1M. A-moll, czyli pierwsze dźwięki.
Wszystko ma swój początek.
Pierwszym, jaki kojarzę, odtwarzaczem „swojej” a nawet swojskiej muzyki był szpulak firmy Grundig. Wy, którym dźwięków dostarczają dzisiaj empetrójki, komórki i miniwieże – wyobraźcie sobie trzyścieżkowe monstrum w kolorze stali. Niewiele mniejsze od walizki podręcznej linii lotniczej Ryan Air i swoje kilogramy ważące. Pierwsze dźwięki, które jako tako kojarzę, pochodzą z tego właśnie szpulaka.
Szczęśliwym posiadaczem monstrum był mój tata. Było ono wyciągane tylko przy specjalnych okazjach – tata uruchamiał je, kiedy w głowach zgromadzonych na 36 metrach kwadratowych lokalu mieszkalnego na os. Kościuszkowskim szumiała już wódeczka żytnia, a muzyka była niezbędna do kontynuowania zabawy, swojskiej niczym kiełbasa wiejska.
Zabawa częściej była śpiewana niż taneczna, bo na balet przez wielkie B nie pozwalało małe M. M wypełniały po sufit nagrania kapel weselnych, w których prym wiódł akordeon, wspierany trąbką, albo saksofonem i perkusją. Ale to wszystko nie byłoby całością, gdyby nie teksty. Prawdziwa wisienka na weselno muzycznym torcie. Teksty były najczęściej lekko sprośne, lub opisywały sytuacje z życia wzięte, albo przemielano jedno z drugim. Szarość życia i sprośności podane na miękko. Na przykład tak:
Teraz będzie numer jeden, a mnie jest na imię Edek.
Przeleć mnie w tej koniczynie.
Przeleć mnie w tej koniczynie,
Przeleć mnie w tej koniczynie
jeszcze raz.
Teraz będzie numer drugi, rób to w rytmie boogie-woogie
Przeleć mnie w tej koniczynie…
(autor nieznany)
I tak się w tej koniczynie kotłowało, jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze raz. Zwrotek mogło to dzieło mieć dziesiątki. Wystarczyło, że znalazła się osoba z jakim takim drygiem do rymowanego żenienia cyfr arabskich ze sprośnościami – i szło bez końca. Płynęło nawet.
Teksty w muzyce do dziś uważam za ważne, ale z rozpracowaniem tamtych, dziecięciem będąc, nie miałem łatwo. Na wsi spędzałem dużą część dzieciństwa, więc wiedziałem przynajmniej, co to jest koniczyna. Ale – dumałem czasem nocami – po co ktoś ma po kimś przelecieć? I dlaczego w koniczynie?
To był początek lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Któż z nas nie marzył wtedy o posiadaniu instrumentu? A żeby jeszcze nabyć umiejętność gry na nim! Marzyliśmy o gitarze, nieśmiało o perkusji, może jakichś klawiszach… Ale, kurde, akordeon? Matko Boska Akordeonowska, takich na osiedlu nie znałem!
Ale nie zacznę od A jak akordeon, tylko od A jak akustyczna. Gitara. Czyli od gis. Bo gitara była najpierwsza.
Był to pierwszy instrument, który pojawił się pod naszym dachem. Bardzo przypadkowo, ale przypadki należało bezwzględnie wykorzystywać. Tata poszedł po COŚ do sklepu – pewnie jakiś znajomy dał mu cynk, że Kryśka z trzeciego usłyszała od Heleny z dziesiątki, że GDZIEŚ tam COŚ ma być. Tak właśnie było w szalonych latach osiemdziesiątych. Czasie kryzysu i upadającej komuny.
Znałem to doskonale. Raz zostałem wysłany po papier toaletowy do pobliskiego sklepu, zabawkowego z nazwy, ale papier skończył się w trakcie mojego kolejkowego stania. Były za to kostki Rubika, które rzucono do sprzedaży gdy kończył się papier – o czym się dowiedziałem bliżej lady – więc bez zastanawiania wziąłem trzy. Już wtedy nie miałem złudzeń: kostki nie miały służyć do podcierania czegokolwiek. Podejrzewałem raczej, że miały nas odciągnąć od zbyt częstego korzystania z toalety, bo papier był rarytasem. Mogły też być produktem wymiennym.
Ale wróćmy do gis.
Tata chodził, węszył, wystawał i zwyciężył. Wrócił z pudłem. To znaczy: z gitarą. To znaczy: z pudłem w którym mieszkała gitara. Zapamiętałem bowiem doskonale właśnie karton, w którym instrument przybył i do którego – jak się szybko okazało – mieściłem się cały ośmio- czy dziewięcioletni ja. Karton miał kształt trumienki i został naszym – znaczy moim i młodszego brata – druhem. Brat był dwa lata młodszy i dwa lata mniejszy. Na przemian przykrywaliśmy się kartonowym wiekiem i leżeliśmy w nim na czas. Zabawy z wyobrażeniami doświadczeń pośmiertnych trwały w najlepsze kilka dni, a potem się okazało, że pudło-trumienka zajmuje za dużo miejsca w malutkim pokoiku i poszło precz do śmieci.
Znajomość z trumienką była i tak dłuższa i bardziej intensywna niż z gitarą bo tej rzekliśmy z bratem do widzenia po 30 minutach znajomości, bo zdradziła jedną ze swoich ważniejszych właściwości: za czorta nie chciała grać sama. Wylądowała za karę za szafą. Dzisiaj leży na. Na szafie, na Oświecenia. Pęknięta, ale jest. Sam nie wie po co.
Kolejnym instrumentem, który zagościł u nas, był akordeon. Sprawcą całego zamieszania, które miało być spełnieniem młodzieńczych marzeń scedowanych na potomstwo był mój tata.
Biedna wtedy wieś pod Nowym Sączem, w której wychował się mój kochany ojciec Wojciech, była pobudowana na szczycie góry i nigdy nie wiedziałem, dlaczego Mokra Wieś , bo tak ją nazwano, położona w takim miejscu miała być mokra.
Wyobrażam sobie za to, że w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych akordeon w rękach miejscowego chłopaka musiał być czymś magicznym, wręcz doskonałym. Posiadacz akordeonu, obcykany w wydawaniu dźwięków z niego, stanowił odpowiednik dzisiejszego gitarzysty. Jak dzisiaj przekochane chłopaki z Happysad czy mój uwielbiony Spięty, tak wtedy akordeonista rządził i dzielił ludzkimi duszami. Najlepiej, znając życie, na lep brały się dusze z piersiami.
Tato swoich marzeń związanych z grą na harmonii nie zrealizował. Co prawda, miał akordeon guzikowy, który mu starszy brat kupił, ale niestety nie miał kto taty nauczyć grać. Akordeon więc sprzedano, żeby kasę odwirować, ale plan w głowie ojciec już miał. Plan okazał się planem rodzinnym i pierwszy zaczął go realizować Józef – najstarszy brat taty, a mój wujek.
Józef osiedlił się pod Nową Hutą i właśnie tam zaczął kultywować tradycje robotniczo-chłopskie. Kombinat Lenina był z piętnaście kilometrów od jego domu – robota więc była, w polu rosło, a w skarpecie przybywało. Wujek miał dwóch synów i pewnego dnia kupił im akordeon. Na wsi, jak to na wsi, miejskie pierdoły nie zawracają człowiekowi dupy i chłopaki nauczyły się grać. Droga została więc wytyczona, a ja miałem stać się jej ważnym elementem.
Na osiedlu Kościuszkowskim był betonowy klocek. Mieściły się w nim nie tylko sklepy różnorakie i spółdzielnia mieszkaniowa, ale i coś na kształt osiedlowego domu kultury. Można się w nim było nauczyć tańczyć, mówić po obcemu, czy grać na instrumencie. Między innymi – na akordeonie.
Akordeonistą chciał być w swojej młodości ojciec. Musiał mieć ten plan w głowie od momentu, w którym zobaczył pierwszego akordeonistę. A ponieważ, jak pisałem wyżej, wyszło jak wyszło, czyli nie wyszło, plan został przesunięty w czasie. Bo jest tak, że kiedy nam, starym dziadom, nie udaje się spełnić swoich marzeń, to ciach, robimy klona i realizujemy to, co nam w życiu się nie udało. Co nie zrealizował ojciec, przerzucono na pierworodnego. A pierworodnym byłem ja.
Żeby mnie podejść i do harmoszki przekonać, snuto opowieści dziwnej treści o tym, jak cudny to instrument. Odbierałem je sprzecznie, bo lat miałem chyba 12, więc i po prawdzie koło pupy mi to ględzenie latało, ale przecież ojca słuchałem (i do dzisiaj słucham). Z jednej strony akordeon nie występował jako instrument w muzyce, której zaczynałem słuchać, ale zaczynał działać argument, że jako inżynier „na hucie” albo jakiś Karwowski na budowie dorobię sobie drugą pensję, w soboty po robocie, grając na weselach.
Któregoś pięknego czerwcowego wieczoru tata zabrał nas do swojego drugiego brata, Władysława, na wizytę. Dwudziestominutowa piesza trasa na osiedle Strusia wiodła obok „naszego” Domu Kultury i w drodze powrotnej wstąpiliśmy, niby całkiem przypadkowo, w jego progi. Równie przypadkowo okazało się, że trwają właśnie zapisy na czeladnika akordeonisty.
Spod wielkiego sumiastego wąsa pan Jacek, nauczyciel i kierownik sekcji muzycznej, zaprosił mnie do sali z pianinem. Tam miała odbyć się moja pierwsza muzyczna weryfikacja – czy aby „słuch mam” i czy będę się mógł na akordeonistę uczyć. Spod nauczycielskich palców poleciała gama, a spod wąsa – komenda:
– Powtarzaj to, co gram.
Posłuchałem co gra i w odpowiedzi poleciałem sprawnie:
– Plum, plum, plum, plum, plum…
Pan Jacek z lekka zdębiał i powiedział:
– Wystarczy używać la, la, la, la.
Po sprawdzianie odbyła się męska rozmowa Wojciecha z Wąsem, czyli taty z nauczycielem. Że głuchy nie jestem – usłyszał tata – że ziarno zasiać można i że pieron wie, co z tego wyrośnie. I że kto nie sieje, temu akordeonista nie wzejdzie.
– Kup mu pan 60 basów, żeby chłopak utrzymał i żeby mu jajek nie urwało, ha ha. I od września zapraszam na zajęcia – dodał Wąs.
– No kupię, brat ma dwóch chłopoków i oni też grają na harmonii, od nich kupię. – odrzekł ojciec i tak się to zaczęło.
Na Wyspach Brytyjskich punk umierał, w Polsce rozkwitał w najlepsze, a ja w piękny czerwcowy wieczór rozpocząłem przygodę z muzyką. Przygodę, która rozwaliła moje życie nieodwracalnie i to w najlepszym słowa ROZWALIĆ znaczeniu.
Nie marzyłem, by być akurat akordeonistą, ale na samym początku przygody było mi wszystko jedno. Zwyciężyła ciekawość, bo to ona kazała mi chodzić potulnie na zajęcia. Mały byłem i chudy, więc największym problemem było noszenie harmonii ze sobą. Obowiązki tragarza spadły na tatę. A gdzie tam zresztą spadły, tata był zachwycony. Raz, że spełniało się jego marzenie, aby ktoś z najbliższego otoczenia szarpał miechem. Dwa: miał mnie na oku. Tym sposobem tata został technicznym, a moją biblią: „Szkoła na akordeon”.
Dymaliśmy więc na akordeonowe lekcje w tandemie ojciec-syn. Od września, jako szóstoklasista , dołączyłem do grona nadziei polskiej szkoły gry na cyi.
Na początku biblii klawisze rozpisano osobno, guziki basowe osobno. Następnie słowem, nutą, ryciną i fotografią przedstawiono technikę przemieszczania palców i inne cuda, wystarczyło to pojąć i można było jechać na całego: „Wlazł kotek na płotek” albo w „Murowanej piwnicy”. Wspomniane „hity” były już z książek typowo muzycznych jak „Melodie na akordeon”, „Melodie Świata” i diabli wiedzą z czego tam jeszcze. Utwory z nutami rozpisanymi na „mój” instrument. Niestety tutaj zaczynał się poważny problem: dobór utworów do grania.
Wszystko, co dało się znaleźć w książkach muzycznych, obracało się w klimatach średnio mi pasujących. Także kolędy ćwiczone z mozołem nie przekonywały mnie, że akordeon może zbliżyć mnie do ogrania jakichkolwiek melodii znanych z radia czy telewizji. Do tego doszły śmichy-chichy w otoczeniu, że się grać na harmonii edukuję.
Żeby porzucić naukę, byłem za miękki i nie chciałem zawieść taty. Do robienia poważnych postępów, bo jednak coś tam się uczyłem, miałem za mało samozaparcia. Niestety, zamiast codziennego piłowania instrumentu, paluchów i słuchu, zszedłem do poziomu treningu za pięć dwunasta, ćwiczyłem na godzinę przed lekcją. Taka postawa mówiła wyraźnie o braku trwałych uczuć do instrumentu i ograniczała rozwój mnie, jako akordeonijnego grajka, do minimalnego minimum.
Już mi się całe to granie sypało, ale tata jeszcze miał nadzieję. A nadzieja ta upadała wraz z odległością pomiędzy nim a mną, gdy w czwartkowe popołudnia chodziliśmy po naukę. Ponieważ wstydziłem się bardzo tego całego akordeonu, to wychodziłem z domu pierwszy i po osiągnięciu bezpiecznego dystansu, minimum pięćdziesiąt metrów, uzyskiwałem spokój duszy i pewność, że nawet jak ktoś mnie wypatrzy, to i tak się nie kapnie, gdzie i po co ja tak gnam. W końcu tylko szedłem. Niby sam ze sobą, ale przytłoczony wielkim jak harmonia ciężarem niechęci.
Zamieszanie trwało ze dwa lata albo i dłużej. Jako najdziwniejsze pamiętam to, że im więcej muzyki słuchałem, tym bardziej mnie akordeon uwierał. Nikt nie próbował i nie umiał mi przekazać, że nie ważne jaki instrument masz w rękach, tylko jakich nabyłeś umiejętności, żeby wydobyć z niego to co chcesz. Widocznie wszystkiego w życiu mieć nie można, ale jednak mi szkoda, że się tak łatwo poddałem…