4. Egzaminy. Egzaminy. Egzaminy.

4. Egzaminy. Egzaminy. Egzaminy.

Wersja dla słuchaczy:

Ażeby móc wreszcie dostąpić tego co jest cukrem pudrem szkolenia na motorowego, czyli wyruszyć nauką jazdy na tory miasta, trzeba zdać kilka egzaminów.

Ponieważ byłem bezrobotnym depresantem i czasu miałem dużo, a nawet bardzo dużo, chwile przerwy w umartwianiu się nad sobą poświęcałem na naukę tramwajarskiej teorii i wszystkiego okołotramwajowego.
Pierwszy egzamin jaki zaliczyłem był z przebiegu tras linii tramwajowych. W tym celu wydrukowałem sobie mapkę z naniesioną pajęczyną tramwajowych połączeń, skorygowałem ją według najnowszych przebiegów, opisałem ulice po jakich pojazdy szynowe się poruszają i w kilka godzin wiedziałem już o co kaman. Robiąc powtórki, zamykałem oczy i mruczalem sobie pod nosem:

– Linia numer 9. Mistrzejowice – Bieżanów Nowy, przez Jancarza, Srebrnych Orłów, Mikołajczyka, Broniewskiego, Andersa, Bieńczycką, Jana Pawła… Potem: Wielicka, Teligi, Ćwiklińskiej. Jedynka: ze Wzgórz Krzesławickich na Salwator, przez Kocmyrzowską, Bieńczycką, aleję Pokoju, Grzegórzecka, Dietla…

Większych problemów z nauką nie miałem, choć mgła kowidowa czasem mi na mózgu siadała jak rosa na trawie, no i mam przecież, od sam nie wiem kiedy, kłopoty z zapamiętywaniem imion, nazwisk, nazw. Ale i z tym się uporałem, łącząc nazwy ulic ze znanymi mi postaciami i osobami:
– Teligi – Teliga – chłop od piłki nożnej, którego książkę o taktyce i treningach kupiłem sobie jako dziecko
– Bobrzyńskiego – Bobrowskiego Marka Bociana – przyjaciela
– Ćwiklińskiej – burak ćwikłowy
– Zwierzyniecka – pierwsza hala Wawelu
– Podchorążych – obecna hala Wawelu
– Dunajewskiego – nad pięknym modrym Dunajem
– doktora Twardego – jaja na twardo.

I tak dalej, i tak dalej. Wszystko na zasadzie skojarzeń, bo inaczej nie umiałem. A z drugiej strony tramwajami jeździłem dużo, często i gęsto, i trasy znałem. Wystarczyło mi tylko zapamiętać mniej niż połowę ulic, bo resztę znałem i tyle. W końcu mówimy o moim mieście, więc wstydem było by robić z tego problem.

Kiedy więc byłem gotowy z przebiegu tras linii tramwajowych, udałem się do kierownika od szkoleń w celu nie tylko zdania ale i popisania się wiedzą. Tym bardziej, że kilka korekt wprowadziłem w przebiegach tras, bo materiały które otrzymaliśmy zawierały subtelne błędy. Samo przepytywanie odbyło się błyskawicznie i przypominało mi pędzący bez zwracania uwagi na ograniczenia tramwaj.
– Czternastka? – pytał kiero.
– Linia numer czternaście, z Bronowic do Mistrzejowic, przez Bronowicką, Podchorążych, Królewską, tam daje w lewo, w Dunajewskiego, Basztową, prosto w Lubicz, potem…
– Stop. A jak Lubicz będzie zamknięta bo mamy zatrzymanie?
– To se polecę z Basztowej w prawo w Westerplatte, Starowiślną, skręcę w lewo w Dietla, Grzegu…
– Dobrze. Jedynka?
– Jedynka to Salwator – Wzgórza Krzeslawickie. Przez Kościuszki, Zwierzyniecką, Francisz…
– Stop. Mamy zatrzymanie na Placu Wszystkich Świętych.
– To ze Zwierzynieckiej polecę se w lewo, w Straszewskiego, Podwale, potem…
– Dziękuję. Zaliczone.

Szybko, sprawnie i na temat. Chociaż legendy krążyły, że kiero trzepie kursantów jak ja dzisiaj pasażerów na Wielickiej, kiedy jadąc z górki mam te sześćdziesiątkę na budziku.

Potem był egzamin z budowy pojazdów. Grupa nowohucka odpowiadała na pytania o swoich pojazdach, osławionym Wiedeńczyku i niewiele lepszym EU chyba jeden, a my doktoryzowaliśmy się z budowy i działania GT8S zwanego przeze mnie Gieteesem, oraz z NGT6, czyli popularnym i niezawodnym Bombardierze pierwszej kategorii. Tutaj już było trudniej, bo i pytania – pięć, i odpowiedzi -po trzy na pytanie, z których jedna miała być dobra, a miałem przeczucie, że na niektóre wszystkie odpowiedzi są dobre, albo wprost przeciwnie, żadna odpowiedź nie pasuje, jawiły się momentami niczym czarna magia spod Mordoru. Wózki, czuwaki, awarie, pantografy, zwalniaki wózków, bezpieczniki, zakłócenia pracy hamulców, drzwi, awaria trzeciego członu, awaria wózka AC oraz inne, pomimo wielu godzin kursu wyglądały strasznie. Jednak swoje lata mam i nauczony życiowym doświadczeniem, postanowiłem test rozwiązać metodą zastosowaną podczas egzaminu teoretycznego na AWF, czyli po prostu – to co wiedziałem zakreślałem, a czego nie, strzelałem. Jak iskry z przerywacza pod rozpędzonym wagonem. Efekt końcowy był zadowalający i kolejny sprawdzian zapisałem na swoje konto.

Aha. Jeszcze trzeba zaznaczyć, że żeby rozpocząć naukę jazdy, kursant musi zaliczyć tunel i szkolenie z pierwszej pomocy.
Zaliczenie tunelu polega na tym, że jeden z wykładowców zapakował nas do tramwaju, po czym przewiózł przez jedyny, jeszcze!, tunel tramwajowy pod dworcem i galerią, w Krakowie, zwracając nam uwagę na co my musimy uważać przez tunel jadąc, już niedługo samodzielnie. Bułka z dżemem!
Szkolenie z pierwszej pomocy, to też żadne mecyje, a jeśli jeszcze przypomnę, że kurs odbywał się w czasie pandemii, a z powodów higienicznych nie mogliśmy dotykać fantoma, ani niczego takiego. Chociaż ja dotknąłem imitacji uciętej, może i przez tramwaj, rzuconej zdradzieckim, bez ostrzeżenia wykonanym rzutem, gumowej, umalowanej sztuczną krwią ręki, kiedy trzepnał nią we mnie z całkowitego nienacka prowadzący, któremu mogłem lekko dogryzać.

No i jeszcze jedno! Najważniejsze przecież! Egzamin państwowy z teorii. Oj drżeliśmy przed nim jak owsiki na wietrze, w ciemną, zimową noc. Ale też przygotowani byliśmy całą grupą dobrze, bo ćwiczyliśmy się, a ja to już bez opamiętania, bo jak wiadomo miałem czas,dużo czasu, na stronie wuwuwu L testy. Same testy były takie sobie. Składały się z dwudziestu pytań ogólnych z przepisów ruchu drogowego oraz dziesięciu typowo tramwajarskich. Przynajmniej taki wariant był na stronie wspomnianej i tego się trzymaliśmy i tego się spodziewać chcieliśmy.
Egzamin był późną wieczorową porą i dla niego musiałem poświęcić koncert Trasy Pomarańczowej w Poznaniu, w którym jak wiecie, albo i nie, z innych moich opowiadań, jest grubo. Albo nawet bardzo grubo. Ale dla mnie priorytetem było zostać motorowym i musiałem pracę z kochanym Kultem lekko poświęcić.

Na salę egzaminacyjną weszliśmy w osób, chyba z dziesięć. Pan smutny egzaminator rozsadził nas przed monitorami, wyjaśnił o co kaman i odpali test. Oczywiście wszyscy ruszyli do roboty, poza mną, bo mój komputer się zawiesił. Dość duży poziom stresu zaczął mi się podnosić szybko i poczułem spore zdenerwowanie.
– Przepraszam, mój monitor nie działa. – zgłosiłem niczym uczeń drugiej klasy podstawówki.
– Jak to? – zdziwił się niezadowolony pan egzaminujący, jedyny w Krakowie z uprawnieniami do egzaminowania tramwajarzy. Albo precyzyjniej kandydatów na nich.
– Tak to. No nie wiem. Nie działa. Nic mi się nie wyświetla.
– Zaraz. – odpowiedział nijako, ja zacząłem się wściekać w głębi siebie, a koledzy nerwowo walczyli z testami.
Bo te… okazały się całkiem inne od tych ze strony i dotyczyły tylko przepisów ruchu drogowego z uwzględnieniem w każdym pytaniu tramwaju, jako głównego bohatera tegoż ruchu.
– Proszę usiąść przed monitorem numer sześć i spróbować ponownie – dostałem instrukcję i szansę na podejście do testu.

Kiedy ten mi się odpalił na sprawnym wreszcie ekranie, doznałem szoku. Szyny i inne maszyny zaczęły mi latać przed oczami, więc mechanicznie, ale z pełną świadomością i pewnością siebie odpowiadałem, a na końcu wyskoczył mi królik z kapelusza, yyyyy, znaczy wynik testu, z informacją, że sto procent odpowiedzi jest poprawnych. Po tej informacji zeszło ze mnie całe ciśnienie, jak z hamulców hydraulicznych w ciężarówce, a kamień spadł mi z serca i odciążył umęczone stresem ciało.

Teraz już tylko pozostało czekać na przydział nauczyciela jazdy tramwajem i mogłem rozpoczynać kolejny etap, ten najbardziej wyczekiwany tramwajarskiej przygody. Jazdę po caluskim mieście wielką jak góra maszyną.

Ale o tym w kolejnym odcinku. Obiecuję!

3. Kurs motorowego

3. Kurs motorowego

Wersja audio

Jest druga trzydzieści
Piszę przez chwilę
To co mi się we łbie ułożyło

Do kursu motorowego przystąpiłem w stanie lekkiej nieważkości. A tak na poważnie, to byłem przerażony tym w co się postanowiłem wpakować. Ale skoro powiedziało się A, czyli TAK, na rozmowie kwalifikacyjnej podczas której nastąpiło straszenie kandydata po raz pierwszy, że jest ciężko, strasznie i za małe pieniądze się pracuje – i po miesiącu pracy powiem, że ludzie mnie kuszący nic a nic się nie pomylili! – trzeba było powiedzieć B, czyli odbyć kurs.

Najbardziej z tej decyzji ucieszyła się mamusia numer trzy ( dlaczego trzy? Jeden to matka Boska, Polski i Polaków, Czarna ma Donna, jakby Polacy jakoś szczególnie lubili, poza oczywiście. Marcinem poetą Świetlickim czarne, dwa to mamusia rodzona, trzy mamusia ze strony żony), która nawet obiecała, że będzie mi koszule do pracy prasować. Ale to była obietnica z kategorii „cacanki”, czego mamusi numer trzy za złe nie mam. Aha! Żona moja, serce moje, też była na tak. Ona z miłości to by się cieszyła jakbym nawet w kopalni pracował. A jeszcze jakby mnie przywaliło czarnym węglem na śmierć, to cieszyła by się potrójnie. Z mojego odejścia, mojego ubezpieczenia na życie i stosunkowo krótkiego, odbytego niestety ze mną, stażu małżeńskiego , którego jedynym nie zgniłym owocem było by wdostwo w średnim wieku. I syn ukochany, skarb nasz jedyny. Nie dziwcie się temu co napisałem. Jesteśmy po dwudziestu jeden latach narzeczeństwa, pół roku po ślubie i ciągle razem. Szaleństwo!

Sam kurs, i tu sięgnę do pamięci, bo rozpiskę dokładną wyrzuciłem do śmieci, składał się z:
– stu dwudziestu (chyba) godzin teorii, w tym takiej fajnej, na prawdziwym żywym tramwaju
– sześćdziesięciu godzin nauki jazdy
– egzaminów: z linii tramwajowych, budowy tramwajów, przepisów ogólnych firmowych (zachowania w sytuacjach losowych, podczas zatrzymań, awarii, kłopotów z pasażerami i tym podobnych), egzaminu państwowego teoretycznego, egzaminu z jazdy wewnętrznego i egzaminu z jazdy państwowego.
Śliwką w kompocie tego wszystkiego miało być podpisanie umowy o pracę i prawdziwa praca z ludźmi i tramwajami.

Jeśli wspomniałem, że najszczęśliwsza z powodu mojego przebranżowienia była teściowa, to i wspomnieć muszę o osobie wprost proporcjonalnie odwrotnie czującej mój nowy zawód, czyli synu, Tomaszu Karolu juniorze, który na moją decyzję powiedział:
– Wiesz, tu chodzi o to, że tak wiele osób cię zna. I pomyśl, ty i tramwaj. Jak cię ludzie zobaczą…

Pierworodny zasiał mi kolejne ziarno obciachu, jakby chodzenie w mundurze, co mnie przerażało, a z którego to faktu,notabene, jestem dzisiaj najdumniejszym motorowym świata, było niewystarczające. Zanim zacząłem kurs, już knułem co zrobić, żeby w pracy znikać przed światem. Najpierwszym postanowieniem było niepucować się przed znajo i nieznajo mymi. Jak widzicie zawód motorowego nie miał zbyt dużego poważania w bliskiej mi okolicy.

Na szczęście na świecie panowała zaraza i na zajęciach siedzieliśmy w maskach, dzięki czemu byłem niepodobny do siebie, a podobny do nikogo. Jak i pozostałe siedemnaście osób z kursu, w czym dwoje dziewcząt.

Na początku było słowo, a słowo ciałem się stało – jakby powiedział klasyk, i nie ma w tym cienia przesady, gdyby nie to, że pokazywane nam ciało zazwyczaj leżało pod tramwajem, jak ten gość który wpadł pod dwadzieścia dwa przed tym sklepem w którym pracowałem i akurat nie było mnie tego dnia w pracy, i cieszyłem się bardzo, że tego wypadku nie widziałem. Ale jak to mówią, nie ma tego złego, i cały ogrom tragedii zobaczyłem na dokumentacji foto, kiedy mięso ludzkie w kawałkach leżało pod Wiedeńczykiem dwu wagonowym. Okropności! Ale chcąc być motorniczym, trzeba z takimi tematami się zmierzyć, żeby wiedzieć jak wielka spoczywa na nas odpowiedzialność i jak musimy być skoncentrowani na swojej pracy, żeby przewidywać zachowania innych i nie doprowadzić do zbytniego odludnienia naszego pięknego i magicznego Krakowa wraz z cudownymi jego dzielnicami.

Zajęć ze zdarzeń tramwajowych, z uwzględnieniem celów miękkich – nie będę rozwijał, twardych: samochodów i innych uczestników komunikacji miejskiej i pozamiejskiej, oraz tym podobnych, kilka było. Tak zahartowani mogliśmy przejść do przepisów i budowy tramwajów. Jeśli chodzi o budowę, ze względu na przynależność zajezdniową, doszło do rozczłonkowania naszej grupy na przedstawicieli zajezdni Podgórze i Nowa Huta.

I to jest ten moment, żeby odpowiedzieć państwu, dlaczego ja, urodzony, wychowany i przesiąknięty nowohuckością rodzyn mej dzielnicy, sól nowohuckiej ziemi, niczym sezam na obwarzanku, postać niemal pomnikowa – dalej pisze o sobie, żeby nie było niedomówień, że taki ktoś nie wylądował na Zajezdni Nowa Huta.

Odpowiedź jest banalna: z niewiedzy i z Boskiej opieki. Że co??? – niejeden się zdziwi i zapyta. A tak. Niewiedzy, bo nie wiedziałem że mnie do Podgórza przydzielą, a z opieki, bo tabor na którym miałem się szkolić i pracować, właśnie na Podgórzu okazał się o kilka długości lepszy od hucianego.

Co prawda próbowałem jeszcze to odkręcić i się przepisać, ale była już przysłowiowa surówka po spuście z wielkiego pieca i zostałem Podgórzokiem.

Kursantów jesiennej batali na motorowego było osiemnastu, a w tym gronie wyróżniały się innością dwie dziewczyny. Piszę dziewczyny a nie panie, bo wiekowo bliżej jest im do dziewcząt. Reszta to chłopaki, z czego trzech, w tym ja to już chłopy. Prawie dziady. Nie będę się rozwodził nad personaliami, roztrząsał przyczynowo skutkowego aspektu – kto i dlaczego chciał na tramwaj, czym zajmowali się wcześniej kursanci, ani żadnych innych prywatnych tematów nie pociągnę, choć mógłbym, tylko bez zgody mojej motorowej załogi nie chcę. Ale jakby chcieli w książce być takimi jakimi ich widzę, to wystarczy mi napisać, że się chce i napiszę. A chciałbym, bo to przyszłość zawodu tramwajarza, przyszłość dzięki której jego postrzeganie się zmieni i dzieci będą się do zawodu garnąć na kopy, a pasażerowie będą pisać tylko peany pochwalne do firmy, a nie wieczne skargi i uwagi.

Kolejną grupą stanowiącą o esencji naszego kursu byli wykładowcy. Dla mnie najistotniejsi to ci, którzy na tramwaju, w tramwaju i z tramwajem mieli tyle kontaktu i wiedzy, że dzięki temu zarazili nas, a mnie na pewno, ciekawością do tych uroczych maszy i stały się one obiektami moich pożądań. Jak w filmie! Co nie?

Od każdej z osób z którymi miałem styczność coś wysyłałem. Od wykładowców ocean wiedzy i doświadczenia, tak że trzydzieści procent na pewno. Tu szczególnie zapamiętałem część wykładu o szerokim patrzeniu na drogę, o zachowaniach w sytuacjach stresujących, o nieuchronności kolizji albo i większych nieszczęść. O pieszych, kierowcach, uczestnikach ruchu, pasażerach, którzy nie zawsze pójdą nam na rękę. Dostałem dużo przydatnej wiedzy o samych maszynach, które miałem lada chwilę pokochać jak siebie, a bardziej, uwierzcie mi albo i nie, kochać się nie da.

Z kursantów wysysałem ich pasję, energię i wszelakie nowinki tramwajarskie, jak choćby mapę tramwajową Krakowa lajf, zapał i chęć do bycia dobrym motorowym. Nasza grupa była i jest świetna, za co składam wszystkim wielkie dzięki. Bez was nie było by mnie w tramwaju.

Szczegółowo zajęć opisywał nie będę, Bo i po co? Kto chce i czuje siłę do tej ciężkiej pracy zachęcony, po przeczytaniu moich wspomnień, niech zaryzykuje. U mnie efekt został osiągnięty z nawiązką, czego w życiu bym nie przypuszczał.

Po pierwszych, okraszonych strachem zajęciach, po których myślałem czy nie dać dyla, przyszła teoria o pojazdach i postanowiłem wytrzymać na kursie aż do jazd. I wtedy podjąć decyzję czy kontynuować zabawę czy nie. Bo rozpoczęcie nauki jazdy wiązało się już z dużymi kosztami finansowymi. Co prawda firma za wszystko płaci, ale… trzeba w zamian odpracować kurs przez trzy lata. Więc żeby wilk był cały a owca nienasycona, czy jakoś tak, decyzja o kontynuacji każdego kroku musi być przemyślana. W naszej grupie, z przyczyn obiektywnych, do jazdy nie podeszło dwóch kolegów. Reszta rzuciła się na nie jak pasażer na opóźniony tramwaj. Z werwą, choć tramwaje są na prąd.

Zanim jednak ruszyliśmy na miasto, pierwsze dziewicze zetknięciem z przejażdżką tramwajem po torach miało miejsce na zajezdni. Sto metrów do przodu. Sto metrów do tyłu przodem. No bo tramwaj do tyłu też umie, i jest to jakby do przodu. A zresztą. Zrozumiecie wkrótce, bo pętla na Krowodrzanej Górze będzie zamknięta na czas przebudowy i trasę obsługiwać będą wagony dwu kierunkowe. Może i mnie się trafi ta gratka. Widziałem tak pracujące maszyny i ludzi w Barcelonie i na Teneryfie, w Santa Cruz.

Chcąc zostać dobrym motorowym, już od początku kursu wprowadzałem się w domu w stan permanentnego stresu. Wstawałem o trzeciej rano z myślą – o kurwa, wkrótce będę tak wstawał. Za jakie grzechy? I przypominałem sobie niczym mantrę, jak zamierzałem, dokładnie tak jak w piosence Pudelsów przeżyć życie:

Dymią fabryczne kominy
Na dworze śnieg i zawieja
Idą chłopcy do pracy
Chuj, niech idą, ale nie ja hahaha!

Rege kocia muzyka…

I co? Tramwajów sto.

Walka myśli z rzeczywistością nadchodzącą była straszna. Przeżywałem wszystko i bardzo i strasznie. Budziłem się w nocy spocony, śniły mi się głupoty, katastrofy i zwykłe, najzwyklejsze pozbawianie bliźniego swego choćby i kończyny. Wróciłem po latach do „Mistrza i Małgorzaty” bo tam o tramwaju było słów kilka oraz o głowie, którą ten tramwaj… A nie będę zdradzał wszystkiego.

No i czytałem na fejsbuku, jak nawiedzony, po kilka razy dziennie, o wszystkich kolizjach, wypadkach, zatrzymaniach, usterkach, restartach wagonów oraz wezwaniach do obłożnie chorujących w tramwajach ludzi karetek i wszystkim co miało mnie spotkać za kilka miesięcy.

Jak państwo widzicie, to ja, tak po ludzku zwariowałem. Ale nie byłbym sobą, gdybym tego wariactwa nie umiał przekuć w coś wspaniałego. O czym postaram się dowieść już w kolejnych odcinkach.

14. Kolejny niezwykle nie szary dzień na torach.

14. Kolejny niezwykle nie szary dzień na torach.

Wersja dla słuchających, o tutaj:

Kiedy taki świeżaczek, taka nowo tramwajarska bidula jak ja, wraca po dwóch dniach do pracy, to w głowie kotłuje się jedna podstawowa myśl: czy ja jeszcze pamiętam jak powozić tramwaj, czy dam se radę?
To miało okazać się zaraz po trzynastej, kiedy to miałem objąć popołudniową zmianę na brygadzie drugiej.

Na przystanku, na którym postanowiłem zaskoczyć, jednocześnie robiąc mu/jej dobrze, mojego zmiennika/zmienniczkę, bo nigdy nie wiem kto to będzie, i jest to element takiej niespodzianki, zaskoczenia, a czasem, jak dzisiaj, wielkiego WOW! Dlaczego WOW? Bo równo o czasie, jak szwajcarski zegarek, podjechała ONA!

Zanim jednak podjechała, miałem dziesięć minut na to, żeby przypomnieć sobie co mam robić po objęciu sterów wagonu tramwajowego. I zablokowałem się na czynności pierwszej jaka wpadła mi w oko, na zwrotnicy. Bo my świeże motorowe mięsko, oraz rutyniarze rutynowani z kilkuletnim stażem, troszkę boimy się tego obciachu, kiedy wagonem pełnym transportowanej klienteli, pojedziemy nie tam, gdzie pojechać mamy.

Oczywiście są na tę wiekopomną chwilę przygotowane różne scenariusze, od scenariusza „idę w zaparte”, kiedy po skręceniu na zły tor wychodzimy cali pod krawatem, na granatowo – niebiesko i oznajmiamy zaskoczonej gawiedzi:

– Proszę państwa, jedziemy inną trasą bo się zwrotnica zepsuła.

Oczywiście nic się nie zepsuło, tylko myśleliśmy o dupie Maryny i stało się jak sie stało. Źle.


Innym sposobem może być zrzucenie błędu na niewiadomoco:

– Proszę państwa! JezusMarianiewiemcosięstało! – wypowiedziane ciągiem, z podparciem się osobami świętymi, powinno przynieść oczekiwany przez nas efekt i odwrócić naszą pomyłkę w bliżej nieokreślonym kierunku.

Najodważniej jest, po prostu przeprosić i przyznać się do błędu:

– Drodzy Państwo, źle przestawiłem zwrotnicę i teraz pojedziemy tam, gdzie jeszcze Państwo nigdy nie byliście! Do piekła!!!

Mam też w zanadrzu swój autorski tekst na wypadek pomyłki, i za jedyne dwie dychy, dla dziewcząt motorniczych za pietnastaka, zgodzę się na jego używanie. A leci to mniej więcej tak:

– Atenszjon, atenszjon! Wnimanie, wnimanie! Achtung, achtung! Uwaga, uwaga! Proszę państwa! Najprawdopodobniej, to już ustalają specjalne służby, padliśmy ofiarą cyfrowego ataku terrorystycznego. Grupa niezidentyfikowanych rosyjskich (można dla podniesienia emocji użyć zwrotu: ruskich) cyberprzestępców dokonała zmiany toru naszej jazdy w kierunku przeciwnym do zamierzonego. Nie możemy pozostać obojętni na ten akt agresji i wytyczaniu naszych dróg wbrew naszej woli, naszej wolności, wbrew temu, co wytyczyli nam demokratycznie planujący trasę. Jednocześnie, prosimy w imieniu organizatora transportu, o zachowanie tego faktu w najgłębszej tajemnicy, ponieważ jest to sprawa wagi międzynarodowej.Nie dajmy wody na młyn ruskim trolom, którzy ten fakt mogą wykorzystać do swoich niecnych, zdradzieckich celów! Nie możemy o tym fakcie powiedzieć nikomu! Ni ko mu! ( podkreślamy zwalniając mowę i sylabizując słowo klucz). Nawet kochance i kochankowi! Do hymnu!

Tu intonujemy: „Jeszcze Polska nie umarła”, i po jednej zwrotce i refrenie, żeby nie zrobić zbyt dużego opóźnienia, choć i tak już jesteśmy w ciemnej u cygana, dziękujemy pasażerom za zaufanie, patriotycznego obowiązku spełnienie i wygrania tej pierwszej, ale jakże istotnej potyczki z wrogiem.

Można jeszcze dodać dla większego kurażu, jeśli pasażerowie z twarzy są jako tako inteligentni, zawołanie:

– Ruskij wojjennyj korabl! Szto?

I tutaj już musimy mieć na pokładzie ludzi , jeśli nie oczytanych, znających języki, to chociaż oglądających byle jakie wiadomości, którzy będą potrafili zagrać w naszą grę i ryknąć:

– Idi na chuj!

Oczywiście wszyscy Państwo wiecie, że chodzi po prostu o to, żeby jakiś pasażer nas nie zakapował, że jeździmy jak chcemy, a nie jak musimy. Proste, co?

A Motorowym i Motorówką życzę w tym pięknym, rześkim i przedświątecznym tygodniku samych trafnych decyzji na zwrotnicach. Dzisiaj i na zawsze!

Dlaczego się tak rozpisałem na temat zwrotnic? To proste. W miejscu w którym postanowiłem sobie odebrać wagon, taka właśnie zwrotnica jest, i jeśli osoba zmieniana nie ustawi tej zwrotnicy w dobrym kierunku, to możemy pojechać w pizdiec.

Schowałem się więc za przystankową budką, żeby patrzeć na zwrotnicę, czy zostaje prawidłowo ustawiona, kiedy jakiś szatan mnie pokusił, żeby zobaczyć kto mi wóz ma przekazać. No i czy nie jest różowy.

Wychyliłem więc łeb i mnie zamurowało! Tramwaj niebieski, prowadziła płynnie i niezwykle dostojnie Natka, koleżanka z kursu. Jedna z dwóch naszych kursowych pereł tramwajarskiej nauki, a dziś pracy. Ale żeśmy się na to spotkanie ucieszyli! Bo przekazywanie tramwaju pomiędzy kursantami tego samego kursu przynosi szczęście i dobrobyt do pięciu pokoleń, a prądu w niższej cenie do dwóch. No i tak po ludzku to cholernie miłe brać Bombka od kogoś, z kim spędziło się kilkadziesiąt godzin w szkolnej ławie.

Nati była nie tylko o czasie, ale i zostawiła mi tory ustawiono w odpowiednim kierunku, kabinę wypełnioną subtelnym zapachem dziewczęcych perfum i kilka pukli włosów, które do przystanku Teligi zbierałem z siebie i przyrządów i wyrzucałem przez okno. W innym razie, jeśli naniósł bym obcego włosia do chałupy, żona mogłaby podejrzewać, że zamiast chodzić do pracy, randkuję abo i co gorszego. A ponieważ samo prowadzenie tramwaju mam już wpisane w swoje DNA i tego się jednak nie zapomina, więc Bombardzisko prowadziło się samo, a ja się odwłosiałem. Aż do wjazdu na dużą pętlę na Bieżance, bo tam przejechałem strefę zmian podczerwieni i musiałem biegać z patykiem, żeby się na dobry tor skierować. No chyba, że to właśnie nastąpił ten atak terrorystyczny ruskich hakerów, którego się spodziewam? Nie byłbym taki pewien, że nie odbyło się to właśnie wczoraj. Zaatakowali na próbę. Mnie i mój pusty wagon. Swołocz!

Po pierwszym kółku czułem się genialnie. A nawet lepiej niż Tommy Lee Jones w Ściganym. Nawet korek na Gertrudy mi nie przeszkadzał, bo rozganiałem go dzwoniąc na lewo i prawo i przede wszystkim na wprost. Głośno, dostojnie, agresywnie ale jednocześnie bez wulgaryzmów i innych takich. Dzwoniłem jak stary motorowy! Moi patroni byli by ze mnie dumni. I na pewno są! A kierowcy rozstępowali się niczym Morze prawie Czerwone. Prawie, bo rozstęp następował tylko w jedną stronę, na prawo, bo na Gertrudy auta jadą gęsiego.

Dzwonki. Już dawno chciałem zwrócić państwu, drodzy czytelnicy i słuchacze, uwagę na dzwonki. Dzwonki jakie wysyła w świat tramwaj i jego tramwajarski pan. Rodzajów dzwonków, ich siła, natężenie, długość, ilość jest tak duża, jak dużo jest ziarenek piasku na plaży w Unieściu. Jak motorowych na świecie. I jeśli do każdego motorowego dodamy miliony tramwajów, i ich różne pasma dzwonienia, to sami wiecie, że jest to dla zwykłego zjadacza chleba nie do policzenia. Skupię się więc na dzwonkach których ja używam, oraz na dzwonkach których mnie nauczono.

Ja najczęściej używam dzwonka lekkiego, takiego kleksika, coś na wzór…, a zresztą. Nie będę się aż tak się zagłębiał. Dzwonek ten jest krótki, subtelny lekki w odbiorze i dobrze działa na ludzi niegłuchych i tych bez słuchawek w uszach. Stosuję go przy przystankach, na których mam kontakt wzrokowych z oczekującymi na mnie i mój tramwaj, przy przejściach dla pieszych ze światłami, szczególnie dla pieszych mających światło czerwonyne, które jakby ich nie dotyczyło ( daltonizm?), oraz przy wymijaniu innych tramwajów, a zwłaszcza ich dupek, zza których ludzina lubi sobie wyjść. I żeby mieć tak zwany dupochron, kiedy prokurator zapyta:

– A dzwonka pan użył?

Odpowiem

– Tak wysoki sądzie i wysoka prokuraturo. Użyłem! A mogę zapytać, ile wysoki sąd ma wzrostu, no bo ja to metr dziewięćdziesiąt cztery…

Dlaczego zahaczam o tak makabrycznych tematy? To proste. Pisząc się na pracę w tym zawodzie, muszę mieć świadomość tego, co może się zdarzyć. Kolizje, wypadki oraz zdarzenia z czynnikiem ludzkim są w nasz zawód wpisane i mogą, choć wcale nie muszą, jeśli będziemy przewidywać nasza pracę jak czarnowidz Jackowski przyszłość. Stąd też od razu apel do wszystkich uczestników ruchu drogowego: bądźcie zawsze czujni, a w okolicach torów wszelkiej maści, szczególnie tramwajowych, czujni poczwórnie. Razem możemy zadbać o nasze wspólne bezpieczeństwo i życie. Bądźmy w tym celu jednością, ostrożnością i miejmy do siebie wzajemny szacunek!

O innych rodzajach dzwonków w kolejnych odcinkach będzie. Zaraz się muszę prasować i stroić do pracy.

Ponieważ moja dniówka trwała raptem pięć godzin z minutami, nie zdążyłem się na dobre rozkręcić. Ledwo zacząłem, a już musiałem kończyć. Dzień na zmianie B minął mi jak iskra z przerywacza strzelił. Ferią radosnych iskier. Podczas siedmiu kursów spotkałem na torowym szlaku wiele swoich kochanych, ujeżdżonych już maszyn. Szczególnie łatwo przychodzi mi rozpoznanie Bombków, bo te są uciapane reklamami i przez to są charakterystyczne. O ich, oraz ich motorowych pozdrawianiu napiszę w kolejnych odcinkach. Bo i te nadejdą, jak i ja nadjadę już dziś. Na linii numer sześć!

Pa

13. Randka na torach

13. Randka na torach

Wersja audio dla nieczytatych tutaj:

Na hasło: niedziela w pracy, powinno się zasadniczo rzucać kurwami. Kurwa! Ja pierdolę, w niedzielę? Za jakie grzechy? To ostatnie pytanie najczęściej zadają sobie niewierni. Oni mają do p. Boga najwięcej pretensji kiedy trzeba w dzień święty pracować. Ja jestem jednak w euforii. Nie do krześcijańskiej wiary!

Jak jest cudownie! Rześko, słonecznie, śnieżnie, ale i ślisko. Gdzie? No na torach. Miasto jest puste jak szklanka do ćwierci pełna. I niech to będzie zalążek opowiadania. Opowiadania o mijanych zakładach pracy, pozdrowieniach motorowy i może dzwonkach? Zobaczymy co dzień przyniesie.
Aha. I dzisiaj ma być randka w ósemce!

To było chyba pierwsze rano, kiedy do pracy poszedłem wyspany tak na dziewięćdziesiąt procent. Organizm zaczyna się dostosowywać do zaistniałej sytuacji.

Ludzkie ciało jest takie piękne!
Ponad dziewięćdziesiąt procent wody.
Ale czy…
W człowieku
Naprawdę niewiele jest duszy?

W niedzielę do pracy na grubo po ósmej? To prawie jakby zaczynać jazdę w południe. Żeby nie zaspać wstałem o trzeciej rano, budząc przy okazji żonę, która zwiała spać do salonu. Więc jak już zostałem sam w pokoju z rybkami, którym nie przeszkadza o której wstaję i po co, to postanowiłem wykorzystać tak uzyskany czas na pisanie. Rach i ciach i po piątej była gotowa część pierwsza opowiadania, które opowiada, jak to opowiadanie, o tym, czemu właśnie wybrałem tramwaj a nie coś innego. Do teraz się dziwię temu, bo odpowiedzi takiej klarownej nie będzie nigdy. Wszystko to dywagacje tylko i psychiczne rozkminy. Po prostu idę za jakimś głosem, albo, w co wierzę, Bóg mnie prowadzi za rękę. A pomagają mu w tym Tato Wojtek, dziadziuś Marian i Diduś. Cały czas czuję ich opiekę z góry. Dlatego ciągle jestem i trwam. I wierzgam.

Po odebraniu kompaturki (to taki nasz zeszycik tramwajarza, wspominałem?) i przedmuchaniu alkomatu we wszystkie możliwe otwory, poszedłem szukać tramwaju na torze piątym. Wiedziałem, że tor ten jest kompatybilny z halą tramwajową, ale nic więcej. Bo pozycja trzecia na torze piatym była mi kompletnie nieznana. Gdzie to może być? W hali? Przed halą? Chwilę mi zajęło odnalezienie mojego niedzielnego współtowarzysza pracy, który stał pod dachem, pierwszy, zaraz przed wielkimi wrotami za którymi były nasze tory do przygody.

W hali było ciepło, cicho i sucho. Przygotowałem nas do pracy szybko i zgodnie z tym czego się nauczyłem. Obejście wagonu, logowanie do systemu, sprawdzenie kasowników, drzwi z fotokomórkami, świateł, migaczy, pantografu, wnętrza pojazdu z tablicami info i reklamowymi. Nawet detale typu lampki informacyjne sprawdziłem i czy siedzenia nad piaskownicami są przykręcone stabilnie. I oczywiście dzwonek. Dzwonek i hamulce to podstawa naszej bezpiecznej jazdy. Hamulce sprawdza się już za zajezdnią, ale jak jest miejsce, czyli kawałek prostego toru, to i na niej.

Po sprawdzianach wszystko było w porządku i byliśmy z Bombkiem gotowi do służby na rzecz mieszkańców miasta i przyjeżdżających. Tych umęczonych i tych cierpiących. Oraz tych którzy chcieliby się po prostu przemieścić. I żeby wszystko było perfect, tramwaj był w pięknym lodowo jagodowym kolorze. W sam raz na randkę z żoną i jakby pod mój charakter specjalnie spasowany.

Po tym wszystkim umościłem się przewygodnie w fotelu, podnosząc go maksymalnie do góry, z oparciem w pionie, żeby mieć jak najlepszą widoczność na tory, bo po zajezdni trzeba kilkanaście zwrotnic pokonać i należy zachować jak największą ostrożność żeby się nie wykoleić. Za zajezdnią tylną część fotela opuszczam sobie w dół, oparcie idzie lekko do tyłu i czuję się jakbym siedział w rakiecie kosmicznej. Pół leżąc, pół siedząc mogę się delektować jazdą, pracą i wszystkim wokół. Oraz mieć was na oku, niedzielni kierowcy i piesi wymuszający na moim tramwaju pierwszeństwo nie tylko na pasach.

Tylko zanim to „za zajezdnią” miało nastąpić, utknąłem w hali na dobre. Wrota jej nie chciały się uruchomić ani z podczerwieni ani z przycisku obok nich. Próbowałem lewego przycisku do zwrotnic, potem prawego, prawego z lewym, lewego z prawym. Podjechałem na pół metra pod drzwi. Kiedy to nic nie dało, wysiadłem i próbowałem otworzyć sobie wrota do przyszłości ze skrzynki przy drzwiach. I dalej nic. W końcu się poddałem, bo czas naglił a wszystkie warianty nie siłowe mi się wyczerpały. I kiedy już miałem biec do mistrza, przyszedł mechanik i podpowiedział mi, żebym otworzył sobie wrota ręcznie, bo coś tam coś tam. Więc się spiołem w sobie, bo drzwi są wielkie i z lekkością otwarlem najpierw jedno, a potem drugie skrzydło. Tory do przyszłości stanęły przede nami otworem.

Roboty jak na dzień pracy dostałem niewiele, raptem trzy kółka, sześć kursów. Kiedy dodać do tego, że w czasie szychty zacząłem słuchać audycji z YouTube, wczoraj był to wywiad Kazika z Mazurkiem, dziś Kazik mówił dla jakiegoś radia internetowego, to czas leciał mi tak szybko, tak błyskawicznie, że zaczęło mi się robić przykro, że za cztery, trzy, dwie, jedną godzinę będzie już koniec.

Byłem bowiem w stanie euforii, permanentnej szczęśliwości. Ja – Goomi – człowiek prowadzący tramwaj. To naprawdę była magia. Wierzcie lub nie, ale nie pamiętam kiedy ostatnio byłem w takim stanie. Oczywiście wszelakie stosunki miłosne, w swerach ducha i fizyki oraz metafizyki, z żoną się nie liczą w tej rozgrywce, to stan w którym byłem, zarówno w jednym jak i w drugim przypadku był podobny. O! Mam! Ostatnio tak szczęśliwy jak prawie codziennie z Kasią i podczas niedzielnej symbiozy z tramwajem byłem podczas wizyty na Camp Nou przy okazji meczu Barcelona – Napoli, kiedy to najwyższy stan ekstazy miałem celebrując mecz, wraz z całą jego otoczką – dojazdem, piwem przed, kolacją po, szwendaniem się po stadionie, wraz z moim synem ukochanym. Jestem szczęściarzem.

Po Kaziku przyszła pora na Spotify. Polecieli w przestrzeń: Farbeni – ważny zespół mojej młodości i Kaseta Kultu – bardzo lubię tę płytę. Potem dla odmiany puściłem sobie Radio Kraków, i audycję „Rozmowy przy wierze”, która to audycja często towarzyszyła mi w niedzielne przedpołudnia w domu, kiedy po przeciąganych sobotnich oglądaniach seriali lub zawodów sportowych, a nawet imprezach, dopiero przed południem leniwie wstawałem, żeby zająć się obiadem czy umyć analogowo gary. Tak było, a teraz jest fajniej i jeszcze mi za to płacą! Chwilo – trwaj.
Audycja, jak co niedzielę, kończy się rozmowa z arcymonen, yyyy, arcybiskupem Jędraszewskim. Mega kontrowersyjną postacią. Biskup o poglądach, tak może się wydawać, sprzecznych z nauką Jezusa, że aż czasem dusza boli. Można by głupio zażartować, że jest godnym następcą bizneskupa, naginacza rzeczywistości pod swoją bajkę – kardynała Dziwisza, przez którego świętość naszego Jana Pawła namber Tu chwieje się w posadach. Pomimo wszelkiego zła jakie wylewa się z kościoła, naszego papieża Polaka będę jenak bronić jak wolności Ukrainy i naszej niepodległości. Mogę? Zawsze!

Wszyscy pokutujemy, za to że żyjemy!

Przy kursie numer trzy, pod kurią rozpoczęła się demonstracja „anty jędraszwewska”, a ja przypominam sobie zakończony kilka minut temu wywiad w radio. Nic o wojnie. Żadnego potępienia. Za to podniecanie się pięknem Jezusa na krzyżu w rozmowie, pomimo całego okrucieństwa tego sposobu uśmiercania, nawet Boga, jest jakieś groteskowe, śmieszne. Kościół umiera i niedługo będzie go niewiele w codziennej przestrzeni. Póki my żyjemy, bo po nas tylko popiół i zapomnienie.

Wszyscy jedziemy na tym samym wózku
Od strachu uratuje nas tylko defekt mózgu.

Jeżdżąc w te sobotnio – niedzielne poranki w kwietniu – pletniu, na nowo zakochuję się w swoim Krakowie. Dostrzegam ponownie to, co dawno odkryte, podziwiam to, co dawno temu podziwiałem. Ale teraz jest to podkolorowane całkiem inną perspektywą. Teraz sunę w stalowym potworze przez wnętrzności miasta jak ten chłopiec z filmu „Newerending story”, który popylał na kudłatym potworku. Kocham Cię Krakowie. Kocham cię Nowa Huto. Do ciebie wyruszę wkrótce, jedynką. Aż na Wzgórza Krzesławickie. Szykuj się!

Warunki do jazdy, pomimo ogólnej euforii są bardzo ciężkie. Stąd z jednej strony luz, bo ruchu nie ma, ale z drugiej bardzo duża koncentracja musi być w motorniczym, żeby minimalizować poślizgi. Choć i to, pomimo bardzo uważnej jazdy, raz się nie udaje, kiedy z ulicy Dominikańskiej praktycznie ześlizgujemy się z Bombkiem w Gertrudy. A na dodatek pędzący jak wariat samochód, który prowadzi jakiś nicpoń, zamiast nas przepuścić, omija tramwaj na centymetry. Mamy mnóstwo szczęścia. Ale szczęście sprzyja lepszym. I niech tak zostanie.

Na końcówce w BoroFa korzystam z długiej przerwy i idę w odwiedziny do Huciarzy – moich motorowych kolegów z zajezdni Nowa Huta. Czemu nie mojej? O tym już niedługo.

Najpierw zwiedzam wnętrze Wiedeńczyka, i jestem przerażony gabarytami kabiny dla prowadzącego. Jest strasznie, klaustrofobicznie, nie zmieściłbym się w nim, a jeśli już, praca była by koszmarem. Wiem, wiem, że prowadzenie Wiedeńca to zaszczyt i wyzwanie, ale też prawdziwa droga przez mękę. Już lepiej prezentuje się EU 1, Choć do komfortu Bombka jest to odległość jak pomiędzy kilkoma galaktykami. Tramwajarski Pan Bóg ma mnie jednak w opiece. Oby na zawsze.

W połowie ostatniego kółka, na wysokości kościoła Dominikanów, mam motykę w brzuchu, bo zaraz na pokład wsiądzie moja kochana żona, która część niedzieli postanowiła spędzić ze mną w pracy. Pilnuję więc rozkładu, a jazdę staram się prowadzić płynnie i najbezpieczniej jak potrafię. Kiedy dojeżdżam na przystanek Bagatela mój skarb już na mnie czeka i teraz już razem, w asyście pełnego ludzi tramwaju mkniemy sobie po prostych torach miłości. Choć ta, jest też jak pętla – czasem kręta, ale zawsze wraca na właściwy kierunek, – i jak przejazd przez przerywacz, pełna zmiennych napięć, błysków i szarpnięć.

Do końca pracy było już tylko jeszcze cudowniej. To takie ekscytujące móc pochwalić się ukochanej kobiecie umiejętnością prowadzenia tak wielkiego pojazdu jak tramwaj. Dlatego jestem dumny z siebie, że się przełamałem, nie poddałem i nie zraziłem jeszcze do tej bardzo ciężkiej, odpowiedzialnej i wymagającej pracy.

A za tramwajem i mundurem wszyscy biegną jak przed szczurem!

Czego trzymajmy się dziś i po końcu świata tydzień.

2. Badania na tramwajarza

2. Badania na tramwajarza

wersja dla słabowidzących , nie umiejących czytać i leniwych:

Trzy, albo i pięć dni po weselu, w którym obok Kasi grałem rolę pierwszoplanową, i które kosztowało nas sporo nerwów i stresu, miałem rozpocząć kurs motorowego.

Ale zanim doszło do zajęć z tramwajowania, przepisów, budowy wagonów i innych, na kilka dni przed wydarzeniem życia w kategorii śluby tysiąclecia, musiałem przejść badania różnorakie. Takiej kumulacji badań nie miałem od czasów gry w siatkówkę i pracy na kombinacie metalurgicznym imieniem Tadeusza Sędzimira. Późniejsze zakłady pracy nie wymagały nie tylko badań ale i chorowania. Chorowanie było passe, szczególnie w optycznym sklepie.

Żeby móc wystartować w wyścigu po uprawnienia, należało sobie przebadać krew na cukier i coś tam, aaa, na cholesterol, słuch, wzrok – z naciskiem na widzenie w ciemności, a potem te wszystkie badania zbierał do kupy lekarz ostatecznej decyzji i mówił czy można na tory się rzucić czy nie. Wszystko to ogarniało się w przyzakładowej przychodni, która obsługiwała chyba całą małą Polskę, bo takie kolejki w niej są, że ło Jezu. Badania, na które czasowo można było przeznaczyć góra cztery godziny, trzeba było ogarniać w dwa dni. Przynajmniej. Ze wszystkich tych badań najwięcej radosnych zaskoczeń przyniosły mi badania psychologiczne. To była super przygoda i dom wariatów dla takich pokręceńców jak ja. Więc na tych badaniach zatrzymam się dłużej. Bo też one były najdłuższe i składały się z kilku etapów.

Kiedy już zbadano mi krew – gdzie okazało się, że cukier mam lekko za wysoki, a wolałbym jak w książce Shutego mieć w normie, słuch – tam znowu stosowano najnowsze metody badań, a pani doktor szeptała do mnie z dwóch metrów, a ja musiałem zgadnąć co szeptała i oczywiście wiedziałem, choć lepiej słyszałem rozmawiających za drzwiami niż ją, udałem się na dół, do piwnic, żeby udowodnić światu i sobie, że nie jestem nie tylko wariatem i mogę wozić ludzi komunikacją miejską, ale do tego, jak na normalnego człowieka w średnim wieku, widzę w ciemności jak sowa a refleks mam jak Bruce Lee.

Zacząłem od badania refleksu. To zadanie znałem, a przynajmniej pamiętałem je dobrze, bo robiłem je trzydzieści lat temu, kiedy do zrobionego świeżo prawa jazdy, dołożyłem badania psychotechniczne, na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że swoje życie będę chciał połączyć z zawodową jazdą samochodami. Nie połączyłem, bo wchłonął mnie sport, ale badania miałem robione i po trzech dekadach wiedziałem mniej więcej czego się spodziewać. Badanie to polegało na wciskaniu przycisków przy których zapalało się światełko. Proste, i do momentu kiedy światełka nie zaczęły zasuwać jak oszalałe mrówki przy rozsypanym na chodniku cukrze, czułem się w tej konkurencji mistrzem.

Druga w kolejności byka ciemnia, której już mi pamięć nie przypominała, i której się trochę bałem, bo choć wizualnie wyglądam na lat trzydzieści pięć bez okładu, to wzrok mam jak stary dziad. Zwłaszcza po zmroku.

– Proszę oprzeć brodę na oparciu i patrzeć przed siebie, jakie litery widzi pan w najniższym rzędzie? – zapytała mnie rutynowo młoda i całkiem niczego sobie psycholożka, pracownica Królowej Matki, o której za chwilę.

– A ile rzędów powinienem widzieć? – wolałem się upewnić, bo zazwyczaj u okulistów rzędów jest około sześciu, a ja w przyrządzie widziałem ledwo dwa.

– Sześć – krótko i zwięźle odpowiedziała atrakcja, a ja pomyślałem sobie, że jestem w dupie u murzyna z moim wzrokiem.

– O rany! A ja widzę dwa. To źle? Mogę spróbować odczytać drugi od góry.

– Źle nie, ale dobrze też, a może uda się panu dostrzec trzeci? – mobilizowała mnie młoda p. doktor, która mogła by być moją córką.

Wysiliłem się jak młody Skywalker, który wyciągał statek kosmiczny z bagna na planecie nawet nie udam, że wiem jakiej, i faktycznie trzeci rząd dostrzegłem, ale już co w nim było, strzelałem. Za to drugi i pierwszy odczytałem dobrze i zaliczyłem patrzenie w warunkach trudnych. Pozostały mi już tylko testy.

Pierwszy był na, chyba, jakąś inteligencję, czy coś w ten deseń, bo polegał na dopasowywaniu różnych dziwnych dziwactw, do pustych kwadratów, które miały być uzupełnione o kontynuację dziwactw wcześniejszych. Nawet mi to sprawnie, choć chyba w trzeciej serii wszystkiego nie zrobiłem, poszło, bo już miałem we łbie takie kiełbie, od tych wężyków, kwadratów, linii, gwiazdek, kółek i trójkątów, że zastanawiałem się nad wezwaniem psychiatry w celu przepisania mi czegoś na głowę. Potem, a może i przed testami które opisałem przed chwilą, był test z cyframi. Ten przeszedłem celująco. Kolejny w kolejności był, składający się z prawie dwustu pytań test psychologiczny. Powiem szczerze, trzeba być zdrowo walniętym, żeby go zaliczyć. Ponieważ byłem przed swoim i Kasi weselem, co kosztowało mnie od groma stresu, do tego miałem być bezrobotnym młodym mężem, więc żeby nie wyjść na człowieka obłąkanego i chorego psychicznie, i nie oddać swojego stanu ducha i umysłu na dzień wypełniania arkuszu testowego, zacząłem go okłamywać jak z nut. Brawurowo udałem osobę normalną o ponad przeciętnej osobowości. Co wyszło, jak szydło z rządowego audi, już dnia drugiego.

Jaskinia szefowej była najwspanialszą jaskinią szefowej sekcji psychologicznej jaką tylko mógłby sobie wymarzyć człowiek taki jak ja. Czyli chory na głowę, stopę i kolano. W środku był taki bajzel, że nawet nie chciałem się zastanawiać jak tam można coś znaleźć. Do tego, w pomieszczeniu, które jak wiemy było na poziomie piwnicy, panował, jednak zapach, zaryzykuję to określenie, bo przecież był to okres chodzenia w maseczkach na twarzy, i to co się czuło było mocno wypaczane przez zmysł powonienia. Był to zapach wypalanych w ilościach hurtowych papierosów. A szefowa? Cud! Jeśli wszystkie psycholożki są takie, to ja mogę ciągle chorować na głowę, a nawet gotów jestem oddać się na jakiekolwiek badania eksperymentalne. Nawet prądem i nawet przez wór mosznowy. Sama jej postać była jak z bajki o królowej i Kopciuszku czy innej zimie. Fenomenalna. Jeśli mogę zaryzykować , to mogła by być wzorem z Serw w Genewie do którego psychologia powinna równać. Zostałem oczarowany i zaczarowany.

Bo co z tego, że pani doktor posiadała dość duże bokobrody, a może i nawet zalążek brody, a na jej maseczce dostrzegłem drobinki krwi, które miały prawo się na niej pojawić, bo moja mistrzyni kaszlała obficie, a kaszel stanowił bez mała połowę naszej konwersacji. Byłem kupiony w całkowitości od momentu wejścia do tego magicznego pomieszczenia.

– Pan siada. Nazwisko?

– Gomółka. Tomasz Gomółka.

– Pan jest normalny, że pan chce tramwajem jeździć?

– No nie. Tak! Chyba. No nie wiem.

– Pan wie jaka to cholernie ciężka robota?

– No nie. Tak! Chyba. No nie wiem – zawiesiłem się, by po chwili odzyskać wigor – Ale zaryzykuję, a co mi tam!

– He he. Ahru, behru, cehru – zakaszlała na to wszystko szefowa zakładu psychologicznego przyzakładowej poradni pracy. Jak dzieci w szkole na Wyspach Nonsensu, a dokładnie na tej na której wszyscy jarali jak oszaleli, a które to wyspy odkryli i spenetrowali od samego środka: Tytus, Romek i A’Tomek.

– Na zdrowie – chciałem być miły, ale równie dobrze mogłem wyjść na głupka, no bo kto na kaszel palacza gruźlika życzy zdrowia.

– Dziękuję. Ale to od papierosów. Ahru, ahru, ahru.

– A ja też kiedyś paliłem. Dużo. Dwie ramy czerwonych malborków dziennie. W miękkim opakowaniu. Tylko w miękkim, bo są smaczniejsze. Ta tektura to zabija smak. Więc wolę, wolałem, w miękkim. Ale najlepsze to były malborki z Teneryfy. To był smak! Syn sobie cały karton kupił, żeby kolegom sprzedawać, a ja mu wszystko wypaliłem. Jaja. Ale kowid, a dokładnie drugie szczepienie, mnie wyleczyło z palenia. Dostałem takiego wstrętu, że ja cie nie moge. Najpierw myślałem, że mi się papierosy popsuły. Bo palę jednego, nie smakuje mi, drugi? Syf! Trzeci? To samo. To żem poszedł – tu trochę udałem człowieka prostego w mowie – po inną paczkę.

– I co? – szefowa się zainteresowała

– I dalej syf. Tak przestałem palić.

– He he. Ahru, dehru, efrhu. No tak. Dobre. Ja też chorowałam, szczepiłam się i nic. Dalej palę jak smok. No dobra. Co my tu mamy – p. doktor zmieniła temat zerkając na moje testy psycho. A im dłużej patrzyła, tym jej oczka się robiły radośniejsze. Iskierki buzowały w nich wesoło. – He he. Samiec alfa nam się trafił. Lubimy rządzić, co? No i to jaka wysoka ta jednostka alfia. A do tego gaduła. A jaki wrażliwy! Fju fju.

– Eee tam. Ja to taki cichy i spokojny raczej. Nigdy przed szereg, no dobra, może czasem, ale jak nie ma nikogo kto potrafi pokierować. Bo ja to raczej. Chociaż… – kłamałem jak z nut. – Ale… nadaje się na motorniczego?

Chwilę trwała, przerywana kaszlem, analiza.

– Nadaje, nadaje. A co się ma nie nadawać? Niezłe ziółko z ciebie. Po co ci ten tramwaj? Co?

– A bo pracy stałej szukam, w ostatniej, tam gdzie pracowałem, to mi sklep który prowadziłem zlikwidowali, jakżem po chorobie wrócił, to myślę sobie, czas poszukać czegoś stabilnego, na długo, a najlepiej do emerytury. Bo ja to już stary chyba jestem i nikt mnie nie chce – nieproszony dałem się wciągnąć w terapię jak jakiś junior z Kobierzyna.

– He he. Ahru! Przestań. Nadajesz się! A teraz weź jeszcze raz opowiedz jak to z tymi fajkami było…

I tak to, po badaniach i dwudziestu minutach przecudownej psychoanalizy a przede wszystkim zwykłej, międzyludzkiej rozmowy, mogłem udać się do lekarza ogólnego po wyrok, który wydawał się być na tak.
I nie myliłem się nic a nic. Ostatnia pani doktor, która z wyglądu i wieku była bliżej mojej dziewięćdziesięciocztero letniej babci Emilki, niż osobie, która powinna ferować ostateczne wyroki, bez zająknięcia dała mi zgodę na odbycie kursu MOTORNICZEGO.

– Witamy w eMPeKa eSA! – powiedziała na pożegnanie zza uchylonych okularów i mogłem się szykować na nieznane.

Jeszcze tylko trzeba było się ożenić, żeby za niecały tydzień rzucić się w wir tramwajarski szkoleń. A te, będąc niebanalnie niebanalne, zasługują na osobny rozdział. I oby tylko jeden.

1. Życie jak tramwaj – początki

Dawno, dawno temu, o kimś, kto posiadał wiele zdolności mówiono – człowiek renesansu albo prościej – człowiek orkiestra.

Dzisiaj wydaje mi się, że lepiej posiadać jeden talent, który można dobrze spieniężyć, zamiast umieć dziesiątki różnych renesansowych rzeczy, z których tak naprawdę nic nie wynika. Chociaż nudy w tej wszechstronności raczej nie ma, i to jest największa wartość dodana.

Co z tego, że byłem prawie rolnikiem, prawie sportowcem, prawie komentatorem sportowym, prawie wydawcą, prawie menagerem, prawie organizatorem, prawie pisarczykiem, prawie trenerem, prawie nauczycielem wuefu i zootechnikiem.

Nawet prawie członkiem zorganizowanej grupy przestępczej byłem przez dwanaście lat, według prokuratury. I nawet tam do niczego się nie nadawałem i mnie uniewinniono.

Z tym moim prawie, to jest trochę jak z reklamą tego piwa. Jeśli coś nie jest takie jak ono, to jest po prostu niedobre. Inna sprawa, że piwo to dzisiaj jest prze niedobre, ale to tylko kwestia smaku i mogę się nie znać.

Ale.

Dlaczego zostałem osobą obsługującą tramwaj? Motorniczym, motorowym, tramwajarzem, czy jak to tam nazwać? Trochę nie wiem. Banalne: bo zmusiło mnie życie – jest trochę prawdziwe, tak samo jak życzenie zagadka wypowiedziane w myślach w Delcie Dietla, że co ja będę robił w życiu, kiedy sklep w którym pracuję się skończy , a kiedy przejechał tramwaj, taki z nowoczesnego już taboru, typu Krakowiak czy Lajkonik, bo tak właśnie nazywa się w moim mieście tabor XXI wieku, pomyślałem sobie, a wtedy pewnie po drugiej stronie kuli ziemskiej spadała jakaś zbłąkana gwiazda, że mógłbym jeździć po mieście takim czymś. I Wróżka Gwiazduszka mnie wysłuchała.

To co na szynach się porusza, już od dziecka budziło we mnie chłopięce zainteresowanie tematem, szczególnie jeśli chodzi o pociągi – to pamiętam z dzieciństwa bardzo dobrze. Któryś z kolegów, nie pamiętam już który, chyba Sławek Hołówka miał prawdziwą elektryczną kolejkę, może i z NRD, która rozwalała mi systematycznie system, kiedy wieczorami wizualizowałem sobie, a raczej wyobrażałem w marzeniach, że mam nieograniczony dostęp do wagonów, lokomotyw, torów, rozjazdów oraz całej infrastruktury, z której mogę wybudować kolejowy świat ze snów. Pamiętam jak snułem historię, że mój kochany tata Wojtek załatwia mi w spółdzielni suszarnię na jedenastym piętrze, w której buduję infrastrukturę kolejową jakiej w Nowej Hucie nie ma nikt.

Oczywiście wszystko skończyło się tylko na przedsennych, rozbujanych do granic suszarni fantazjach. Pewnie rodziców nie było stać na takie ekstrawagancje, może dostępność zabawki stała na przeszkodzie, i skończyło się wszystko zanim się w ogóle zaczęło. Poza strefę marzeń nie wyszedłem zbyt daleko. Ale… Kolega pożyczył mi na kilka dni jeden skład i trochę torów, dzięki czemu liznąłem lekko to co mi po głowie chodziło.

Kiedy jako osoba dorosła, przez chwilę myślałem o tym, żeby wybudować dom, to chciałem, żeby był on przy kolejowych torach. Siedziałbym sobie przed chałupą i patrzył jak pociągi przewożą ludzi tu i tam.
Z tych wszystkich myśleń nic nie wyszło, życie pędziło po innych torach, takich i innych, a moja styczność z szynami bywała częsta acz kompletnie amatorska.

Życie zawodowe związałem z handlem. Handlowałem jabłkami na placu z dziadkiem Marianem, sprzedawałem, jako dziecko, puste butelki po wódce w czasach kiedy to było bardzo opłacalne, potem jako sportowiec siatkarz chciałem sprzedawać mecze jak piłkarze, którzy byli prawdziwymi fryzjerami w tym temacie, aż w końcu trafiłem do prawdziwych sklepów i rozpoczął się prawdziwy handel. Panelami, podłogami drewnianymi, płytkami, wszystkim co związane z ogólnie pojętą łazienką, znowu panelami, podłogami z drewna, drzwiami do wewnątrz i na zewnątrz i wszystkim co z nimi związane. Próbowałem być też przedstawicielem handlowym w sektorze PET – czyli coś tam z plastikiem, ale się kompletnie do tego nie nadawałem, a poza tym byłem świeżo upieczonym członkiem zorganizowanej grupy przestępczej, która uwierała mnie przez całe, jak już wspominałem, dwanaście lat. W końcu mój okręt, ba! statek kosmiczny, bo wylądowałem w sklepie z przyrządami, w głównej mierze do obserwacji kosmosu, zakotwiczył w galaktyce teleskopy kropka pl. I kiedy wydawało się, że jest to praca marzeń, która będzie trwać do końca świata albo i tydzień dłużej, wszystko runęło jak za dotknięciem tłuściutkiej czarodziejskiej rączki. Niespodziewanie, z zaskoczenia i po odbyciu ciężkiej choroby zostałem, po raz któryś, na bruku życia prawie sam. Samo wydarzenie było bardzo mobilizujące, żeby rozpocząć nowy etap, ale paliwa wystarczyło mi tylko na jakieś trzy miesiące, po czym okazało się, że sam ze sobą nie umiem, a że nikt ze mną jakoś specjalnie nie chciał, to postanowiłem poszukać sobie pracy u kogoś.

Należało się przebranżowić tak zdecydowanie i stanowczo. Chciałem znaleźć coś odpornego na kowidy i kryzysy, tylko co by to miało być?

Z tym szukaniem łatwo nie było, albo i było, tylko że moja nieobecność na rynku pracy przez jedenaście lat wypaczyła moje jego postrzeganie. Wyobrażenia jakie miałem zostały szybko sprowadzone z księżyca na ziemię, kiedy po kilku spotkaniach dowiedziałem się jakie stawia się pracownikom wymagania, a jaką za to zapłatę proponuje. Poza tym byłem za stary, za długo wszystkim kierownikowałem i ogólnie rynek pracy nie widział we mnie potencjału. Wszystko to razem, moim zdaniem, stało na głowie. Może, z punktu widzenia finansowego, był to efekt pracy przez ostatnie lata w szarej strefie, gdzie pieniądze płaci się pod stołem i te wydają się godziwe, a tak na prawdę okrada się wszystkich dookoła. Państwo, pracownika i społeczeństwo. Ale o tym innym razem. Jako jednostka wysoce narcystyczna wrócę do pisania o sobie. W końcu ja, mnie, moje, mojego i inne takie są w moim życiu najważniejsze, jak twierdzi moja ukochana żona. Nie będę jej więc wyprowadzał z błędu i już wracamy do mnie i o mnie.

Już nie pamiętam dokładnie, czy temat pracy motorniczego pojawił się podczas rejestracji w Rejonowym Urzędzie Pracy, czy wypatrzyłem ofertę w sieci, w każdym bądź razie, po całkowitym odrzuceniu pomysłu pracy na swoim statku jako ster i żeglarz, postanowiłem spróbować się odnaleźć w dużym przedsiębiorstwie. A takim było i jest eMPeKa eS i jego duże A.

Po rozmowie wstępnej, podczas której raczej gruszek na wierzbie nie obiecywano, a raczej delikatnie mnie na ziemię sprowadzono, zostałem zakwalifikowany do odbycia kursu. I nie dużo brakło, a nic by z tego nie wyniknęło, gdyby nie zbieg okoliczności, że rozpoczęcie kursu przełożono na tydzień po moim i Notorycznej Narzeczonej weselu. Tak, tak, weselu. W końcu postanowiliśmy bowiem połączyć się węzłem. I przed Bogiem. A co? Kto wierzącemu zabroni? Ten zbieg okoliczności z przełożeniem kursu „napo” ślubie odczytałem jako znak od Wszechmogącego, że przede mną droga którą muszę pędzić tak jak jego syn.

Kiedy jeszcze okazało się, że do bycia motorniczym nie potrzeba żadnej poważnej zawodówki, a w czasach obecnych wystarczy byle matura, kariera motorowego stanęła przede mną otworem, albo może zwrotnicą, którą mogłem sobie przestawiać jak chciałem.

Żeby się przekonać, że mój pomysł jest trafny i nie okaże się życiową bździną, zacząłem sobie przypominać wszystko co mnie ku tramwajom pociągnęło.

Tramwaj jako ulubiony środek transportu? Tak. Do pracy na Dietla wolałem jechać dłużej dwadzieścia minut, niż tłuc się krócej ale autobusem. Podczas wypraw długo weekendowych czy wakacyjnych, to tramwaj, a nie metro czy autobus, były ulubionymi pojazdami z okien których zwiedziliśmy, między innymi, Pragę, Santa Cruz, liznęliśmy Barcelonę, ale tylko liznęliśmy, a to z powodu słabego otramwajowania tego cudownego miasta. O Polsce i moich tramwajowych wyprawach po Warszawie, Poznaniu, Wrocławiu czy Łodzi nawet nie wspominam, bo to rozumie się samo prze wielkie SIĘ. Może z tymi wyprawami to przesadzam, ale często i chętnie z szyn w obcych miastach korzystałem. Poza tym nigdy nie odpuszczaliśmy atrakcji na torach, zwłaszcza wąskich. Bieszczady, Węgry, a nawet na kanale Elbląsko – Ostródzkim część rejsu obyła się na … szynach.

Ważnym aspektem wpływającym na mój wybór życiowej drogi był też tabor jaki w Krakowie pojawia się na przestrzeni ostatnich lat, oraz nowe perspektywy drogowe, ze szczególnym uwzględnieniem trasy z Mistrzejowic pod Tauron Arenę, a więc w mojej obecnej najbliższej okolicy. W moim Homelandzie.

Co ja mam z tymi szynami? Musze mamy popytać, bo w rodzinie żadnych tradycji kolejarskich, a tym bardziej tramwajarskich nie ma. Jedyny trop, jaki taki, to wujek, który pracował jako mechanik w MPK. A to już jest coś, o co się można zahaczyć, tym bardziej, że wuj Mietek to mój chrzestny.

Tak więc stało się, to co miało się stać i rozpocząłem kurs na tramwajarza, a dokładniej na motorniczego.

Tylko…

Czy jest to dobry wybór? Czy dam sobie radę? Czy umiem jeszcze tak ciężko pracować? Jak ubrać spodnie w kantkę, koszulkę, krawat, kiedy w duszy punk rock gra? Czy wstawanie o trzeciej w nocy jest możliwe? A jak kogoś rozjazdę na śmierć? Przecież ja już nie chce pracować z ludźmi… Tysiące pytań i wątpliwości zalały moją głowę. I nie ma się co dziwić. W końcu moje życie miało się teraz toczyć po całkiem innych torach zwykłej – niezwykłej codzienności, w co z wielkim strachem, obawą i niepokojem postanowiłem wejść. Jak zawsze – całym sobą.