S4. Przy zielonym stoliku

S4. Przy zielonym stoliku

 

Pod koniec siódmej klasy pan Jasiek wuefista dostał robotę w Austrii. Nie jako nauczyciel od fizycznego wychowania, tylko jak robotnik od fizycznej roboty, ale za to z pensyjką razy dziesięć. Trzeba było być skończonym debilem, żeby się zastanawiać nad taką szansą. Więc się nie zastanawiał. Spakował się i pojechał. Mądra, męska decyzja. Zamajaczyła u mnie natychmiast okazja powrotu do futbolu. Barcelona czy Liverpool, zapewne z wielką niecierpliwością czekały na mój powrót. Ale się nie doczekały, bo przyszedł pan Witek Kobędza. Kiedyś, przed potopem szwedzkim siatkarz, a po trzech rozbiorach, trener siatkarskiej drużyny Hutnika. Wspaniały człowiek.

I znowu nie było wyboru. W końcu system już we mnie inwestował. Swój  i mój czas. Resztę trzeba było sobie ogarnąć samemu.

Pan Witek wziął nas w obroty na full. Nie było przeproś, ale nie było też musu.

– Jak chcecie coś osiągnąć w sporcie to trzeba zasuwać. Zasuwać co trening na maksa! Dawać z siebie wszystko! – komunikował przed treningiem i szedł na papierosa, jednego, drugiego i piętnastego.

A myśmy zasuwali. Ja za dziesięciu, bo mi zaimponowało to, że gdzieś mogę dojść, a koledzy za pół, bo mieli talent i myśleli, że już są gwiazdami, bo mają talent.

Po jakimś czasie, moje chude witki zaczęły się układać w siatkarskie wzory. Stałem się przykładem świetnie blokującego, na sucho, bez piłki, zawodnika. Dla talenciaków był to szok.

– Ta pokraka, wyrwana piłkarskiej durnocie na siłę, to beztalencie siatkarskie, ma być wzorem dla nas? On ma nam pokazywać, co i jak mamy robić? – zapewne myśleli sobie – Noż, kurwa bez jaj.

Ale to ja miałem jaja, przetrwałem docinki, podkładanie nóg, kopniaki, i flegmy pod nogi. Zawziąłem się i już. No i zostałem w końcu zaakceptowany przez kolegów. Z podniesiona przyłbicą mogłem więc planować siatkarski obóz. Pierwszy i jak czas pokaże, nie ostatni w moim życiu. Do tego miejscowość wyjazdu, Łapanów, który był niedaleko od Krakowa, Huty Nowej i jeszcze bliżej dziadków i Leszczyny ukochanej. Zapowiadało się wystrzałowo!

Obóz był fajny. Pierwszy, sportowy, wymarzony obóz. Pełen zawodników Hutnika różnych sportowych dziedzin: lekkoatletów, siatkarzy, piłkarzy ręcznych i może jeszcze kogoś tam.

Hutnik w latach osiemdziesiątych miał w rozgrywkach ligowych najwyższego szczebla siatkarzy, koszykarzy, piłkarzy ręcznych i nożnych, koszykarki oraz lekką atletykę! Piłka kopana dopiero w 1990 roku doszła do I ligi co prawda, ale przez mnogość lig piłkarskich, II liga była już nie byle czym. Co do koszykarek, nie wiem na jakim poziomie występowały i proszę o wybaczenie.

Sportowo była to potęga godna Huty imienia samego Lenina, matki żywicielki dziesiątek tysięcy ludzi, sztandarowej budowy naszych okupantów z ZSRR. Sport był wtedy jedną z podstaw życia. Dla mnie i moich kolegów, dla całej dzielnicy. Wielkiej, majestatycznej, zielonej, pachnącej koszoną wiosną trawą i całorocznymi wyziewami z kombinatu. Z małymi socrealistycznymi blokami starych osiedli z lat 60 tych, i blokowiskami za ulicą Kocmyrzowską, po jej zachodniej stronie. Dziesiątki tysięcy ludzi i my. Podkręcane vibo vitowitem dzieciaki z Nowej Huty.

Kombinat i hutnicy dawali na sport kasę, może nie wszyscy chętnie, jak mój tata, ale obowiązkowo. Przy comiesięcznej wypłacie ściągano pieniądze przeznaczane na sport a konkretnie na klub Hutnik. Zawodnicy byli zatrudniani na wydziale W 97, jak się nie mylę, na którym mieli godne siebie etaty. Tym sposobem mogli uprawiać sport wyczynowo i nie zawracać sobie dupy robotą na kombinacie.

Hale, sale, obozy sportowe, boiska, piłki, obuwie jakie takie i możliwość rozwoju i rywalizacji. Kto chciał mógł próbować się sportować. Mnie to wchłonęło. Po całości. Dlatego pojechałem na obóz sportowy z wielką radością.

Szkoła w której spaliśmy, przerobiona została w ten wakacyjny i obozowy czas, na hotel ósmej kategorii. Sale, w których naukę zawodu zdobywał brat mojej mamy, wujek Staszek z Leszczyny i jego koledzy, zmieniły się na pokoje do spania i wypoczynku. Małe, skromne kilkunasto osobowe kołchozy. Śmierdzące potem, krwią a nawet kałem.

O ile  pot i krew nabywało się na treningach, to kał był efektem wewnętrznych rozliczeń pomiędzy młodymi ludźmi. Niezbyt eleganckich, żeby nie rzec gówniarskich, chamskich i wstrętnych, ale młodość w latach osiemdziesiątych rządziła się swoimi zasadami, nie tak drastycznymi jak dzisiaj, na szczęście. Zwłaszcza jeśli dotyczyło to chłopców z Huty.

Pierwsza akcja z ekskrementami ludzkimi miała miejsce pod prysznicem.

Gdzieś w  połowie obozu, jak co dzień, grupy zmęczonych, zapoconych i brudnych sportowców rozpoczęły potreningowe przemieszczanie się pod prysznic po południowych zajęciach,. I jak szybko tam docierały, tak szybko dokonywały ucieczki. Kolejnych, spragnionych kąpieli, nastolatków witał wielki, śmierdzący kloc, występujący też pod bardziej znaną nazwą kupa lub stolec.

Kadra zareagowała prawie dobrze. Zrobiono natychmiastowy apel, kazano wystąpić winnemu, grożąc wcześniej wydaleniem z obozu ( hehe, wydaleniem), naganą, wpisem do jakichś akt i innymi przyjemnościami. To miało winnemu pomóc przyznać się do winy. Tyle dobra za jedną kupę a mimo to nikt się nie przyznał. Pewnie dlatego, że jeszcze trzeba było to coś posprzątać. A kto lubi babrać się w gównie, nawet własnym?

Ciekawe, czy jakby wtedy już można było porównywać próbki DNA, to udało by się poznać winnego? Czy nasza opieka podjęła by się aż takiej analizy? Może tak by było, ale to nie był ten wiek i nie te możliwości.

Trzymano nas na apelu ze trzydzieści minut. Nikt nie wziął winy na siebie i kazano nam udać się do sal i przemyśleć temat, a  kadra dowodząca poszła radzić i typować osrałka w swoim gronie.

Nic to nie dało i kupa pozostała pod prysznicami, wspaniale komponując się ze zgrzybiałymi deskami w kolorze niewiele jaśniejszym od niej samej.

Nie było winnego, nie było tez chętnych do posprzątania. Sprzątaczka szkolna, prosta wiejska kobieta, co to z niejednego pieca gówno wymiatała, się wściekła nie na żarty  i przez dwa kolejne dni zlała totalnie swoje obowiązki, nie tylko w kwestiach czystości prysznica.  Widać kupa od zwierząt to inna bajka. Nie dziwię się. Jako chłopak mocno w wieś wkomponowany, znam temat i rozumiem.

Dzieciakami byliśmy, to i shower nie był, czy raczej jego brak, jakąś straszną karą, w końcu w czasach oszczędzania wody i różnych stopni zasilania, sprytnie uknuto pasującą nam tezę, że częste mycie skraca życie. Z drugiej strony, nieopodal szkoły był duży zalew (bajoro sztuczne), dookoła którego biegaliśmy w ramach robienia kondycji. I teraz nareszcie mogliśmy z niego korzystać, ze względu na niemożliwość wykąpania się w szkole.  I w to nam było graj. Piętnaście, trzydzieści minut taplania się w upalne lato, w chłodnym łapanowskim zalewie, po kilku, kilkunastokilometrowych bieganinach czy jakimś innym wysiłku fizycznym podnosiło morale.

Obóz, poza tą nieszczęsną kupą, przebiegał niezwykle miło. Zwłaszcza dla mnie. Szybko zakolegowałem się ze starszakami i po kilku rozmowach już miałem zapewnione zaopatrzenie w sportowe witaminy, czyli dwa lub cztery 0,33 litra jasnego pełnego dzień w dzień.  Starszaki powiedzieli mi, że to dobre na zakwasy i w ogóle. Chyba była to niezła bajera, ale piwo mi posmakowało więc poddałem się terapii. Do tego narzut jaki robili sobie za fatygę nie uszczuplał moich pieniędzy, które dostałem od rodziny na wszelki wypadek, jakoś dramatycznie. Na koniec obozu, moja szafka była zapełniona jak skup butelek przy monopolowym pod Wandą (pierwszym szałowym domu handlowym w Nowej Hucie).

Reszta kolegów albo nie miała kasy, albo nie dowierzała starszym w kwestii zaopatrzenia i cudownego działania, albo po prostu starsi mieli ich w dupie i nie przynosili im piwa z powodów logistyczno ufnościowych. Pierwsza opcja, z brakiem kasy była bardzo prawdopodobna, bo dwóch kolegów zaopatrywało się w jedynym w miasteczku (a konkretniej w większej wiosce) kiosku przemysłowym, w słodycze i napoje, na tak zwaną kreskę z wiecznym nieoddaniem.

Sposób mieli banalny i przez tydzień z okładem łupili kioseczek przemysłowy z drobiazgów. Prosili ekspedientkę o najdalej i najwyżej położony towar, ta brała drabinę luk krzesełko, a ci: jeb, jeb, jeb. Kroili czekolady, napoje, cukierki. Nie wiali. Pooglądali podany towar, grzecznie dziękowali i szli do bazy. Nie zostawiali powodów do niepokoju. Drobne złodziejaszki. Nie wychodziło to złodziejstwo drobne z nich długo. Dopiero więzienie, w którym jeden z nich wylądował lata potem, wyprostowało chłopaka a dla innych było wystarczającą przestrogą na przyszłość. I dobrze, bo głupi nie był na tyle i nie jest, tylko trochę się pogubił i nie wybrał prostej drogi do spokojnego życia.

W drugiej części pobytu, jeden z chłopców będący na naszej sali, a nawet będący członkiem naszej grupy siatkarskiej, został zabrany z obozu przez ojca w atmosferze małego skandalu. Nie za bardzo mnie ta sprawa interesowała, a szkoda, bo okazało się ,że klocmen prysznicowy tym razem skorzystał z jego buta i nieborak gotując się na poranną gimnastykę, zaparkował stopę ubraną w piękną, nową, biała skarpetę w but wypełniony … kupą.

Pewnie byłem już na gimnastyce porannej, bo kompletnie tego nie kojarzę, a szkoda wielka, bo wyraz twarzy zaatakowanego musiał być niezwykły. Tak niezwykły, jak durny, głupi chamski był pomysł nasrania komuś do obuwia. Dno dna.

Akcja w naszej salo-sypialni była potwierdzeniem moich wcześniejszych przypuszczeń, że sprawca tych głupot mieszka z nami. Do dzisiaj nie wiadomo kto to robił, mam podejrzenia ale nie mam genotypu oraz próbek i nie będę nikogo bezpodstawnie oskarżał, bo nie wypada.

Obóz się skończył a ja zacząłem kumać zasady panujące na siatkarskim boisku i zaczęło mi się to nawet podobać.

Rozpoczęcie kolejnego roku szkolnego odbyło się uroczystym apelem na sali sportowej, ledwie mieszczącej wymiarowe boisko do siatkówki, albo i nie mieszczącej, i stłoczonych w niej jak śledzie w beczce, uczniów klas 4-8. Miło przestało być gdzieś w środku apelu, jak dyrekcja zaczęła czytać list od kierownika obozu, mówiący o skandalicznym zachowaniu uczniów naszej szkoły na obozie sportowym Hutnika Kraków w Łapanowie. O kupach, złym zachowaniu, podejrzewaniu kradzieży i o skandalu nad skandale, kilkunastu pustych butelkach po piwie w naszej sali.

Nagana, nagana, nagana, nagana. Posypało się jak z rogu obfitości. Wymieniano nazwiska niegodziwców przez zaciśnięte zęby. Kolejne i kolejne, a kiedy dyrektorka zakończyła, okazało się, że nie wyczytano mnie. Ze trzech innych kolegów też nie było na liście wstydu. Ufff, jak nikt nie podkabluje mojego popijania, będę czysty jak piwo po warzeniu – myślałem jak najciszej.

Ukarani wzięli na klatę nagany, w końcu to też był powód do dumy dla niektórych. A jak. Szacunek na osiedlu trzeba było wyrywać pazurami. Ja jakoś nie miałem ochoty na wyrywanie szacunku, bo za takie coś to pasem po dupsku i zakazie sportowania się w najlepszym przypadku bym zarobił.

Upiekło mi się niespodzianie, za to Żaba był wkurwiony strasznie. Bo to jego, jako gościa z kasą (tata prywaciarzem w czasach komuny był, to i siana jak śniegu w zimie mieli) o te browary posądzono. Honor chłopak miał, nie podkablował mnie, ale obiecał mi solidną zemstę. A że równowaga w przyrodzie być musi, apel zakończył komunikat o wyróżnieniu. Wszyscy zamilkli i słuchali jak dyrektorka czyta:

– Dla Tomasz Gomółki za wzorowe zachowanie i sportową postawę na obozie sportowym w Łapanowie! Gratuluję !

Na zdrowie, chciałem ryknąć, ale jakoś wtedy nie specjalnie wypadało.

 

 

***

 

 

Rozgrywki o mistrzostwo Krakowa szkół podstawowych, opędziliśmy z palcem w dup.., znaczy na luzie.

Efekt pracy na obozie był oszałamiający. Chłopaki byli w sztosie niesamowitym, a ja przestałem im przeszkadzać. Głównego rywala, sportową szkołę nr 87, rozłożyliśmy bez najmniejszego problemu i tym sposobem zakwalifikowaliśmy się do rozgrywek na szczeblu wojewódzkim.

Na treningach wszyscy zaczęli dawać z siebie 150 % normy, jak Ożański, czy Birkut, o których czytałem lub oglądałem lata później. Przygotowani byliśmy na rozgrywki centralne, w województwie podobno nie miał nam kto podskoczyć. Tam może i nie, ale za to podskoczyli nam w Krakowie, a nawet nas przeskoczyli. Do dzisiaj zastanawiam się dlaczego nie graliśmy w kolejnym etapie. Podobno nasz sukces był szokiem w lokalnym środowisku i za pomocą magii zielonego stoliczka wysłano na wojewódzkie rozgrywki szkołę sportową nr 87 lub SP nr 2. Nie ważne. Druga opcja była taka, że Witek przespał termin, nie odebrał lub nie wysłał (niepotrzebne skreślić) zgłoszenia. Teraz to herbata po obiedzie, nie ma za bardzo co roztrząsać, ale wtedy żal wielki pozostał i myślenice co by było gdyby łupały głowę.

Mną to jakoś strasznie nie wstrząsnęło, bo dalej miałem futbol w makówce na priorytecie, ale koledzy to się strasznie posypali. Załamali nawet i nie będzie to przesadzone stwierdzenie. Tak czy srak, bardzo nas to niespełnienie zbliżyło. Tak bardzo, że postanowiliśmy razem spędzić sylwestra 88/89 razem.

Kto ten czas pamięta, ten wie, że kupno alkoholu to było nie lada wyzwanie. Ale nie dla nas. Grzesiek miał tatę działającego w prywatnym sektorze, zwanego wtedy przez ludność socjalistyczną badylarzem. Badylarstwo dawało mu niezłą kasę, a Grześkowi niezłe kieszonkowe. Tak niezłe, że nawet do Pewexu (sklep gdzie kupowało się za dolary lub bony) poszliśmy tym razem nie po gumy do żucia marki Donald, a po prawdziwą, exportową wódę „Żytnią”, koniaki i piwo. Ja też nie chciałem być dziadem i uciągnąłem z tatowego dymiona ze dwa litry wina domowej roboty. Lokal który mieliśmy wcześniej ustawiony, okazał się zajęty i już groziło nam picie na polu, w chłodną, zimową noc, ale Kempes przekonał mamę, żeby posiedzieć u niego. No i posiedzieliśmy zdrowo. Mieszanka alkoholi działała na młode organizmy prawidłowo.

Po godzinie już ktoś tam rzygał, drzwi wejściowo/wyjściowe na zewnątrz nam nie były potrzebne, bo po pijaku skakaliśmy z okna. W końcu parter dla sportowców to pestka. Sąsiadka jedna, co to miała bazę po lewej od mieszkania kolegi, widząc takie hopsztosy nastolatków, była w szoku.

– Pani, takie dzieci, a już wódkę pijom! – co piętnaście minut pukała do mamy Darka.- Żygajom i z okna skaczom!

– Eee tam, tylko po lampce wina mają. – odpowiadała mama kolegi, bo łyknęła informację o stanie naszego zaopatrzenia i jeszcze w nią uwierzyła.

W końcu na stoliku stała niekończąca się butelka wina, a zza wersalki polewaliśmy grubasy.

I wyliśmy non stop, zapętlając na magnetofonie:

No need to run and hide
It’s a wonderful, wonderful life*

*( Black, fragment piosenki “Wonderful life”)

 

Dzisiaj jak czytam co chciał chłopina o ksywie Black przekazać, to stwierdzam że trafił w nasz czas, jakby z nami był w jednej drużynie.

Imprezę sylwestrową zakończyłem sprawnie. O 00.30, leżałem już w łóżku, a świat wirował dookoła mnie jak karuzela, ze mną w jej jądrze. A na dodatek koło godziny 1,00 przybył z życzeniami pan Romek, tata Andrzeja i Pawła i zaczął mi szarpać krzesełkiem składając noworoczne życzenia. Byłem jednak twardy i zwroty wszelakie dusiłem w sobie. Ot, taki pierwszy eksperyment w stanie upojenia.

 

 

***

 

 

Drugie półrocze szkoły podstawowej, w klasie ósmej, mijało już średnio sportowo. Nie można się było podnieść po niedopuszczeniu do dalszej fazy rozgrywek, tym bardziej, że nasz zastępca w rozgrywkach, obsrał się na początkowym etapie. A fama po Polsce szła, że mogliśmy sobie pograć aż do finału. Taki to wtedy poziom był, albo i nie był. Tylko nikt tego nie sprawdzi dzisiaj.

Ja nad rozlanym mlekiem nie płakałem, zebrałem się w sobie i myk, postanowiłem wrócić do futbolu. Było mi o tyle łatwiej, że siatkówka padła, a ja postanowiłem wtedy także wziąć rozbrat z akordeonem i czasu wolnego miałem sporo. Jeśli wracać to tylko do nowohuckiej potęgi, do marzeń które tliły się dzień w dzień, na to boisko zielone, białym kwieciem umajone, na którym oglądali mnie lata temu prawie wszyscy trenerzy Hutnika.

Polazłem więc bez krempacji, ale z lekkimi motylami w brzuchu i drżeniem łydek. Trener juniorów, drugiego ich garnituru, zbywał mnie zawodowo, słysząc, że ostatni rok odbijałem piłkę rękami a nie kopałem nogą. Nie dawałem za wygraną i w końcu chłopina umęczony jak Jezus pod Ponckiem Piłatem, kazał mi się przebrać, wziąć piłkę, iść na bok i zrobić sto kapek. Żonglerka nigdy nie była moja mocną stroną, bo na chuj kapkowanie w meczu ligowym, ale się zawziąłem i po dziesięciu minutach zameldowałem wykonanie zadania. Trenerowi zaimponowało tak bardzo, że kazał mi wracać na obrzeża boiska i zrobić sto pięćdziesiąt kapek.

– Kurwa mać, Chomontka chce ze mnie zrobić? –  pomyślałem, zacisnąłem zęby i tym razem po 5 minutach składałem meldunek o sukcesie.

– No dobrze. – powiedział –  przyjdź w środę, dzisiaj już kończymy.

W środę wróciłem więc i już mogłem, kiwać, podawać i co najważniejsze strzelać na bramkę.

I to był bodajże ostatni mój trening piłkarski w XX stuleciu. Po zajęciach trener zakomunikował, że rozwiązują grupę, trzech najlepszych idzie do pierwszej drużyny a reszcie życzy powodzenia.

Trudno, jednak futbol nie był mnie pisany, pomyślałem i wróciłem na osiedle. Tam plan był prosty. Kopiemy na betonowym boju pod szkołą, a potem dajemy w palnik. To jednak nie było dla mnie.

Chciałem być sportowcem. W czymkolwiek.

Jedna odpowiedź do “S4. Przy zielonym stoliku”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.