Mam takie miejsca na ziemi, które, poza moim miejscem zamieszkania,
szczególnie uwielbiam. W kolejności życiowych przygód, jest, mniej więcej tak:
Leszczyna, Unieście, Kolbuszowa, a ostatnio Czerwony Klasztor, Teneryfa i
Barcelona. Muszę co jakiś czas tam pobyć, żeby wszystko się spięło odpowiednią
klamrą. I jestem w tym konsekwentny, chyba, że siła wyższa postanowi inaczej. A
tak stało się tego roku, kiedy po czternastu latach i ponad dwudziestu wizytach
w różnych rolach, roku Covidowego 020 stało się inaczej. Nie poprowadziłem w
Kolbie niczego.
Wszystko zaczęło się, kiedy poznałem młodego chłopaka z Kolbuszowej,
Doriana, zakochanego w muzyce, oraz, tak jak i ja, we wszystkim czego się tylko
nie dotknął Kazik. I żeby wszystko było jak w bajce, poznaliśmy się, a jakżeby
inaczej, na koncercie Kazika z Buldogiem. Pod koniec roku Pańskiego zero
piątego, w nawiasie 2005, w Warszawie. Szybko młodego polubiłem, wymieniliśmy
się telefonami, i chwilę po zapoznaniu się, Dorek zadzwonił z pomysłem
zorganizowania festiwalu w Kolbuszowej. A że miał fantazję i ogromne chęci,
zaraził swoim pomysłem burmistrza i dostał zielone światło na zorganizowanie
tego, co mu do głowy wpadło.
Żeby festiwal, który został nazwany Spinaczem, bo miał spinać różne rodzaje
muzyki, i tak jak Kolbuszowa spinała różne nacje, miał odpowiednią rangę,
zostałem mianowany prowadzącym! Miałem z mikrofonem zapowiadać, opowiadać i
pilnować, żeby zespoły na scenie trzymały się ustalonych przez nas zasad.
Pasowało mi to bardzo, bo zawsze chciałem występować na scenie, nawet w byle
jakiej roli, a tu taka propozycja spadła na moje niewąskie barki. Byłem
wniebowzięty. Prawie wniebowzięty, bo…
Bo termin pierwszego, dziewiczego Festiwalu Spinacz zazębił się z moim
urlopem i rodzinnym wyjazdem nad morze. Ale przecież z Unieścia to nie jest tak
daleko, żebym nie wygospodarował wolnego weekendu, i za pomocą PKP nie
przemieścił się na drugi koniec Polski! Jeśli nie ja, to kto? No przecież! Tak
połapany organizacyjnie zabrałem się za pomoc w organizacji lajnapu. I
sprowadziłem do Kolby zespół z zagranicy! Smola a Hrusky. Uwierzycie?
A było to tak, że usłyszałem raz w radio utwór Elvis Presly. Genialny,
rockendrolowo – punkowy utwór. Tak mną trzepnęło, że zadzwoniłem do radia, w
którym to leciało, i zapytałem kto tak zajebiście gra. Jak już to ustaliłem, to
zamówiłem sobie płyty tego słowackiego zespołu przez neta, a jak już miałem być
działaczem kolbuszowskiego festu, to zadzwoniłem do lidera, dowiedziałem się za
ile kasy są w stanie przyjechać i dogadaliśmy się bez problemu. A za wszystko
płaciło miasto, rękami Doriana. Chcieliśmy za niewielką kasę zrobić wielką
rzecz, i festiwal zaplanowaliśmy na dwa dni. A jak! To była młodość niczym
nieokiełznana. To był nasz czas. I nie chodziło tu o zarobienie na fetiwalu
piniendzy, tylko o zrobienie czegoś wielkiego.
Kiedy już wszystko było jako tako połapane, a prawdę o bólach w jakich
wszystko się rodziło, zna tylko Doro, który praktycznie sam wszystko ogarniał,
wyruszyłem na kanikułę albo nawet na holidej. To były jedne z moich ostatnich
wakacji w życiu, które trwały, jak Pan Bóg i prawo pracy przykazały, dwa pełne
tygodnie. Ponieważ fest miał być w sobotę i niedzielę, zarządziłem z
Notoryczną, że ruszam w piątek późnym wieczorem, w połowie urlopu, pociągiem, żeby
po całej nocy i połowie dnia wylądować w Kolbuszowej. W piątek rano, przed
urlopem z urlopu, wykonałem pierwszy telefon do Dorka, potwierdzający mój plan
i radość z tego, że poprowadzę imprezę za trzydzieści parę godzin. Ale w ciągu
dnia wszystko zaczęło się gmatwać, a nawet plątać w węzeł gordyjski. Syn nasz,
cztero i pół letni, wymarzony i ukochany na zawsze, zaczął sobie w swojej małej
główce wszystko układać w jedną całość, i zrozumiał, że najbliższe kilka dni
spędzi bez ojca. Zaczął więc narzekać, potem prosić i w końcu błagać, żebym ich
nie zostawiał samych. I jeszcze mówił, że mnie bardzo kocha! Rozumiecie to?! Bo
ja zrozumiałem. Ale byłem twardy i silny, jak na chłopaka z Nowej Huty,
sportowca, pijaka i faceta z jajcami przystało.
Tłumaczyłem synkowi, nie patrząc w jego wielkie oczy, że muszę, że mam
zobowiązania, że obiecałem, że to, i tamto, i sramto. Późnym popołudniem
spakowałem się potajemnie, a przed dwudziestą zabrałem plecak, pocałunkiem
pożegnałem dziadka maleńkiego i Notoryczną, i wtedy zaczął się ryk, tak
przerażający, że mnie zaczęło składać. A jeśli dodamy do tego kocie oczy, pełne
łez i żalu, bo takie oczy, wielkie i piękne ma nasz syn, nawet ja, najtwardszy
z twardych zacząłem pękać. Wybiegłem szybko z załzawionymi oczami, ale swojemi,
i żeby się nie rozryczeć na całego, zacząłem sobie wyobrażać jak będzie
zajebiście i jaki ja będę fajny jako prowadzący. I do momentu wejścia do
autobusu linii Unieście – Koszalin tak było. I było tak kiedy zajmowałem
miejsce siedzące przy oknie. A w tym oknie zobaczyłem w swoim odbiciu twarz
synka i się rozryczałem z żalu, że zostawiam go i mamę jego samopas. Ryczałem
przystanek. Po czym wyskoczyłem z autobusu, dopłakałem się i dosmarkałem, po
czym zadzwoniłem do Doriana, że niestety nie dam rady. Że nie ma chuja we wsi i
nie pojadę. Dorek zrozumiał i wsparł moją decyzję ciepłym, braterski słowem. Bo
są w życiu rzeczy ważne i najważniejsze. A taką była, jest, i będzie dla mnie
rodzina. Na zawsze. Dla rodziny jestem w stanie zrobić wszystko. Wtedy, teraz i
na zawsze!
I takim to sposobem, gdzieś na Podkarpaciu odbywał się mój pierwszy
Spinacz. Beze mnie. Może i troszkę żałowałem, że coś, w co włożyłem trochę
serducha, tworzy historię bez mojego osobistego uczestnictwa, ale tak widocznie
musiało być. Informacje spływały za to na bieżąco. Koncerty Farben Lehre, Smoly,
Schizmy, Łony i innych były niezwykle udane i przyciągnęły liczne grono
słuchaczy. A stawka jaką zainkasowali wtedy młodziacy z Happysad, nie
wystarczyłaby dzisiaj na gażę dla ich techniki. Takie to były czasy. A identyfikator czeka na mnie do dziś! Musę go w końcu
odebrać.
Jak wspomniałem u góry, w roku 2020 nie byłem w Kolbie, po raz pierwszy od
roku 2006, bo Covid 19 wszystkie plany zawiesił. Za to w roku pierwszej edycji
Spinacza, pod koniec kwietnia 2006 roku, zostałem zaproszony przez Dorka do
Kolbuszowej, żeby poprowadzić przeuroczą imprezę pod nazwą: KSU – bitwa małolatów. Nie trzeba
było mnie specjalnie przekonywać do tego zajęcia, ponieważ samo poprowadzenie
imprezy,, na której miało zagrać KSU, było dla mnie wystarczającą zachętą.
Jadąc na Podkarpacie jarałem się tym jak dziecko. Wreszcie miałem mieć okazję
poznać Siczkę, którego słuchałem od lat. W ogóle sam pomysł na taką imprezę był
genialny. Miasteczko miało tak wiele młodzieżowych, ba, nawet dziecięcych
zespołów punkowo – rockowych, że doznałem prawdziwego szoku, jak to jest
możliwe. W moim mieście rządził raczej sport, bandyterka i picie, a picie i bandyterka
najbardziej. A w małym miasteczku obok Rzeszowa dzieciaki grały na
instrumentach wszelakich. I to jak grały! Szok.
Zasady bitwy były proste. Każdy z młodych wykonawców miał zagrać trzy numery, w tym jeden cover KSU. I takich zespołów uzbierało się pięć, a pewnie mogło więcej. Przed rozpoczęciem imprezy dojechało, prawie punktualnie, KSU. Jeszcze z Jaśkiem Kidawą, genialnym gitarzystą, ale z punk rockiem mającym niewiele wspólnego, o czym dowiedziałem się lata później. Zespół uzupełniali basista i perkusista, którzy wkrótce odeszli z KSU i założyli w Tarnowie Tottentanz. Po zaparkowaniu pojazdu z tyłu sceny, zespół rozsiadł się wygodnie w plastikowych krzesełkach, a za rozładunek zabrała się menagera zespołu: Agrafka. Szybko podbiegłem w celu udzielenia pomocy w rozładunku, bo jeszcze wtedy rozładunek, a KSU szczególnie, bardzo mnie kręcił. Ale zostałem jeszcze szybciej przystopowany.
– Zostaw! Nie dotykaj tego! – zarządziła Agrafka – To są piece lampowe i sama się tym zajmę.
– Nie ma problemu. – odparłem i udałem się posiedzieć przy zespole.
I kiedy tak sobie siedziałem, w nasz rejon przyszło dwóch żulików, z których jeden wskazywał palcem na nas, potem na Agrafkę, i mówił do kolegi:
– Te. Zobocz. Jak u cyganów. Baba zapierdala a chłopy se siedzą. Hy hy hyyy.
A nie musiała, pomyślałem, i siedziałem dalej. Jak cygański król.
Sama impreza była bardzo udana i ściągnęła na kolbuszowski rynek masę
ludzi. Dzieciaki dawały radę, a najlepsi to już tak wymiatali, że ło Matko Bosko.
W nagrodę zagrali z gwiazdą wieczoru i może dostali od dyrektora domu kultury i
odemnie jakieś dyplomy? I przez następne lata spotykałem ich w różnych bendach
i konfiguracjach na Spinaczach. Bo promocja „swoich” była wpisana w festiwalowy
program. A i ja w roli konferansjera wypadłem przyzwoicie, i pozostało tylko
czekać na poprowadzenie pierwszego „swojego” Spinacza, bo do poprowadzenia tego
dziewiczego, jak już wyżej napisałem, z przyczyn obiektywnych nie doszło. Ale
za to za rok…
Za rok to już polecieliśmy na grubo. Edycja II, w 2007 roku, to był najlepszy i najbogatszy Spinacz jaki zrobiliśmy w naszej historii. Do pieniędzy z miasta doszła kasa z Orlenu i mogliśmy, dzięki takiemu budżetowi, zagrać grubo. Więc wzięliśmy tych, których lubiliśmy bardzo, a byli w naszym zasięgu finansowym. Musiał być Kazik, a że najtaniej wychodził z Buldogiem, to zaprosiliśmy tę formację. Do tego, w ramach łączenia różnych stylów muzycznych, stać nas było na O.S.T.R-a, a na dzień sobotnie dobry, postawiliśmy na sprawdzonego konia, a nawet wilka. Na Siczkę, KSU i ogólnie dzień punkowy. Tym razem urlop ustawiłem tak, żeby mi za żadne Chiny Ludowe nie kolidował ze Spinaczem. Spinacz miał tego roku priorytet, a moi najbliżsi mieli ten cudowny okres spędzić ze mną. I tak się stało.
Scena i przestrzeń dla publiki zlokalizowana była na Placu przy ulicy
Towarowej, tam gdzie dziś biegnie coś ala obwodnica. Za sceną były tory, po
których jeździły pociągi do Rzeszowa, z prawej strony, patrząc ze sceny, stała
jakaś upadła fabryka, która swym industrialem robiła zajebisty klimat. Scena
frontem ustawiona była na południowy zachód, i podczas prób oraz występów
pierwszych artystów, ostre, letnie słońce i upał robiły trochę zamieszania. Plac
był duży, z tym, że biegły po nim jakieś rowy melioracyjne i trochę mieliśmy
stracha, żeby ludzie się tam nie połamali. Ale niepotrzebnie się martwiliśmy. Nikt
nie zginął, nikt się nie połamał.
Druga edycja Spinacza była dziełem najmłodszego radnego w Polsce, mojego
serdecznego przyjaciela, przyszywanego brata – Doriana Pika, wespół z Domem Kultury
w Kolbuszowej, którym dowodził pan Wiesław. I troszeczkę też to dziecię
należało do mnie. Wszystko grało jak w zegarku, a małe problemy, które zapewne
się pojawiały, nie były w stanie zachwiać naszym dziełem.
Z pierwszego dnia, czyli z soboty, szczególnie utkwili mi w pamięci młodzi kolbuszowscy raperzy, który nazwali się Dom Wariatuff, i faktycznie byli wariatami z innej planety. Ich dom musiał być w innej galaktyce. Kiedy zbliżała się godzina ich występu, nie mogliśmy ich zlokalizować. Na sekundy przed sztuką, w okolicach sceny zaczęli się kręcić dwaj klienci w garniturach, którzy bardziej przypominali chłopców, którzy urwali się z choinki, niż artystów, którzy mieli festiwal rozpoczynać. Ale nie szata zdobi i te sprawy, a gangsterzy okazali się być Wariattami. Zanim weszli na scenę, musiałem strzelić z nimi kilka łyków ciepłej wódy, dla ich kurażu, bo raz, że stremowani byli występem, a dwa, stroje mieli mało przystające do granej muzyki, ale to już było spowodowane tym, że zaraz po wykonie lecieli na wesele. Ale dali swoim występem tyle radości, że wiedziałem już, że to będzie znakomity fest.
Potem poleciały młode zespoły punkowe i zakończyło zabawę KSU. Przed sceną
bawiło się około dwóch tysięcy ludzi.
Obok placu, gdzie był koncert, na skrawkach wolnego terenu powstało mini
miasteczko namiotowe, bez żadnej infrastruktury, co nikomu z tam zamieszkałych
nie przeszkadzało. Za to problem zrobił się późną nocą, kiedy miasteczko
najechali miejscowi disco – chuligani i doszło do małej bitwy, w wyniku której
kilku punków zostało poturbowanych, a miejscowe Police nie bardzo chciały
szukać sprawców zamieszania.
Ale nawet taki incydent nie zakłócił w żaden sposób dnia drugiego. Kiedy na
próbę dotarł Kazik z Buldogiem, byłem najszczęśliwszym człowiekiem na Podkarpaciu.
Mój serdeczny kolega miał wystąpić na imprezie, w której nie tylko maczałem
palce, ale którą także prowadziłem. Przed Buldogiem zagrali Elvis De Luxe, Mama
Selita, Makossa z prawdziwym murzynem na wokalu, genialny O.S.T.R – po którego
występie zacząłem rozumieć, że hip hop też może być świetny, Le Moor – zespół
Doriana, który nie tylko był radnym, organizatorem ale i muzykiem! A wszystko
zakończył genialnym koncertem Buldog z Kazikiem na wokalu. Z radości unosiłem
się nad ziemią, a w przerwach zapowiadałem zespoły jak rasowy konferansjer, z
hełmem „Kierownik Imprezy” na głowie , a na bisy Kazik, tak jak ustaliliśmy
wspólnie z zespołem w przypływie radości, wprowadził chłopaków jak pieski na
smyczy, bo ci weszli bisować na kolanach, idąc za Kazimierzem który imitował
smycz ręcznikiem.
Publiczność, której było jeszcze więcej niż w sobotę, była wniebowzięta.
Kolbuszowa jeszcze takich emocji koncertowych nie doświadczyła w swojej
historii. Wygraliśmy tego lipca wszystko to, co mogliśmy sobie tylko wymarzyć.
To było spełnienie. Jeśli prywatnie dodam do tego, że działo się to z moją
rodziną u boku, i z rodziną Pików, która
od tego dnia stała się naszymi prawdziwymi przyjaciółmi, to czego można chcieć
więcej?
A może na deser wspólne ognisko z gwiazdami wieczoru? Czemu nie! Przy
stadionie spotkaliśmy się z Buldogami i Kazikiem, który jednak dość szybko udał
się do spania, a nam było ciągle mało. Roznosiła nas energia, więc
postanowiliśmy koło pierwszej w nocy… rozegrać mecz na ligowym boisku
Kolbuszowianki. Podzieliliśmy się na dwie drużyny i pijani nie tylko szczęściem,
zaczęliśmy grać, kiedy nagle, niczym grom z jasnego nieba, w głośnikach
stadionowych popłynął głos komentatora zawodów. Ale jak to? Ano tak to, że Adaś
Swędera obudził opiekuna hotelu, pożyczył klucze od kabiny spikera i zaczął
ubarwiać naszą zabawę komentarzem. A my graliśmy i płakaliśmy ze śmiechu. Tak
było. I skończyło się bladym świtem, bo kto by wcześniej miał odwagę kończyć
tak wspaniały weekend! Najwspanialszy Spinacz. Frekwencyjnie, organizacyjnie i
zespołowo. Nigdy już tego klimatu nie udało się powtórzyć, choć zestawy
zespołów bywały równie mocne, bo…
Bo skończyły się środki na dwudniową imprezę. To nas trochę podłamało, ale
Dorian robił wszystko co w jego mocy, żeby festiwal, nawet w jednodniowej
formie przetrwał.
Problemy piętrzyły się jeden za drugim. O braku kasy na rozwój wspomniałem,
do tego doszły kłopoty z miejscem na fest. Wszystko sprawiało wrażenie, jakby
komuś w Kolbuszowej Spinacz przeszkadzał. Bo jak to tak? Młodziak może? To nie
wypada.
Ale dzięki upartości Doriana, trzecia edycja doszła do skutku. I jak zwykle
udało się ogarnąć nie byle jaki skład. Vavamuffin, Fisz & Emade, DJ Epron,
Totentanz który powstał z muzyków, którzy opuścili KSU. Do tego pomniejsi
zawodnicy jak ANP, The Depresion i można było grać. Miejscówkę na występy tym
razem zorganizowano na miejscowym liceum. Po wcześniejszych edycjach lekko
opadliśmy z sił, ale trwaliśmy. I liczyliśmy, że los się jeszcze odmieni. Do
tego u mnie doszło do całkowitej załamki w tego roku. Finansowej i życiowej.
Wpadłem w mega depresję, zostałem oskarżony o udział w zorganizowanej grupie
przestępczej, nie miałem roboty, a w perspektywie trzydziestoletni kredyt do
spłacania. Na całe szczęście miałem przy sobie rodzinę i przyjaciół, bo jakby
nie to, to mogłem już nie być. Ale trwałem wspierany ze wszystkich stron.
I los się odmienił. W życiu osobistym i w kolbuszowskim festiwalu. Skład
Spinacza numer IV, według wielu uznawany jest za najlepszy. Fisz Tworzywo
Sztuczne, KAT i wschodząca gwiazda pierwszej wielkości, zespół Lao Che, który
zajmował właśnie ważne miejsce w moim serduszku. Zestaw gwiazd wspaniale
oddawał ideę festu – „Muzyka ponad podziałami”. Każdy mógł znaleźć coś dla
siebie. Metale, hiphopy, miłośnicy rocka, a nawet punka. Miejscowi, pod
dowództwem Doriana i dyrektora Wiesława, jak zwykle stawali na wysokości
zadania. Chociaż było jedno ale. Ze względów oszczędnościowych, bo festiwali
nie robiliśmy żeby na nich zarobić, tylko żeby się odbyły i udały, do pomocy
mieliśmy wolontariuszy. Czyli osoby chętne do darmowej pomocy. A za darmo to
inaczej się działa, inaczej się wymaga i w ogóle wszystko jest lekko postawione
na głowie. I tego doświadczyliśmy tego wieczoru.
Zaraz po koncercie Lao, zbieraliśmy szczęki z trawnika, i korzystaliśmy z
chwil przysługujących organizatorom na bliski kontakt z gwiazdami, przez co
doszło do lekkiego rozprężenia. A kiedy zapowiedziałem Kata z Romanem
Kostrzewskim, rozprężenie stało się ogólno kolbuszowskie. Każdy chciał zobaczyć
„szatana” w akcji, bo takie większość z nas miała pojęcie o Kacie. Nawet
chłopacy z Lao nie uciekali do hotelu, tylko razem z nami patrzyli z
rozdziawionymi gębami i pełnym na nich uśmiechem, co też Król Roman wyprawia na
scenie. A ten tańczył, gibał się, śpiewał i wyczyniał takie figury sceniczne, o
których nigdy nawet nie słyszeliśmy. Szoł był na poziomie mistrzowskim.
Mistrzowskim światowym! I kiedy wszyscy, łącznie z organizatorami i ich
rodzinami, wolontariatem i każdym, kto nie leżał pijany w trawie, dosłownie
wszyscy daliśmy się zauroczyć Romanowi, na nasze bekstejdż nastąpił zdradziecki
atak. Na niepilnowany przez naszych ludzi teren wlazł, bez najmniejszego
problemu, kurwielec złodziej. A my do końca koncertu nic nie wiedzieliśmy.
Dopiero po trzecim bisie, kiedy zespół KAT wylądował w swoim namiocie, model
wojskowy, a dumni pomocnicy przebijali się przez tłum gości, drąc się w
niebogłosy : „ Z drogi! Idzie kiełbasa dla Kata!”, okazało się, że wokaliście
Kostrzewskiemu, ta złodziejska kurwa, podprowadziła walizkę z ubraniami oraz
torbę z laptopem, dokumentami i jakąś gotówką. Byliśmy w szoku. Jak ktoś mógł
tak zrobić? Dlaczego naszą ciężką pracę niweczył tak podłym zachowaniem? To nie
miało prawa się zdarzyć.
Ale zdarzyło. Wolontariusze nie utrzymali pozycji, otumanieni siłą
Metalowego Romka i złodziej wlazł jak po swoje. Podobno ktoś widział jakiegoś
punka tachającego walizkę, i może można było to zrozumieć, podciągnąć pod wojnę
punków z metaluchami, która jednak trwa bez przerwy, gdyby nie to, że stało się
to na naszym festiwalu, w świętej Kolbuszowej. Było nam wstyd, ale oferta
załatwienia sprawy polubownie, przez miejscowy Dom Kultury, który był
współorganizatorem imprezy, dawała nadzieję, na honorowe rozwiązanie tej
niespodziewanej i wstydliwej sytuacji. Było nad czym myśleć przez kolejny rok,
rok który miał zaowocować kolejnym Spinaczem.
Na V edycję, w roku 2010, znowu zostaliśmy rzuceni pod miejscowe liceum. Z
jednej strony mieliśmy mały jubileusz, a z drugiej finansowo dalej była
bylejakość. Pomimo tego udało się zebrać całkiem niezły zestaw muzyczny, z
PabloPavo i Ludzikami, Carrantouhill oraz ponownie z Buldogiem, na wokalu
którego Kazika zastąpił Tomek Kłaptocz. Ale miejscowych i przyjezdnych nasz
zestaw nie przekonał i frekwencja była najniższa w stosunku do tego, co działo
się do tej pory. A kłopoty piętrzyły się jak na zawołanie. Największe były z
zasilaniem. Przez pierwsze dwie godziny notorycznie wywalało prąd, a przecież
na prąd działało wszystko. Nagłośnienie, światło i całe zaplecze. Ratować
sytuację ruszyli wszyscy, którzy na prądzie znali się, a w głównych rolach
wystąpili Staszek i Seba – techniczni Buldoga. I na chwilę sytuację
opanowywali, ale tylko czasowo. W końcu udało się ściągnąć elektryka. Nawet z
synem przyszedł. Obydwoje naprani, jak to przy sobocie bywa, a dodatkowo syn
chyba był świeżo po ataku siekierą w głowę. Ale pomimo słabego kontaktu z
otaczającą ich rzeczywistością, przywrócili prąd do porządku.
I wszystko poszło szybko i sprawnie, w oparach maryjnego zioła, bo jeden z
zespołów miał muzyków, którzy lubili sobie popalić. Kiedy tylko zapach rozniósł
się po bekstejdżu, moi koledzy z techniki Buldoga nie dawali mi żyć, i kazali
dla siebie też zorganizować zioło. Jakbym miał mało problemów na co dzień… Oczywiście nie miałem śmiałości i prośba
rozeszła się w powietrzu jak dym, jak Wojtek, gitarzysta Buldoga nad ranem. Bo
Wojtka poniosło na miasto w poszukiwaniu wysokiej kultury kolbuszowskiej. I
spotkał na swojej trasie miejscowego malarza o ksywie Matejko, z którym to
złapał błyskawicznie kontakt, jak to ludzie kultury potrafią. Wojtek był już
muzykiem Kultu, Buldoga, więc za zarobione pieniądze postanowił wesprzeć
miejscowego malarza, i odkupił od niego obraz. Za niebotyczną, jak na kolbiane
warunki kwotę – 400 złotych. Jednak nie wszystko szło po myśli artystów, bo
okoniem stanęła małżonka miejscowego artysty i postawiła szlaban na transakcji.
Nie złamało to chłopaków, którzy przeczekali cierpliwie, aż małżowina pójdzie
do kościoła i dokonali to, co sobie uknuli. Sztuka zawsze zwycięża!
W roku 2011 wymyśliliśmy sobie, że trzeba zwiększyć budżet i wziąć wszystko
w swoje, a precyzyjniej Doriana, ręce. Dom Kultury jako współorganizator został
odstawiony na pobocze, a w jego miejsce pojawiły się bilety. Symboliczne, ale
niezbędne. Dzięki temu mogliśmy poszerzyć ofertę artystyczną, ryzykując głową,
o pół półki wyżej. Zakontraktowaliśmy więc Grubsona – wtedy mega gwiazdę
hiphopu, Farben Lehre i uzupełniliśmy to Exitem, czymś tam jeszcze i oczywiście
Le Moorem, który jako zespół organizatora powinien grać co roku, tym bardziej,
że z roku na rok czynił widoczne gołym uchem postępy. Powróciliśmy też na ulicę
Towarową, która do tej pory sprawdzała się najlepiej, jako miejsce na festiwal.
Wszystko więc grało. Poza pogodą w Kolbuszowej, na noc przed VI edycją
Spinacza. Bo przez noc lało jak z cebra i nasz teren wyglądał jak bagno. Wraz z
Dorianem, wyposażeni w wielkie łopaty, od piątej rano likwidowaliśmy kałuże,
które miejscami przybierały rozmiary małych jezior. Chyba nawet straż pożarna
ruszyła nam z odsieczą, wypompowując wodę do pobliskich rowów, które przecinały
teren zabawy.
Jaka była siła Grubsona, wiedzieliśmy po wszystkim. Ponad 1500 osób
zakupiło bowiem bilety, a kilka setek, wlazło za darmo, wykorzystując luki w
ogrodzeniu i tańsze wejściówki u ochrony. Co zrobić? Ważne, że wszystko się,
jak zwykle udało. A poranne śniadanie z Grubsonem i zdjęcie juniora z nim, jest
dla mnie jednym z gorętszych wspomnień jakie noszę w sobie.
Ale te naj, najwspanialsze, łączą z rodziną Pików, którzy zawsze stawali na
wysokości zadania, a to nas nocując, a to, co roku podejmując obiadem, grillem
i wszystkim czego tylko można zapragnąć. Nawet wielkim udźcem z pieca, którego
smak czuję do dziś i który był najlepszą rzeczą kulinarną jaka mi się w życiu
trafiła. Kochamy Was Piki!
Przy kolejnej, VII edycji postanowiliśmy iść za ciosem i dalej dofinansowywać
festiwal biletami. Miało to na celu nie tyle przeselekcjonować publiczność, co
po prostu zarobić na koszty. W 2012 roku zadbać o to mieli: ponownie mistrzowie
z Lao, hiphopowy skład VNM, Mamaselita, miejscowa młodzież z Moody Self i
Wielkiego Formatu, oraz wariaci z TPN 25 i Cremastera, którzy zapoznani przez
Dorka, po jakimś czasie założyli warszawsko – rzeszowski team muzyczny
Speculum. Jakoś specjalnie ta edycja nie utkwiła mi w głowie, a może ją po
prostu wyparłem, bo sprzedaż biletów okazała się klapą i mój przyjaciel musiał
dokładać do zabawy? Mogło tak być.
Skoro zaczęliśmy dublować występy na festiwalu, w roku 2013 ponowiliśmy
zaproszenie dla Kata z Romanem Kostrzewskim. Roman nie czuł urazy za sytuację
sprzed czterech lat i chętnie zgodził się zagrać u nas ponownie. Dokoptowaliśmy
do lajnapu Bukę, Zaciera, Elvisa De Lux i oczywiście młodzież z Kolby. Żeby
było profesjonalnie, ubłagałem Owcę, realizatora dźwięku u Kata, a prywatnie
serdecznego kolegę z Wrocławia, żeby byli na próbie punktualnie, bo chcieliśmy
być profesjonalniejsi niż zawsze. Kiedy zbliżała się godzina próby, zespołu „Szatana”
jeszcze nie było. Dojechali spóźnieni o pół godziny, a z wozu wypadł lekko
umęczony Roman, dzierżąc w dłoni prawie pustą butelkę białego wina. Za nim
pojawił się Owca i reszta ekipy. Po dwóch minutach usłyszałem głos, jakby
piekło się otwarło na całą Kolbuszową. Piekło przemówiło wrzaskiem Owcy, i to
wcale nie czarnej:
– Goomi! Kuuuurwa!!! Po chuj nas tak popędzałeś, kuuurwa!
– No, żeby próbę zrobić o czasie – odparłem piękną anielszczyzną anielską.
– Ale ten stół jest kurwa analogowy! To sobie możemy próbować, jak i tak
wszystko szlak trafi.
Ups. Jakoś tego nie zauważyłem, a nawet nie wymyśliłem, że pracujemy na
sprzęcie z zeszłej epoki. Ale zrozumcie, koszty…
Na szczęście reszta festiwalu przebiegła bez większych emocji, a wszyscy
artyści w godzinie próby byli trzeźwi i nikt nikogo nie okradł. I dobrze.
Kiedy usłyszałem datę Spinacza w roku 2014, lekko się załamałem. Jako
wielbiciel piłki, a w szczególności tej kopanej nogą, rwałem sobie włosy z
głowy, że datę wyznaczono na dzień finału Mistrzostw Świata. Bo właśnie
13.07.2014 roku miał odbyć się wielki finał w Rio de Janeiro. Ale co zrobić? Drugi raz nie mogłem
zdezerterować i stawiłem się jak zwykle. I jak zwykle Dor stanął na wysokości
zadania, i zorganizował na festiwalowym polu namiot, w którym ustawiono rzutnik
i ekran, i pomiędzy zapowiadaniami mogłem śledzić wydarzenia na boisku.
Skład tego roku mieliśmy taki bardziej punkowo – hardcorowy. Był Kabanos,
Apteka, Tetris, Le Moor i Wu–Hae, któremu starałem się pomagać. To wtedy też
poznałem, obecnie mojego serdecznego kolegę Mateusza Cetnarskiego, który łączył
zawodową grę w piłkę nożną z działalnością około muzyczną. Zestaw muzykantów z
tego lata był wyjątkowy. A to kłopoty finansowe jednego muzykanta, a to
niedogadania finansowe z drugim składem, a to fochy, obrażania. Szczęśliwie
jakoś mnie to ominęło, bo ja skoncentrowałem się na finale. I nawet znaczną
jego część zobaczyłem, choć bez bójki, jaką zgotowali sobie miejscowi kibice,
bo ktoś kibicował Niemcom, za co słusznie dostał w ryj, a i tak wygrali ci z
RFN. A ja wygrałem przepiękną znajomość z Mateuszem, która zapewne zaowocuje
innym opowiadaniem. Jeszcze tylko dodam, że jeden z zespołów, który grał wtedy,
znany jest z wyjątkowego pecha. Nie powiem który, sami zgadujcie. I tym pechem potrafi obdzielać po równo.
Wszystkich dookoła. Nie wierzycie? Dorian zakończył Spinacz na stole
operacyjnym, bo przyplątał mu się guz kości ogonowej. Kumacie to?
X edycja była przełomowa, bo przenieśliśmy nasz cyrk na stadion. W sumie,
mogłem prowadzić zabawę z pokoju, jeśli tylko zostałbym zakwaterowany w pokoju
z oknami na plac. A z tym bywało różnie. Raz miałem wypas, a innym razem klasa
lokalu była taka sobie, co mnie oczywiście nie przeszkadzało, pomimo tego, że
najczęściej drugiego dnia rano musiałem wracać do roboty i nawet popić za
bardzo nie mogłem. Widocznie też nie potrzebowałem, bez względu na jakość
pokoju do regeneracji. Wszystkie znaki na niebie i murawie zapowiadały udany
jubileusz. Do momentu kiedy przyjechała gwiazda, zespół Acid Drinkers. Ich
akustyk po oględzinach, i to z daleka, sprzętu nagłaśniającego, stwierdził
nieodwracalnie, że oni na takim gównie nie zagrają, bo to gówno może i nadaje
się do małej sali koncertowej, ale robienie na nim pleneru to już są jakieś
jaja ze sztuki plenerowej. I zakazał rozładunku beklajnu oraz nakazał odwrót.
Po krótkim rozpoznaniu, przypuściliśmy atak przez obronę oraz skomleliśmy o
wykon. Okazało się bowiem, że nasz dostawca sprzętu nagłośnieniowego umawiał
się z zespołem, i zagwarantował to, co Acidzi chcieli, a w dniu sztuki
postawił, nawet nie on, tylko jego podwykonawca, coś co nie stało nawet obok
tego sprzętu, który umówiono. Na szczęście menago chciał współpracować i
postanowił nie skazywać nas na porażkę życia, i ubłagał dźwiękowca o podjęcie
nierównej walki. Samo ustawianie nagłośnienia, trwało, bez próby, około dwóch
godzin, żeby wycisnąć z głośniczków cokolwiek. I chwała Panu naszemu, udało się
to znakomicie. Do dziś wyrazy szacunku i podziękowania zasyłamy ekipie Acid
Drinkers.
Po odwaleniu czarnej roboty, Włodi, Le Moor, Hysteria, Rapidus,
M.O.S.F.I.T. mieli już górki i mogli bawić licznie przybyłą publiczność. Bo nie
dość, że miejsce okazało się mega zajefajne, to jeszcze festiwal wrócił do
korzeni i był znów za free. Zespoły rozgrzały miejscowych i przybyłych fanów do
czerwoności, ale i tak najlepiej mieli ci, którzy skorzystali z pierwszej w
historii Spinacza transmisji on line, bo ich, to co zobaczyli, rozgrzało
do białości. Niestety operator
transmisji poszedł na skróty, i filmował imprezę przez zamknięte okno, w którym
odbijało się, na jego i jego koleżanki nieszczęście, to co wyprawiali ze sobą
jak znudziło im się słuchanie muzyki, i śledzenie tego co pokazują, niechcący,
na ekranie. No cóż, człowiek uczy się całe życie, a sztuki transmisyjnej pewnie
jeszcze kilka dni dłużej.
Po sprzętowym prztyczku w łeb w 2015 roku, wyciągnęliśmy naukę na
przyszłość.
A przyszłość w roku 2016 oznaczała, że gwiazdą będzie Luxtorpeda. A jak
Luxtorpeda, to i ich technika sceniczna i dźwięk. Bo tak sobie Robek wymyślił,
co nam oczywiście poza ceną bardzo pasowało, ale się jakoś Dorian z Luxami
dogadał. Kosztem innych rozpoznawalnych w Polsce południowej kapel, ale za to
ze śmietanką miejscową, która pod postaciami Le Moora, Wielkiego Formatu i
innych, uzupełniła skład. Wszystko przebiegło więc po Bożemu, i nawet nie wiem
jakbym się spinał, nic ciekawego nie jestem w stanie napisać o tym Spinaczu.
Poza tym, że był piękny, a Luxi to koledzy, z którymi nie raz i nie dwa
pracowałem, i w ogóle to fajne są ludzie, których, pomimo ulokowanej w ich
nieodbyty koncert kasy, dalej lubię. Ba! Nawet przebaczam Litzy rozpad KNŻ.
Choć mnie czasem korci, żeby tego nie robić.
Może to tego, 2017 roku, albo i wcześniej, Dom Kultury miał już dla
wydarzeń miejskich piękną scenę z zadaszeniem – więc powróciliśmy do współpracy.
My mieliśmy zaprzyjaźniony stadion, na którym czuliśmy się jak w domu, pomocne
kierownictwo stadionu, i zakontraktowany zaprzyjaźniony zespół gwiazd. Lao Che
– którzy jako pierwsi, nie licząc zespołów miejscowych, zagrali na Spinaczu po
raz trzeci, ustanawiając klasyczny hattrick XXI wieku. Uzupełniliśmy Lao
miejscowymi, oraz Wańką Wstańką, którego to zespołu wokalista miał już poważne
kłopoty zdrowotne, a koncert miał pomóc mu finansowo w codziennym życiu. Chcieliśmy
więc jak najlepiej, w przeciwieństwie do pogody, która przed występem zespołu z
Rzeszowa, przygnała nam groźną burzę z porywistym wiatrem. I zaczęły się
problemy. Kto weźmie odpowiedzialność za warunki atmosferyczne, co robić ze
sceną, składać, nie składać, przeczekać nawałnicę przy pełnym podniesieniu
sceny, czy co? Wydaje mi się, że
pogodziłem wszystkich, bo samce alfa-beta-zeta tak mają, i zarządziłem, kostzem
czasu trwania festiwalu, opuszczenie dachu do połowy. Dzięki temu Wańka &
Wstańka i Ludojady zagrali w warunkach lekko nietypowych, ale przecież zespół
wywodził się ze sceny punk rockowej, to i problemu z ich strony nie było
żadnego. Zresztą być nie mogło, skoro na scenę Bufeta wprowadziłem wspartego o
moje silne chłopięce ramię.
A pogoda postraszyła, zło przeszło bokiem, choć polało przez chwilę
solidnie, widać duch Luxtorpedowców czuwał jeszcze nad nami, dach powędrował do
góry i wszystko wróciło na właściwe tory. Laosie wystąpiły przy maksymalnych
możliwościach sceny i jej atrybutach, dając przepiękny, jak zawsze, koncert. Po
wszystkim musiałem uciekać do domu. Musiałem się stawić rano w pracy, a że
jestem obowiązkowym robotnikiem, tak uczyniłem. Ale zanim ruszyłem na zachód,
do Krakowa, musiałem odnaleźć swojego przyjaciela, najmłodszego brata
przyszywanego, choć kto wie, może Dorian jest młodszy, Jasia. Jasia Melę, który
swoją osobą rozświetlał festiwal tak mocno, że wypił o jedno piwo za dużo, i
zaczynałem mieć kłopoty z jego lokalizacją. Ale znalazłem go wreszcie pod
płotem, otoczonego młodymi kolbuszowianami i szowiankami, którzy chcieli
posłuchać Jaśka. Po wszystkim, podjechałem pod szatnię Kolbuszowianki, w której
w oparach dymu majaczyli koledzy z Lao. Machałem i machałem na pożegnanie, ale
chyba nikt mnie nie zauważył, bo chociaż Wieża patrzył na mnie, to nie bardzo
kumał co się za szybą dzieje. Więc pojechałem z nadzieją powrotu za rok.
A za rok, to się dopiero wyprawiało. Takiej gwiazdy jeszcze nie mieliśmy i
pewnie byśmy mieć nie mogli z powodu ubóstwa, ale i w rock end rollu można
mówić, że istnieje coś takiego jak przyjaźń. I że za mniej kasy też da się też
zagrać. Tą gwiazdą byli Poparzeni Kawą Trzy. Może i nie do końca moja bajka,
ale jako zespół mający zrobić frekwencję, i poderwać ludzi do zabawy, nadawali
się pierwszorzędnie. A ponieważ Dorek się z nimi koleguje, to PK3 zagrali bez
specjalnych negocjacji. Ile mogliśmy im dać, tyle przyjęli. A ponieważ dzień
wcześniej grali w okolicy za poważne pieniądze, wszystko udało się połapać. I
Poparzeni skradli cały fest, od samego momentu przybycia na próbę.
Ponieważ kierowca, po wcześniejszych baletach, nie nadawał się do
prowadzenia busa, za sterami siedział wokalista, znany radiowiec, poza którym
chyba nikt nie mógł być kierowcą. Po szybkiej i owocnej próbie udaliśmy się na
grilla do Państwa Pików, którzy jak zawsze stanęli wyżej niż wysokość zadania,
którego się podjęli. Jedzenia i napitków była taka ilość, że część z gości się
rozłożyła bardzo. A jeśli dodam do tego, że rozłożeni mieli dawać szoł, to
widząc ich, ciężko było liczyć na sukces. Ale niejedno już w moim koncertowym
życiu widziałem i wiedziałem, że będzie dobrze. A było jeszcze lepiej. PK3 to
profesjonaliści i żadna wódka ich nie pokona. Nawet ta kolorowa. Bo jak?
XIII edycję uzupełnili Le Moor, Barking Irons, Sublunar i Silent Jester. I
jak zawsze, suporty stanęły na wysokości zadania.
A w roku 2019 spadł na mnie kolejny cios, z cyklu być albo nie być w
Kolbuszowej. A powodem tego byli: Kult, Owsiakowy Pollandrock i ja sam.
Zapytacie co ja mogę mieć z tym wspólnego?
Ano miałem tyle, że od najmniej trzech lat knułem, jak zaciągnąć Kult na
festiwal Owsiaka. Zgadałem się w tym celu z Bartkiem Bartłomiejem, pracownikiem
Jurka, i pod jego naciskiem naciskałem na Kult, żeby w końcu zagrał tam i
pozamiatał. Mało tego, obiecałem sobie, że jeśli Kult zagra na Pollandrocku to
i ja tam, po raz pierwszy w życiu zawitam. I po, bez mała książkowych
knowaniach, o których może kiedyś napiszę, Kult z Owsiakiem się połapali. Ale
nie ze mną, bo mi w dzień koncertu Kultu wypadł Spinacz numer XIV. I chociaż
serce krwawiło, jak przypominałem sobie te lata knowań, żeby ten Kult i ten
Owsiak się zgrali, i wiem dobrze, że odegrałem w tym wszystkim wielką rolę, coś
jak kapitan Kloss, tylko jeszcze bardziej potajemnie i tajemniczo, i to miała
być moja wisienka na placku. Ale nie była, bo była robota w Kolbie. Do tego
zaprosiliśmy kolejny mój zaprzyjaźniony zespół, Happysad, więc nie mogłem dać
pupy i wszystko zostawić samopas. Pomimo największej miłości do Kultu, nie
mogłem i już.
Jechałem tego roku z lekkim wyrzutem, że terminy się pokryły, ale jakąś
nadzieję na uczestnictwo w koncercie Kultu dawała mi transmisja, która miał się
rozpocząć po mojej robocie na Spinaczu. Więc miałem niby być, będąc kilkaset
kilometrów dalej. Do mojego Kolbianego miejsca na ziemi, dotarłem, tym razem,
późnym wieczorem, na dzień przed godziną zero. Już coś kulało, bo scenę, która
z powodu remontu stadionu Kolbuszowianki, stawiali wolontariusze. Ale jakoś im
szło, i rano mogłem podziwiać teren festu. Wszystko przebiegało zgodnie z
planem, do momentu, kiedy należało zamocować dach, i nie miał kto tego zrobić.
Szlak mnie trafił, i wraz z Wojtkiem Pikiem, któremu jeszcze nie zrosła się
złamana niedawno ręka, łaziliśmy po wysokościach, siłując się z własnym
strachem i narzędziami, żeby wszystko jako tako przygotować. Na szczęście po
jakimś czasie dotarli ludzie umiejący to zrobić, i można powiedzieć, że znowu
nam się udało, a opaczność czuwała, bo już po wszystkim okazało się, że scena
była jednak źle skręcona i zaczęła się rozłazić. Na szczęście już po wszystkim.
Happysad dojechali przed czasem, jak na pełnych zawodowców przystało,
prosto z Pollandrocka. Znowu miałem chwilę słabości, ale szybko zacząłem się
leczyć alkoholem. Żeby zapomnieć. Ale jak to zrobić, kiedy co chwilę dostajesz
mesydże od Kazika, że jest tak, siak, że jest trema, strach, tam na miejscu.
Pijesz więc szybciej i pocieszasz kolegę zostawionego na pastwę losu. I
pilnujesz swojego. A tu Siwy ci ustawia krzykiem technikę sceniczną, wszyscy w
strachu. Ale piwo i moje dobre słowo leczy rany, a kiedy za chwil parę okaże
się, że Siwy ma właśnie w Kolbie sztukę numer 1000, to już wszystko jest
inaczej, świąteczniej. Ale tylko tego dnia, bo nazajutrz świat się zawali i
niektórym będzie sad nie happy.
Skład, jak zwykle przy droższej gwieździe, uzupełniliśmy okolicznymi
zespołami, z których, po raz kolejny, zrobiła na mnie niesamowite wrażenie Kasia
Krawczyk i jej koledzy z Rose Marry. Ma dziewczyna taki głos, że daj jej i
kolegom, Panie Boże, cierpliwości i szczęścia, a będzie kiedyś gwiazdą w tym
kraju. Wszystko tego wieczoru wychodziło. Nam i zespołom. Frekwa była
znakomita, organizacja na poziomie najlepszym z dotychczasowych, a ból z
nieobecności na Kulcie mniejszy. Bo raz, że znieczulany, a dwa, Kazik ciągle
informował, co i jak. Po wszystkim tym co mieliśmy do zaproponowania, jak
zwykle rozesłałem publiczność do domu, a sam zwiałem przed północą z afterparty,
które zrobiliśmy wspólnie z Happysad. Musiałem uciec, bo zaczynała się
transmisja koncertu mojego Kultu na Pollandrocku. Wszystko ruszyło punktualnie i
robiło niesamowite wrażenie, nawet na monitorze telefonu komórkowego. Takiej
frekwencji nikt w tym kraju jeszcze nie miał. Milion ludzi słuchało moich
kolegów na żywo. I maczałem w tym swoje palce. Radość, zmęczenie i alkohol były
tak skumulowane, że po trzydziestu minutach spałem jak dziecko. Jak zabity.
Odłączyło mnie od rzeczywistości.
A na drugi dzień w Happysad doszło do przetasowań w technice.
Niespodziewanych i niewiarygodnych. Dobrze, że nie wiedziałem o tym wcześniej,
bo chyba bym nie podołał prowadzeniu Spinacza. Życie bywa okrutne, kiedy zły
los dotyka twoich bliskich znajomych.
A dzisiaj? Mamy rok 2020 i nie opiszę co było na festiwalu, bo ten się nie odbył. Świat zaatakował wirus i wszystko popierdolił. Szczególnie w kulturze. Tej granej. Muzycznej. Wszystko stanęło na głowie. Z tego powodu w tym roku nie zjadłem pysznego obiadu u Pików: Lucyny i Wojtka, nie odwiedziłem Tadzia z Teresą, nie posiedzieliśmy w ogrodzie z Adą, Przemkiem i ich bliskimi. A może i ciocia Monika by z Londynu wpadła z rodziną? I nie poczułem tego napięcia, jakie towarzyszy mi przy każdym Spinaczu. Ale za to… i tak postawiliśmy na swoim, i coroczne spotkanie się odbyło. Na weselu Dorka i Karolci, bo rok się musi spinać klamrą, nie inaczej. Czego i Wam wszystkim życzę, a jak już będzie normalnie, to zapraszam do Kolbuszowej, na kolejną edycję Spinacza. Bo naprawdę warto z nami być!
Więc do zoo kochani! Do zoo! Oby jak najszybciej!