Taki międzynarodowy wieczorek zapoznawczy części bloku wschodniego. Przenikanie kultur. Leko zauroczeni, już wcześniej prowadziliśmy rozpoznanie z daleka. Dziewczęta z NRD wybieraliśmy, żeby nie tracić czasu, przed dyskotekowym atakiem. Teraz trzeba było tylko liczyć na odwzajemnienie zainteresowania i pierwszy romans kolonijny można było rozwijać.

Dziewczyna, na widok której podskakiwało mi ciśnienie, potrafiła oddychać pełna piersią. W kategorii urody, lokowałem ją w pierwszej piątce kolonijnych, wschodnioniemieckich piękności obecnych wtedy w Piwnicznej (czytaj nasza 2 liga, ale czołówka, według standardu polskiego). Trzy najładniejsze miały coś takiego, że kobietę do kobiety ciągnęło bardziej, niż do chudych jak szczapy chłopców z Krakowa. Te, ku naszemu rozczarowaniu, zdyskwalifikowały się same, a my musieliśmy obejść się smakiem. Z dwóch pozostałych wybrałem jedną, na dwa kolonijne tygodnie jedyną, która zaczęła mnie całować przy wolnym utworze The Beatles i została moją bejbe na czas koloni. Nasi wychowawcy umiejętnie podkręcali taneczny klimat. Trzy czwarte dyskoteki, nas starszaków nie interesowało. Mało kto umiał tańczyć szybkie kawałki, a żeby do tego w parach? To już w ogóle nie było bohatera. I w końcu przychodził ten czas. Młodsze grupy wyprowadzano i zostawaliśmy tylko my. Starszaki. Wychowawca didżej zmieniał nastrój, my ruszaliśmy po Katie, Helgi i zaczynało się tańcowanie. Po rozpalonych dłoniach przechodził prąd z dziewczęcych ciał, a w umyśle zakorzeniały się na zawsze ponadczasowe piosenki, takie jak ta:

 

When I find myself in times of trouble,
Mother Mary comes to me,
Speaking words of wisdom, let it be.
And in my hour of darkness,
She is standing right in front of me,
Speaking words of wisdom, let it be.
Let it be, let it be. Let it be, let it be,
Whisper words of wisdom, let it be*

*(The Beatels, fragment utworu „Let it Be”)

 

 

-Światło! Proszę zgasić światło! – krzyczeliśmy na przemian, a ręce schodziły z ramion coraz niżej a usta szukały w ciemności ust.

Bariera językowa była zbawieniem, bo nie musieliśmy tracić czasu na rozmowy o pierdołach. Na dyskotekach kolonijnych gadanie zastępowaliśmy całowaniem się przy zgaszonym świetle i było nam z tym bardzo dobrze. Po wakacjach Katia przysłała mi list. Zaufanej osoby do przetłumaczenia z niemieckiego na nasz szukałem bez skutku chyba za trzy lata. Za to sam list znalazłem niedawno. Może sobie w Google Translatorze rozpracuję? Chyba że ktoś „Er spricht Deutsch und mir helfen?”

 

***

 

Takie poważniejsze młodzieżowe wakacje zaczęły się wraz z pierwszym samodzielnym, wybłaganym u rodziców, wyjazdem pod namiot do Jaworek. Lato 1989. Rodzice uroczyście, jak to u nas, ogłosili Urbi et Gómi:

– A jedź. Tylko nie wariuj.

– Naprawdę? Mogę? Hurrra!

Szybko, sprawnie i na temat.

Plan był niesamowicie prosty. Na plecach namiot, w konserwie papu, w kieszeni drobne na powrót i papu – i nas czterech, czyli miniekipa ze szkoły podstawowej z domieszką technikum: ja, Shuty, Geblana i Wojtek. Wędrówki po górach, przyroda i przygoda nam się zamarzyły i postanowiliśmy to zrealizować.

Wyprawa zaczynała się na dworcu w Płaszowie, stamtąd pociąg miał nas zawieźć do Piwnicznej, potem już mieliśmy iść dzień cały górkami do miejsca docelowego, do Jaworek. Oczywiście zasłuchany w KSU marzyłem o Bieszczadach, Ustrzykach, ale logistycznie było to jakoś tak nieosiągalne. Beskid sądecki był bardziej w zasięgu naszej dziewiczej wyprawy.

Odważnie się to przedstawiało. Tym odważniej, że w czasach przedinternetowych trzeba było ruszyć dupę na dworzec i sprawdzić, o której i gdzie jedzie nasz pociąg, zakupić mapę terenu eksplorowanego i wytyczyć cele. Nasze były banalne: w Jaworkach popas, trzy-cztery dni, zaliczenie wąwozu Homole z zahaczeniem o Pieniny – w sumie tygodniowy wypad na łono, czilałtowy taki, jak to się mówi teraz.

Pociąg mieliśmy o pierwszej w nocy – nie pamiętam, czy ktoś nas zawiózł, czy po prostu ostatnim tramwajem pojechaliśmy ku przygodzie. Dom nasz przenośny należał do mnie i z tego względu już na starcie miałem przechlapane. Namiot był może i niewielki, ale za to kurewsko ciężki i perspektywa górskiej wycieczki z tym kląkrem już na starcie ograniczała zapał do realizacji ambitnych planów.

Ale ze mnie był wtedy początkujący sportowiec, toteż wmawiałem sobie, że w ten sposób będę budować siłę i wytrzymałość, łącząc przyjemne z pożytecznym. Koledzy nie mieli nic naprzeciw, wręcz przeciwnie.

W pociągu było niewesoło. Niczym w piosence Dr Huckenbusha: „tłok jak kutas, czuje pcha się ktoś / Najebany ledwo stoi, widać, że ma dość” – i w tym kotle my, młodzi, ładni i średnio pasujący. Ulokowaliśmy się pod tuż obok wagonowego kibla, zaraz obok gościa, który muszlę klozetową (nówkę sztukę) transportował gdzieś na wschodnie rubieże Rzeczypospolitej ale Ludowej.

Trasa mijała sprawnie, podkład za podkładem. Spać nam się nie chciało, bo adrenalina i podniecenie nadchodzącym trzymały nas w pionie.  O ósmej z minutami wylądowaliśmy na dworcu w Piwnicznej.

 

Piękne miasto w samych górach
Dwie ulice, jeden gmach
Wszyscy chodzą tu po dziurach
Każdy żyje jak się da

Ustrzyki – to stolica Bieszczad jest
Ustrzyki – niech nam żyje W.R.B.

Małe miasto, małe sprawy
Mali ludzie, mały świat
Głupie miasto, głupie sprawy
Głupi ludzie, głupi świat*

*(KSU, fragment utworu „Ustrzyki”)

 

 

Co prawda moje wymarzone Ustrzyki to nie były, ale jak na pierwszy samodzielny wypad, reszta się nawet zgadzała. Dzień budził się piękny, słoneczny i gorący. Odpowiadało nam to bardzo, bo nadchodząca całodzienna wędrówka wymagała dobrej pogody. Po prawdzie już wtedy umęczeni byliśmy  podróżą jak wół po orce, a nasze plecaki mogłyby służyć przyszłym strongmanom do bicia rekordów – ale było jeszcze coś, co dawało nadzieję, że tego dnia zrealizujemy nasz cel.

Najpierw zlokalizowaliśmy bar obok dworca. Żwawo ruszyliśmy w jego kierunku i nawet pora otwarcia, ustalona na godzinę dziewiątą, wpasowała się, całkiem przypadkowo, się w plan naszej podróży idealnie. Mieliśmy czas na mały odpoczynek i ogarnięcie się przed zakupami i wyprawą. I mogliśmy smakować piwo do woli.

 

Najlepsze piwo to leżajski full
Gul gul gul, gul gul gul
Leżajski full, gul gul

Takiego piwa nie pił nawet król
Gul gul gul, gul gul gul
Leżajski full, gul gul*

*(Wańka Wstańka & The Ludojades, „Leżajski full”)

 

 

Zmysł do planowania miałem już wtedy wysoce aktywny. W tym konkretnym przypadku dał o sobie znać pod postacią pięciolitrowego baniaka z plastiku, który to baniaczek zakupiłem w nowohuckim sklepie ze wszystkim co do domu potrzebne i nie, Ludwiku. Oczywiście w celu zalania go po sam korek browarem – w końcu nie po to na samodzielne wakacje jadą młodzi ludzie, żeby wodę pić jak zwierzęta.

Browarowy raj otworzył swoje bramy o dziewiątej minut dziesięć. W kolejce było kilkadziesiąt osób, ale pewność, że piwo się nie skończy zanim się jeszcze zaczęło, była stuprocentowa. W kolejce byliśmy najmłodsi, co wśród weteranów jasnego pełnego wywoływało pomruki aprobaty – tradycja w narodzie nie zaginie. Napełniwszy baniaczek, wzięliśmy do stolika cztery. A może osiem. Pomiędzy jednym a drugim kufelkiem zmieniłem trampki podrózne na model obuwia typowo górski. Tata mi wyfasował buty piękne: nowiutkie, brązowe, zapinane na klamrę i sznurowane – wojskowe! – wyglancowane na wysoki połysk. To miało być coś, co uniesie mnie nad szlakami górskimi, niczym anioła wędrowca skrzydła. I  jeszcze coś było w tych butach magicznego. Wyglądały jak buty z okładki płyty KSU.

Popas piwny dobiegł końca i poszły konie po betonie. Do pewnego momentu zgadzało się wszystko ze wszystkim, póki nie zrobiło się za stromo i za upalnie. Nawet rozmawialiśmy przez czas jakiś o muzyce, życiu, szkole i przyrodzie – ale im dalej w górę i w las, tym bardziej było gorąco, ciężko i źle. Plecaki ważyły niewiele mniej od nas i to pogłębiało coraz gorszą sytuację psychofizyczną załogi.

Frustracja narastała – zaczęliśmy rozmyślać, czy aby nie zamiary to to, a siły to tamto. Nawet kanisterek nie dodawał otuchy, tym bardziej, że wraz ze wzrostem temperatury zawartość zaczęła ekspresowo kisnąć, z czego jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy. Nadzieja na sukces wróciła wraz ze zdobyciem szczytu pierwszego pagórka. Teraz już po górskich grzbietach mieliśmy skakać lekko, łatwo i przyjemnie. Oczywiście nie wszystkich to miało dotyczyć bo byłem ja i moje obuwie.

Moje buty były tak samo wspaniałe i świecące, jak i kompletnie nierozbite. Dokonały na moich stopach masakry, którą zdiagnozowałem dopiero po zdjęciu obuwia, kiedy buchnęły na raz, dwa i trzy, smród, ropa i krew. (Jak my mamy wojny i powstania wygrywać, skoro nasza armia w takie buty obuta? – myślałem ze łzami w oczach). Uwalniając poharatane stopy, popłakiwałem – ale po godzince z okładem obrażenia zakrzepły, więc dokonałem zmiany wojskowych glanów na trampki i poczułem się jak baletnica na deskach Teatru Bolszoj. Stópki zakwiliły radosnie, czując niezwykłą lekkość butów i już byliśmy gotowi do dalszego marszu.

– No to po łyku, jest co świętować! – zawołałem i złapałem za baniak.

Gul, gul, gul! Solidny łyk spłynął do żołądka i nie wiem już, co nastąpiło szybciej: czy jego reakcja, czy alarm ogłoszony przez kubki smakowe. Czy dopłynęło, a potem zaczęło wracać, czy zaczęło wracać jeszcze przed dopłynięciem? Tak oto – odcierpiawszy najpierw drogę krzyżową w butach – zaserwowałem sobie jeszcze pojenie octem pod postacią zepsutego piwa.

Po błyskawicznym wejściu i jeszcze szybszym wyjściu tej cieczy ze mnie, wycieczka znów musiała skorygować założenia.

– Panowie, wylewamy te szczyny i szukamy wody, bo poumieramy z pragnienia – zauważył któryś rozsądnie. Po kilkudziesięciu minutach zlokalizowaliśmy z Wojtkiem jakąś namiastkę źródełka i tak uratowaliśmy cztery młode życia.

Dalej poszło już z górki, bo tak to w górach jest, że jak wyleziesz, to i zleźć musisz. Kolejna niespodzianka czekała na nas w Jaworkach. Mapa, którą mieliśmy, nie była aktualizowana gdzieś od czasów insurekcji kościuszkowskiej i po zaznaczonym na niej polu namiotowym ślad w teraźniejszości nie pozostał. Na szczęście w okolicy rozbili się na dziko harcerze ze Skawy, wytyczając tym samym metodą faktów dokonanych nowy teren biwakowy. A harcerze nawet jak robili źle, to status ich kazał na to spojrzeć z innej perspektywy. Jeśli potrzebowali pola namiotowego którego akurat w okolicy nie było, to go po prostu wytyczali. Zakotwiczyliśmy więc pod ich bokiem – w ostatniej chwili, bo rozbijanie wigwamu nie należało do naszych sprawności. Zdążyliśmy na moment przed ulewą. Pamiętam jeszcze płachtę nad głową, otwarcie konserw i pierwsze kęsy. W sen osunęliśmy się błyskawicznie, jak na komendę i ze zmieloną świnią w ustach.

Poranek powitał nas słoneczny, cudny, pachnący – ten na zewnątrz oczywiście, bo nijak się do niego miała woń konserw i nas, która skondensowała się w namiocie po tym, jak zapomnieliśmy o wieczornym prysznicu. Do dzisiaj jakoś nie mogę odtworzyć, gdzie i jak myśmy się w trakcie tego wyjazdu myli (tak pełnowymiarowo, bo myciu zębów i stóp służył potok koło namiotu).

Spuszczeni ze smyczy byliśmy zaskakująco grzeczni i poukładani. Nie w głowie nam były używki i inne szatańskie kłody rzucane pod nogi (a może decydowała tylko ich niedostępność na miejscu?). Delektowaliśmy się przyrodą i jej okolicznościami. Mieliśmy ze sobą aparaty, lecz fotki strzelaliśmy oszczędnie – filmów było kilka (tak właśnie – filmów, które po powrocie trzeba było wywołać).

Finanse nie pozwoliły nam rozwinąć skrzydeł – Pieniny trzeba było odłożyć. Jak my byliśmy w ogóle przygotowani na ten wyjazd – pytam się po latach – że nie piliśmy, nie paliliśmy, jedliśmy tanią strawę ze sklepu wiejskiego, a i tak po pięciu dniach zostało nam jedynie na bilet powrotny? Zmysł organizacyjny najwyraźniej dopiero kiełkował. Z przedterminowego powrotu z łona natury na łono rodziny rodzice się uśmiali, ale i byli dumni. Zdaje się, że uwierzyli w moją odpowiedzialność i rozwagę – czy na wyrost, to się miało dopiero okazać.

S3. Siatkarskie początki.

S3. Siatkarskie początki

Na początku siódmej klasy pan Jasiu Gwardiak, nasz nauczyciel WF-u, dokonał przeglądu szkolników ( fajny zwrot wymyśliłeś mój synu, kiedy byłeś mały) pod względem parametrów fizycznych. Pierwszy raz taki przegląd, w trzeciej klasie podstawówki, przeprowadziła Szkoła Podstawowa nr 87, zwana dumnie sportową. Wybrali kilka osób, w tym mnie. Wzrostowo im się podobno zgadzało, więc chcieli żebym polazł do ich szkoły, do klasy o profilu sportowym, specjalizacja siatkówka. Miałbym się tam wyuczyć na siatkarza. Jednak według moich rodziców,  łowcy głów chuja się tam znali na mojej przyszłości, bo starzy postawili szlaban i było, jak to mówią po zawodach. Ciekawe czy rodziciele czuli pismo nosem czy nie, ale z perspektywy czasu to wyszło na jednak ich. Znaczy się racja czy przeczucie, były po ich stronie. Z mojego rocznika bowiem szkoła sportowa już żadnego diamentu nie oszlifowała. Być może diamentów nie było, a może przysłowie o gównie z którego bata nie ukręcisz, tym razem zadziałało? Nie wiem, nie znam się, nie potrafię przeanalizować tematu obiektywnie.

Za to historia o tym jak to natura pojechała po bandzie z matematycznymi, genetycznymi i biologicznymi obliczeniami, do dzisiaj wyzwala uśmiech na mojej smutnej twarzy.

A było to tak.

Taki jeden znajomy Tomek, jakiś szczególnie wysoki nie był, ale za to stopę, już jako dziecko miał słuszną, jak zresztą słuszna była, jeszcze w latach osiemdziesiątych, linia naszej/ich partii zjednoczonej i robotniczej. Tak i jego stopy, chcąc nie chcąc trzymały się tej dziwnej linii i rosły na chwałę PRL-u i jego samego. Jak to wyniuchali mistrzowie sportu, genetyki, matematyki i psychologii po AWF-ach różnych, to zaczęła się jazda po całości i zaplanowano chłopcu przyszłości pod kątem siatkówki . Przyszłość miała być świetlana. Oraz mlekiem i miodem płynąca. Pierwsze pomiary, stosunki wzrostu do jakości włosa z dupy, długości kości udowych i ich sześcianu, w stosunku do kwadratu prędkości rośnięcia paznokci u nóg, wskazywały jedno: rośnie nam monstrum. Potwór, który dwa metry i dziesięć centymetrów osiągnie bez najmniejszego problemu. Do tego będzie szybki, zwinny, silny, skoczny, zawsze trzeźwy  i da im, odkrywcom sławę i piniondze.

I zaczęło się chodzenie koło Tomasza jak koło Lenina na Placu Centralnym w Nowej Hucie. Przenosiny ze szkoły podstawowej na Kościuszkowskim do sportowego matecznika na osiedlu Teatralnym były podstawą tego planu. Szkoła sportowa nie takie przypadki znała, i już miała algorytm, jak to ludzkie cudo przetworzyć ku chwale sportowej ojczyzny i swojej. A dni, miesiące i lata leciały nieubłaganie. Dla jednych za wolno, dla innych za szybko, a teoria wzrostowa, oparta na wielkości stóp, ni cholery nie chciała się sprawdzać. Czy to wina była zastosowania złych wzorów, czy może ta awaria reaktora atomowego w osiemdziesiątym chyba czwartym w Czarnobylu swoje zrobiła i chłopak mutował wbrew wszystkiemu i wszystkim nie tak jak oni chcieliby? Diabli wiedzą. Stopy więc rosły sobie a muzom, wzrostu nie przybywało i okazało się że robienie na siłę siatkarza z młodego człowieka, po raz kolejny okazało się wielką, trafioną w dziesiątkę, pomyłką.

Obserwując to , na wielkim spokoju z boku, po latach już niestety, widziałem Tomka jako pływaka. Wizualizowałem go jako mistrza olimpijskiego. Średni wzrost, budowa raczej krępa i naturalne płetwy u podstawy nóg. Niestety, polski sport poniósł kolejną, spektakularną porażkę. A Tomek żyje sobie spokojnie i ma się wspaniale.

Mnie stety nie stety, siatkówka nie chciała za Chiny Ludowe odpuścić, no i ten Gwardiak, nauczyciel fizycznego wychowania robił wszystko żeby to udowodnić. Czemu ten facet tak się uparł na robienie w szkole siatkówki? Sam był konusowaty raczej, ale widać musiał kochać podbijaną i plasowaną ręcznie i przez siatkę piłkę, bardzo mocno. Ekipę sobie wyselekcjonował niezłą. Wspominany w części piłkarskiej Pała, który każdy sport miał w genach, o piciu nie mówiąc, Grzesiek „Żaba” , Grzesiek inny, dzisiaj król toi toi, a wtedy obiecujący atakante, Maciek Cygi, Dario Kempes, kolejny prze talent o cygańskiej proweniencji, czy  Maro. Tych zapamiętałem mocno. Talenciaki jak diabli. Miałem uzupełnić to towarzystwo, chociaż nie widziałem się z siatką ani piłką do niej, na jednym wspólnym placu, ale ktoś widział we mnie nadzieję białych na plasowanie.

– Tomek jutro trening w szkole – zakomunikował mi któregoś pięknego poranka Jan nauczyciel.

– Jutro to nie mogę, psze pana, bo mam trening na Krakusie – burknąłem, bo kopana to kopana i wtedy inna odmiana piłki dla mnie nie istniała.

– Świetnie. To tym bardziej jutro na naszej sali cię widzę. Nie chcesz mieć chyba problemów z nauką? – Jan był nieugięty i zaczął strzelać z armaty przeciwpancernymi.

– Eeeee, że co? – osłupiałem.

Noż kurwa jego mać, geniuszem nie byłem, ale tróje mi nie groziły, a nawet na 4,5 średnio leciałem z całości, a ten fajny, było nie było nauczyciel, mi takie te wyciąga na stół.

Temat jednak przemyślałem i na drugi dzień, zamiast na boisku piłkarskim, zameldowałem się na sali sportowej naszej szkoły podstawowej.

– Panowie, rozgrzewka, podbijać, potakujemy, poustawiamy się. Pojutrze jedziemy na mecz z 87, mistrzostwa Krakowa zaczynamy! – krótko i treściwie zostałem wprowadzony w świat siatkówki.

Pobiegałem sobie chwilę, zrobiłem ze dwa skłony. Kolesie obok biegali w kółko i machali łapami jak wiatraki.

Pogięło ich? –  pomyślałem i jebnąłem z całej pety piłką w ścianę. Chciałem dogrzać sobie nogi.

– Gomółka, matole! To nie piłkarskie pastwisko! CO TY, kurrr…, ROBISZ!!! – zakomunikował, że coś jest nie tak Gwardiak.

– Grzeje się, co nie? – odparłem lekko wkurzony tym, że moje metody rozgrzewki są niemile widziane. Ale innych nie znałem.

– Zaraz ci się mózg przegrzeje, ręce rozgrzej ośla pało – ustawił mi szybko priorytety.

– Srence… – burknąłem pod nosem i zacząłem machać chudymi witkami na wzór i podobieństwo pozostałych chłopców.

Towarzystwo wylało śmiechem, bo koordynacja mojej górnej części była delikatnie mówiąc słaba. Przy okazji machania, zacząłem rozkminiać zasady wszystkich sportów, które do tego dnia uprawiałem, i nie znalazłem tam volley bal ’a. Będę zatem improwizował, pomyślałem i jakoś dotrwałem do końca treningu, wśród drwin i uśmieszków kolegów siatkarzy.

Mecz w sportowej szkole przeleciał jak mecz w sportowej szkole.. Szybko, sprawnie i do tyłu, czyli zakończył się porażką 0-2, w jakieś 25 minut. Podobno był to jeden z najlepszych wyników, jeśli chodzi o szybkość i pogrom przeciwnika. Mnie minęło nawet miło i bezboleśnie. Unikałem piłki jak ognia i chyba nawet nie za często jej dotykałem tego dnia. A ponieważ jeszcze kolo z przeciwnej drużyny, napompowany jak buchaj, mocno i regularnie serwował, orżnęli nas w trymiga. Do 2 i do 4, czyli 2-15, 4-15, w setach 0-2. W nieoficjalnym głosowaniu zostałem uznany za największą łajzę zawodów i mogłem skupić się nad powrotem do futbolowego zajęcia, na zielone pastwiska krakowskich klubów, gdzie marzyłem od roku o zdobyciu wreszcie gola, w jakikolwiek sposób, nawet dupą.

Rano, niespecjalnie umęczony przestaniem zawodów w dniu wcześniejszym, już w wejściu natchnąłem się na Jana Gwardiaka, miłośnika i pasjonata siatkówki.

– Kto Cię trenuje młody, w Krakusie? – zaskoczył mnie sprytnie.

– Malinowski! – odparłem jak na przesłuchaniu, krztusząc się gumą Turbo.

– Znam, przynieś jutro sprzęt to mu oddam. – powiedział i odwrócił się na pięcie, zostawiając mnie z rozdziawioną gębą i pustką w mózgu.

Jaki kurwa sprzęt? Jaki sprzęt? Moją piłkarską zbroję, moje trzewiczki uzbrojone w gumowe, wytarte koreczki? Za jakie grzechy?

Nieeeeeeeeeeee!!!!

Oczy mi się zeszklił i odpłynąłem w niebyt. Nie zostawiono mi furtki, a myśl o kontynuowaniu nauki w prestiżowym technikum budowlanym, nie pozostawiała wyboru. Strach przed kłodami rzucanymi na lekcjach rozszarpał marzenia na strzępy.

Żegnaj piłeczko, żegnajcie łąki, murawy, klepiska zielone. Żegnajcie. Może nie na zawsze? Może.

I zaczęło się plasowanie, odbijanie, blokowanie, rzucanie, skakanie i tym podobne. W lecie duszenie i kiszenie w małej salce było niestety średnio higieniczne, ale zimą już, czy nawet późną jesienią, zaczęła się pojawiać satysfakcja. Bo ciepło było, na łeb nie padało a i czysty człowiek wychodził, jeśli tylko sprzątaczka, czy my sami, przed treningiem szmatą potraktowaliśmy parkiet.

Pierwsze treningi szły mi strasznie opornie, nic w tej siatkówce nie widziałem ciekawego, żadnego kontaktu bezpośredniego z wrogiem nie było, a to łażenie w kółko do wyrzygu? No dramat. Całe szczęście rywalizowaliśmy też, w ramach rozgrywek szkolnych, w innych dyscyplinach i mnie przydzielono do drużyny koszykarskiej, jak zresztą większość siatkarzy.

Jasiu Gwardiak mnie lubił, polubić musiał też gość od matematyki, pan Sobala. A był to był niezły agregat. Swoje, chyba średnio udane życie osobiste, w którym okazało się, że ni chuja 2+2 nie równa się 4, jak to często w życiu, prostował sobie na nas w szkole. Po latach jednak nachodzi mnie refleksja, że matematyk żył w fajnych i dla siebie i dla nas czasach, bo mógł bez skrępowania stosować niezwykłe dzisiaj metody wychowawcze. A to przywalić potężną ekierką w dupę, namalować czerwonym pisakiem ocenę na czole, czy twierdzić z uśmiechem na ustach, przy całej klasie, że ja na ten przykład mam piłkę zamiast głowy. A wszystko to bez narażania się na założenie kosza na głowę przez niepokornych uczniów, czy karczemnej awantury urząadzonej ze strony ich rodziców. On nas ustawiał do pionu a my staraliśmy się być co raz lepsi w codziennym życiu. Każdy coś na tym mógł ugrać dla siebie. Jeśli tylko chciał.

Wcześniej nie miałem żadnych problemów z matematyką, ale teraz jako sportowiec początkujący, mieć musiałem, bo taki był wzór Jana III Sobali. Na szczęście głupi nie byłem, a i Jasiu nauczyciel wyfy reagował prawidłowo na każdą moją słabszą ocenę, więc szło sobie w nauce wszystko prawidłowo.

Za to w tej nieszczęsnej siatkówce…

Jednym z elementów tej gry były pady, rzuty czy jak to tam zwał. Polegało to na tym, że broniąc piłkę, która leciała gdzieś z boku, z przodu, czy diabli wiedzą skąd i po co, trzeba było bronić jej przed dotknięciem parkietu, rzucając się na niego. Po odbiciu piłki dłonią, ręką albo nie odbiciu najczęściej, poprzez zamortyzowanie upadku rękami przechodziło się w ślizg na klatce piersiowej po parkiecie. Kolana musiały być koniecznie w górze, żeby sobie ich nie pozdzierać do krwi. To nie było fajne. Efektowne na pewno, ale nie fajne. Zwłaszcza na początku bo:

1) kolana poobijane i do krwi poobdzierane.

2) broda w paszczy była zagrożona, szczególnie mojej.

A do brody to ja miałem szczęście wybitne.

Pierwsze rozbicie miałem o maszynę do szycia marki Zinger, za szczyla. Drugi raz brodę rozwaliłem jak się pode mną złożyło Wigry 3, taki rower. One, te Wigry 3, miały takie mocowanie, żeby sobie można było je złożyć na pół. No i te na których jechałem się oczywiście złożyły, tyle że pode mną, w trakcie szybkiej jazdy. No i znowu broda. Tym razem już mus był do lekarza i szyć trzeba było.

Od samego zatem początku, jak tylko zapoznałem się z techniką rzutu, coś dziwnego przeczuwałem. Że może nie być kolorowo i może boleć. I przyszedł taki czas, taki rzut odwłokiem o glebę, że ręce moje mnie nie utrzymały i zajebałem brodą w parkiet. Pieczenie, szczypanie, krew. Dużo krwi. Szlak był przetarty, więc Żeromski szpital odwiedziłem po raz kolejny z tym samym. A tam szycie, szwy i plaster. Czynności i rzeczy które miałem już zakodowane.

W takich chwilach miałem dość siatkówki. Ale Gwardiak nie miał, a i psychologię liznął pewnie na studiach i szybko mnie do dyscypliny i odwagi przywracał. Po tym pierwszym, siatkarskim rozbiciu brody, akcję odczyniania zrobił podczas jakiejś wizytacji ważnych urzędników. Odwalaliśmy w jej trakcie jakieś fikołki na korytarzu, ubrani na biało jak piekarze, a on nawijał urzędasom makaron na uszy, jak to robi w szkole siatkówkę, ma diamenty i wszyscy zobaczą niedługo jak się gra. Ale zanim do tego miało dojść, postanowił zaprezentować moim ciałem pad. Ja z brodą świeżo poszytą i zaplastrowaną, jeszcze ból czującą, miałem strzelić popisowy pad siatkarski przed wizytatorami. Strach mnie paraliżował, ale na szczęście była ułożona ścieżka z miękkich materacy gimnastycznych. I w tej ścieżce miałem nadzieję, że nie będzie bardzo bolało jak zdarzy się awaria. Nie namyślając się wiele, skorzystałem z materacy i wykonałem popisowy numer. Padzik, rzucik, padzik. Jak zawodowy siatkarz.

Wizytujący wypuścili z paszcz ochy i achy.

Ja wypuściłem uf i uf, i otarłem zroszone potem i strachem czoło.

A Jasiek? Jasiek na to zrobił minę jakby mu rower zajebali i stwierdził:

– Eeeeeeeeee, Tomek… Na podłodze! Na podłodze zrób. Taki z poślizgiem!

Pięknie, kurwa, pięknie, przeleciało mi przez mózg. Jak ja z traumą na rzucanie się na twarde mam to zrobić? A jak znowu się rozbiję? Przecież broda mi się rozwali na amen i  zupa mi będzie przez dziurę wypływać a ziemniaki wypadać będą.

– Pierdolę, nie rzucam się – pomyślałem odważnie mrucząc pod nosem.

Ale co innego myśleć a co innego robić.

– Się robi, pszepana. – wykonałem polecenie w trymiga.

Rzuciłem się na płytki PCV, płynnie jak nigdy i …. I upierdoliłem sobie całą, białą jak śnieg koszulkę, przez matczyne ręce oporządzoną godnie na lekcję WF, pastą do podłogi i syfem w nią wtartym.

– Brawo, pięknie, ale rzut! – dziady, co to skłonu nie potrafią zrobić, klaskały i piały z zachwytu.

– Pięć Gomółka! Pięć! Brawo! – Jan był dumny jak paw, ale nie zapomniał ocenić negatywnie poślizgu. – trochę krótko ślizgałeś, ale to pewnie ta pasta.

No pasta, pasta. Jak raz sprzątaczka wypastowała parkiet na sali gimnastycznej, to mało żeśmy sobie zębów nie powybijali, tak się ślizgało w naszych trampkach ze Stomilu, w których nawet gumowe podeszwy nie trzymały minimum klasy na wypastowanej podłodze z drewna. Na PCV działała franca pasta inaczej niż na parkiecie. Parkiet po paście tracił przyczepność i zamieniał się w lodowisko. Po naszych błaganiach zabroniono pastować pastą do PCV parkietu. Do parkietu pasty nie było, wiadomo kryzys PRL-u, ale i tak się wnosiło na butach pastę z korytarzy na salę i trzeba było sobie jakoś radzić żeby na tym parkiecie ustać.

Rozwiązania były przynajmniej trzy:

– mokra szmata na której się stawało, przecierało podeszwy i przez chwilę była przyczepność obuwia, ale niestety ślisko się robiło dookoła szmaty od wody z niej wyciskanej.

– wycieranie spodów obuwia dłonią, ale dłonie były ujebane jak u górnika w kopalni,  ale za to na dwie trzy akcje skutecznie dawał ten sposób super przyczepność.

– plucie pod nogi i wcieranie śliny w podeszwy obuwia. Najfajniejsze. Takie cwaniackie i skuteczne. Gorzej jeśli ktoś nie wytarł plwocin dobrze, to mele zebrane przy rzucie na koszulce nie prezentowały się atrakcyjnie. A dotknąć czyjejś hary rękami? Fuj.

Do domu wróciłem szczęśliwy. Piona z wyfy, przełamany strach. Było wspaniale.

Euforyczny stan trwał do wieczora.

– Gdzieś ty się tak ubrudził tumanie?! – delikatnie zapytała mama – I jak ja to mam doprać? Pogięło cię?

Proszki musiały być wtedy marnej jakości zapewne. Jeśli w ogóle były. Stąd niepotrzebne nerwy mamusi wzięły górę. No cóż, socjalizm potrzebował ofiar i poświecenia. Tym razem padło na mnie.

2S. Czas sprawdzianu

2S. Czas sprawdzianu

 

Po osiągnięciu odpowiedniego poziomu pod blokiem, a dzisiaj levelu – jakby to powiedział mój syn,  przyszedł i na mnie czas sprawdzianu w sekcji piłkarskiej Hutnika. Ponieważ moi rodzice byli kompletnie a sportowi i widzieli moją przyszłość jako akordeonisty inżyniera, pierwszy wypad na Suche Stawy w celu zostania piłkarzem, musiałem odbyć w wielkiej tajemnicy. Miałem może dwanaście lat.

Sprawa była o tyle łatwa, że dwóch kolegów z podstawówki już tam, na obiektach Hutnika Kraków, trenowało. Podali mi numery tramwajów, godziny treningów a resztę musiałem rozkminić samodzielnie. Ponieważ człowiek był wtedy ubrany tak samo do szkoły, na boisko, do kościoła (tylko na mszę ubranie było czyste), wystarczyło rzucić teczkę w kąt, ściągnąć chałat z tarczą i wyjść jak gdyby nigdy nic na pole. Rodzice nic wiedzieć nie mogli, bo plan runąłby w przedbiegach. Tym razem mój cel wyśniony był na wschodnich obrzeżach Nowej Huty, kilka kilometrów od domu.

Rozmarzonych o karierze piłkarza, podobnych do mnie dzieciaków, było tego dnia co najmniej kilkunastu. Boiska Hutnika tętniły piłkarskim życiem. Każdy skrawek terenu zielonego, czy betonowego był wtedy boiskiem na dzielnicy, a HKS miał je prawdziwe. Jak z telewizji. Wypielęgnowane, pachnące równo przystrzyżoną trawą. Dziesiątki, ba, setki dzieci w wieku od trampkarza do juniora starszego, biegało jak w malignie za piłką. Gdzieś wśród nich Waligóra, Koźmiński, przyszli bohaterowie barcelońskiej olimpiady w 1992 roku. No i ja z rówieśnikami dwunastoletnimi. Miałem marzenia i wielkie chęci. Kopać, kopać, kopać.

Dotarłem o wyznaczonej porze pełen nadziei i radości. Czasy były fajne, selekcja nieustanna, więc i ja oraz kilkunastu podobnych desperatów, już po kilku minutach zostało zagospodarowanych. Zrobiono z nas jedenastkę i wystawiono naprzeciwko pięknie wystrojonej drużynie juniorów młodszych Hutnika Kraków. Tamci, taktycznie poukładani, wyszkoleni, a my jako pospolite ruszenie.

Do przerwy było 0-5. Gorzej niż w książce Adama Bahdaja, bo tam do przerwy było 0-1. Całe szczęście miałem w sobie zdolność przekonywania dzieciaków do moich pomysłów i druga połowa to już był nasz popis. 1,2,3 i mam hattricka zaliczonego. Czwartą bramkę po objechaniu bramkarza daję strzelić jakiemuś koledze.  Przy bocznej linii powstało nieliche zamieszanie. Kilku trenerów obserwowało nas i potakiwało z aprobatą na taki rozwój spraw. Po meczu staliśmy szczęśliwi, upoceni, z wypiekami na twarzy, w rzędzie, niczym żołnierze czekający na przepustki.

– Ty, ty i ty. Jeszcze was dwóch. Piątek godzina 16.00 – oznajmił jeden z trenerów chłopcom.

Mnie w tym gronie zabrakło. Tylko na moment.

– A ty, chodźno tu na bok. Młody, masz jutro przyjść, przynieść zdjęcie, dostaniesz sprzęt. I nie zapomnij, przyjdź z rodzicem! – padło sucho od najważniejszego trenera.

– Dobrze psze pana – potwierdziłem przeszczęśliwy.

Do domu nie pojechałem tramwajem. Kontynuowałem trening biegnąc uskrzydlony. Nawet nie dotykałem chodnika. Leciałem ponad. 20 centymetrów. Jest, jest, jest! Będę piłkarzem! Będę kiwał, strzelał bramki i zdobywał puchary!

W domu opadłem na ziemię jak ustrzelona śruciną kaczka. Zostałem obdarty z marzeń w tempie półmaratonu. Najpierw dostałem klasyczną zjebkę za samowolkę. Godzina ględzenia o tym co się stać mogło złego, a to co się stało na boisku, spuszczone zostało do kibla zapomnienia. I jeszcze mama przez łzy klarowała mi o chorobie serca, którą niby mam, i że jak będą uprawiał sport to na pewno umrę.

Oby w finale, po złotym golu, starałem się w myślach pocieszyć, ale nie wiele to dało. Pozostał potężny żal.pl

O Matko Boska Piłkarska. Świat mi się zawalił. Zielona murawa raju oddaliła się chyba na zawsze. Wtedy nie było telefonów, komórek, mejli. Utalentowane chłopaki pojawiały się jak meteoryt i spalały w niebycie dnia codziennego. 1- 0 dla rzeczywistości. Pierwsza porażka boli jak 4-0 z Brazylią, jak klaps, jak dwója z ortografii.

Ale jak przyszłość pokaże, ten fakt był niczym hartowanie stali w martenowskim piecu na kombinacie imieniem Lenina. Raz zahartowana stal nie pęka. I to sprawdziło się w moim przypadku.

Ponieważ nie mogłem uczestniczyć w zorganizowanej formie sportowej, zrobiłem sobie swoją drużynę opartą na klasie C. Rywalizacja pomiędzy klasami tego samego rocznika była wisienką na torcie naszych zajęć wf, oraz wszelakich dni sportu czy poszkolnych kopanek. Mecze na szkolnym boisku w obecności kibiców, siatki na bramkach, sędzia nie rychliwy choć podobno sprawiedliwy, to było coś. Prawie mistrzostwa świata.

Do takiej rywalizacji trzeba było się odpowiednio przygotować. Wybrać drużynę z chłopaków z klasy, poustawiać towarzystwo na boisku według predyspozycji i grać, grać sparingi. Moje taktyczne podejście do tematu owocowało dobrymi wynikami w meczach punktowanych i nie tylko. Żelazna taktyka pozwalała nam ogrywać teoretycznie mocniejszych rywali, co nie podobało się ich starszym braciom i kolegom. Ucieczki po meczach przed laniem zdarzały się często. Aby lepiej przygotować się do rywalizacji prowadziłem zeszyt, w którym notowałem składy, strzelców bramek i oceniałem zawodników swojej drużyny. Mateja, Hołówka, Karanowski, Kogut, Ostaszewski, Mania, Gebel. Ekipa solidna i najczęściej zwycięska.

Kolejnym wydarzeniem na skalę dzielnicy, były organizowane na boiskach Hutnika turnieje dzikich drużyn. Na taki turniej trzeba było zebrać minimum jedenastoosobową ekipę, dorosłego opiekuna i można było zaczynać marzyć o pucharach i podboju dzielnicy.

Naszym opiekunem został pan Mokry, ojciec Tomka, też Mokrego. Skoro pan Mokry był to i Tomka trzeba było wpleść w zespół, pomimo średnich umiejętności piłkarskich. A ponieważ newralgiczna pozycja bramkarz przyjmowała wiele, przyjęła i Mokrasa. Ekipa stworzona z naszej klasy po meczach na szkolnym, betonowym boisku, wydawała się niezwykle mocna. Z tej okazji, jako szóstoklasista, postanowiłem zakupić za uzbierane pieniądze podręcznik niejakiego Jerzego Talagi o treningach i taktyce w dyscyplinie piłka nożna. Miało to pomóc nam w tryumfie, a mnie popchnąć na wyższy poziom wtajemniczenia futbolowego.

Zielona trawa zweryfikowała nasze umiejętności błyskawicznie i nasza przygoda skończyła się na meczach grupowych. To co na niewielkim betonie udawało się nieźle – przy sześcioosobowym składzie, na bez mała pełnowymiarowej trawie, jedenastu na jedenastu, nie umieliśmy powtórzyć. Rywale byli bardziej poukładani niż my i nie pozwalali nam rozwinąć skrzydeł. Choć trafniejsze jest stwierdzenie, że my żadnych skrzydeł, korpusu czy głowy nie mieliśmy. Był za to chaos i ogólne zagubienie na dużej powierzchni.

Symbolem naszych niepowodzeń został jeden z bramkarzy, który ryczał w krzakach po tym jak piłka wyślizgnęła mu się z jego skórzanych rękawic, założonych specjalnie na tę okazję,  a bardziej pasujących do zimowego wyjścia na sanki niż do pomocy w bramkarskich paradach. Tak jak rękawice okazały się pomyłką, tak moje marzenia o wypatrzeniu pośród setek dzieciaków przez trenerów zostały niespełnionym marzeniem.

Skoro Hutnik nie był mi przeznaczony, to kolejnej szansy na grę w piłkę nożną poszukałem bliżej, w MKS Krakus Nowa Huta. Tym razem, za zgodą rodziców, udałem się na zimowe treningi halowe na pobliskie osiedle Kalinowe. Zostałem niezbyt chętnie przyjęty przez innych zawodników, kumpli z jednego osiedla, musiałem więc na boisku udowadniać swoją przydatność, starając się więcej i lepiej niż inni. W tamtym Krakusie, prym wiedli: potężny Hans, Koroz, Maciek i Andrzej Basiaga. Po killku treningach mnie zaakceptowali, a pomagały mi w tym regularnie strzelane na treningach bramki.  Co prawda tylko na salce gimnastycznej, ale dobre i to. Gol to gol, co nie?

Na wiosnę trawa się zazieleniła i rozpoczęliśmy treningi na boisku nad nowohuckim zalewem. To tam miał i ma bazę Międzyszkolny Klub Sportowy Krakus.

Do grania na trawie niezbędne były korki, a raczej korkotrampki, które jakiejś pięknej soboty wybieraliśmy z wielkiej papierowej torby. Ale to był piękny widok. Weszliśmy do szatni, a w niej, na samym środku, stał wielki, papierowy wór z butami piłkarskimi. I jeszcze piękniejszy widok, którego nigdy nie zapomnę, to gumowo-szmaciane buciki już na nogach.

Tak uzbrojeni i doposażeni w takie same stroje, może ciut za duże albo za małe, mogliśmy przystąpić do rozgrywek. Ze względu na wzrost zostałem ustawiony na pozycji forstopera. Pozycja taka nakazywała mi grać przed ostatnim obrońcą i stanowiła pierwszą zaporę formacji obronnej, jednocześnie dając szansę na udział w akcjach zaczepnych, do których nie pozwalał mi nigdy wychodzić wielki jak tur Hans, który zamiast mnie zapierdalał do przodu i siał popłoch. Miałem być jak dzisiejszy defensywny pomocnik. I trochę byłem.

Z ligowej konfrontacji zapamiętałem kilka meczów.

Ciekawy, ze względów pogodowych był mecz na Ugorku. Ulewa w Krakowie trwała w najlepsze trzy dni i w ten dzień trzeci spotkaliśmy się na boisku KS Wieczysta. O Matko Boska Ulewowska, dlaczego boisko przypominało wielki plac błotny? I jak to się stało, że sędzia zdecydował się na rozegranie zawodów? Podobno nie było wolnych terminów na przełożenie gry na inny termin.

Nieważne. Ważne było to, że mogliśmy grać. Grać w piłkę nożną. Po kilku minutach byliśmy oblepieni błotem jak nieboskie stworzenia. Grubość błota na spodenkach i koszulkach miała nawet po kilka centymetrów. Sam mecz nie przypominał jakoś szczególnie zawodów piłkarskich. Cała zabawa polegała na wykopywaniu piłki byle gdzie, byle dalej od swojej bramki. Jedyny gol padł po rzucie karnym podyktowanym za zagranie ręką w naszym polu karnym. Z naszej perspektywy wyglądało to na obronę przed śmiertelnym trafieniem wielką, ciężką kulą błotną w twarz jednego z naszych. Sędzia widział to inaczej niż my, podyktował karnego nie korzystając z przepisu o przypadkowym zagraniu ręką, który mógł jeszcze nie obowiązywać i przegraliśmy. W sumie nie dziwota, byliśmy przecież gośćmi.

Kolejne zawody zapamiętane przeze mnie odbyły się tydzień później, a rywalem naszym była Wisła Kraków. Warunki panowały tego dnia diametralnie inne niż tydzień wcześniej. Skwar, ponad 40 stopni w słońcu, ziemia twarda jak skała. Mecz zapamiętałem z powodu jedynej, jedynej okazji na strzelenie bramki, w swojej barwnej,  krakusowskiej przygodzie piłkarskiej. Jako napastnik grałem 10 minut i trafiłem w słupek! Miałem kontakt z bramką po strzale w pełnym biegu z 16 metrów. Ale to były emocje!

Inny mecz zagrałem jako prawy obrońca, przeciwko Hutnikowi Kraków na Suchych Stawach. Ich pomocnik kręcił mną jak wiatr wiatrakiem i odjeżdżał mi jak bolid formuły 1. 0-2 do przerwy po mojej katastrofalnej postawie było najmniejszym wymiarem kary na jaki zasłużyliśmy. Na szczęście z grupy starszej naszego klubu, trener pożyczył wyrośniętego Bartka Jamroza, syna pierwszego trenera Krakusa. Bartek był z naszego rocznika, grał ze starszymi juniorami a wyglądał na naszym tle jak wyrośnięty tur pośród niedożywionych szkap ( nie dotyczyło Hansa). Nasze zbawienie prezentowało się wspaniale i uratowało mi dupę strzelając dwa gole. W przyszłości Bartek został zawodowym piłkarzem i na poważnie zadomowił się w pierwszej lidze ( dzisiejszej ekstraklasie) i można powiedzieć, że nawet zrobił karierę.

Szanse na kariery przez duże K miało wtedy wielu chłopaków. Ale albo byli za leniwi albo woda sodowa szumiała im w głowach tak mocno, że zapominali o swoich sportowych obowiązkach.  I były też klasyczne układziki, czego doświadczył brat bohatera poniższej opowieści, super talent piłkarski, Robert „Kostek” Matuszczyk.

Takim chłopakiem, który mógłby zbawić polski futbol, mógł być Mariusz Matuszczyk. Ksywa, nie wiedzieć czemu „Pała”. Kolegę tego namówiłem do przyjścia na trening Krakusa. Pała trening olał, ale pokazał się na meczu z Cracovią. Pasy miały wtedy ekipę która zdobyła Mistrzostwo Polski, a my zostaliśmy im postawieni w charakterze padliny do przeżarcia i wysrania. Tak jak i większość rywali w tym czasie.

I pewnie tak by się to skończyło, gdyby padlina nie okazała się nabita szkłem, a w roli szkła targającego jelita wystąpił Pała. Znając go z wspólnego kopania gały na osiedlu, wiedziałem doskonale, że Mariusz dysponuje znakomitą techniką, wspaniałą kiwką i niesamowitym przyspieszeniem. Postanowiłem zatem poszczuć cracoviacki organizm Matuszczykiem.

Ponieważ gra nam się kompletnie nie układała, z powodu przepaści w wyszkoleniu, sile, szybkości i wszystkim co pozwala na równą grę w piłkę, 4-0 było najmniejszym wymiarem kary po 15 minutach. Podawanie sobie piłeczki przy pressingu, który rywal zastosował, można było rozbić o kant dupy.

Wtedy postanowiłem nie bawić się w coś co nam się kompletnie nie układało, tylko zacząłem wykopywać piłkę do przodu, do Pały, którego kryło tylko i aż dwóch rywali. Pała miał to w głębokim poważaniu i dwie, czy trzy osoby przy nim, nie robiły mu żadnej różnicy. Cztery gole strzelone rywalom po samodzielnych akcjach Mariusza, zrobiły większe wrażenie na obserwatorach, niż nasze dwanaście wyciągnięć piłki z sieci.

Po meczu, Pała jak to Pała, zlał temat futbolowy i olawszy wszystko ciepłym moczem, porzucił wspaniale zapowiadającą się karierę futbolową. Kres mojej piłkarskiej przygody też zbliżał się nieuchronnie. Wyrosłem ponad przeciętną, a w szkole podstawowej postawiono na siatkówkę. Jak mocno postawiono, przekonałem się po wakacjach rozpoczynając siódmą klasę.

2M. B-moll młodego wioślarza.

2M. B-moll młodego wioślarza.

Wprowadzenie w świat dźwięków szło wielotorowo. Szpulak „święty” nie był zabawką dla dzieci, nie wolno nam było na jego organizmie eksperymentować. Przecież można było jeszcze pokasować tatowe nagrania albo poniszczyć taśmy. I co by było? Klops.  Chcąc jednak dać nam coś tylko naszego, rodzice wystali w kolejce – zupełnie przypadkowo, bo poszli pewnie po trampki – magnetofon Grundig. Taki zwykły najzwyklejszy ale dla mnie kosmiczny i magiczny jak diabli.

Pamiętam, że miał nawet specjalny kabel. Ten kabel to po to, żebym mógł się wpiąć w telewizor czy radio i nagrywać dźwięki na kasety. Te kasety następnie katowałem na maksa. Leciały wtedy w telewizji jakieś krótkie programy muzyczne, może to i była jakaś lista przebojów, w każdym razie: leciały teledyski. Postanowiłem nie czekać na łaskę TVP, tylko połapać sobie grane kawałki na taśmę. Żeby je odtwarzać sobie kiedy mi się tylko zamarzy.

Pierwsze podejście miało nastąpić akurat w trakcie wizyty u cioci Ireny – siostry mamy, znaczy się. Rodzice po długim namyśle pozwolili mi zabrać do niej, a mieszkało wujostwo na pięknym osiedlu Sportowym w Nowej Hucie, kaseciaka i dzięki temu nagrałem samodzielnie na nośnik swój pierwszy kawałek. Takie rzeczy się pamięta na zawsze. Był to Lady Pank:  „Fabryka małp”.

Siadło jak złoto – dwa dni katowania utworu i jego tekst znałem na pamięć.

 

Fabryka małp.
Fabryka psów.
Rezerwat dzikich stworzeń.
Zajadłych tak.
Że nawet Bóg.
I Bóg im nie pomoże
. *

 

*( Lady Pank, fragment utworu „Fabryka małp”)

 

Magnetofon miałem, „Fabrykę małp” znałem na pamięć, ale nie miałem kasetoteki. Nadszedł wiec czas na kolekcjonowanie kaset. Jako pierwsi zaopatrywali mnie w muzę na tym nośniku koledzy wujka Staszka z Leszczyny, którzy jeździli po Wiejskich Domach Kultury oraz remizach i na tamtejszych dyskotekach odtwarzali utwory do tańca właśnie z magneciaka. Ich zasoby muzyczne liczyły się w tysiącach utworów. Tak mi się wydaje. Kilkadziesiąt z nich dostałem na dobry początek. Przegrane na moją własną kasetę. Było tam wszystko pod co dawało się tańczyć. Włoskie dicho i inne zachodnie dicho. I polski dicho rock.

Prułem do przodu z muzyczną edukacją jak torpeda.

***

W podstawówce było ich dwóch. W zależności od punktu widzenia muzycznym bogiem mógł być tylko jeden z nich, a temu drugiemu przypadała rola dupy bladej. Między nami, zwykłymi zjadaczami maminych kanapek, oznaczało to podziały na śmierć i życie. Jasna sprawa, że byłem za bogiem.

A imię jego było Shakin’. Dogmat o boskości Shakina  Stevensa (czy tam Shaky’ego, bo i tak go podobno nazywali) wyznawała większość z nas, chłopaków – nawet ci, których muzyka za bardzo nie interesowała. To była taka, wiecie, solidarność fiutów. Dziewuchy miały swojego króla. Króla ondulatora Lihmala.

Pierwszy raz miałem swojego prawdziwego idola. I pierwszy raz na punkcie swojego idola odleciałem na bogato. Plakaty Shakina? Jasne i za każde pieniądze. Zdobyłem raz taki z wielkim bożym zdjęciem na środku i miniaturkami wokół, przy czym bóg przybierał na nich różne pozy taneczne. Wpatrując się w pozy, przez tydzień uczyłem się tańczyć i mało sobie paluchów u nóg nie połamałem. Warto było, nie powiem, bo potem na dyskotekach nie musiałem podpierać ścian. A co! Rock and roll, kurwa!

W tygodniku  „Razem” napisali, że bogu to tylko w białych butach chodzi. Moja odpowiedź była błyskawiczna. Miesiąc biegałem po Nowej Hucie i nagle, gdzieś na osiedlu Szkolnym czy Zielonym, znalazłem! Buty! Były piękne, białe, na rzepy i za kostkę. Shakin tylko w białych chodził więc liźnięcie boskości dokonywało się wzorcowo.

Tyle że wiosna się zbliżała, chlapa była straszna i buty upaprało mi szybciutko. (Nie miałem kogo obwinić, więc nienawiść skupiłem na źle uczesanym fiutku, co kradł serca naszych koleżanek – jak mu tam było, Limahl?). Sytuację uratowała mama: w ruch poszło mydełko nomen omen szare i z butów szarych, zrobiły się na powrót białe. Na miesiąc może. Potem znów były szare i brzydkie jak Polska w drugiej połowie lat 80.

Buty butami, ale kolejnym sprzętem, jaki w pokoju moim (i brata) zagościł, było radio Unitra Diora. Cech zajebistych miało bez liku co najmniej kilka. Na przykład długie kable pozwalały ustawić kolumny tak, żeby stereo (tak, stereo!) brzmiało jak najlepiej, najpełniej, naj naj. Przed Grundigiem stanęła otworem cała Lista przebojów Programu III. Można już było wybierać, przebierać i szukać nowych muzycznych idoli… I nagrywać do bólu.

Ale, ale! Zanim zacząłem łapać trójkowe hity, nagrałem sobie cały album na kasecie. Padło, chyba przypadkowo na Modern Talking. A może i nie przypadkowo? Może tę płytę wyklęczałem na kolanach, czekając tydzień na audycję? Nie wiem. Wiem za to, że zespół był mocno lansowany i to bzdurne „Cherry Cherry Lady” wpadło mi w ucho. Cała płyta, którą mogłem odtwarzać sobie w domu dowolnej chwili, pokazywała też nowe oblicze wykonawców. Trzeba było wysłuchać ze czterdzieści parę minut muzyki  i nie zawsze było to cherry.

Pierwszy adapter jeszcze był w tym czasie. Kuzyn Wiesiek mi go lunął. Znaczy sprzedał (tak, ten kuzyn, co to na akordeonie umiał grać). 300 złotych własnych, zaoszczędzonych pieniędzy poszło bez żalu. Nazajutrz rano w te pędy pobiegłem do sklepu muzycznego i pozwoliłem sobie na płytę. Za 500 złotych. Kurde, kasa wtedy nie miała praktycznie żadnego znaczenia. Żadnego.

Nie, nie w tym sensie, o jakim myślicie – ona po prostu była, tyle że dupala można sobie nią było podcierać, gdyż z kupnem czegokolwiek był już spory problem (zaraz, czy ja już pisałem o papierze toaletowym?…). Ale płyty były dostępne. Jak nie w sklepie muzycznym, to w księgarni, gdzie obok książek odbywała się sprzedaż czarnych krążków. Jak nie w księgarni, to na placu na Grzegórzeckiej – pod Halą.

Płytą za 500 złotych było Wham! Pojechałem po nią do samego Krakowa Shuty ze Sławkiem. To znaczy ze Sławkiem Shuty, a wtedy po prostu Mateją. Bo Sławek zanim został Shutym znany był jako Mateja. Sławomir. I czasami jeździliśmy do Krakowa, jakbyśmy niby w nim nie mieszkali. Nowohuckość pełna gębą.

 

Wake me up before you go go,
Don’t leave me hanging on like a yo-yo.*

* ( Wham, fragment utworu „Wake me up before go go”)

 

Radio i telewizja pruły przestrzeń tym przebojem i otumaniały nim co głupszych, więc nic dziwnego, że trafiło i na mnie. Musiałem to mieć. Połączyliśmy siły ze Sławkiem, który akurat dostał zlecenie od starszego brata na zakup płyty Shakin’ Dudiegoi ruszyliśmy na zakupy. Lałem z niego z lekka, bo co to niby miało być? – Shakin’ to rozumiem, ale Dudi? Czego to ludzie nie wymyślą.

Brat Sławka kilka dni później dał posłuchać i uświadomił mi, o co w muzyce kaman. A ja zacząłem zwracać większą uwagę na krajowe produkcje. Dokupiłem błyskawicznie Shakin’ Dudiego do kolekcji, która rozwijała się szybko – szybciej niż moja znajomość muzyki. Ziarno od plew miało przesiać się za jakiś czas.

Takie wspomnienie na ten przykład przytoczę: spacerowałem z mamą po centrum Nowej Huty,  zatrzymałem się przed księgarnią, może i Skarbnicą, a na wystawie zobaczyłem płytę. Całą jej okładkę zajmowała paszcza artysty, która się do mnie uśmiechała.

– Karel Gott – przeczytałem na głos.

– O! – mama na hasło Gott zareagowała natychmiast. – Słyszałam o nim. Kup sobie.

– Naprawdę? Ale fajnie – cieszyłem się chwilą i kolejnym artystą w kolekcjonerskiej stajni.

– Masz – mama dała mi pieniądze, a ja po chwili miałem już paszczę… to znaczy, płytę Karela w ramionach.

W domu butów nawet nie zdążyłem ściągnąć, a płyta już wylądowała na patefonie. Muzyka jeszcze dobrze nie wyruszyła z głośników na pokoje, a już coś mi nie pasowało. Igłę przeniosłem więc na utwór drugi. Potem na trzeci. I na piąty. Mein Gott – to, co odpierdalał pilzneński Sinatra z orkiestrą, nie nadawało się do słuchania. Mamo, dzięki za chęci, naprawdę. Płytę jako pamiątkę i przestrogę mam do dziś. Może wieczorem sprawdzę czy aby do niej już nie dorosłem?

 

***

 

Pierwszy cios, który mnie znokautował, nadszedł z nieoczekiwanej strony. Wyprowadził go Teleexpress, który wchodził wtedy do ramówki TVP. Ale przede wszystkim wyprowadzili go ONI. Zespół nazywa się Kult, a piosenką była po prostu „Piosenka młodych wioślarzy”.

Zaraz, czy ja napisałem: „po prostu”? Stałem i się śliniłem, wmurowało mnie, wbiło w ziemię. Ciary szły po całym ciele jakbym język włożył do kontaktu.

Zapamiętałem: zespół KULT. Nie wiem, jak szybko weszło, ale nie chciało wyjść. Obalanie pomnika Lenina w Nowej Hucie zaczęło się od kawałka buta i trwało latami. Shakin’ Stevens natomiast, choć też buty nas łączyły, spadł z mojego pomnika błyskawicznie. Od teraz był Kult. I ten Kult miał się w mojej głowie wyryć na amen.

Punk rocka, tego najprawdziwszego i najsurowszego, usłyszałem po raz pierwszy parę chwil po tym wydarzeniu. Od sąsiada Andrzeja. Andrzej sąsiad z klatki z Andrzejem z bloku „szóstki” i załogą byli starsi, mądrzejsi i chodzili już na koncerty. No żesz ja pierdolę – ja tu jakiegoś pitu-pitu dotąd słuchałem po angielsku, a ten tu Andrzej odpala mi nagrane na Kasprzaku kawałki Dezertera, co to połapali sobie na koncercie.

Trzeszczy, szumi, pierdzi – ale słychać. Coraz wyraźniej. I słychać, że nie żadne tam, kurwa, białe buty Stevensa. Żadne tam długie z tyłu, krótkie z przodu hery Limahla. Żadne tam frajerskie ondulacje Europe, za którymi stawali na piąchy gitowcy ( jak z koziej dupy trąby) z osiedla, zakochani w „Finale Countdown” na. Żadne tam takie. Ten gościu wył, że „wszystkie kurwy mają czołgi, i znad Renu, i znad Wołgi”. I że jest wredny leń i że – najogólniej – należy jebać system.

 

Musisz się cieszyć choć jesteś zmęczony
Musisz jak wszyscy stwarzać pozory
Musisz mieć żonę i dobry interes
Musisz się modlić w każdą niedzielę

Musisz być kimś

Musisz być kimś….*

*(Dezerter, fragment utworu „Musisz być kimś”)

 

Dla młodego chłopaka Dezerter to był cios prosto w ryj. Cios z kategorii tych, co otrzeźwiają i każą zmienić punkt widzenia. Dalej poszło płynnie: KSU, Moskwa, Tilt, Brygada Kryzys, Piersi, Wańka Wstańka & The Ludojades, Róże Europy, Sztywny Pal Azji, Piersi, Maanamy wszelakie… Ogólnie rzecz ujmując zanurzyłem się w polskiej muzyce punkowej i rockowej po czubek głowy.

Potem nadszedł obóz sportowy we Włoszczowie. A tam, całkiem przypadkowo, znalazłem sklep – taką ni to księgarnię, ni to papierniczy, ale poza książkami, zeszytami i szarym papierem były też płyty. Akurat kiedy wlazłem popatrzeć, co jest ciekawego, przywieźli „Spokojnie” Kultu. Z uwagi na nijakie ceny (nijak też wtedy płacono muzykom, wszystko postawione było na głowie) zakupiłem owe „Spokojnie” w ilości sztuk pięciu. Myślałem perspektywicznie i nie tylko o sobie. Znajomym odsprzedałem po powrocie trzy, sobie zostawiłem dwie. Ta druga została w rezerwie, gdyby się pierwsza zdarła.

Na obozie Listy przebojów Trójki słuchałem na kolanach – akurat pierwsze miejsce okupowała „Arahja”. Kilkanaście tygodni trzymał się też w zestawieniu „Niejeden”. Płyta, na której te numery były, od razu po powrocie z obozu trafiła na gramofon. Strona A. I strona B. I od nowa A. I od nowa B. I A-B, B-A. Nie było jak się od tego oderwać.

Nie zdążyłem jeszcze zedrzeć „Spokojnie”, kiedy przyszedł czas na „Tan”. Pochłaniałem klimat Kultowych koncertów i wówczas z wizytą przyszedł Prorok Shuty. Posłuchaliśmy płyty w milczeniu i Prorok powiedział: „«Polska» to jest przebój. Hicior. Prawda wyśpiewana”. Tak powiedział i poszedł do domu.

Słuchałem tej „Polski” chyba z dziesięć razy pod rząd, żeby uwierzyć. Tak, to jest naprawdę dobre, ale coś ze mną chyba było nie tak, bo ciągle mi ten kawałek dupy nie urywał. Jak już zrozumiałem i poczułem, o co w nim chodzi, to mi łeb rozerwało na kawałki. Gdybym wtedy umiał marzyć o wielkich sprawach i potrafił sobie wyobrazić, że za lat 18 razem z Kazikiem będę śpiewać „Polskę” w katowickim Spodku, wyszedłbym już chyba zupełnie z siebie i stanął obok. Ale o tym Spodku i o tej „Polsce” jeszcze będzie. W kolejnej części.

Z tymi cenami płyt to było tak, że były niskie aż do czasów dzikiego kapitalizmu lat 90. Dlatego analogi kupowało się na potęgę. Było tanio, ale nie zawsze było łatwo – a ja, jak już w tym Kulcie utonąłem po czubek łba, to postanowiłem sobie uzupełnić dyskografię do ostatniej pozycji.

Z pierwszym krążkiem zatytułowanym „Kult”, a kupionym pod Halą Targową na Grzegórzeckiej, problemu nie było. Za to przy „Posłuchaj, to do Ciebie” rozgorzała prawdziwa walka o winyl, bo Klub Płytowy „Razem”, pod którego szyldem płyta wyszła, wytłoczył tyle egzemplarzy, że dzisiaj nazwalibyśmy to serią limitowaną – i jeszcze wszystko było na zapisy, więc kij ci w oko, chłopaku z Nowej Huty. Skoro nawet nie wiedziałeś o istnieniu takiego klubu, miej pretensję tylko do siebie. Albo płać.

Na szczęście koledzy z podstawówki mieli starszych braci, którzy w rzeczonym klubie płytowym byli zarejestrowani. Nie wszyscy sikali po nogach, słuchając Kultu – i ci bracia też nie moczyli się przy Kultowych dźwiękach, ale kupili na wszelki wypadek. Wiedziałem, że w sytuacjach alkoholowych starsi bracia mocno już uczestniczą, co stwarzało szansę na odkupienie albumu. Był to już wtedy „biały kruk czarnego krążka”, więc nie próbowałem negocjować nawet po zobaczeniu jakichś bazgrołów uczynionych długopisem na okładce.

Płyty w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku były tanie, ale bywały też drogie. Tę kupiłem w cenie jakichś 10 sztuk płyt ze sklepowej półki. Oczywiście byłem w niebie: Kultu miałem wszystko, Kultowcem byłem pełną gębą. Na katanie Levis z czasów technikum pojawił się więc dumny, naszyty własnoręcznie a zrobiony z czerwonej wstążką napis: KULT.

Cieszyłem się tą płytą lat dwadzieścia parę. Potem dowiedziałem się, że Kazik ze swoim wydawcą Sławkiem Pietrzakiem szukają oryginalnego wydania. Nie mogłem odmówić. Płyta była potrzebna do uruchomienia zebranego wydawnictwa z okazji XXX – lecia zespołu. Dziwnym trafem z około kultowych kolegów zespołu jako jedyny miałem płytę. Przekazałem wiec koledze z nieukrywaną satysfakcją. Bo od czego ma się fanatyków?

 

***

Obok płyt winylowych (krzywych nieraz jak diabli, po których igła gramofonu skakała jak syrena na drodze do Mokrej Wsi) ważnym elementem życia były kasety.

Albo kupowało się kasety czyste, żeby je następnie nagrać, albo dostawało produkt już nagrany. Nie zaraz profesjonalnie, bo najczęściej po domowemu – nagrywało się z radia i telewizji, przegrywało od kolegów z ich płyt i kaset. Kopia oryginału, kopia kopii, kopia kopii jeszcze innej kopii… Ostatecznie jakość tego, czego się słuchało, bywała dziwna. Wyobraźcie sobie jak słuchacie swojej ulubionej płyty a w tle słyszycie przebijający się jak głos z zaświatów inny utwór muzyczny, na dodatek odtwarzany od tyłu. Albo wasza bardzo ważna taśma, którą magneciak wciągnął w swoje wnętrze i pomiął strasznie, niczym gazetę, którą trzeba sobie wytrzeć dupę z braku papieru toaletowego. Rozumiecie ten dramat? Tak bywało. Jakość bywała tragiczna, ale szał na kasety nie robił się od tego mniejszy.

Pierwsze nagrane kasety kupowałem na Karmelickiej, bodajże u Pudla. Tak, tego Pudla który kładł podwaliny pod krakowskiego i krajowego rocka zakładając Dupą, Pudelsów. Lokal mieścił się, jeśli pamięć mnie nie myli, gdzieś w okolicy ulicy Karmelickiej. Wchodziło się do niego przez długą bramę, wprost w ciemne podwórze którego mrok robił niesamowite wrażenie. Przyjeżdżając tam z przestrzennych terenów Huty, z lekkim podnieceniem nurzałem się w mroku i tajemnicy staromiejskiej kamienicy, czując się tam jak u siebie. Do tego Pudel miał to czego moje uszy potrzebowały. Spore ilości dobrego punk rocka.

Falami spływały do nas produkty z zaplutego, reakcyjnego zachodu i trzepały nam mózgi jak heroina trzewia narkomanom. Pirackość kaset nikomu specjalnie nie przeszkadzała, bo była to jedyna szansa na muzyczny krok do przodu.

W pewnym momencie życia skoncentrowałem się na polskiej scenie alternatywnej. Powód był trochę prozaiczny – nie kumałem języka angielskiego i czegoś mi brakowało. Nawet jeśli muzyka była OK, to niezrozumiały przekaz paszczą lekko ochładzał  relacje. Nie znając języka, nie czułem siły poezji. Ale z drugiej strony: chuj mnie właściwie obchodziły ich problemy? Ja miałem „anarchię w samym środku mojej głowy”, a „mój mózg pracował niezależnie”. Do tego „deszcze niespokojne” targały myśli na wszystkie strony i dzieliły ciało jak dom w Berlinie murem podzielony.

Kaset miałem najpierw dużo, potem więcej, a potem nieskończenie wiele. Chciałbym napisać, że kupowałem oryginały, kiedy się dało – ale co wtedy było oryginałem? Kto był piratem, a kto wydawał legalnie? W Polsce początku lat dziewięćdziesiątych były to dylematy nie do rozstrzygnięcia, bo kapitalizm nadwiślański wszystkie pojęcia przeżuwał, trawił i wydalał, jak chciał. Były dwa umowne czasy: kiedyś, kiedy nie było niczego, i teraz, kiedy było wszystko. Nadganialiśmy stracony czas, także w kupowaniu. I tak moje ulubione zespoły zdobywałem na kasetach, na płytach, a jak mnie było stać, to i na CD, kiedy album pojawiał się na tym nośniku.

 

***

 

Nieznajomość języka obcego przeszkadzała w słuchaniu Anglosasów, ale sprzyjała muzycznemu patriotyzmowi lokalnemu. Temu najbliższemu, namacalnemu, dostępnemu najczęściej i na wyciągniecie ręki. W Krakowie też robiono muzykę na poziomie. I to na poziomie – nie tylko według mnie – nie byle jakim.

Zaczęło się od Püdelsów. Pałętałem się po ich koncertach, nie mając jeszcze nawet pierwszej płyty zespołu. Małe kluby w Krakowie, które dawno już poznikały i których nazwy też uleciały mi z pamięci, udostępniały swoje sceny miejscowym muzykom często i chętnie. Po kilku takich kontaktach z rock’n’rollem lokalnym moją gębę zaczął kojarzyć ten czy ów artysta – trudno było w tych latach nie zapamiętać wyrośniętego gnojka, który wiecznie pałętał się pod sceną i w każdy dźwięk dobyty z gitary wsłuchiwał się jak w zjawisko nadprzyrodzone.

Owo bycie kojarzonym z gęby wiązało się z przywilejami. Najważniejszym z nich był darmowy wstęp. Kasę na bilety zawsze w kieszeni miałem – muzyk też człowiek i jeść musi – ale że działała zasada „dają, to bierz”, przywilej mile łechtał moją młodzieńczą próżność. Püdel Dupą był tutaj moim patronem – co mnie widział przed koncertem, to kazał wchodzić za darmo. Ale nie wypadało za darmo, więc i na to się znalazło dyplomatyczne rozwiązanie: przenosiłem dwie gitary z samochodu na scenę i wszyscy byli zadowoleni.

Od Püdelsów przeskoczę do Maleńczukowego Homo Twist. Maćka pamiętam jeszcze z końca lat 80., jak pogrywał na Floriańskiej. Postać to była charakterystyczna bardzo. Nie dało się przejść obok obojętnie, nie wypadało. Przyciągał swoim głosem, wyglądem, zachowaniem. Czuć było już wtedy, że dzieje się przy nim coś niezwykle interesującego.

Jeden z koncertów Homo Twist był grany gdzieś na ulicy Garncarskiej. Na miejsce akcji ludzie schodzili się tłumnie i szybko zapełnili jedno z pomieszczeń, czekając na otwarcie magicznych wrót do tego drugiego, w którym miało się odbyć wydarzenie właściwe. Czas mijał, próba się przeciągała ale próby tak mają, więc czekałem wśród współwyznawców cierpliwie.

Wtedy nagle objawiła się kobieta – tak wysoka, że strach mnie obleciał, a pot sperlił się na czole. Górowała nad wszystkimi obecnymi nie tylko wzrostem, ale i nadprzeciętną pewnością siebie. W słowach i gestach, które kojarzyły się trochę z aniołami, a trochę z wojskiem, skasowała wszystkich obecnych za udział w mającym nastąpić lada moment wydarzeniu.

Później się okazało, że akcję biletersko-partyzancką przeprowadziła sama pani Maleńczukowa, wtedy chyba sprawująca funkcję obermenedżera zespołu. Zamykam dzisiaj oczy i widzę, jak ta piękna kobieta krąży wtedy między stolikami i bez zbędnych słów, a z iście germańską precyzją kasuje za wjazd.

Bodaj w 1996 roku na Maleńczuka spłynęła nominacja do Fryderyka. Niedługo przed wyjazdem na galę, po koncercie Püdelsów w jakiejś knajpie, chyba na pewno na Szpitalnej, męczyliśmy przy barze wódkę i rozstrzygaliśmy dylemat do niedawna abstrakcyjny w takim andergrandzie.

– I co z tym Fryderykiem? Jedziesz, nie jedziesz? Odbierasz, nie odbierasz?

– No jak to? Jadę. Mam już plan nawet.

– Ale po co? Przecież to obciach.

– Obciach,  nie obciach – nażreć i nachlać za darmo się można!

I pojechał. Na salony na smyczy wprowadziła go żona – nie od razu został tam na stałe, ale dziś jest tam obecny i czuje się jak u siebie. Może pragnął tego od zawsze?

 

chce mały pokój z widokiem na auto
samotną komórkę z okienkiem na światło
nie ma nikogo i nie ma go nikt
parasol i krawat komórka i ty

chcesz założyć nowe spodnie
chcesz założyć nowy strój
myślisz że wyglądasz modnie
a wyglądasz

tak

jak

chuj

oł je
wśród krawaciarzy
oł je
garnitur na twarzy*

*(Pudelsi,fragment utworu „Szpaner”)

 

 

Kolejnym bandem stąd, który pozamiatał mnie okrutnie, były Świetliki. Dla faceta słuchającego punk rocka (czy rocka w ogóle) „Ogród koncentracyjny” to było coś z innej bajki. Za to melodeklamowane teksty Świetlickiego znałem na pamięć po czterech przesłuchaniach i ryły one mój beret straszliwie. Nic tu nie wchodziło sobie w paradę.

Słuchałem „Oplutego” i wystarczyło w miejsce „Świetlicki” wstawić „Gomółka”, aby razem z piratami zabierać się za porządki na mieście. Jasna sprawa, że ze Świetlickim obok, bo przecież ktoś tych piratów na Rynek Główny w konkretnym celu zaprosił.

 

Któregoś dnia to miasto będzie należeć do mnie.
Na razie chodzę, patrzę. Na razie nic.
Któregoś dnia rzeką Wisłą przypłynie
statek piratów.
O pięciu masztach. Dwudziestu armatach.
I zapytają: – Który to Świetlicki?
A ja wtedy stanę na samym środku rynku – i będę wskazywać:
TEGO, TEGO, TAMTĄ, TEGO, TEGO,
WSZYSTKICH!!!!
Opluty. Opluty.
Ooooopluty.
Kraków i Nowa Huta – Sodoma z Gomorą –
z Sodomy do Gomory jedzie się tramwajem.

Jedzie*

*(Świetliki, fragment utworu „Opluty”)

 

 

Kto nigdy nie chodził po Starym Mieście ze słuchawkami na uszach, sycząc przez zęby: „TEGO, TEGO, TAMTĄ, TEGO, TEGO, WSZYSTKICH!” – nic o życiu nie wie. Ekstatyczne i uspokajające zarazem.

Ale żywych Świetlików na scenie nie widziałem w tamtym stuleciu. Bałem się udziału w koncercie, czy może raczej: jakiegoś nieprzystawania do bardzo specyficznego (tak mi się wydawało) tłumu słuchaczy. Duchowo odległego – tak o tym myślałem. Skąd mi się takie głupoty we łbie zalęgły? A, wiem: pewnie z opowieści o tłumach adeptek polonistyki o wyglądzie czarownic, które tam przychodzą, pożerają wszystko w zasięgu wzroku i zostają tylko popiół i zgliszcza. Poza niezniszczalnym guru. Panem Marcinem Ś.

No więc: ciarki z zachwytu w obcowaniu z kasetą, ciarki ze strachu przed obcowaniem w realu. A jak już się raz czy drugi przełamałem i postanowiłem pójść, to się okazało, że bilety się wyprzedały. To pewnie tłumy adeptek mściły się za moje uprzedzenia. No ale wystarczyło przeczekać do XXI wieku, popracować w tzw. Delcie Dietla, powpadać na piwo, dwa piwa, trzy piwa do Pięknego Psa, zrobić jakiś koncert z cyklu „Mecenas sztuki prezentuje” i trafić całkiem przypadkiem na stałego bywalca. Bo to właśnie tam żeśmy się z tym Świetlickim, co się go bałem słuchać na żywo, jednak spotkali. Nie raz i nie dwa. I zanim się polubiliśmy to ja byłem na niego bardzo obrażony. Jak dziecko. Jak dziecko.

Ale o tym to innym razem.