M6. Royal-dur

M6. Royal-dur

 

Rok 1991 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały szczególnie huczne zabawy urodzinowe. Regularne zabawy alkoholowe miały już być od tego czasu nie tylko niezależne od rodzicielskich zgód, ale i w jakimś sensie gwarantowane majestatem prawa. Rodzicom nie wypadało już truć, że dopiero-co-młodzież a już popija. Oczywiście jeśli ta robiła to okazjonalnie i z klasą.

Ani okazjonalnie, ani z klasą robić tego nie potrafiłem. W końcu poza byciem prawie pankiem, byłem też sportowcem – w obu tych rolach społecznych lało się obficie, nieraz do tzw. porzygu, a jeśli forma sprzyjała, to i do nagłego końca filmu bez napisów.

Królował tzw. spirytus techniczny o dumnej nazwie Royal. Ktoś tym płynem na dalekim zgniłym Zachodzie mył szyby i inne pierdoły – a my rozcieńczaliśmy go przed spożyciem wodą. Pięć flaszek robiliśmy z litra – a jak fantazja dopisywała, to i zwiększało się moc mózgojebczą, robiąc z litra sztuki cztery. Do tego po latach okazało się, że wspieraliśmy mafię, która na „imporcie” z zachodu tego trunku wzbogacała się na naszej młodzieńczej głupocie.

Na osiemnastkę Cześka, spirytus Royal, rozrabialiśmy w kilku u Adama Filipa. Temperatura napoju jeszcze nie zdążyła opaść do poziomu zgodnego z regułami sztuki kulinarnej (trzeba było używać przegotowanej wody), a już dwa flakony, zagryzione czekoladą, poszły zebranym w trzewia. To był początek. Potem ruszyliśmy z dwiema siatami butelek z napitkiem do Staszka, zahaczając jeszcze po drodze o Baśkę. Koleżeńskie spotkanie pod śmietnikiem musieliśmy oblać koniecznie – i kolejne dwie butelki pękły niczym bańka mydlana. Można było na humorku wracać do domu.

Spirytus czyścił nam wnętrza jak coca-cola zardzewiałe części samochodowe. Za spożywanie bez orientacji we własnych mocach przerobowych organizm pokarał mnie tak oto, że w łóżku niechcący zacząłem naśladować zachowania wieloryba. Nie mogłem nic poradzić – nogi nie działały. Mama z tatą nie ucieszyli się za bardzo z mojego wejścia w dorosłość. A może to była wina czekolady? Przecież kiedyś dostaliśmy z bratem czekoladę z darów i trzymaliśmy ją ponad rok czasu, bo żal nam jej było zjeść, aż ta pokryła się pleśniowym nalotem i nadawała jedynie do śmieci. Wiec kto wie?

Pierwszy kontakt z alko miałem gdzieś koło piętnastego roku życia. Już wtedy słyszałem, że z życiem się rozmija, ten co Barbakanu nie pija. Barbakan to było piwo lokalne, nasze krakowskie, najczęściej dostępne w sklepach spożywczych lub dzielnicowych piwiarniach. Jako że wyrośnięty byłem ponad metrykę, to i Barbakan kupowałem bez problemów – jeśli był, bo z tym piwem, jedynym dostępnym w tych czasach, to było tak, że zanim wchodziło na sklep, to już zdążyło wyjść. Tylu było chętnych, mimo tego, że kawałki drożdży, które pływały w niektórych butelkach Barbakanu, były wielkie jak gluty. Ale i na to była rada. Należało zastosować odpowiednią technikę trzepania szkłem, aby rozpuściły się na amen – i można było rozsmakowywać się w smaku i aromacie.

Poznawałem swoje możliwości ostrożnie. Dwa bronki były w tym okresie porcją, która pozwalały milej kontemplować szarą rzeczywistość. Inni smakosze – gitowcy z osiedla wraz z Cyganami z os. XX-lecia PRL (dzisiejszego Albertyńskiego) – mieli potrzeby większe, co objawiało się piciem jabcoków tak, jak ja piłem do obiadu kompot. Nie powiem, że niedobry był ten ich kompot powszedni – ale bałem się wchodzić w takie tematy poważniej, pomny wersów z dalekich Bieszczad:

 

Wnętrze moje przepalone
Szlag mnie trafia gdzieś od środka
Pali, piecze, rwie i szczypie
Każdy patrzy w moją stronę
Jeszcze trochę mi zostało
W mej butelce gdzieś na dnie
Krzyczę, choć nie mogę krzyczeć
Wypić już nie mogę też

Już się chwieje prawa strona
Lewa już zaczyna też
Twarz jest cała sinoczerwona
Gdzieś znowu gryzie kolejna mysz
Ciało me lekkie się wydaje
Zawroty głowy, tracę świadomość
Dusza odchodzi, lecz wrak zostaje
Czuje że płacę za dwulicowość

Koniec, leżę w blady samotnie
Koniec, a nade mną krzyż
Koniec, w tym roku jest okropnie
Koniec, kolejny będziesz Ty
Kolejna będziesz Ty
Kolejni będziecie wy
Jabolowe ofiary!*

*(KSU, fragment utworu „Jabolowe ofiary”)

 

 

Do takiego stanu nie chciałem się doprowadzić i wierzyłem że pijąc jabcoki tak mogę skończyć. Wybrałem więc drogę spokojniejszą.

W pierwszej osiemnastce w życiu – u Andrzeja z bloku nr 6 – uczestniczyłem mając lat 16. Jakież to było party! Stół zastawiony jak na ślubie: sałatki jarzynowe, szyneczki i do tego oryginalna wódeczka wystana w sklepie, a może i zakupiona w Peweksie.

Żeby uczestniczyć w tym wydarzeniu, w domu musiałem użyć podstępu. Powiedziałem niespodziewanie, że jadę w odwiedziny do dziadków do Leszczyny. Mama była przeszczęśliwa. Zamiast Leszczyny wpadłem na mecz siatkówki Hutniczka, a potem zaparkowałem się u Andrzeja.

W kącie pokoju stał gramofon, a na gramofonie – płyta „Spokojnie” Kultu. Kilka kielonków poleciało pod szyneczkę i w osiedle poszło chóralne:

 

Niejeden z nas się onanizuje,
Niejeden zatruwany lub sam truje
.*

*(Kult, przekłamany fragment „Niejeden”)

 

– Nie no, kurwa, panowie, ale to nie tak – zaoponowałem.

– Młody, spokojnie, oni tak na koncertach śpiewają – podpowiedzieli  Andrzeje, którzy w muzykę mnie wprowadzali najrzetelniej jak tylko się dało.

– Aha, chyba że tak – przyjąłem wyjaśnienia za dobrą monetę.

Wspólnota kielonków zadziałała. Raz popite, raz zakąszone i już pospołu z adapterem ryczeliśmy: Niejeden z nas się onanizuje…

„Spokojnie” towarzyszyło mi zawsze. Na każdej imprezie. Paliło głośniki i słuchawki, stawiało na nogi, pozwalało marzyć, myśleć i żyć. Przypominało o zwycięstwie dobra nad złem. O nadziei z tym związanej. Na sylwestrze w Szczawnicy, który spędzałem z Kasią – moją jedyną narzeczoną na zawsze – przesłuchałem ze 20 razy „Jeźdźców” pod rząd  i tłumaczyłem jakiemuś kolesiowi, o co w tym kaman. I on kaman ze mną te ze 20 razy. Ryczeliśmy jak bobry.

 

Czwarty jedzie z nimi,
On potężniejszy jest od tamtych trzech
On niesie ci miłość i wiarę
I miłość i wiarę, nadzieję dla ciebie ma
Niesie ci słońce i gwiazdy
On potężniejszy jest od tamtych trzech.*

*(Kult, fragment utworu”4 jeźdźcy)

 

Posiadanie i katowanie płyt i kaset to był krok pierwszy. Po jakimś czasie musiałem wykonać kolejny. Ale sama obecność w świecie nagranym i odtwarzanym to za mało – przychodzi nieodparta potrzeba, żeby stanąć tu i teraz twarzą w twarz z tym człowiekiem, który to nagrał.

Pierwsza sztuka muzyczna, na którą ruszyłem gdzieś w 1989 roku , miała miejsce na hali Wisły – tej hali, co się ją nazywa „starą”, bo na „nowej” to koncertów nigdy nie było (na tej „starej” też nigdy nie powinno być, ale to inna historia). Ktoś gdzieś sobie wymyślił projekt pod hasłem Krajowa Scena Młodzieżowa. Trafił w sedno: halę wypełnił tłum ludzi głodnych dźwięków. Chyba Róże Europy grały, Sztywny Pal Azji – to pamiętam. Jednak całe wydarzenie zapamiętałem z dwóch innych powodów.

Pierwszym był skin-terrorysta. Ruch skinheadowski, który miał swój złoty czas na przełomie lat 80/90., muskuły prężył między innymi na koncertach. Koncert na Wiśle był pierwszym, podczas którego na własne oczy zobaczyłem, jak łyse pały pokazały swoją nieziemską głupotę i niewyobrażalną agresję. I to utkwiło mi w głowie bardziej niż którykolwiek z wykonawców.

Oczywiście poza KSU. To, co załoganci z Bieszczad wyprawiali na scenie, wypaliło na nieskalanym jeszcze takimi doświadczeniami organizmie takie piętno, że zespół stał się po wsze czasy jednym z moich najbardziej lubianych w całej Polsce Ludowej a potem w jej kolejnych mutacjach.

Ale ja o skinie jeszcze chciałem. Wielkim, pierdolonym, łysym, który w pojedynkę sterroryzował pół hali i dumny ze spełnionego obowiązku, a przy tym najebany wzorowo, poszedł w pizdu. Ludzie schodzili mu z drogi, a jeśli ktoś nie zdążył albo nie zauważył, dostawał cios z pięści albo z potężnego glana. Na smutne pożegnanie, skin, nabuzowany jak knur w chlewie, trzepnął w twarz jednego z fotoreporterów. Nie, słowo „trzepnął” tego nie oddaje – on wyprowadził cios prosty, ze skumulowaną gigantyczną agresją, przez aparat fotograficzny z dużym obiektywem, parkując ten aparat prosto w twarzy fotografa. To musiało boleć strasznie. Krew sikała z pokiereszowanej twarzy obficie. A z przeszło tysięcznej publiczności nikt nie zareagował. Ochrona też… Zaraz, jaka ochrona? Przecież wtedy nie było jeszcze żadnej oficjalnej ochrony!

To było wszystko obce i niezrozumiałe. Jeśli tak mają wyglądać koncerty popołudniowe, to chyba coś jest nie tak – myślałem lekko przerażony.

Na szczęście ten nastrój przełamało KSU. Siczka wpadł na scenę w skórzanych buciorach po kolana, jak jakiś banderowiec z lasu. KSU – Kurwa Sami Ukraińcy, pomyślałem, bo i tak rozpracowany skrót nazwy zespołu funkcjonował wśród fanów. Wszyscy punkowo nawaleni, ale z klasą. Poczułem się jak w niebie. Niebie dla miłośników muzyki punk rockowej. Riffy proste, teksty proste, tak proste, że średnio ogarnięty młody człowiek dostawał spazmów. Na sali rozpierdol, euforia – jakby papież papieżowozem wjechał na rynek małego miasteczka i rozdawał darmowe różańce z diamentami. Posrałem się po raz pierwszy.

Nie próbuj nigdy iść pod prąd
Nie próbuj nigdy szukać przyczyn
Z szeregu nie wyłamuj się
Bo jesteś niczym, niczym
Nie próbuj nigdy mówić nie
Nie próbuj nigdy szukać przyczyn
Jednostka wszakże zerem jest
Ty również jesteś niczym

Nie po to urodziłeś się
By z góry patrzeć na tłum szary
Jesteś niewielkim elementem
Z numerem w aktach zapisanym
Idź pod prąd!*

*(KSU, „Iść pod prąd”)

 

Zagrane kawałki wystrzeliły mnie w kosmos. Wiedziałem już doskonale, że przeżywanie muzyki na żywo niesie niespotykane pokłady energii, ale nie wiedziałem, że przez kolejne kilkadziesiąt lat będę z tego czerpać garściami. Najpierw jako fan. Potem – jako uczestnik tras koncertowych i współorganizator. Ale z roli fana nie wyszedłem nigdy. Taka rola pasuje mi najbardziej.

 

 

***

 

 

Plakat wypatrzyłem, łażąc po Nowej Hucie. A na plakacie stało, że zagra Kult. Ten Kult, co skradł moją duszę, miał zagrać w Nowohuckim Centrum Kultury. Wiedziałem natychmiast, że będę i że popłynę. I marzyłem, i bałem się trochę – bo konfrontacja takiego wyobrażenia z rzeczywistością czasem boli.

Bilety zakupiłem odpowiednio wcześniej, żeby ich dla mnie nie zabrakło w dniu koncertu. Kiedy ten dzień wreszcie nadszedł, leciałem na miejsce jak oszalały – i tam się okazało, że chuj bombki strzelił. Że Kult tego dnia jednak nie zagra, bo coś tam coś tam. Rozczarowanie było wielkie. Czy ja tego kiedykolwiek na żywo posłucham? – powracało co pięć minut pytanie.

Po latach któryś z fanów Kultu wydał z koncertu w NCK bootlega. Do dzisiaj twierdzę, że Kult nigdy w NCK nie zagrał – a jeśli już, to na pewno nie dla mnie.

 

 

 

***

 

 

Pierwszy koncert Kultu zaliczyłem więc dopiero w klubie Pod Przewiązką na Bydgoskiej, gdzieś w 1990 może 1991 roku. Klub wyróżniał się tym, że był niski i praktycznie nie posiadał sceny. Do tego przypominał długą i wąską kiszkę, średnio nadającą się na większe koncerty. Szczęśliwie ja byłem wysoki i mogłem nawet z większej odległości zobaczyć tych których tak bardzo lubiłem. Ludzi była masa. Klubo-kiszka wypełniła się w całości.

Pamiętam, jak Kazik w dżinsowej katance wyśpiewywał ze sceny – niewielkiej, ledwie głowa mu wystawała ponad poziom publiczności – swoje obserwacje świata, okraszone dźwiękami kolegów. Konfrontacja świata znanego z kaset i płyt z tym, co na żywo, odwlekła się, ale przebiegła bez oporów. Cały to kupiłem, cały w to wszedłem. Od tamtego czasu – mamy rok 2016 – opuściłem w Krakowie wszystkiego dwa koncerty Kultu i to z powodu obowiązków zawodowych, nie innych. Chyba się lekko przywiązałem, tak sądzę.

Znajomi zostali zarażeni Kultem tak mocno, że któregoś razu na koncert do Rotundy polazło ze mną 15 osób. Każdy chciał się na własne uszy i oczy przekonać, że odbiór na żywca to niesamowite przeżycie. Zespół nie zawiódł – a ja mogłem być z siebie dumny, że nie naopowiadałem znajomym bajek. Po koncercie ciągle mocno przeżywaliśmy sztukę i ktoś poszedł o krok dalej:

– Zróbmy sobie zdjęcie z Kazikiem!

Większość podchwyciła zadowolona, ale zaraz padło pytanie: ale jak go wyciągnąć z garderoby? I wtedy wszyscy spojrzeli na mnie.

Kiedyś musiała nadejść chwila prawdy i spotkania twarzą w twarz z własnym idolem. Towarzystwo wydelegowało, połechtało, zmobilizowało i zacząłem knuć, jak tu się dostać za scenę. Ochrona zaczęła sprzątać salę z ludzi i wypraszała ich do rotundowego przedpokoju. Gdy tylko straciła na moment czujność, przemknąłem prawą flanką do zespołowej garderoby, która w Rotundzie znajduje się na piętrze za sceną.

Z walącym sercem wbiegałem po schodach i w połowie drogi wpadłem prosto na niego. Siedział na schodach i palił papierosa.

– Cześć.

– Cześć. Ja do ciebie. Jestem Tomek – ośmielony tym, że to on pierwszy zagaił, pozbyłem się tego dziwnego napięcia i spokojnie wyłożyłem, z czym przychodzę: – 15 osób przyprowadziłem dzisiaj na koncert. I wiesz, bardzo byśmy chcieli zrobić sobie z tobą zdjęcie. Da radę?

– Jasne. Tylko zaraz mam mieć wywiad. Może za chwilę? – odpowiedział.

– Dobra. To będziemy czekać przed salą – poinformowałem i trochę nie wierzyłem, że to się uda, ale zaraz moją niepewność rozwiała zmiana decyzji.

– Albo pójdę teraz, prowadź. Naprawdę 15 znajomych przyprowadziłeś? – pytał Kazik w drodze. Może chciał się upewnić tylko, czy dobrze usłyszał, ale w głosie czułem zadowolenie.

Radość Gómiego, nastoletniego fana, możecie sobie wyobrazić: gość, który jest dla ciebie wzorem, idolem, znajduje dla ciebie chwilę czasu. To się zapamiętuje na resztę życia. Zwłaszcza kiedy facet dłuższą chwilę rozmawia z tobą o płytach, koncertach, planach, jakbyście takie dyskusje prowadzili co tydzień. Bardzo byłem rad, znajomi także, zdjęcia mamy na pamiątkę. A od spotkania z Kazikiem, chociaż nie od razu, zaczęła się znajomość, a potem i silne kolegowanie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.