S5. Wyjazd po wpierdol i naukę.

S5. Wyjazd po wpierdol i naukę.

 

Środek lat osiemdziesiątych był w kibicowskiej Hucie mało skomplikowany. Hutnik miał sztamę z Wisłą a Cracovia jakoś wyraźnie w Hucie nie starała się dominować. Albo w moim małym świecie nic nie było o tym słychać.

Wiosną i jesienią, od połowy lat 80 tych,  sezon w sezon chodziłem na Hutnika na futbol. Dużo rzadziej, bo było dalej, ale łaziłem też na Wisłę. Ale w sumie pierwsza flaga jaką miałem to czerwone płótno z naszytą białą gwiazdą i napisem GTS. Ciocia Zosia mi ją zrobiła. Po wprowadzeniu kibicowskiego stanu wojennego, a chwilę po nim wojny pomiędzy GTS-em a HKS-em, sprawy mi się pokomplikowały i życie kazało się określić. Flagę przekazałem kolegom którzy jednak częściej ode mnie chodzili na Reymonta, a ja z powodu dzielnicowej przynależności i bliższości stadionu postanowiłem zrobić sobie flagę Hutnika i z nią przez jakiś czas paradowałem na Suchych Stawach. Oczywiście podziały miałem w dupie i chodziłem na mecze wszędzie gdzie kopano piłkę. Hutnik, Wisła, Cracovia. Kraków.

Z wypraw na Wisłę szczególnie zapamiętałem jedną. W nowo zakupionych butach wybrałem się w parną sobotę na mecz na Reymonta. W pierwszej połowie przyszło oberwanie chmury, a o zadaszeniach stadionów w tamtych czasach się nie myślało a nawet nie śniło, więc przez bite pół godziny siedziałem wraz z innymi na słynnej dziesiątce i moknąłem jak (było nie było o losie dziwny) pies. Z butów wylewała się woda i te zaczęły minuty na minutę wyglądać coraz gorzej. Drugiej połowy nie wysiedziałem do końca. Przemoczony do cna ewakuowałem się do domu. Po tygodniu elementy metalowe butów, służące do przeplatania sznurówek, zaczęły rdzewieć a skóra zrobiła się jak papier toaletowy i wymięta pupa emeryta. Pomarszczona i cienka. To nie było fartowne wyjście.

Na Cracovii byłem kilka razy. Potem już się nie wybierałem bo i poziom nie przyciągał ale razu pewnego miałem z Pasami albo precyzyjniej z jej bandyterką przygodę nie lada.

W ósmej klasie pojechałem z moim dobrym kolegą Filipem (ten Filip z kościuszkowskiego) na wyjazd. Wyjazd do Dębicy na mecz Igloopol Dębica – Hutnik Kraków miał być dziecięcą przygodą przez średnie P.

Filip jako dzieciak dobrze grał w  piłkę. Na osiedlu i gdzieś tam w klubach, na juniorskim poziomie. Super technika i wspaniała lewa noga.

Na osiedlu często, gęsto graliśmy w różne odmiany futbolu. W beki, na ławeczki, na namalowane bramki w przełączce, na osiedlowych boiskach. Piłką do nogi, siatki, tenisa, kamieniami. Wszystkim co tylko można było kopnąć i nie robiło nikomu krzywdy a nadawało się do gry było brane pod uwagę.

Pod blokiem numer 9, grywaliśmy na boisku malutkim, dokładniej na placyku zabaw, na którym bramki stanowiły huśtawka i drabinka. Miało to Kościuszkobernabeu z 10 metrów na 10. Technikę trzeba było mieć elegancką żeby się tam nie zbłaźnić. Razem z Filipem stanowiliśmy parę nie do ogrania. Musielibyśmy być kulawi żeby ktoś nam dokopał.

I razu pewnego, bodaj Kostek, mega futbolisze talentos wraz ze starym Ogonem zaproponowali nam meczyk na kasę. Pić im się chciało i my młodsi, ja o dwa a Filip o trzy lata, od nich nadawaliśmy się idealnie do podreperowania budżetu starszyzny. Mało tego, zaproponowali, że w przypadku wygranej do zera stawka będzie podwójna. Skoczyliśmy policzyć na boku kasę i po wyłożeniu dieng na stół rozpoczęliśmy zawody.  A te zanim na dobre się rozpoczęły to już się skończyły. Sześć zero pociągnęliśmy starszaków. Szok i niedowierzanie u jednych, nic specjalnego u drugich.

Zarobieni mogliśmy pójść na oranżadę.

Pewnego dnia, na tydzień przed bierzmowaniem, w którym miałem uczestniczyć bardzo czynnie, bo duch święty miał na mnie zstąpić, postanowiliśmy z Filipem udać się na mecz wyjazdowy. Chyba jeszcze jeden fan HKS-u z osiedla z nami pojechał. Ceniąc sobie niezależność i będąc chyba nieogarniętymi do końca kibicami, wyruszyliśmy na mecz godzinę po głównej grupie kibiców Hutnika. W pociągu było prawie miło. Wagony piętrowe, pogoda typowo piłkarska i my, przyczajeni, czujni z dobrze ukrytymi barwami. Bo do pociągu, co stacja, wsiadały tabuny „Żydów”. Nie, nie tych z Izraela tylko z Krakowa. Kibice Cracovii. Stare chłopy, które tylko czekały żeby coś rozjebać i najlepiej komuś przy okazji wpierdolić. W kupie prawdziwi gladiatorzy XX wieku. Wysiedli w Tarnowie, bo z Unią kopali ich ulubieńcy w meczu o mistrzostwo III ligi. Wtedy ulżyło nam z lekka i strach zaczął opuszczać powoli dziecięce umysły. Teraz już w spokoju mogliśmy rozmawiać o meczu naszego drugoligowego Hutnika.

Na stadionie zameldowaliśmy się w sektorze gości, poprzybijaliśmy piony i zajęliśmy się delektowaniem zawodów. Delektowanie ze względu na raczej marny poziom widowiska polegało na wyzywaniu piłkarzy gospodarzy, którzy biegali na wyciągnięcie ręki od naszej trybuny. No i sędzia też za nic dostawał. Taka robota jego i zapewne do bluzg miał już nawykłość. Nie przypominam sobie żebyśmy z Filipem uczestniczyli w tym bluzgodarciu, nasze spojrzenie na kibicowanie było jednak dalece różne od większości naszych towarzyszy.

Po zawodach, otoczeni kordonem milicji, leźliśmy przez Dębicę w kierunku dworca wyjąc pod niebiosa:

– KS, KSH, KS Hutnik Huta!

Albo:

– Hutnik Kraków a eja eja o!

Lub:

– Hutnik Nowa Huta!

Na dworcu, pomimo naszej relacji o przeważającej sile przeciwnika, starszyzna postanowiła jechać najbliższym pociągiem osobowym, klasa 2, standard wschodnio europejski, taki bydłowóz wersja ludzka. Dla lepszego samopoczucia i luźności w portkach, zajęliśmy w sile sześćdziesięciu chłopa ostatni wagon. Oczywiście chłopa to było ze dwadzieścia sztuk, reszta to dzieciarnia, niewiele starsza ode mnie i kolegi mojego. Do przedmieść Tarnowa był śmiech i śpiewy. Na dworcu przy stadionie Unii już tylko zgrzytanie zębów i niedowierzanie.

Jak nas państwo żydostwo dostrzegło! Jak na nas ruszyło sprintem, to ło Matko Boska Kibicowska! Wojna! Rozpoczął się regularny szturm naszego wagonu.

Starszyzna była coś tam wprawiona w potyczki między kretynami i sprytnie powiązała szalikami drzwi od strony peronu i drzwi między wagonami. Ja jeszcze sprytniej, korzystając z zamieszania, ukryłem barwy u jakiejś babci między torbami, przedział dalej i wróciłem na stanowisko walki.

Jak ta dzicz na nas ruszyła, jak zaczęli napierdalać w szyby, to ze strachu doszedłem do granicy popuszczalności w spodnie. Piana na zębach i wielkie jak u wilka od Czerwonego Kapturka oczy, i ta chęć dojebania nam za wszystkie niepowodzenia w szkole, domu i życiu osobistym oraz zawodowym. Na szczęście pociąg ruszył i na nieszczęście nasze, atakujący wsiedli w całym składzie, ze sto chłopa. No może ze trzech, pięciu najebanych nie dało rady zabrać się do jadącego pociągu, ale kto o tym myślał w tej chwili? Statystyka nie musiała być kompletna co do sztuki.

Nasza grupa, jak wspominałem liczyła około sześćdziesięciu osób. Nie wiedzieć czemu, zająłem miejsce na pierwszej linii frontu, przy zablokowanych drzwiach dzielących przedziały. Co za głupota mnie tam rzuciła? A może odwaga albo inaczej ale najcelniej: kompletny brak wyobraźni. Przecież nigdy w życiu nie biłem się, a jak już było niebezpiecznie brałem raczej nogi za pas. Pasiaste bulteriery raz i dwa wkopały szyby w drzwiach dzielących zwaśnione strony i zanim zaczęliśmy ich atakować, już byli w środku. Wykonaliśmy odwrót do ostatniego przedziału, żeby wzorem rzymskich legionów utworzyć namiastkę zwartej masy i bronić nie wiadomo czego. A tam zamiast sześćdziesięciu kibiców, Rzymian pod batutą Maxiumusa albo i Spartan nad Spartany, zostało z osiem osób! Reszta skakała z jadącego pociągu. Hop i hop i hop. Tydzień potem okazało się, że dwóch skaczących nie wykonało telemarku i połamało nogi.

Ci którzy zostali, wycofali się w popłochu na koniec przedziału. Stanąłem pod ścianą, obok Filip. Nie było gdzie uciekać a skok z pędzącego już pociągu groził utratą życia. Pozostała zatem tylko walka. Wspaniała bitwa o honor ukochanego  klubu. Szermierka na pięści i szachy na kopniaki. Sierpy, haki i uniki. Zanim uniosłem jednak chude ręce do pozycji garda, na mojej twarzy wylądował but z siłą i precyzją godną mistrzów z Klasztoru Shaolin .

Zaraz za kopem poszedł cios. Cios, cios, i w mordę i w nos. Nos trach, ja na ziemię bach. Ale nie upadłem. Zachwiałem się na miękkich nogach i uszczelniłem gardę. Ale nic to nie dało bo ryj zaczął mi puchnąć bardzo szybko i gwałtownie.

Nagle padło hasło:

– Koniec! Kurwa, nie bić ich, najodważniejsi zostali!

O dowódco litościwy, czemuś tak późno łaskę okazał? Moja twarz już pulsowała gorącą krwią podchodzącą pod oczy, usta i każdy skrawek twarzy. Zaraz stanę się monstrum nie przypominającym w niczym małego, głupiego chłopca. Dlaczego stłukliście na kwaśne jabłko dzieciaka?

– Odsunąć się kurwa. Nie bić ich już. Panowie piwa? Papierosa? – jakiś starszy, zapijaczony żulo-dowódca wydawał komendy swoim a nam proponował chwilę oddechu w miłej atmosferze.

Przestali nas tłuc chwilę temu, a ja zacząłem puchnąć na ryju mocno. Chyba ze zdziwienia bardziej. Sytuacja była mocno komiczna w swej przerażającej masakrze.

– Odważnie, nie ma kurwa co! – wódz rozpoczął opowieść wigilijną – Ale mieliście szansę. W takiej samej sytuacji byli goście ze Sosnowca rok temu. Ostatni wagon zajęli, jak wy. My atakujemy, szyba wykopana z drzwi, rzucamy się w przejście i nagle jeden z nas dostał czymś ciężkim w łeb. Krew siknęła, kurwa twoja mać, pod sufit i ta pała jebana straciła przytomność. Zablokował chuj przejście i ci nas, jeb, jeb, jeb. Zablokowało nas. No nie szło się do nich kuuurwa dostać. A potem psiarnia na dworcu wskoczyła i było po walce.

– Łoł ! – pomyślałem rozmarzony głupotą  – Ale strategia, prawdziwa kibolska rozkminka taktyczno techniczna. Łoł!

A twarz mi puchła jak balon piłkarski przed mundialem w 86 roku. Barwy klubowe które pozostały przy nas, zostały wzorcowo skasowane, znaczy się zajęte przez zwycięską drużynę pierścienia i zapewne miały zostać spalone przy okazji następnych zawodów na stadionie przy ulicy Kałuży. Ot słowiańska tradycja troglodytów.

Ale, ale! Nie moje i Filipa. O nie. Nasze szaliki w klubowych barwach, sprytnie ukryte przetrwały. Filip miał kupę szczęścia i tylko dziesięć guzów na głowie. Jego garda była szczelna a twarz ocalona.  Kiedy najeźdźca oddalił się, swoje klamoty grzecznie wygrzebałem z babcinej torby i już chciałem grzecznie podziękować za przechowanie, ale kobieta rozpoczęła lamenty pod niebiosa. Diabła zobaczyła czy co? Odpowiedź była kwestią najbliższych minut. Polazłem do kibla i jak się zobaczyłem w lustrze, to nie uwierzyłem w to co widzę. To nie byłem ja. To było jakieś zombie, do tego to zombie które zobaczyłem miało zmasakrowaną twarz. A za tydzień przecież bierzmowanie! Duch Święty ma zstępować i może mnie nie poznać. Mało tego, mam czytać Pismo Święte. Przed tłumami wiernych. Ku chwale Boga, bierzmowanych i dumnych rodziców.

Kiedy jeszcze na swoje wielkie nieszczęście przypomniałem sobie, że mama i tata zgodzili się na wyjazd, ale do Ojcowa z kolegami z klasy, zacząłem umierać dziewięć razy. Wyprawa w piękne podkrakowskie okolice była zakamuflowanym wypadem do Dębicy. Kompletnie nie w tę stronę się udałem i jeszcze kolegów z klasy zabrakło. Wychodziło na to, że mam problem jak diabli.

Duchu Najświętszy przybywaj! Tydzień wcześniej musisz mi pomóc. Musisz mnie oświecić już i teraz – mogłem tak myśleć albo pomyślałem tak teraz akurat to wymyślając na potrzeby książki. Nieważne.

Może jednak rodzice nie zauważą obitej mordy i przejdzie zawierucha bokiem? Raczej nie wierzę że mogłem tak pomyśleć.  Nie przeszła. Tata rano udał się na kombinat zarabiać na chleb powszedni nawet w niedzielę, bo taka była potrzeba i wymóg socjalistycznego systemu pracy. Mama odsypiała tydzień harówki w zakładach tytoniowych, a ja w ciszy kompletnej kwiczałem z bólu i szukałem wytłumaczenia dla swojej głupoty.

Wczesnym rankiem, ostrożnie i cicho niczym ślimak, przemknąłem się do łazienki. Okład z białka jaja kurzego wiejskiego jaki zapodałem nocą na twarz, nie trafił jednak na podatny grunt i morda jak była obita, tak obitą pozostała. I nawet but, który wylądował w walce na mojej gębie, zamajaczył na jej lewej części. Szkoda że wzór nie ułożył się w twarz jakiegoś świętego, mógłbym łatwiej wytłumaczyć się rodzicom i zbierać punkty do kanonizacji . Mógłbym powiedzieć:  tak miało być, że to objawienie jakieś miałem we śnie i Pan kazał mi zmienić plany, żeby stygmat na mym ciele mógł powstać i świadczyć. Ale na razie to co miałem na sobie, ten wielki strup na pół twarzy świadczył tylko i wyłącznie o mojej durnocie. I nieszczelnej gardzie ma się rozumieć.

No nic, trzeba było się zmierzyć z rzeczywistością. Dziewiąta dochodziła a mama rzadko tak długo sypiała. Podszedłem więc na paluszkach, z lekka kulejąc, jak to po bitwie bywa, obudzić rodzicielkę.

– Mamo, mamo, dziewiąta, wstajesz? – rozpocząłem niczym szczególnym akcję wyjaśniającą mój stan.

– Tak, już, a o której to się wra .. – zablokowała się w wypowiedzi swojej jak mnie zobaczyła i zaczęła na dodatek wyglądać jakby wiedziała coś na temat zażywania fety. Oczy, te wielkie, zszokowane jakimś niezrozumiałym widokiem oczy mamy. Pewnie z niewyspania taka reakcja wynikła.

– O co Ci chodzi? – zacząłem się zastanawiać i przypomniałem sobie, że pewnie chodzi jej o moją twarz.

Ale było już za późno na kontynuację tej ciekawie zapowiadającej się dyskusji. Mama, nie wiedzieć czemu zemdlała. O fak, mamy kolejną ofiarę kibolskich porachunków. Co ja najlepszego narobiłem? Czyż nie  mogłem spłonąć u wujka Kuby w Mokrej Wsi, jak siedząc przed laty jako dzieciak na słomie w suszarni przy stodole, podpaliłem swoje legowisko i tylko przytomność taty uratowała mnie i pół wsi od ognia piekielnego? Dlaczego jęzorze ognia nie zabrałeś mnie spopielonego w krainę snu wiecznego?

– Dla srego. –  powiedział jęzor giętki.

Było minęło. Właśnie zostałem chłopakiem, facetem, mężczyzną. Świadectwo tego na mojej twarzy wypisane było zaschniętą krwią i sączącą się z ran ropą. I jajem które się chyba ścięło na lewym policzku. No nic.  Zamiast ratować siebie, musiałem najpierw uratować mamę. Ocknęła się w miarę szybko, ale z łóżka nie wyszła z godzinę.

– Bo wiesz wczoraj Wisła grała. No i jak wracaliśmy z tego Ojcowa, to na dworcu zaczęli nas gonić. Mateja z Hołówką zwiali, ja się potknąłem i mnie poturbowali trochę jak zacząłem się bronić. – skromność to była i jest moja bardzo silna cecha.

No bo co się będę bitką w pociągu , stu na ośmiu chwalił? Nie wypada.

Mama przyjęła informację jak na osobę w szoku, nadspodziewanie spokojnie. Aż nagle przypomniała sobie o bierzmowaniu, czytaniu i Ducha Świętego zstąpieniu.

– Matko Boska, jak ty pójdziesz do bierzmowania? Jak ty będziesz wyglądał? – i najważniejszą kwestię, problem najistotniejszy podkreśliła niezwykle mocno i donośnie:

– A CO LUDZIE POWIEDZĄ???!!!

– Gówno. – należało zapewne odpowiedzieć, ale kultura i szacunek do rodzica nie pozwoliły i tym razem ani żadnym innym.

Przecież jakby ci ludzie wiedzieli, kto z kim, ilu na ilu i że barwy uratowałem i do boju stanąłem dzielnie w szeregu pierwszym, to by mi pomnik obok Lenina na placu Centralnym stawiali już i teraz.

– Do bierzmowania się zagoi, spoko. – wykorzystując zmodyfikowane na potrzebę chwili powiedzenie weselne udawałem twardziela.

Tata wrócił po piętnastej, bo na 14,15 chodził na Szklane Domy do kościoła. Jeśli ten kościół już wtedy był. Bo może wrócił o 14,15, ze względu na brak kościoła na Szklanych Domach?

Godzina w te czy we w te? Obita morda miała to w dupie.

Zadowolony nie był, ale zrozumiał. Chuligaństwo, szczególnie to około meczowe było sprawą znaną i każdemu mogło się przytrafić niespodziewane spotkanie z agresją uliczną okołomeczową.

– Nie idziesz do szkoły w tym tygodniu, trzeba cię podleczyć – zapadła decyzja.

– Fajowo. – pomyślałem i już miałem się uśmiechnąć pod nosem ale ból połamanego nosa nie pozwolił. I dobrze. Trzeba się było maskować i strugać męczennika.

I wszystko było by pięknie i cudownie gdyby nie przypadek. A na imię mu było „Tempo”. Gazeta sportowa, teraz pod Niemcem czy innym dziadem wydawana, wtedy nasza, Polska, sportowa gazeta o wszystkim i wszystkim do sześcianu w sporcie.

Postanowiłem sobie jak co dzień zakupić gazetę w celu przeanalizowania wyników sportowych wszystkich dyscyplin sportowych. Polazłem więc do kiosku a pod moją nieobecność naszli mnie , martwiący się nieobecnością w szkole koledzy. I to ci, których wytypowałem na moich towarzyszy niedoli i wypadu za miasto.

Kurka wodna, ale ja to jestem tuman. Zapomniałem im przedstawić co mają zeznawać jak by co. A to „jakby co” właśnie nastąpiło pod moją nieobecność a miało nie nastąpić. Wtedy przed rodzicami byli jak na spowiedzi. I niechcący mnie pogrążyli. Że nigdzie nie byliśmy razem i jaki Ojców? Staruszkowie się wściekli bardzo, nie powiem, ale nie chcieli dobijać obitego i jakoś im, w miarę bezboleśnie w ciągu tygodnia przeszło.

A Duch Święty załatwił resztę. I białka z jaj. Na bierzmowaniu wyglądałem jak z żurnala.

I nauka na przyszłość pozostała. Że zdrowie i życie ważniejsze jest od klubowych i innych barw.

Jeszcze jedno spięcie z chuliganami sportowymi miałem po awansie Hutnika do pierwszej ligi. Ale to nie był ten kaliber. Można by to określić mianem dziecięcej pomyłki w piaskownicy pełnej gówna.

Po meczu ważnym bardzo, kibice ruszyli z Suchych Stawów na Plac Centralny, obwieszczając awans ludziom dzielnicy. Czekałem na ten tłum na wysokości osiedla Ogrodowego, w grupie podobno raźniej a i sukces świętować chciałem ze znajomymi. Odziani w szaliki, z flagami, młodzi ludzie szli całą szerokością ulicy a nawet alei. Kiedy byli już na mojej wysokości, z tłumu wyskoczyło trzech gości, którym alkohol zagotował mózgi i zaczęli biec w moją stronę. Doskoczyli do mnie i zaczęli mnie wyzywać.

– Ty wiślacka szmato! Ty psie! – darł się jeden.

– To kibic Cracovii! On chodzi na Cracovię! Zajebać go!

I pewnie bym się tym nie przejął, w końcu nie dość, że Hutnikowi najczęściej i najmocniej kibicowałem, to jeszcze reprezentowałem go jako zawodnik sekcji siatkówki.  Niestety, jeden z atakujących konusów zbliżył się na odległość kilkunastu centymetrów i wyprowadził prawego sierpowego. Refleks jednak miałem, zrobiłem unik i jego konusowata pięść tylko mnie musnęła po policzku. W głowie zaiskrzyło się na czerwono i mózg wydał komendę: w nogi. Trzech na jednego to banda łysego. Nie było czasu na tłumaczenie debilom kogo chcą zlać a i tłum mógł zareagować rożnie. Ruszyłem sprintem odpychając jednego z atakujących i kiedy już byłem w odległości kilkunastu metrów od agresorów i tłumu, dostałem szewskie pasji, czy może raczej ataku przeogromnego wkurwienia. Zatrzymałem się i klnąc na czym świat stoi zacząłem wracać z powrotem.

– Co wy sobie myślicie kutasy jebane? Zawodnika bijecie? Zawodnika swojego klubu? Pojebało was debile? – będąc metr przed nimi wyciągnąłem legitymację zawodnika Klubu Sportowego Hutnik Kraków zacząłem jedną ręką okładać najbliższego debila a drugą machać innemu papierkiem przed nosem. Gości zamurowało. Z tłumu wyskoczyło kilka osób, kolegów z osiedla i sprawa została wyjaśniona. Bezpiecznie mogłem udać się do Centrum i świętować awans HKS u.

Ale spokojnie już nie było. W głowie zostało do dzisiaj, że fanatyzmu trzeba się wystrzegać jak ognia. Bo on do niczego dobrego nie prowadzi. W sporcie, życiu czy polityce. I nawet w religii.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.