Zapisu dokonano w tramwajach na trasie os. Oświecenia – ul. Dietla.
Koncertów teraz jak pies naszczekał. Dlatego wykorzystuję każdą okazję, żeby być ze swoimi ulubionymi zespołami gdziekolwiek. Dlatego z radością wielką przyjąłem do świadomości informację, że w ostatni tydzień pandemicznego sierpnia, precyzyjniej w środę i w sobotę, zespół brutalnych doświadczeń Świetliki, ruszy w Polskę, żeby grać. Co prawda środa dla ludzi pracy nie jest jakimś szczególnym rarytasem, ale skoro pracownikowi zagwarantowano ustawowo dwadzieścia sześć dni urlopu, a mnie zostało jeszcze z szesnaście dni wolnych do wykorzystania, to nie miałem się czym przejmować i z radością oznajmiłem przyjaciołom, że znowu będę im zawracał gitarę podczas wyjazdów.
Plan krystalizował się, z dnia na dzień, coraz piękniej, bo podjęliśmy z Poeto–Wokalistą decyzję, że skoro gramy na północy i północno środkowej części kraju, to wykorzystamy okazję do pozostania w Trójmieście, i po dwu dniowych wakacjach dojedziemy do reszty zespołu na sobotnie granko. Kiedy już prawie wszystko było dopięte na ostatni guzik rozporka, dwa dni przed godziną zero, plany uległy korekcie i wyszło na to, że wracamy jednak z Marcinem do Krakowa. Jak zwykle obowiązki szarej codzienności pokonały nasze marzenia jak Omonia Legię. Dzięki temu zapowiadało się busowanie przez prawie dwadzieścia godzin środka tygodnia i kilkanaście w sobotę.
Wyjazd ustaliliśmy na godzinę siódmą rano, z miejsca w którym zespół trzyma swój sprzęt. Za załadunek odpowiedzialność wzięli: Remik, Marek, Marcin i ja. Z zegarmistrzowską precyzją wykonaliśmy swoją robotę i ruszyliśmy zbierać resztę załogi. Bez Tomka, który urlopował się w okolicy Gdańska, oraz Michałka – mieszkańca Trójmiasta. Taki rozkład uczestników buswyprawy spowodował, że tym razem otrzymałem miejsce siedzące w drugim rzędzie, od okna, za kierowcą, obok naszej rodzynki – Zuzi.
Do pierwszego popasu, który zazwyczaj ma miejsce na drugim Orlenie za bramkami autostrady A 4, ustalaliśmy swoją binarność, żeby jaj albo jajników nie było, bo mieliśmy spędzić ze sobą prawie dwadzieścia godzin. Zdążyłem też przekazać najświeższą informację Rady Języka Polskiego, czy jak tam się ten organ nazywa, że słowo murzyn zostało uznane za nieobraźliwe i można było stawać na jedzenie, nawet zjeść pysznego murzynka, jeśli by tylko był serwowany. Kto miał ochotę na śniadanie, ten oddał się konsumpcji, kto nie miał, zadowalał się kawą. A kaw, omyłkowo, dostaliśmy jedną więcej i nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby po trzech dniach nie okazało się, że był to znak, co będzie nas czekało w sobotę. Bo w sobotę, to już będą super jajca, co powiązałem podczas powrotu z sobotniej sztuki. Ale o tym za momencik.
Dalsza część trasy minęła nam niezwykle uroczo, bo raz, że Mareczek podłączył odtwarzacz dvd z monitorem pokładowym, i dzięki temu mogliśmy zanurzyć się w jakiejś niesamowitej kupie filmów, jeden z Arnoldem Czarnym Murzynem, który zadzierał z szatanem, a drugi z Nicolasem Kejdżem, w roli sanitariusza. Obydwie pozycje były niesamowicie żenujące, co na tak długiej trasie jest wspaniałym testem, ile żenady można przyjąć do swojego wnętrza i nie zasnąć w trakcie. Dwa, co było ciekawsze, bo rozpracowaliśmy palinkę tokajową, którą zakupiłem w winnicy Rakoczego w Tokaju. Tutaj wszystko się zgadzało i jeszcze dna nie dostrzegliśmy w butelce, kiedy znaleźliśmy się w Gdańsku, w 100czni.
Okoliczności do koncertowania były niezwykle interesujące, bo wszystko działo się na terenie przylegającym do historycznej Stoczni Gdańskiej, w której miejsce miały wydarzenia, które odmieniły los polskiej ziemi. Koncert przewidziany był na przestrzeni otwartej, co nie dawało wirusowi żadnych szans na zaistnienie i pozyskanie nowych nosicieli. Zanim odbyliśmy próbę dźwięku, dokonaliśmy stosunkowo udanej konsumpcji obiadowej, którą przewidział dla nas miejscowy organizator. Mogliśmy wybierać i przebierać w budkach z jedzeniem, które stały niedaleko miejsca koncertowania. Podczas próby nadeszło delikatne załamanie pogodowe, co dla nas, przybyszy z okolic trzydzieści celsjuszy na plusie, stanowiło małe zaskoczenie, i wymogło nawet wizytę Zuzi w pobliskiej galerii, w celu docieplenia się. Pozostała część ekipy, albo rozeszła się po terenie 100czni, albo udała do garderoby, gdzie prowadzona była, wspólnie z gośćmi – głównie zawodników Zgniłości, konsumpcja whiskey, zagryzanej falafelem, macą, warzywami i innymi takimi tam. Korzystając z chwili wolnego oddałem się jeszcze przyjemności obejrzenia zawodów o Ligę Mistrzów pomiędzy Legią z Warszawy i Omonią z Nikozji. Szczęśliwie przypadło mi w zaszczycie obejrzenie jedynie pierwszych trzydziestu pięciu minut, dzięki temu ominął mnie późniejszy blamaż naszego mistrza.
Koncert rozpoczęliśmy punktualnie. Frekwencja nie była powalająca, ale Covid 19 i pogoda zredukowały plany niejednego fana muzyki, nie pierwszy i nie ostatni raz. Zanim z głośników popłynęły pierwsze dźwięki, niezwykle arogancki i bezczelny zapowiadający wprowadził słuchaczy w odpowiedni nastrój, podczas którego oznajmił trójmiejskim fanom, że skoro on już tu jest, to znaczy, że jest też sklepik z płytami i innymi, i lepiej, żeby kasy nie przepili tylko korzystali z okazji.Sam występ, w niezwykłych okolicznościach, na tle pięknie oświetlonych żurawi Stoczni Gdańskiej był znakomity. Po zespole nie było widać trudów podróży i wszystkie dźwięki zgadzały się prawie co do joty, jeśli tak można powiedzieć. Co klasa to klasa, jakby powiedział wyedukowany znawca muzyki rockowej. Po wszystkim wydzwoniłem Remika, naszego kierowcę, którego zadaniem była szybka regeneracja przed nocnym powrotem do Krakowa. Żal mi go było, jak i wszystkich którzy wracać mieli, ale przedkoncertowe apele do publiki, których owocem była fajna sprzedaż w sklepiku, poprawiła mi humor, a portfelowi objętość. Wyprawę na drugi koniec krainy, dzięki swojej bezczelności, bo kto jak nie ja mógł być zapowiadaczem, uznałem więc za bardzo udaną.
Po wszystkim szybko i sprawnie zapakowaliśmy się do busa, artyści pożegnali gości i publiczność, i ruszyliśmy w dół mapy. A droga była daleka i najeżona problemami, które co rusz napotykał Remik. Pasażerowie mu się posnęli jak niemowlęta po karmieniu, a on, biedaczyna, musiał zmagać się a to z ulewą, porywistym wiatrem, ciężkim, lata już budowanym odcinkiem Piotrków – Łódź, czy nawet awarią wycieraczek, które uległy zawieszeniu przy rzęsistych opadach wody z nieba. Pomimo tych trudności przesuwaliśmy się sukcesywnie ku rodzinnym stronom. A im bliżej było domów, tym więcej osób budziło się ze snu, poza kierowcą, który zaczynał odpadać. Szczęśliwie wykonane ze dwa mikrocykle senne, po kilkanaście minut każdy, stawiały go na nogi i przed ósmą rano wylądowaliśmy z Poetą na ulicy Dietla.A mieliśmy we wcześniejszych planach, właśnie o tej porze wychodzić ze Spatifu w Sopocie. Ale co zrobisz, jak szara codzienność koryguje ci plany i marzenia? Nic. Więc poszliśmy po Bunię (pies Marcina, a nawet suka, marki boks) i odprowadziliśmy mnie do pracy. W pracy miałem siedemnaście kryzysów, ale dociągnąłem z kawy pomocą do godziny 17:10, na oparach lajwu i z opuchniętymi kostkami, które w taki sposób zareagowały na przebywanie trzydzieści godzin na samym dole ciała. Marzenie miałem tylko jedno: odespać. Ale jak to zrobić, skoro jest pucharowy czwartek i na dodatek gra drużyna z Cracova? Padłem po drugim meczu, około godziny 22:06.
Po piątkowej wariacji na tematy optyczne w pracy, w sobotnie bardzo rano, ruszyliśmy znowu na północ. Tym razem w okolice Aleksandrowa Kujawskiego i Ciechocinka, bo tam zespół Świetliki został zaproszony na X edycję Festiwalu Parzybrody. Wyjazd musiał odbyć się o jutrzence, ponieważ na godzinę trzynastą zarządzono nam próbę. Muszę się tez przyznać, że o piczy włos nie położyłem wyprawy, bo jakoś bezmyślnie odwołałem dzień wcześniej noclegi u kolegów z Karrota. Szczęśliwie kilka chwil po tej decyzji, przyszedł poeta i mnie naprostował. Mogłem więc jechać z podniesioną głową. Co prawda na miejscu w trzecim szeregu, bo jako za głośno mówiący, zostałem przesadzony na tyły, co okazało się zbawienne dla moich długich nóg, ponieważ nowe miejsce okazało się posiadać największą przestrzeń na poziomie zero.
Droga minęła nam spokojnie, z tradycyjnym popasem na drugim Orlenie za bramkami. Ale. Im bliżej byliśmy koncertowego miejsca, tym wpadaliśmy w coraz większe osłupienie. W najbliższej odległości festiwalu, drogi asfaltowe zamieniły się w leśne dukty. Okolica była praktycznie niezasiedlona, więc zaczynaliśmy się zastanawiać czy coś nie pomyliliśmy. Ale nie. Wszystko się zgadzało, kiedy wylądowaliśmy na polanie, może i pastwisku, bo zwierzęce odchody znaczyły teren dość gęsto. Scena i całe zaplecze festiwalowe wprowadziło nas w osłupienie i byliśmy nawet gotowi wiać w te pędy z powrotem. Tym bardziej, że scena była już zajęta w dwóch trzecich przez Kapelę ze wsi Warszawa, która miała próbę przed nami. A oni przecież są sprzętowymi minimalistami. Na szczęście przed pojęciem próby ucieczki, odbiliśmy jadącego z nami siedmioletniego Ballantinesa, i po kilku łykach zaczęło nam się nawet podobać. Do tego Marek, perkusista zespołu Świetliki, widząc małowymiarową scenę, zaproponował ze swojej strony wystawienie minimalistycznego zestawu do nabijania rytmu. Na próbie wszystko się zgodziło, więc mogliśmy ruszyć do hotelu, żeby dokonać regeneracji.
Niestety składu nie udało nam się skompletować, bo nasz wokalista, który u Parzybrody miał też spotkanie autorskie jako poeta, postanowił zostać. Przyszło mu to tym łatwiej, że na terenie pojawili się pierwsi fani i koledzy pisarze z Wojtkiem Brzoską i Piotrem Pawłowskim na dumnym czele. Z pewną dozą ryzyka, ruszyliśmy więc sami. Odsypiać.Przed hotelem zaczęło się niby niewinnie, bo chodzący w samych spodenkach, bosy, wielki chłop, bez koszuli, straszący tatuażami i oczywiście pijany, został przez nas potraktowany jako niewinne zjawisko, którym nie ma co sobie zawracać głowy. Do czasu.
Po pięciu minutach spotkaliśmy się w hotelowej restauracji. Głodni, spragnieni i umęczeni. Pierwszy był Remik, który zamówił sobie średnią pizzę cztery sery. Za nim przyczłapał bosostopy nieodziany i wziął sobie mega pizzę. Cztery sery. Z dostawą do pokoju, która okazała się niemożliwa, z braku rąk do pracy w restauracji. Bosy poprosił więc o sygnał jak pizza będzie gotowa i postanowił po nią przyjść osobiście. Po nim przy ladzie pojawiłem się ja, Zuzia, doktor, Jacek i obcy chłop. Na taką ilość osób zamawiających nie był gotowy system spanikowanej dziewczyny, która zamówienia przyjmowała. Panika jaka nastąpiła była rzadko spotykana u pracownika na takiej pozycji. Ale dzięki naszemu wsparciu i pomocy, zamówienia się przyjmowały i były opłacane natychmiast. Kiedy swoje trzy grosze do zamówień dokładali Marek i państwo Radziszewscy, za ladą pojawiło się wsparcie pracownicy odpowiedzialnej za rejestrowanie hotelowych klientów. Wydawało się, że sytuacja została opanowana. Ale gdzie tam. Rozpoczęło się wydawanie.Najpierw, chuj wie skąd, przyczłapał nagus i w tym momencie na ladzie pojawiła się pizza. Oczywiście cztery sery. Tylko, że w wersji średniej. Na co klient się zjeżył, bo zamawiał wielką, a ta którą mu dawano wielką nie była. Ale chyba głód zwyciężył zdrowy rozsądek i bosy golas zabrał co dostał i mrucząc pod nosem zniknął w hotelowym holu. Kiedy on zniknął, na ladzie wylądowała pizza. Cztery sery. Wielka jak koło młyńskie. Po kilku sekundach kelnerka ruszyła do Remika, który na widok pizzy zbladł i powiedział, że on takiej dużej to nie zje, i że on takiej nie zamawiał raczej. Ale żeby nie odkręcać zakręconego i to z pijanym, zarządziliśmy, żeby placek pozostał i niech Remik go je. Remik jeszcze nie dokonał pierwszego ugryzu, kiedy do naszego stolika dostarczono żurek, którego notabene, nikt nie zamawiał. No dobra. Remik niby zamawiał, ale zamówienie odwołał, a że nie miał paragonu, to nie wiedział, czy za niego zapłacił czy nie. Tego było już za wiele i za żurek zabrałem się osobiście, no bo skoro był, a nie było chętnego, napięcie się podnosiło, i nie było opcji, że żurek ma być niczyj, żarłem go z lekką wściekłością, ale i z dużym apetytem, bo zgłodniałem po whiskey, a żurek był znakomity. Kolejne posiłki donoszono nam do stołu sprawnie, i co najważniejsze w zgodzie z tym co zamawiane było. Szybo, wreszcie sprawnie i smacznie. I nawet Jacek dostał zamawianą colę jak już skończył jeść.
Po skonsumowaniu swojego udałem się na zewnątrz sali restauracyjnej, do ogródka, zapalić. I jak sobie popalałem, wzrok mój przykuł siedzący przy stoliku obok dziad, który zamawiał, jakoś pomiędzy nami, swój posiłek. Zapytałem go więc grzecznie, czy czasem na coś nie czeka. Czekał na żurek. Poprosiłem go więc o chwilę cierpliwości, udałem się do obsługującej salę dziewczyny, zapłaciłem za zjedzony żurek i kazałem go zanieść do ogródka, bo klient się wścieka, że mu żurku nie donoszą od trzydziestu minut. Zakręcona dziewczyna dalej miała problem z połapaniem co ja do niej nawijam, ale chyba system zaczął coś kumać i w spokoju sumienia uciekłem spać.Spanie, jeśli masz na nie trzy i pół godziny, nigdy nie będzie spaniem solidnym, a raczej nerwową drzemką. A jak jeszcze masz kilkanaście kuponów na STS puszczonych, a twoje wygrać albo nie wygrać właśnie trwa, to wicie rozumicie. Odpaliłem więc na telefonie polską ligę i patrzyłem. A jak patrzyłem to zgłodniałem, choć dopiero co jadłem, i poleciałem w przerwie meczu po dwa hamburgery, colę i frytki. Po takim dopchaniu się papu, byłem gotowy przenosić góry.Na polanę koncertową ruszyliśmy przed dziewiętnastą, na dwie osobówki, bo Remik miał spać. Zanim jednak ruszyliśmy, doktor opowiedział mi, że dzień dla nagusa nie skończył się pomyślnie, bo właściciel hotelu i dwóch ochroniarzy spuścili bosostopcowi wpierdol klasyczny, w stosunku trzy do jednego. Faktycznie coś było na rzeczy, bo stojący obok nas policjanci, coś nerwowo wyjaśniali. Ale już bez nas, bo my pojechaliśmy grać na świeżym powietrzu.
Kiedy już byliśmy blisko festiwalu, spory odcinek drogi był obstawiony samochodami. Alleluja! Nie będziemy grać do księżyca, pewnie przebiegło przez myśl nie jednemu i jednej. Frekfa na polanie była zadowalająca, tak jak zadowalający był stan naszego lidera słowa śpiewanego i melodeklamowanego. Do tego radość jaka wystąpiła na jego organizmie, w podzięce za spędzony na łonie natury i poezji czas, kazała mieć nadzieję na super sztukę.I tak było. Od samego początku. Pierwszy kawałek, Złe misie, zagrany wespół z zaprzyjaźnionym z Poeto-Wokalistą trębaczem, który to utwór przeszedł płynnie z improwizacji do wersji znanej z płyty i trwał dobre kilka minut dłużej, porwał wszystkich. A szczególnie kolegę poetę Majora Brzoskę, który kult Marcina Świetlickiego ma wypisany na twarzy przy każdym spotkaniu z nim i jego sztuką.
Godzinny set z okrojoną do minimum perkusją, przeminął jak poranna rosa na koncertowej łące. Jeszcze tylko Remik musiał przebić się wśród słuchaczy na tyły sceny, żebyśmy sprawnie zapakowali co nasze i można było pędzić dobrze znaną nam trasą ku Krakowowi. Z krótkimi przerwami na posiłek, papierosy i poranną kawę, zameldowaliśmy się na sali prób w okolicach godziny piątej rano. Całe szczęście była już niedziela, więc dzień niby wolny. Od pracy ale nie od innych obowiązków życiowych. A tych, jak to w życiu nikomu nie brakuje. Zwłaszcza przy tak napiętym grafiku jaki mieliśmy w ostatnich dniach. Teraz zapowiada się jednak marazm koncertowy, bo w czasach pandemii trudno zrobić coś rozsądnego. A i strach wśród słuchaczy panuje przeogromny, a to przecież oni są sponsorami koncertów, i bez nich nic udać się nie może.
W takim razie do zoo w listopadzie, na przełożonym koncercie w krakowskim Kwadracie. Jeśli Covid pozwoli. Jeśli…