Z Łodzią bywało różnie. Kiedyś lubiłem tam jeździć bo ludzie byli cudowni, ale warunki takie sobie. Teraz to zależy z kim jechałem. Ze Świetlikami, czy Zgniłością – powyższy wariant się zachował, czemu upust dałem w jednym z opowiadań, za co wpisano mnie na listę „Łódzki nienawistnik” i obiecano, że odznaczki „ Wielki Przyjaciel Miasta Łodzi” to nawet z psiej kupy nie dostanę. A przecież chciałem tylko oddać realia tego co widziałem. Broniła mnie jak lwica Żaneta z klubu „TU”, oraz część jej znajomych, i pewnie temu wycofano zlecenie na obicie mi ryja, jak będę następnym razem na Piotrkowskiej. Ale ponieważ ten raz miał nastąpić teraz, w niedzielę ósmego listopada, to dopiero miałem doświadczyć tego, co się ma wydarzyć. Na wszelki wypadek ogłosiłem na fejsbuku, że nigdzie nie jadę bo nie, żeby ewentualnych antagonistów oszukać.
I się zaczęło. Najpierw zadzwonił Pewu, bo mu moja osoba dopinała skład ochroniarski, a mój brak powodował wyłom w strukturze organizacyjnej kult ochroniarskiej ekipy. Potem dostałem wiadomości, tak zwane priwy na mesendżera, od kolegów z bramki, Kult Turystów i młodych dziewic z miasta Łodzi, które śledziły moje strony od kiedy skończyłem czterdzieści siedem lat, bo od tego dnia, według ich widzimisię, wchodziłem w wiek osoby „kultowej”. Tym pierwszym odpowiedziałem, że to tylko taki wybieg w celu oszukania wroga, a ostatnim, że mam od dwóch lat straszne problemy z własną binarnością i raz jestem Mister Men, a raz Misis Łomen. Status „kultowy” został mi więc, na utajnionym zebraniu dziewic z Łodzi, odebrany jednogłośnie i zostałem wciągnięty na międzynarodową listę „Zjebów nie do odzysku”. Może to i dobrze?
Wyprawy z Kultem, który został od kilku lat ulokowany w hotelu Paris Hilton, zmienił sytuację o sto trzydzieści sześć stopni. Warunki lokalowo koncertowe były światowe, wiadomo Paris umi, ale ludzi, w tym przypadku organizatorów, nigdy nie widziałem. Zakładam, że to sama panna Hiltonówna organizuje, telefonicznie albo li tylko przez mejla. Może kiedyś się dowiem, jak jest naprawdę i oczywiście to opiszę kwieciście i soczyście oraz obrazkowo.
Innym czynnikiem niezwykle istotnym w ostatnich latach, był czynnik kolejowy, który połączył Kraków oraz Łódź cudowną drogą torową, dzięki której w obydwie strony przemieszczałem się niczym błyskawica, jeśli mogę tego sformułowania użyć, bo nie chciałbym kłopotów. Wiecie. Marsze, błyskawice i prawo do znaku. Aż tyle kasy nie mam, żeby z lampartem się kopać. Ruszyć miałem rano, bo Ania Ania chciała się spotkać przed koncertem i obgadać temat pojechania na Kazika do Wichrowego Wzgórza. A ponieważ wspominałem, że może być miejsce koło mnie w busie techniki, koleżanka postanowiła złapać się z przygodą za barki. W czym, z nieukrywaną radością mogłem jej pomóc.
Żeby wyssać z Hiltona wszystko co tylko się uda, pojechałem pociągiem o dziewiątej trzynaście rano. Ponieważ była to niedziela, skład był niemal pusty, więc postanowiłem sobie pospać. Po dziesiątej obudził mnie pierwszy dźwięk z komórki, a nadał go Whats App. Didula pisał: „ Co tam brachu? Kupony poszły? U mnie już szesnaście w koszu”. Odpisałem: „ Poszło. A jak?! Też kiszka. Ale na dziś mam pewniaki! Jak zawsze! Przegrywające J” i dodałem „ Lecę na Uć”. „Czekam na foty, jak zawsze!” „Będą! I może fragment koncertu? Madryt?” „ Brachu! Czekam”. Jeszcze głowy nie zdążyłem oprzeć o oparcie fotela pociągowego, kiedy zagrał fragment utworu Lao Che „ Dżin”, z którego zrobiłem powiadomienie dla esemesów. „Odbiór jak zwykle? Jeżyk też będzie o tej godzinie” – pisał Marcin Jach vel Small 77, mój serdeczny łódzki przyjaciel z czasów Kult Forum. „ A jak najchętniej” – odpisałem, bo to oznaczało przycięcie kosztów, ewentualnie skrócenie tułaczki miejscowymi środkami komunikacji miejskiej.
Na stacji Widzew Łódź byłem punktualnie dwie minuty przed czasem, czyli dziewięć minut przed dwunastą. Koledzy już czekali przed dworcem. Jeżyka nie poznałem, bo Barber przerobił mu brodę jakoś tak dziwnie, inaczej, nie do opisania dla posiadacza tak ubogiego warsztatu jak ja. Ale kto był ten wie o co kaman. Ruszyliśmy sprawnie i po kilu chwilach, na wysokości stadionu Widzewa, stanęliśmy w dużym korku.
– Pewnie znowu protesty – zawyrokował basista zespołu Kult.
– Dziwne, bo były planowane, ale na późne popołudnie – odpowiedział Marcin.
– Spokojnie. Mamy raczej czas – odparłem trochę nerwowo, bo już widziałem się w basenie na dwunastym piętrze Hiltona.
Wlekliśmy się trzy na godzinę, i kiedy dojechaliśmy do przeszkody – ocipiałem, jeśli tak można o mnie, facecie, powiedzieć.
– Przeciez to Esu! Stań! – zażądałem i wypadłem z auta jak pocisk z kałasznikowa, czyli bardzo szybko.
– Esu! Wariacie, a co ty kurwa odpierdalasz? – powiedziałem piękną polszczyzną, stojąc obok kolegi, który szedł ulicą na kolanach. – Czy cię popierdoliło dokumentnie?
Bartek się zdziwił, popatrzył na mnie jak na kosmitę i zapytał:
– A ty tu skąd?
– No właśnie przyjechałem i kolega Small nas zabiera, znaczy mnie i Jeżyka do hotelu. Ale co ty tu odstawiasz?
– A dobra. Już może być. – wstał, otrzepał kolana i zapytał – Zabiorę się z wami? W aucie ci wszystko wyjaśnię.
Takiego Bartka nie znałem. Żeby w Łodzi na kolanach po ulicy? Nawet jakbym pisał zmyślone opowiadania, to bym takiego czegoś nie wymyślił.
W aucie zapanowała cisza. Marcin patrzył na Jeżyka wielkimi jak koła młyńskie oczyma. Jeżykowi ze zdziwienia broda podniosła się w poprzek.
– Chłopaki! Kurwa, spokojnie. Spełniam tylko swoją obietnicę.
– Jaką kurwa obietnicę? Leziesz na kolanach przez miasto, robisz korki i mówisz o jakiejś obietnicy?! Robisz wstyd Kult Ochronie. A jak cię ktoś rozpozna i Kultem połączy?
– Tata. Zrozum. Jak byłem w tym szpitalu w Płucku…
– Pucku! Kurwa w Pucku! – nie wytrzymałem, bo dla Esa Niepołomice to Połomia, Szarów to coś tam, ale żeby Puck był Płuckiem?
– No mówię , że w Pułtucku. To właśnie wtedy sobie obiecałem, że jak nie złamię nogi w koncertach nad morzem, to do Łodzi pójdę na kolanach. Ale jak sobie na spokoju pomyślałem ile musiałbym iść, to skróciłem postanowienie, i obiecałem sobie, że polezę od dworca do hotelu! Tata, patrz! – i podwinął nogawki, a na kolanach miał siatkarskie nakolanniki podrasowane grubą blachą.
– Ja pierdolę. Jedźmy. Musze się napić. – odparłem zrezygnowany kosmosem w którym się znalazłem.
– Napić? Tata to pij! – powiedział Esu i wyjął litrowego Jaśka Wędrowniczka, czym pokonał mój wkurw ostatecznie.
– To ja też chcę – powiedzieli równocześnie Ireneusz i Marcin, który też musiał strzelić malutką krztynkę napoju, żeby nas dowieźć.
Pod hotelem było pusto i cicho, do momentu kiedy zza przed hotelowej rzeźby wychyliła się Ania Ania a Small 77 odjechał z piskiem opon, bo mu w głowie z wrażenia już szumiało mocno.
– Dzień dobry panom!
– Dzień dobry! Dzłeń dobły! – każdy odpowiedział tak jak umiał po upiciu z butelki, więc ja już lekko bełkotałem. – Chołdź z nami na pokoje!
– Nie, mam coś do załatwienia na mieście. Musze odwiedzić siostrę cioteczną brata siostry z czwartego małżeństwa babci mojej mamy ze strony wujka Janusza spod Szczecina. Przyszłam tylko się przypomnieć Goomi, w sprawie przejazdu jutro do Wichrowego Wzgórza.
– Wszystko załatwię! Nic się nie martw. Pojedziesz z nami na bank. Instrukcje podam po koncercie.
– Świetnie, to do zobaczenia. Wszystkim. – pożegnała nas Ania Ania i zniknęła jak konfitura.
W wejściu do hotelu stał chłop w uniformie boja hotelowego i mierzył wchodzącym temperaturę. Oczywiście jeśli mieli wcześniej zarezerwowany pokój. A my mieliśmy, więc weszliśmy jak do siebie. Zza kontuaru przywitała nas odpowiednio zamaseczkowana pani, która nawet zza maseczki wyglądała ładnie, co spowodowało u Jeżyka przyspieszona reakcję, i pomimo tego, że wchodził ostatni, bo mu bas utknął w drzwiach obrotowych, wyprzedził mnie i Bartka, stanął u lady i się przedstawił:
– Dzień dobry. Jestem Jeżyna. Jeżyna ze Szczecina – po czym zaśmiał się zza przyłbicy i spojrzał na nas.
– Daria. Rejon Warmia! – wypaliła w rewanżu dziewczyna, po czym wstała i okazała się wyższa od kolegi basisty o dwie głowy. Albo i trzy, bo Jeżyk stał na palcach.
– A to ja żartowałem – odpowiedział zaskoczony kolega – Wereński, Gumułka i ten, no, Bartek. Jesteśmy z zespołu Kult i mamy tu rezerwację.
– A tak. Dowodziki poproszę. Zespół już się zameldował. Została dla panów jedna jedynka i dwójka.
– To ja poproszę jedynkę – dokonał podziału Irek a Bartek kaszlnął, w tym dokładnie momencie, tak siarczyście, że wiszący na ścianie portret Joe Bidena obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, zakołysał, a walczący o stołek prezydenta USA człowiek, czy raczej jego głowa, zawisł lub zawisła do góry nogami.
– A ja w jedynce widziałabym tego pana kaszlącego. Wygląda niewyraźnie. Powinien dokonać samooizolacyjności.
– No nie wiem, to ja jestem muzykiem w tej trójce.
– Naprawdę? Nigdy bym nie zgadła – powiedziała i popatrzyła głęboko w oczy. Moje.
– Dobra, pani da. Mogę spać z Górnim.
– Proszę. Pokój z łożem małżeńskim i przykrótką kołdrą. – Jeżyk zbaraniał, a mnie wryło, bo nie lubiłem jak mi stopy spod kołdry wystawały – Ale nie dla pana ta przykrótkość, panie Ireneuszu.
Po czym obróciła się, pochyliła po kartę, a przykrótka bluzeczka odsłoniła tatuaż w tali na części pleców, które zaraz, na granicy męskiej wyobraźni przechodzą w pupę: „Hip Hop ulicy. Warmia Gang”. Wcięło mi maseczkę w usta i zabełkotałem:
– Lape kwile ulotne jak uflotka, lape kwile ulotne jak focka… – z repertuaru tych takich jedynych hiphopowców co znam, ale właśnie ich nazwy zapomniałem.
Dziewczę obróciło się energicznie na obcasie i nad głową Jeżyka podało mi kartę do pokoju.
– Pański pokój, panie Górnik. Lubi pan fedrować? Może jak tatuś uśnie…
Jeżykowi pudło z basem wypadło z rąk, przyłbica zaparowała złością, a instrument lecąc niczym pocisk u Tarantino, w spowolnieniu, na sam koniec przygniótł mi stopę dokładnie w miejscu, gdzie paznokieć wrasta mi w paluch.
– O kulwa! A ła! – wyrwało mi się z bólu, pannie recepcjonistce zaczerwieniły się lica i mi pomachała współczująco, a Irek dał mi kuksańca i rozkazał:
– Bierz graty i do pokoju! Już!
Jechaliśmy windą milcząc i nie czekając nawet na Esa, który pokasływał pewnie po tym chodzeniu na kolanach. W końcu nakolanniki mu zmokły jak szmata do mycia podłogi. Na szóstym piętrze odnaleźliśmy swój pokój, na którego drzwiach wejściowych ktoś wulgarnie przylepił wielką kartkę, na której napisano: „ Trzekamy na Swiming Polu – Kult ekipa”
– Pa, któryś się języków obcych uczy – Jeżynie już przechodziło i wracał na swój najlepszy poziom.
– Nieźle. Pisownia kiepska, ale przekaz jasny! Rozumiem, idziemy?
– Oczywiście. Powinieneś się wykąpać, bo wiesz, troszkę cię czuć.
– Pewnie feromony – zablefowałem, nie chcąc się przyznawać się, że ostatni raz kąpałem się w Koszalinie, w morzu, tydzień temu. Jak się odkopałem w sobotni poranek na plaży, zakopany po szyję.
Szybko się ogarnęliśmy, wskoczyliśmy w szlafroki hotelowe, założyliśmy kąpielówki, jednorazowe paputki, wziąłem oponę od ursusa C 330 i ręczną pompkę. Jeż założył fajne motylki na bicepsy i ruszyliśmy na basen, który w czasach pandemii nie działał, ale został nam tym razem otwarty, w ramach przeprosin za zeszłoroczne zamknięcie. Na dwunastym piętrze nas zamurowało. Po korytarzu niósł się smród przypalonej kaszanki, a im bliżej byliśmy basenu, tym bardzie piekły nas oczy od dymu.
– A co tu się odjanie… – wrzasnąłem po otwarciu drzwi i stanąłem jak wryty.
Na sali basenowej trwał regularny piknik. Darek zalewał grilla wodą z basenu, bo Wafel podlał za dużo ropy na rozpałkę, Ważniak z Wojtkiem nanieśli żelastwa z siłowni i na drewnianej ławeczce pobijali swoje osiągi, pozostali leżeli, pływali, spali, porozrzucani na całej powierzchni pomieszczenia.
– Goomi! – ryknął subtelnie Przystojny Roman na mój widok – jutro, rozumiem, mnie słyszysz na Wichrowym?
– Się rozumuje men! Miejsce będzie w busiku, dla mnie i koleżanki, jak sygnalizowałem?
– Będzie, będzie! U mnie na kolanach! – powiedział Roman i spojrzał na mnie wielkimi oczyma, aż mnie zmroziło – Żartuję byku! Kiszki? Ochrona grilluje. Najlepsza kiszka od papy Franciszka!
– Z radością! – krzyknąłem już w trakcie skoku do basenu w wielką dętką od traktora, którą napompowałem szybko w windzie.
Zabawa była przednia. Relaks odbywał się pełną gębą i nawet spore zadymienie nam za bardzo nie przeszkadzało. Jedynie wybijające jakimiś fekaliami dżakuzi psuło trochę nastrój, ale ktoś, chyba Kajetan, obłożył je ręcznikami, a że nie przelewało do basenu, to nie zwracaliśmy na to uwagi. W tej rozkoszy zapomnieliśmy o bożym świecie. Dopiero na stanowcze:
– Panowie! A próba? – menadżera, który wtargnął w pełnym antykowidowym rynsztunku na basen, przypomniała nam po co tu jesteśmy, a szczególnie zespół i technika.
– Kiszki? – próbował załagodzić sprawę Guma.
– Nie. Jadłem potrawkę krabowoośmiorniczą. Po kiszce mnie mdli. Krew… Fuj – Piotrka aż skręciło – Macie dziesięć minut. W tym czasie technika i muzycy meldują się na sali. Kazik już jest i sobie z wami porozmawia.
Na te słowa towarzystwo ruszyło jak na wyścigi. Morawka założył opaskę nie na to oko co trzeba i wpadł z grillem do basenu. I z kiszką. Mariusz, który pół godziny wcześniej sprawdzał czas i mówił:
– Jeszcze godzina.
poślizgnął się tuptając z saksofonem i saksofon wpadł mu do zbiornika. Na szczęście Morawka wychodząc, wyjął saksofon w którym jedna kiszka straciła osłonkę i zapaskudziła wnętrze. Pozostali bez przygód biegli przed siebie. Poza ochroną, która została po minucie samotna niczym bezbronny zuczek pośrodku przygnębiającej ciszy.
– Jebać. – rzucił Wafel – spadamy odpoczywać.
I tak zrobiliśmy, opuszczając basen tuż przed uruchomieniem się zraszaczy przeciwpożarowych.
Nakaszankowany i napływany spałem do samego koncertu, którego start przewidziano na godzinę dziewiętnastą. Pół przed, ubrałem się w drelich Kult Ochroniarza i ruszyłem do garderoby. Publika już wchodziła, migali mi kolejni Kult Turyści: Ptaku – który zastrzegał się, że ma dość pomarańczowej i odpuszcza Łódź, Polski przybyły z Wielkiej Brytanii tydzień wcześniej, żeby zorganizować Koszalin, rodzina doktora Przemysława, która rozpoczęła przejazd na Wichrowe z zahaczeniem o Łódź, rodzina Smalli w komplecie, i inni. Byłem pierwszy, nie licząc techniki. Zdążyłem jeszcze wysłać wiadomość do Ani Ani, że startujemy o dziewiątej rano i poszedłem się pokręcić po sali, sprawdzić stan barierek i takie tam techniczne sprawy . Na kwadrans przed sztuką zawołał mnie Piękny Roman.
– Goomi, brachu, weź no mi ten basik na jutrzejszą sztukę przez Jeżyka przywieziony zawlec do wozu. Masz tu kluczyki. Połóż na ostatnich siedzeniach i przykryj kocem. Da się?
– Się wie! Co by nie dało! – odpowiedziałem pewnie – a busik to gdzie stoi przyjacielu?
– Jak wyjdziesz przed hotel, w lewo, potem do końca, tą ciemną uliczką, i tam stoi przyczajony tygrys i ukryty smok!
– To pędzę bo zaraz robota! Krzysiu nie śpimy! – krzyknąłem budząc Krisa co się częstochowa, bo lubi podrzemać.
Przebiłem się przez nieliczny tłum, bo tak koncerty pandemiczne mają. Wpadłem na hotelowy hol, do głównego wejścia, potem według wskazówek chłopaków. Zamek otworzyłem z pilota za dwunastym razem, dopiero przed samym pojazdem. Wlazłem do środka, a że było chłodno postanowiłem zamknąć drzwi, żeby mnie nie przewiało. I w tym samym momencie, jak zatrzaskiwałem drzwi z ręki wyleciały mi kluczyki i pilot, a drzwi po zatrzaśnięciu uzbroiły zamek. Zachowałem spokój w pierwszej fazie dramatu i umościłem gitarę na wskazanym przez Romka miejscu, po czym próbowałem się wydostać z pojazdu, tylko, że nic nie działało. Wszystko było martwe, a kluczyki pilot leżały obok auta, tak zaparkowanego, że nie było szans na to, żeby ktoś koło niego przeszedł wcześniej niż na wiosnę. Chciałem złapać za telefon, ale nigdzie go nie było, bo być nie mogło. Został we flejersie, w szatni. Pozostało mi czekać na tej pastwie losu, do momentu, aż zaczną mnie szukać. I odnajdą. Byle szybko, bo zaczynałem w tych swoich galotkach do kolan i samej koszulce lekko marznąć.
Czas leciał nieubłaganie, a pomocy z nikąd nie było. Z zimna ukradłem gitarze koc i trzęsąc się jak galareta wieprzowa z kurcząt, wystarszony usnąłem. A w prognozach zapowiadano tej listopadowej jesieni kalimę. I była, tylko od Radomia na południe. A Łodź to Łódź i leży na północy Radomia. Sen miałem nerwowy i rwany. Ludzie spadali koło mnie, pomimo moich najszczerszych chęci ich złapania. To chyba powodowały błyskawice, które rzucał mi prosto w oczy nasz świetlik. Kiedy zobaczyłem lecący w moją stronę kluczem, szwadron Kult Turystów, zacząłem się drzeć najgłośniej jak umiałem, a w mózgu usłyszałem coś jakby walenie. Ale nie te wodne stworki, tylko takie walenie w coś. Poderwałem się obudzony na baczność, łbem przywaliłem w sufit, bo w busie takie jak ja wielkoludy prosto nie staną, zobaczyłem gwiazdy, gromadę gwiazd, a w niej, w centralnym punkcie twarz Janka Staszewskiego.
– Ratunku! Jasiu! Ratunku, pomocy! Jasiula! Tam leżą kluczyki, otwórz mnie! Uwolnij! Błagam.
Jasiu chwilę przetwarzał mój krzyk, po czym schylił się, podniósł kluczyki i otworzył zamek jednym płynnym kliknięciem w pilot.
– Goomi. Masz fajki? – zapytał jakby nic się nie stało.
– Mam. Masz, musze lecieć, koncert…
– Spoko ziom. Już się skończył, będziemy się pakować na jutro. Podjedziesz pod salę?
Wryło mnie w łódzki grunt po kostki. Przepadła mi druga sztuka na trasie. Co za rok, co za sezon pomarańczowy przeklęty. Odpaliłem busa i ostrożnie podjechałem pod bramę załadunkową, przy której technika gromadziła sprzęt.
– O! Goomi! Jakiś ty błyskawiczny! – powiedział Krzyś i jakby nic się nie stało, otwarł tylne wrota pojazdu.
– Brachu! Gitara umoszczona? – uśmiechnięty jak zwykle od ucha do ucha Roman też nic się do mnie nie sapał – Po robocie coś przyjmiemy, po małym piwerku, jak zwykle?
– Umoszczona jak ta lala! Piwko tak, ale małe! Oczywiście, że tak! Tradycja musi być podtrzymywana. – odparłem lekko zdziwiony, bo i kolejny kolega kompletnie nie przejął się moją nieobecnością podczas sztuki.
Pobiegłem więc migusiem do szatni, po kurtkę i telefon.
– A ty co? – Kazik spojrzał na mnie krótko, bo był zajęty wygrzebywanie resztek jedzenia z podgrzewacza.
– A nic. Po kurtkę przyszedłem.
– A koncert udany? Co?
– Mistrzu! Jak zawsze.
– A dlaczego na stabilizację nie przyszedłeś? Guma sam też fajnie, ale w duecie lepiej.
– Aaaa. Bo mnie coś brzuch rozbolał i musiałem do toalety. – zablefowałem, bo i szef zdawał się nie widzieć mojego braku.
– Aha. Jakby coś się działo w kwestii spożywania, to jestem chętny na maluszka. Daj znać! – zakończył i zabrał się do jedzenia wygrzebanych resztek.
Zabrałem kurtkę i odpaliłem telefon. Nikt nie dzwonił i nikt nic nie napisał. Ale jaja. Na schodach z garderoby do sali wpadłem na Wieteskę.
– O! Tomuś. Ty jutro z technikom się zabierasz?
– Tak. I może Bartek i Ania ze Szczecina Ania.
– Aha. To dobrze.
– Musze o coś spytać, na koncercie wszystko ok.? – chciałem uspokoić sumienie.
– Tak. Może za dużo tych błyskawic, ale wiesz, świetlik ma swoją jazdę. No, to idę, do jutra!
– Pa.
Wysłałem esemesa do Barta: „ w którym pokoju pijecie?” „ na schodach, ty masz kartę od pokoju”. Aha. Se znaleźli pakamerę – pomyślałem, kiedy przyszedł kolejny esemes: „ idź dokup wódki bo się kończy”. Poszedłem prosto na schody.
– E, a czemu u nas mamy pić?
– Bo macie dwójkę, a wszyscy jedynki. – powiedział Guma.
– Ale jedynki są tej samej wielkości co dwójki.
– No to bo dwa to więcej niż jeden! – powiedział Wafel – otwieraj pokój Górniku.
W pokoju ustaliliśmy kto jest najmłodszy i znowu Cytryn musiał biec po płyny. W pokoju z minuty na minutę było coraz gwarniej. Morawka, Wojtek, Ważniak, Guma, Daro, Kozi, Wafel, Esu, Kajetan, Krzysio, Roman, Kazik, Cytryn – który biegał trzy razy na stację i donosił napoje, a za trzecim razem też jedzenie. Oraz gospodarze: Ireneusz i japan Tomasz. Z domu zabrałem głośnik, wiec słuchaliśmy sobie muzyki na żądanie. Co komu przyszło na myśl, to puszczałem, całkiem za darmo, a jak wiemy urządzenia się zużywają, wiadomix. Wszystko co dobre zaczęło wygasać około trzeciej nad ranem. Co mieliśmy wypić, wypiliśmy, a zajechany Cytryn uciekł spać po trzecim kursie, w okolicy godziny drugiej. Kiedy wszyscy wyszli, Jeżyna skoczył do toalety, a ja ogarniałem posłanie.
– Jeżynka! Słyszysz? Mamy kurde jedną kołdrę. I to nie za dużą.
– I szostego? – powiedział Irek myjąc zęby – kto sztarszy ten lepszy i kołdra yego. Poszukaj se kosa. Tfu. A coś ty mi za pastę dał? Z piaskiem?
– A taka specjalna. Nowoczesna. Dobra, szukam koca.
Znalazłem. Nawet dwa. Tylko po co? Skoro rano obudziłem się z Jeżynom przyklejonym do moich pleców plecami, pod wspólną acz przykrótką kołdrą.
Teraz czekam na busa na parkingu i przeglądam fejsa. Śniadania nie ma bo w restauracji wszyscy na kwarantannie albo zawirusowani. Jaro Paczkowski pisze, że skończył ciągnąć wąskotorówkę z Kielc na Wichrowe, i czeka od świtu na Kult Turystów, którzy na Kilce ruszyli nocą. Podobno szef Wichrowego dostał jakieś dofinansowanie z Agencji Restrukturyzacji Kolei Wąsko i Wolno Torowych Ziemi Kaliskiej, a ponieważ tory już były, napisał wniosek, z nudów zrekonstruował wagoniki a z Bieszczad ściągnął lokomotywę, no wariat. Cały Jaro! Cieszę się, że już za kilka godzin spotkamy się w Sandomierskiej Toskanii, bo wszędzie dobrze, ale tam wybitnie!