1S. Z zakamarków sportowej świadomości

1S.  Z zakamarków sportowej świadomości

Sport był dla mnie najważniejszą rzeczą  którą kojarzę od małego, świadomego jako tako gnojka.  Transmisje sportowe i próby naśladowania pokazywanych w telewizji bohaterów, uskuteczniane pod blokiem, na feriach u dziadków czy na wakacjach, zaraziły mnie sportem na zawsze. Chciałem być jak oni w „Ściganym”. Znaczy jak oni na sportowych arenach, bo przecież nikt o „Ściganym” w latach osiemdziesiątych nie myślał.

Pierwsze i najbardziej szczątkowe wspomnienia które mi świtają, to jakaś Olimpiada Zimowa, może z Lake Placid? A może to były mistrzostwa świata w sportach zimowych na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, oglądane na wsi, w czasie ferii, z babcią Emilką, w pokoju z wielkim piecem kaflowym. Pokój był kuchnią, sypialnią, salonem.  Na piecu gotowało się jedzenie a ciepło które biło od pieca, zamieniało kuchniosypialniosalon w saunę. Najgorętsze miejsce w domu. A w kącie pomieszczenia stał czarnobiały telewizor i wypluwał wieczorami  dobranocki, dziennik telewizyjny, kobrę, filmy i sport. I to sport pamiętam najlepiej.

Babcia lubiła popatrzeć ze mną w szklany ekran, szczególnie wtedy, kiedy w telewizorze pokazywali jazdę figurową na lodzie, a ja uwielbiałem demonstrować jej axle, rittbergery i inne filflaki wykonywane osobiście na kuchennym linoleum.

Ferie spędzane na wsi dawały wielki możliwości do przenoszenia dyscyplin zimowych w codzienny, realny wymiar. Nawet brak sprzętu, nie tyle profesjonalnego, co jakiegokolwiek, nie był przeszkodą. Najważniejsze, ze mieliśmy śnieg i zamarznięte rzeczki i ich rozlewiska.

W zimowe dni uprawialiśmy sporty olimpijskie na całego. Bobsleje? Żaden problem. Pakowaliśmy z kolegami Pawłem i Tadkiem oraz moim bratem Jackiem, siano do worków i robiliśmy specjalne tory. Od stodoły po strumyk na dole. Dystans? Około dwustu metrów. Górzysty teren Leszczyny, rodzinnej wsi mamy, nadawał się do tego idealnie. Hokej? Proszę bardzo. Uprawialiśmy go na zamarzniętym strumieniu, który rozlewał się szeroką ławą pomiędzy dwoma pagórkami, tworząc wymarzoną arenę do hokejowych zmagań. Brak łyżew nie stanowił przeszkody, a i kije nie zawsze były z polsportu.

Niestety sporty zimowe nie były mi pisane jako coś, co w przyszłości będę uprawiał zawodowo. Wypadki jakie miałem przy okazji ich uprawiania, kazały mi w niedalekiej przyszłości poszukać rozrywki na hali i zielonych łąkach muraw. Dla mojego i innych bezpieczeństwa.

Pierwszy sygnał, że połączenie zimy i sportu to nie dla mnie wyzwanie, otrzymałem  jako kilkuletni dzieciak. Któregoś mroźnego i mocno śnieżnego popołudnia, przyjechałem z rodzicami na wieś. Miałem narty biegowe firmy Polsport. Było to marzenie każdego gnojka i niejednego dorosłego, pomimo tego, że narty były do biegania a nie zjazdu.  Wujek Staszek, wtedy młody i wysportowany bardzo chłopak, postanowił je wypróbować. W zamian podarował mi sanki. Zjazdów dokonaliśmy na górce za stodołą. Nachylenie stoku jest tam spore amatora i takie sobie jeśli brać pod uwagę średnio zaawansowanego narciarza czy saneczkarza. Stok jak to na wsi, obsadzono drzewami owocowymi, żeby ziemia dawała z siebie owoc a nie „stała próżno”.

Staszek wujek, nie myśląc wiele, poszedł w dół jak przecinak, szusując lekko, jakby narty miał na nogach od zawsze. Nie chciałem być gorszy i postanowiłem dokonać zjazdu na sankach równie efektownie. Miało być miło, lekko i szybko. Ruszyłem w dół bez zastanowienia, czy posiadam wiedzę i umiejętności pozwalające mi sterować tym co miałem pod dupą. Nie mówiąc o hamowaniu, którego też nie brałem pod uwagę, bo po co. Sanki, nie wiedziałem wtedy dlaczego, ale zaczęły pędzić, zasuwać, a nawet zapierdalać ze stromej góry bardzo szybko. Ze mną na pokładzie. Wystraszyłem się bardzo bardzo i postanowiłem wyskoczyć z nich, gdyż innego rozwiązania zastosować już nie mogłem i po dziecięcemu nie potrafiłem. Sunący pojazd był nie do okiełznania. Dalsze pędzenie w dół z zawrotną prędkością nie sprawiało mi więc przyjemności a małe ludzkie wnętrze wypełnił strach . Poczułem  go całym sobą i nagle, na raz, na dwa i na trzy wyskoczyłem z rozpędzonych sanek. Niestety bez sukcesów. Anioł stróż który miał mnie chronić przy wyskoku, postanowił jednocześnie rozpocząć zniechęcanie mnie do sportów zimowych i dużych prędkości. To za jego wstawiennictwem, tak myślę, wpadłem prosto w drzewo. Twarzą. I to swoją. Nie jego. Potężna śliwa na lewej części gęby wyskoczyła błyskawicznie i była pierwszym znakiem, że sporty zimowe należy odłożyć na lata późniejsze albo w ogóle ich zaniechać.

Cud prawdziwy, że przeżyłem. No ale anioł był ze mną. No nie?

 

Kolejne ostrzeżenie, że zimowe sporty nie dla mnie Pan Bóg stworzył, otrzymałem jeżdżąc na workach z sianem. Byłem już starszy i poważniejszy i pomysły miałem piękniejsze. O katastrofie sanecznej zapomniałem albo i pamiętać nie chciałem. Tym bardziej, że z kolegami i bratem przyłożyliśmy się tego feryjnego dnia bardzo. To miał być niezapomniany dzień bobslejowo – saneczkarski.

Zimy w latach osiemdziesiątych były poważne i śniegu nam nie brakowało. Pięknie przygotowaliśmy zjazd imitujący tor bobslejowo-saneczkarski. Były szybkie proste, ostre wiraże, serpentyny i możliwości do osiągania poważnych prędkości.  Nie było oczywiście samych bobslejów, czy sanek bo skąd ale…

Mieliśmy grube worki po nawozach, do nich pakowaliśmy siano i tak powstawał nasz sanko-bobo-wór. Każdy miał swój pojazd i pod tym względem byliśmy lepiej przygotowani niż niejedna reprezentacja krajowa. Mieliśmy więc tor, sprzęt a także jedno, jedyne niebezpieczeństwo jakie na nas czyhało. Nie do końca zamarznięty potok na dole stoku.

Oczywiście wszyscy potrafili w odpowiednim momencie wyhamować, żeby nie wpaść do wody, poza jedną ofiarą zimowego losu. Tą ofiarą byłem oczywiście ja. Mrowiący włos na grzbiecie odgłos trzaskającego pod moim ciężarem lodu słyszę do dzisiaj. I do dzisiaj pamiętam szybkość zamarzającego na mnie ubrania. Zanim wyszedłem do góry i dotarłem  do domu, ubranie zamarzło na amen.  Babcia na mój widok oniemiała, a ja na kilka dni musiałem zawiesić treningi i zawody. Herbaty góralskiej dla zdrowotności nie dostałem. Babcia mocno praktykowała i praktykuje wiarę katolicką, więc leczyła mnie innymi sposobami. Bardziej abstynenckimi.

Kolejną rozrywką zimową, która się wyklarowała na zamarzniętym rozlewisku, był hokej. Natura działa w zgodzie ze sobą i podrzucała nam pomysły na zagospodarowanie wolnego czasu. Spijaliśmy z niej śmietankę dla dobra swojego a może i w przyszłości polskiego sporu. Kto to mógł przewidzieć co z nas wyrośnie?

 

Nie ma uprawiania sportu bez sprzętu a już na pewno nie hokeja. O ile w piłkę nożną można grać jak Pele na bosaka, to w hokeja z gołą dupą nie pograsz, jak mawiał słynny hokeista radziecki Sofronow. Nas to powiedzenie nie obowiązywało. Skoro ogarnęliśmy sanko-boby to hokeja mieliśmy nie połapać?

Mieliśmy pomysły na wszystko. Na wyposażenie też. Sprzęt jaki można dzisiaj spotkać w muzeach zabawek przeplatał się u nas z domowej produkcji kijami, łyżwami, ochraniaczami. Wyglądaliśmy cudnie. Nie było dla nas żadnych przeszkód, wyposażenie robiło się ze wszystkiego. Kije, patyki, kamienie, tektura, folia. Wszystko co matka natura i przemysł socjalistycznego kraju dostarczały, my dostosowaliśmy do swoich potrzeb.

 

Oczywiście nie tylko na wsi ale i w miastach, a na pewno w Nowej Hucie. Z tym, że w miastach sprzętowo wyglądaliśmy lepiej. Dużo lepiej. Mieliśmy nawet prawdziwe kije do hokeja, łyżwy. Ale lodowiska trzeba było sobie samodzielnie przygotować. Z tym też problemu nie było. Kiedy temperatura spadała poniżej zera, braliśmy wodę ze śmietnika, kilkadziesiąt jak nie kilkaset wiader,  wylewaliśmy na placyk i po kilku godzinach Ice Arena była gotowa. Oczywiście hokej też mnie szybko przekierował na zimowym sportom nie. Krążek uszkodził mi piszczel, kij podbił oko, a jak na łyżwach poszedłem za halę Hutnika pojeździć, to z powodu stłuczonej dupy, mało co nie umarłem . Odganiało mnie to wszystko jak mogło od sportów zimowych. Ale walczyłem jak lew. A nawet jak niedźwiedź. Polarny.

Jeśli w saneczkarstwie, łyżwiarstwie, hokeju i bobo podobnych wyczynach nie dostałem zielonego światła z nieba, to przez przypadek postanowiłem być jak ptak. I poszybować nad zeskokiem jak ci panowie ze szklanego ekranu. Bo skoki, jak wiecie, to nasz sport narodowy od zawsze.

Jak by to było dziś, doskonale pamiętam Piotra Fijasa, naszego skoczka narciarskiego. Jedynego Polak latającego całkiem nieźle w czasach mojego dzieciństwa. A weekendy z turniejami skoków narciarskich zagospodarowywały czas prawie wszystkim. W skokach Pana Piotra najważniejsze dla mnie było celebrowanie skoku przed samym skokiem. Pierwsze, co robił po tym jak przysiadł na belce, było przeżegnanie się znakiem krzyża, następnie spod rzetelnego wąsa pan Piotr wystrzeliwał soczystą melę w bok i dopiero po tych czynnościach puszczał się w dół żeby wykonać skok. To był znak rozpoznawczy naszego reprezentanta. Nawet jakby skoczkom nie dano numerów, czy z powodu awarii lotnik nie zostałby podpisany na ekranie, każdy dzieciak po tej celebracji rozpoznawał naszego asa lotów narciarskich.

Skoro na nartach można było fruwać, to dlaczego i ja miałbym tego nie skosztować? Może loty na światowych krokwiach miały być moim przeznaczeniem?

Nie zgadniesz jeśli nie popróbujesz.

Jednej zimy byliśmy z rodzicami w Kościelisku, na jedynych chyba wspólnych feriach w moim małym życiu. A na bank, były to ferie których nie zapomniałem. Podczas jednego ze spacerów tata mnie namówił na skok z małej górki, na której skakali mali górale. Skocznia zrobiona była ze śniegu, na dość stromym stoku. Nie była wielka, ot takie K 10 metrów. Może K 15, z pierwszą fazą lotu dość wysoką w stosunku do zeskoku.

Ponieważ narty miałem raczej biegowe, ze skórzanymi zapięciami, cała akcja z góry była skazana na niepowodzenia. Ale to miało okazać się w pełnej katastrofy krasie, za kilka chwil. Tata przełamał we mnie strach  i za pozwoleniem młodych górali postanowiłem zasmakować skoków narciarskich. Kiedy przyszła moja kolej, ruszyłem hardo w dół.  Dojazd miałem chyba w miarę poprawny skoro do zeskoku dojechałem. Potem było już tylko gorzej. Niczym japoński skoczek Jako Tako, wybiłem się przed siebie, ale w trakcie bardzo krótkiego lotu deski mi się poplątały, straciłem lotność, i ku uciesze kościeliskich sportowców jebnąłem zaraz za progiem. Ale z dość dużej wysokości. Moja parabola lotu była skierowana za bardzo ku górze, dzisiaj dochodzę do takiego wniosku. Trzydzieści osiem lat zajęło mi postawienie tej tezy.

Za to zaraz po upadku przypomniałem sobie o znaku krzyża i splunięciu. Niestety, kilka chwil za późno. Dupa i nogi bolały strasznie a do skakania pozostał uraz.

 

Saneczkarstwo, pomimo przygody z poznaniem w dzieciństwie kory jabłoni organoleptycznie, ciągle kusiło. Było to wynikiem dostępności sprzętu i górką pod blokiem. Tym bardzie, że sanki pospawane przez tatę albo jakiegoś jego znajomego, były przy innych sankach, zakupionych w sklepach, jak czołg przy małych fiatach. To dawało mi poczucie bezpieczeństwa i jako takiej przewagi nad innymi użytkownikami . Byłem Gustlikiem i wszystkie Lidki miały spierdalać jak jechałem, tym bardziej, że czołgiem ciężko jest kierować. Moja strategia zjazdu była prosta. Wytaszczyć sanie na szczyt górki, skierować prosto w dół siąść na nie i jechać.

I tego się trzymałem. Do czasu. Pewnego dnia rozpędziłem się poważnie, straciłem panowanie nad pojazdem i z impetem wpadłem na dziewczynkę, która powoziła drewniane sanki kupione jakimś cudem w sklepie. Efekt był niesamowity. Po kolizji z jej sanek została kupa listewek. Szczęśliwie jej nic się nie stało, za to ja zostałem błyskawicznie ukarany za nieprzestrzeganie przepisów i zasad bezpieczeństwa. I przede wszystkim za straty sprzętowe. Ojciec ofiary dopadł mnie błyskawicznie i sprał na kwaśne jabłko.

Bolało kilka dni a sanki poszły do piwnicy.

 

Ale nadeszła kolejna zima i pomimo obiecanego sobie rok wcześniej: nigdy już dupa moja na sanki nie wsiądzie, postanowiłem się przełamać i ruszyłem na górki mistrzejowickie, o których krążyły u nas na osiedlu legendy. Porównując z naszym pagórkiem obok bloku, tamtejsze stoki były niczym Alpy przy Gubałówce. Tak rozbudzona wyobraźnia powiedziała: sprawdzam i polazłem przekonać się jak jest naprawdę.

Park w Mistrzejowicach faktycznie robił wrażenie. Duży teren parkowy był otoczony z trzech stron sporymi pagórkami. Dla mieszkańca płaskiego osiedla Kościuszkowskiego widok był niezwykle efektowny. Górki pełne były dzieci z bliższych i dalszych okolic a sporty zimowe rozkwitały na całego. Kiedy  już nasyciłem się widokami, zacząłem  wybierać trasę do najefektowniejszego zjazdu. Nagle, ni stąd ni z owąd, pojawiła się karetka na sygnale. Wiedziony ciekawością pociągnąłem swoje sanki tam gdzie karetka przystanęła i to wyleczyło mnie na z saneczkarstwa na kilka kolejnych zim.

Czerwony śnieg koło jednej z ławek u podnóża górki, nie wyglądał dobrze. Nic nie wyglądało dobrze. Wystraszenie widzowie, nerwowo reagujący lekarze i szybka akcja reanimacyjna. Po chwili wiedziałem już co się stało. Jeden z dzieciaków jadąc na pełnej pycie, z górki na pazurki, nie skalkulował odpowiednio wysokości ławki pod którą chciał przejechać i wpadł na nią z impetem. Sanki przejechały, ale bez niego. Siła uderzenia musiała być wprost proporcjonalna do szybkości jaką osiągnął. Dało się to skalkulować po ilości rozlanej krwi na śniegu. Dla mnie był to wystarczający sygnał, żeby powiedzieć basta. Nie wykonawszy żadnego zjazdu wycofałem się do domu. Zostałem wyleczony z uprawiania sportów zimowych i zwolniłem się z obowiązku walki o Zimowe Igrzyska Olimpijskie. W trybie natychmiastowym.

 

Na początku lat osiemdziesiątych, na moim osiedlu Kościuszkowskim sportem interesowały się niemal wszystkie dzieciaki. Nie było takich złodziei czasu jak teraz. Komputer, internet, plej stejszyn? Wtedy były to nieznane pojęcia. Z rzeczy przyziemnych te czasy wyglądały tak:

Piłkę do grania w nogę mieli wybrani. Dzięki temu byli królami przyszkolnych boisk i pewniakami do gry, nawet jak byli łajzowaci do potęgi siódmej. Od nich zaczynało się wybieranie składów a oni wybierali sobie pozycję na której chcieli grać. Innych piłek nie pamiętam. Te do koszykówi czy siatkówki były dostępne tylko na wuefie, w ilościach mocno ograniczonych. Buty sportowe? Rarytas i spełnienie marzeń. Trzeba było wystać je w kolejkach kilkugodzinnych i to po okazaniu talonu. Pamiętam juniorki na obcasiku, produkt myśli czechosłowackiej, czy zimowe relaksy z Nowego Targu, które mają teraz reaktywację, mimo tego, że są brzydkie jak generał Jaruzelski w swoich czarnych okularach.

Braki sprzętowe nadrabialiśmy na miarę swoich możliwości, głównie dzięki pomysłom naszych rodziców. Dla mnie prawdziwym mecenasem i kopalnią pomysłów jak zamienić kijek na siekierkę był tata.

Pierwsze rakietki do tenisa stołowego, jako ukłon dla talentu Andrzeja Grubby, zrobił mnie i bratu nasz tata, a za materiał posłużyła sklejka czy pilśnia jakaś, zdobyta w Hucie imieniem Lenina. Dobrze  że tato nie zrobił ich w formie odlewów stalowych, które w domu funkcjonowały pod postacią popielniczek, otwieraczy i tym podobnych. Dzięki tym wyrobom teniso podobnym nie pozostało nam nic innego jak tylko rozpocząć przygodę z tenisem stołowym.

Graliśmy z bratem i kolegami wielkie mecze, na rozłożonym w dużym pokoju stole. Siatkę imitowały ustawione w pionie kasety. I tylko piłeczka była naprawdę pingpongowa . Skąd my te piłeczki mieliśmy? Z Chin Ludowych czy z Czechosłowacji?  Nie wiem. Były i dzięki nim pokochałem ten sport.

W przedostatniej dekadzie XX wieku prawdziwe rakietki, takie jak te z czułością dotykane na koloniach i obozach, zakupiłem w naszym nowohuckim Ludwiku. Przypadkowo trafiłem na gorącą dostawą z bratniej Korei. Do sklepu dotarły oryginalne „gąbeczki”, wtedy prawdziwe cuda naszego codzienego świata. Od razu kupiłem cztery sztuki, dla sąsiadów też. Takiej szansy nie można było zmarnować.

Do dzisiaj umiejętności zdobyte na stole w dużym pokoju, a doskonalone na obozach i koloniach, pozwalają mi zlać niejednego młodziaka na wakacyjnych zawodach. Ale przecież ludzie sportowo uzdolnieni już tak mają. Nazywa się to wszechstronnością i chyba się o nią nawet i ja ocierałem. W końcu czego się nie dotknąłem w sporcie… Ale to potem. Potem.

Pierwsze świadomie przeżyte zawody sportowe, które pamiętam bardzo dobrze, to mundial Espana 82. W kioskach Ruchu, sklepach papierniczych i księgarniach pojawiały się naklejki, zeszyciki, plakaciki, plany lekcji z emblematami hiszpańskich mistrzostw. To, co i teraz podgrzewa atmosferę u każdego dzieciaka interesującego się sportem, stało się też naszym udziałem. To co wtedy trzeba to było wystać, wychodzić, wymodlić niemalże, dzisiaj jest na pstryknięcie palcem. A puste placyki, ulice, boiska w czasie gry naszych wspaniałych piłkarzy? Pamiętacie?

Mistrzostwa w moim domu miały czarnobiały posmak, aż do półfinałów. Tak było z powodu posiadanego przez nas telewizora.

„W granatowych kostiumach drużyna Francji, w czerwonych zawodnicy ZSRR. Dla widzów oglądających w czarnobiałych odbiornikach uwaga, że drużyna radziecka posiada białe getry. Życzymy miłego odbioru” – niezapomniany komentator Jan Ciszewski pomagał nam telewidzom jak najlepiej potrafił prawidłowo odczytać kto jest kto.

W czasie Mistrzostw Świata w 1982 roku w Polsce panował,( co za słowo panował) stan wojenny. Całe szczęście dzięki wybornej formie Reprezentacji Polski w piłce kopanej na tych mistrzostwach, można było się oderwać od tych smutnych dni i przenieść w inny wymiar.

Pierwsze mecze w grupie nie zwiastowały sukcesów. Zagraliśmy na 0-0 z gospodarzami Włochami i z Kamerunem. Nie tak to miało być. Nie tak. Ale Bogdan Łazuka uspokajał:

Entliczek – pentliczek
Co zrobi Piechniczek
Tego nie wie nikt.
Kto się zmartwi, kto rozerwie
Czy przed przerwą, czy po przerwie
Tego nie wie nikt.
Uśmiechów, radości,
Kłopotów czy żalu
Czego będzie więcej?
To tajemnica mundialu
Mundialu to tajemnica.
Ja jednak wierzę że nie będzie źle
E viva Espania Ole !

I źle nie było, chociaż pierwsza połowa w meczu z Peru znowu była zagrana na bezbramkowy remis. Po przerwie nastąpiła za to prawdziwa kanonada naszych Orłów i pogrom Peru 5-1, stał się faktem. Można było bardzo nieśmiało zacząć marzyć o medalu.

Smolarek, Lato, Boniek, Buncol, Ciołek. Gol, gol, gol, gol, gol. Polacy wyszli z grupy, a z blokowych klatek na Kościuszkowskim wylały się tłumy dzieciaków. Na każdym skrawku trawy robiliśmy boiska, rezerwowaliśmy nazwiska naszych bohaterów i graliśmy do upadłego, do nocy ciemnej , do kolacji która była prawie święta i spóźnienie groziło klapsem.

Kolejnym etapem mistrzowskich rozgrywek była gra w grupie trzy zespołowej. Oglądałem tę część mundialu u dziadków w Leszczynie. Boniek zrobił z Belgią prawdziwe show, strzelił trzy rameczki  i było 3 – 0 dla nas. Jezusie ale cudny to był mecz. O awans do półfinału przyszło naszym grać z ZSRR.

To była wojna prawie.

Co znaczyła taka rywalizacja wtedy, dzisiaj jest nie do opisania. Mecz z okupantem który od 1944 roku robił z nas swoją republikę, w pełni zależną od siebie, a wcześniej, 17 września 1939 roku zaatakował nas podstępnie, traktowaliśmy właśnie jak wojnę. Sport stał się więc niemal polem walki. Walki bezkrwawej, z potęgą, okupantem, znienawidzonym i przeklinanym w niejednym domu.

Od rana rozgrzewaliśmy z wujkiem Staszkiem telewizor przed wieczornym meczem. Nagle stało się coś, co zdarzało się często ale nie miało prawa wydarzyć się właśnie wtedy. To coś strzeliło nagle i poszła lampa w telewizorze. No to po zawodach, pomyślałem. Naprawa miała się dokonać za trzy dni, jak lampę gość z miasta sprowadzi.

Całe szczęście u sąsiada, pana Bolka, wszystko jako tako działało i tam udaliśmy się wieczorową porą. W trakcie meczu, żeby nie było za kolorowo, pomimo czarno białego odbiornika, przypomniano nam dobitnie, co to znaczy trzeci stopień zasilania. Na dwie godziny przed meczem w ramach oszczędności władza niższego szczebla wyłączyła prąd. Na mecz jednak dostaliśmy prezent i do gniazdek dotarło zasilanie. Obraz skakał, śnieżył, ginął. Biegaliśmy wiec z anteną po pokoju na zmianę. W ostatnich 20 minut pozostało już tylko słuchanie. Obraz przepadł. Po 90 minutach plus to co doliczył sędzia, dziadki z synami, wnuki, wszyscy wyli z radości. 0-0 dało nam upragniony awans. Polska w półfinale Mistrzost Świata. Małolaty, uwierzycie?

W półfinale, bez Bońka, naszej mega gwiazdy, dostaliśmy 2 -0  w plecy z Włochami. Ale o brąz, wygraliśmy 3-2 z Francją i zostaliśmy tym sposobem trzecią drużyną na świecie.

Mamy medal! Na stadionie powiewała flaga Polski z napisem Solidarność,  z zapałem usuwana z transmisji sportowej przez inżynierów telewizyjnych.

 

Następne wspomnienie które mam w głowie, to 1984 rok i Mistrzostwa Europy oglądane wyrywkowo na kempingu podczas obozu harcerskiego w Bułgarii. Polska kolejny raz nie awansowała do finałów, wiec przeżywanie turnieju było zdecydowanie nijakie. Ale  Platini i ekipa Francji grała wspaniale, więc zacząłem się co raz mocniej i mocniej zarażać futbolem. Emocje, gęsia skórka, wariactwo zagranicznych turystów. Zaraza futbolowa zaczyna mnie dopadać na całego.

Kolejne wielka impreza, którą pochłaniałem całym sobą to Mundial 1986 w Meksyku. Jest Polska, są mega emocje. Transmisje były u nas w kraju głęboką nocą. Ludzie pracy o mniejszym stopniu zainteresowania sportem nie doczekiwali. Jak moi śpiący rodzice, którzy skoro świt pędzili do pracy. A ponieważ telewizor był w dużym pokoju, który był też sypialnią, bawialnią, jadalnią, salonem i Bóg wie czym, kibicować musiałem po cichu, leżąc na dywanie, wpatrując się w wyciszony, kolorowy obraz telewizora Jowisz.

Na start zagraliśmy z Maroko, zawody zakończyły się bezbramkowym remisem. Drugi mecz w grupie z Portugalią, zrobił się wojną o wszystko. Porażka definitywnie pozbawiała nas szans na wyjście z grupy. Emocje sięgnęły zenitu. Rodzice spali utyrani, a zresztą sport ich nie pociąga za bardzo, albo i wcale, a transmisja o 1.00 w nocy nie zachęcała ich tym bardziej do oglądania.

Ale nie mnie. Ja leżałem tradycyjnie, na dywanie, opatulony kocem, a obok mnie były przygotowane sterty pociętych gazet, zawczasu pocięte, do uczczenia pierwszej bramki na tym mundialu, a może i zwycięstwa. Przeczucie było prawidłowe. Smolarek strzelił na 1-0 i tak też się zakończył mecz. Przeszliśmy do dalszej fazy turnieju. Papierowy deszcz płakał po pokoju z radości rozlewając się na mnie, na śpiących rodziców, na pokój.  I nawet lanie w kolejnej potyczce od Anglików 3 do ucha, po bramkach kata Linekera nie mąciło euforii z awansu do drugiej rundy. Ale niedługo ta radość trwała.

W kolejnej fazie rywalem Polaków była wielka  Brazylia. Decydował jeden mecz. Być albo nie być. Po kwadransie Tarasiewicz wypalił z dystansu w poprzeczkę, a zaraz potem Brazylijczycy wypalili do naszej siatki i było 0-1. Uryczany miałem dość wszystkiego. Graliśmy słabo i nadzieja w moim nastoletnim sercu umarła. Drugiej połowy nie oglądałem. Nie mogłem. Emocje mi nie pozwoliły. Pojechałem z tatą po benzynę na CPN, a relacji słuchałem w naszej Syrenie. Słuchałem i płakałem. Z każdą straconą bramką coraz mocniej. Ostatecznie skończyło się na 0-4 i dla mnie Mistrzostwa Świata przestały już trwać . Ból odpadnięcia reprezentacji Polski był nie do zniesienia.

 

Wyprawa na mecz na żywo, ten dziewiczy, najpierwszy na którym byłem, to jesień sezonu 83/84. Kolega z klasy, Sławek, chodził już od jakiegoś czasu regularnie na mecze z tatą. Jak tylko usłyszałem, że mogę pójść z nimi, to prawie zwariowałem ze szczęścia. Rodzice wspaniałomyślnie pozwolili mi i stało się. Zawody o mistrzostwo II ligi pomiędzy Hutnikiem Kraków a Hutnikiem Warszawa zakończył się remisem 3-3 i szybko w domu policzyłem, że każdy ze strzelców bramek powinien zarobić po 5 zł z mojego biletu. Dziecięca rzeczywistość była prosta jak dzielenie przez 5.

Lata 80 to było oczekiwanie na awans piłkarzy Hutnika do I ligi ( tworu pod nazwą Ekstraklasa wtedy nie było a I liga byłą najwyższą klasą rozgrywkową). Cała Huta czekała, wszyscy żyli na dzielni sportem. Prawie wszyscy. Bo moi rodzice i jeszcze rodzice kilku kolegów i koleżanek nie żyli oczekiwanym awansem, albo się zajebiście maskowali.

Byli w Hucie obok piłkarzy, siatkarze, koszykarze i koszykarki oraz piłkarze ręczni. Hala i stadion pękały w szwach. Każdy dzieciak chciał tam grać. To było nasze marzenie. Być sportowcem, a najlepiej piłkarzem. Cel zaczynaliśmy realizować na przyszkolnym boisku, szkoły tysiąclatki, takiej samej, jak wszystkie szkoły w Hucie, na osiedlu Kościuszkowskim. Po szkole kopało się piłkę do nocy ciemnej. Mecze, obijanie bramek, gierki na ławki, beki, główki. Setki pomysłów na wykorzystanie skórzanego balonu. A wszystko to po to, żeby kiedyś zagrać na mundialu czy olimpiadzie. I poznałem takich którym się to udało. Ale  o tym dalej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.