3. Trasa Pomarańczowa Covid 3 30.10.20 Koszalin

O odwołaniu koncertu w Koszalinie dowiedziałem się zaraz po porannym sikaniu, około piątej rano, bo w moim wieku to jest ta pora, żeby trzeba wstać aby nie zmoczyć posłania. Z Facebooka. A pół godziny później byłem już zaproszony przez Kult Turystów do tajemnej grupy ” Koszalin zagra na pomarańczowo”. W opisie stało, że koncert odbędzie się dla jednej czwartej ludności jaka może zmieścić się na sali, czyli dla około trzystu osób, a impreza będzie imprezą religijną pod nazwą „Krew Boga”. Ewentualne straty finansowe miał pokryć Piotrek Polski, który na wyspach znalazł sponsorów i postanowił zrobić Kult Turystyczny Zlot. Jako członek Kult Ochrony mogłem w tym wziąć udział z pięćdziesięcioprocentową zniżką na bilet i pole namiotowe.

– Ukochana! Koszalin jednak się odbędzie! – zacząłem z radości budzić Notoryczną Narzeczoną – tylko muszę dołożyć do roboty parę groszy.

– Co??? Daj mi spać. Ja dziś nie pracuję. A ciebie to już całkiem pogięło.

– To czyli mogę jechać?

– A weź spadaj. Tylko mi wirusa przywleczesz, to śpisz w garażu!

– Kocham cię! I obiecuję, że nic nie przywlekę. Nic a nic. Mamy maski, płyny…

– Taa. Po tych płynach rzygałeś żółcią do środy. Osioł.

Zgoda była, spać nie mogłem, a z emocji dostałem w bonusie rozwolnienia albo nawet rota wirusa. Tyle radości w pochmurny czwartkowy poranek mogą dostawać tylko zwycięzcy. I głupki, a za takiego uważam się z nieukrywaną dumą i radością.

Około południa zadzwonił Esu, że właśnie go wypuścili ze szpitala i nie opłaca mu się wracać do domu, oraz przekazał mi dumny, że dostał od żony zgodę na wcześniejszy pobyt w Unieściu, czyli niedaleko naszej bazy zespołowej. Chciał się poopalać i okąpać w morzu, bo warunki w Pucku były raczej rzadkie. Potrzebował relaksu jak kania dżemu i nawet kiepskie prognozy pogody nie mąciły mu myśli, w tym co sobie zaplanował.

Wieczorem miałem już kliknąć w „kupuj bilet” na stronie Polskich Kolei Państwowych, gdy niespodziewanie zadzwonił Jamal.

– Goomi, a może byś się zabrał z nami? Jedziemy w trójkę do Koszalina. Ja, Violcia i Doris. Nie daj się prosić.

– Stary, ale jajca. Już miałem kupić bilet. Dosłownie w tej sekundzie. Ale mnie wyczułeś. To znak. Jakiś ważny znak. Ale jeszcze nie wiem jaki. A wy zdrowi? – wolałem mieć trzysta procent pewności, żeby nie strzelić sobie samogona przed koncertem.

– Zdrowi! Jak kurki w cieście – Jamal zażartował, ale kompletnie nie skumałem żartu, może dlatego, że był on na poziomie Tomka Hajty, a on mi od lat nie mówi cześć.

– To fajnie. Ale że czemu w cieście? – próbowałem skumać bazę – Zresztą nieważne. Wysyłam adres mesendżerem. Napisz mi o której mam czekać.

– Zaraz ślę. Do jutra!

Ruszyliśmy o piątej trzydzieści trzy. Jamal, Violcia, Doris. No i ja. Lekarki, informatyk i jeden głupek. Pełen przekrój społeczeństwa. Doris opowiadała do samego Olkusza, jak bardzo ludzie jej pomogli wygrać z tętniakiem. Wspominaliśmy wielki koncert w Tarnowie, zbiórki, zaangażowanie różnych środowiska oraz całą, długą walkę. Dor była zrehabilitowana w dziewięćdziesięciu siedmiu procentach i straszyła, że nie odpuści latania. Prosto na mnie. Udawałem radość, ale w duszy trochę się bałem, bo we Wranglerze siedzenia są trochę twarde i przy wylocie na Częstochowę już bolały mnie plecy, szyja i palec serdeczny lewej ręki. Wiem, wiem. Niejeden zapyta: dlaczego szyja? A tego nie wiem.

W Częstochowie zatrzymaliśmy się na popas w Mak Donaldzie, jak nakazuje stara świecka tradycja. Podobno ten Mak jest w miejscu, w którym przypiekano Kmicica żywym ogniem, stąd mięso w burgerach smakuje szczególnie dobrze. Między innymi dlatego zawsze tam się zatrzymuję, jak pędzę sobie po Polsce. Żelazny punkt trasy. Ale niestety, tym razem nie zaliczony w pełni.

– Jamal, muszę wyciągnąć swoją walizkę. Mogę? – zapytałem jak tylko wysiedliśmy z pojazdu.

– Oczywiście. Już otwieram – i zrobił pik pik pilotem, samochód odpowiedział łik łik, i otwarły się same z siebie tylne drzwi auta.

Niestety spodziewałem się otwarcia klasycznego, z dołu do góry, ale nastąpiła niespodzianka, drzwi otwarły się z prawa na lewo i dostałem z zaskoczenia w łeb. Czyli o tym był ten znak jak kupowałem bilet, pomyślałem, roztarłem obolałą skroń, a z walizki wyjąłem podręczną wagę młodego kulturysty. Tak wyjąłem, żeby nikt nie widział. I nikt nie widział, bo Jamale byli już w środku i tylko machali mi z lokalu, żebym się odsunął od bagażnika, bo miało być zamykane.

Po wejściu do środka odnalazłem toaletę dla inwalidów, oddałem z ogromną ulgą płyny sikająco, po czym rozebrałem się do bokserek i stanąłem na wadze. No tak czułem! Pół kilo nadwagi. Szlauch by to trafił. Mogłem więc sobie pozwolić tylko sałatkę, bo życie w trasie to nie zawsze bułka z mięsem. Po pół godzinnym popasie ruszyliśmy dalej. A im bliżej było morza, tym bardziej świdrowało mi w nosie.

Pod Łodzią już nie wytrzymałem i zakaszlałem. Serią. W końcu od Krakowa nie paliłem. Dla Jamala była to wystarczająca przesłanka, żeby powiedzieć dość. Zjechał na najbliższy parking.

-Goomi. No sorry. Pojedziesz w bagażniku, sam rozumiesz, Kowid i te sprawy. Nie możemy ryzykować.

– Rozumiem. Jasne. Nie chciałbym być przyczyną. A mogę szybko zapalić i siknąć?

– Oczywiście. Tylko, że tu nie ma toalety.

– A to nie szkodzi. Sikne se w polu.

I siknąłem. Tylko że nie wziąłem poprawki na wiatr i poszło na buty, na spodnie i oryginalną koszulkę IRY. Co za kurwa niefart.

W bagażniku było mi ciasno, zimno i mokro. O ile mokro na własne życzenie, to ciasno i zimno już przez kaszel. Żeby zmienić swój los, postanowiłem myśleć, co ze dwa razy do roku mi się udaje. I przypomniałem sobie o karcie, którą wyrobiono mi jak jechałem do Gdańska. A ponieważ na stacjach Orlenu, obok bankomatów, stały maszyny do badań na kowid, zwietrzyłem tym samym swoją szansę na powrót do kabiny. Posłałem Jamalowi esa: „błagam, stań na Orlenie”. Odpisał „OK” i po godzinie z okładem, gdzieś w okolicy Torunia dokonało się.

Maszyna do badań wyglądała jak bankomat. Najpierw trzeba było włożyć kartę, potem potwierdzić tożsamość kontrolą linii papilarnych, po czym ulepić kulkę, tzw. „kozę”, z nosa, a w przypadku kataru – nasmarkać w co bądź, i tak pozyskany preparat umieścić na maluteńkiej tacce. Następnie maszyna tackę wciągała, dostawała drgań niczym pusty termomix na maksymalnych obrotach. A wszystko to w rytmie piosenki „+ i -” ( wiecie: „Plus i minus to jedyne co widzę, plus i minus to jedyne co słyszę. Ostrzeżenie o niebezpieczeństwie”) Kalibra 44. Następnie, po około stu dwudziestu sekundach pojawiał się wynik, natychmiast zapisywany na karcie. Jeśli był ujemny, maszyna mrugała na zielono i słychać było przeróbkę „Oczu zielonych” Zenka: „Przez twój wynik ujemny, ujemny, oszalałem”, a jeśli było się na plusie, czyli kowid mieszkał w nas, maszyna świeciła nerwowo na czerwono, mrugała stroboskopami, a z jej wbudowanych głośników niosło się: ” Jesteś zerem. Covid żołnierzem. Po tym badaniu nie chcę cię znać”. To zaś była piosenka przerobiona z piosenki mega grupy Bajm, o kokainowcach, czyli z hitu „Biała armia”. Do tego człowiek-nosiciel był opryskiwany fluorescencyjną farbą w kolorze wściekłego różu, co wykluczało go natychmiast ze społeczeństwa i nakazywało szybką i bezwzględną wizytę w szpitalu jednoramienny o specjalizacji zakaźnej. Mało kto wiedział, że karta posiada chip, i chory był monitorowany zaraz po dodatnim wyniku, a służby już pędziły z najbliższej stacji sanitarno epidemiologicznej o charakterze zbrojnym.

Moja karta wysunęła się przy przerobionym tekstowo, ale w stu procentach oryginalnym muzycznie Zenku. Oszalałem więc, zgodnie ze słowami Wieszcza, z radości i mogłem wrócić do wnętrzności Wranglera. I dobrze, bo przed Koszalinem to właśnie ja zauważyłem na przystanku chłopaka z kartonem, na którym mały napis krzyczał na pomarańczowo :

„Koszalin – Kult”

– Jamal! Stój! To Igor! Igor z Kult Turystów!

Jamal nie zdążył maszyny wyhamować, wicie-rozumicie, ternówka, ale na najbliższym skrzyżowaniu zwrócił, minął przystanek, znowu zawrócił, i podjechał na przystanek radośnie trąbiąc, przysiągłbym dziś, że na melodię lakukaracza. Uchyliłem okno i zagadałem do zaskoczonego kolegi, jakoś tak:

– Ale pana, to myśmy się tutaj nie spodziewali! Prędzej Duch Święty przejdzie przez okno piekielne niźli Igor na koncert nie dotrze!

– Goomi! A niech to wszyscy święci! Jamale! Doris!

– Wskakuj! Jedziemy do raju! – krzyknęła Dorcia i ruszyliśmy.

A ponieważ było już mało czasu, ruszyliśmy prosto pod salę. I dobrze, bo to był dzień protestów. Do ich wojny przyłączyli się rolnicy, Związek Poławiaczy Dorszy Poza Sezonem, bardzo liczna na wybrzeżu grupa Koła Gospodyń Morskich „Flądra”, i kilkanaście pomniejszych, których nie zakonotowałem, bo rozgrzewałem umysł przed pracą łapacza. Taka rozgrzewka jest równie ważna jak ta mięśniowo-kostna. Ale zbyt intensywna może przynieść skutki ujemne. Mnie na ten przykład odcina od rzeczywistości.

– Jamal, coś z Goomim chyba nie tak – zauważył tuż pod klubem Igor.

– Już jesteśmy. Goomi co z tobą?

– Chyba go straciliśmy psychicznie? – zawyrokowała Doris, potrząsając moją głową i wbijając mi szpilkę z przypinki „Only Kult” którą miała we włosach. – Nie działa. O jeju. Gumi nie działa.

Pierwszą osobą, która podeszła do naszego auta był Guma

– Witamy! Witamy staropolskim na zdrowie! – po czym upił solidnego łyka z litrowej butelki „Bociana”

– Cześć Guma. Coś się z Goomim stało niedobrego. Może to przez te badania? Albo jazdę w bagażniku?

– Baaaaaaaaaartek! – zawył Guma – Baaaaartek! Mamy rannego.

Chwilę zeszło zanim Esu doszedł. Popatrzył na mnie i zapytał Jamala:

– Kolego, a on coś pił w drodze?

– Chyba tylko wodę, ale kilka godzin jechał w bagażniku, to kto wie? Ale czuć nic alkoholowego nie było. Co nie? – to pytanie skierował na pozostałych towarzyszy podróży.

– Nie.

– Nie.

– Nie wiem. Nic nie czuję! Ludzie! Ja nic nie czuję! – Violetta zaczęła blednąć i kręcić się w kółko.

– Tobą zajmiemy się potem – powiedział Esu zatrzymując koleżankę i naciągając jej trzy maseczki na twarz – Weźcie ją do Wafla. Sprawdzi czy nie chora. A ty Guma daj no flaszkę. Tata się przegrzał.

Z butelką w ręce usiadł koło mnie, zamyślił się chwilę, po czym drąc ryja niemiłosierni głośno, zaczął mi wlewać wódkę do ust.

– Bocian! Tata! Bocian! Jesteś uratowany!

I byłem. A ponieważ ratowanie trwało czterysta gram, byłem też pijany.

– Guma, zanieśmy go do garderoby. Przed koncertem powinien dojść do siebie, musi tylko wypić wiadro wody morskiej.

Jak przez mgłę pamiętam, że przechodząc koło Wafla i Koziego, którzy na wejściu zrobili kontrolę biletów i biuro kontroli antywirusowej, kątem oka dostrzegłem Violę, której Kozi coś wyciągał z nosa. Podobno były to nowoczesne filtry nosowe „CovidOuty” tak zwane, o których koleżanka zapomniała, a długo noszone nie przepuszczały żadnego zapachu z otoczenia. Pamiętajcie o tym na przyszłość.

Słaniałem się na nogach, ale silne ramiona doniosły mnie na tyły.

– A temu co? – zapytał Kazik który już skończył próbę i siedział w garderobie.

– Kazoo! A upił się! – odpowiedział uchachany Grześ.

– No to popracował. Jak go Piotrek zobaczy… Złóżcie go gdzieś z boku.

– Dojdzie do siebie. Spokojna głowa. Tata się przegrzał i zawiesił. Odkąd skończył czterdzieści lat, to tak mu się robi. I tylko wódką można go odblokować. Tylko tej potrzeba coraz więcej.

– Yhy. – zadumał się Mistrz i położył się podrzemać. 

Dziesięć minut przed robotą obudził mnie Darek. Łeb mi pękał w szwach, a obok mnie stało wiaderko wody morskiej.

– Pij! – nakazał.

I piłem. Było tego z pięć litrów, więc co dwa litry wydalałem to co przyjąłem przez otwór gębowy. I to postawiło mnie do pionu. Mogłem więc na lekko miękkich nogach ruszyć do roboty. Po wejściu na salę zająłem swoje miejsce przed Wojtkiem. Widok przede mną był uroczy. Ludzi było tyle ile było, czyli średnio, ale więcej wejść nie mogło. Większość stanowili znajomi Kult Turyści. Sala była oflagowana godnie i prawie w całości. Była flaga Rzeszowa, Krakowa, Młodzi Warszawiacy Warszawa byli, Szczekocin, Poznań, Gdańsk, Szczecin, Wrocław, Tomaszów Maz., Radom, Sosnowiec – te dwie ostatnie mniejsze, z wiadomych powodów. I inne. Zespół wszedł na scenę, a każdy z wchodzących muzyków machał do mnie, bo wcześniej mieli jedynie kontakt z moimi zwłokami, i się ze mnie chichrał. A Kazik pokręcił głową z niedowierzaniem, jakiego to pacjenta ma na pokładzie. I ruszyli! Ostro i szybko.

Pierwsza poleciała Kasia Krząścik, w końcu świętowała po raz kolejny dziewiętnaste urodziny. Wpadła w mój sektor, więc dokonałem próby złapania, niestety średnio udanej, bo noga wplątała mi się w kotarę maskującą podscenie. Ale skutecznej, bo trzymana za nogę lotnica głowę miała dwadzieścia centymetrów nad ziemią. Odwróciłem ją więc, postawiłem do pionu a ona uśmiechnęła się i spłynęła w dół. Podobno świętowała trzeci dzień, stąd chwila słabości.

Potem ruszył nad głowami innych niezatapialny Marek Sarzała. Tak do trzeciego rzędu przed scenę, bo na jego widok Kozi wskoczył na barierki i machając pięścią w stronę Marka, dał mu jasno do zrozumienia co o jego lotach myśli. Marek złapał więc najbliższych ludzi za głowy, zrobił beczkę i zniknął na podłogę, zaraz przed Pawłem Ptakiem, który stał dumnie w koszulce z wielkim napisem ABS TY NENC JA, i małym na ramieniu: ABS TY bęc i JA. Fajna. Jak przestanę łoić, to sobie obiecałem, że będę taką miał. Potem był spokój.

Około trzydziestu minut nikt nie leciał, zacząłem więc z lekka przysypiać, tym bardziej, że koledzy muzycy zamulali z lekka ze sceny, bo byli w tej części programu, w której utwory były wolniejsze i miały skłaniać do refleksji , zadumy i odpoczynku. Kiedy nagle, kompletnie niespodziewanie dla mnie i mojego ciała, tłum kogoś obcego wyrzucił do góry, i to na nieszczęście w okolice mojego sektora. Ruszyłem oszołomiony, kiedy niespodziewanie splątały mi się rzęsy w oczach i wpadłem na rozpórkę płotków, po czym runąłem jak długi, a zespół przestał grać. Wojtek podszedł do krawędzi sceny, a kiedy zobaczył, że się ruszam, niezgrabnie bo niezgrabnie, ale ruszam, dał kapeli znać, żeby kontynuowali.

I kontynuowali, aż do samego końca. A my, dzielne chłopaki z Kult Ochrony walczyliśmy jak lwy, bo Turyści kultowi znani są z zamiłowania do latania. I o ile rozumiałem ich bardzo dobrze kilkadziesiąt kilo wcześniej, to teraz, co niektórzy przekraczając magiczną setkę, do latania nadawali się średnio. Ale to właśnie dla nich, tych 100+ zapisałem się na siłownię i basen, żeby nie zginąć śmiercią męczeńską acz chwalebną na Trasie Pomarańczowej. W ogóle, to nasi Turyści są bardzo spoko. Wiedzą, że ja i Wafel narzekamy na ich loty, to najczęściej latają na Turystę-Ochroniarza Pana Pancernego, z szacunku dla nas starszych. I na Cytryna i Esa, bo ci uwielbiają stójkę na środku. Ich to upatrzyła sobie Emilka, która w ostatniej chwili zdążyła na Pendolino do Koszalina, i teraz fruwała jak szalona. Emilkę to sam bym łapał, bo jest młoda i lekuśka i mogłaby być nawet moją córką. No i Kazio, twarz Kultowej z Poznania. Ale Kazio to lotnik nad lotnikami. O ile Emilka jest jak Spitfire, to Kazio przypomina mi już przeładowanego Antonowa 225. Ale takiego, który potrafi beczki w powietrzu kręcić. Oj ciężko mieli ci, którym Kazio po głowie przeleciał, jak i ci, którzy pomimo szeroko zakrojonej pomocy, go lądowali.

Na sam koniec czekała nas niespodzianka. W sumie szykowała się ona od dłuższego czasu, bo namawianie Wuja Artura na lot trwało od kilku utworów. Halski z Ptakiem dopięli swojego, zebrali najsilniejszych sposób swoich, podnieśli Wuja w górę i zamiast rzucić go innym na głowę, jak każe tradycja, dostojnie donieśli go pod scenę. Kiedy się zbliżali, u nas nastąpiło przegrupowanie, komasacja w okolicy odbioru Artura. Kiedy nagle wszystko zaczęło się walić. Dosłownie.

Wuja złapać bez mała chciał każdy, bo wujo jest miły, miękki i kultowy. Ruszyliśmy więc wszyscy ku środkowi, bo tam niesiono lotnika. Niestety. Było ciasno, ciemno i na dodatek zapomnieliśmy o akredytowanej pani Magdzie fotograf, która zamiast wycofać się z fosy po drugim kawałku, wykorzystała nasze rozszczelnienie profesjonalnego podejścia do obowiązków, i cykała foty z fosy, z ukrycia i z przykucu. Myślę, że to Kozi z Darkiem przymknęli oko na Magdę, bo wszystko to działo się w ich sektorze. Ale ponieważ pamięć ochroniarska jest zawodna, a na aparacie był akurat obiektyw długi, to Kozi przemieszczając się zahaczył o niego, po czym stracił równowagę, wpadł z impetem na Pancernego i domino poszło już samoczynnie. Pancerny wywrócił się na Esa, Esu na Cytryna, Cytryn na mnie, a ja chcąc się nie potłuc, miałem wpaść na Gumę. Ale Gumy nie było na posterunku, bo właśnie grał ze sceny Lewe Lewe Low. Więc jebłem jako ostatni element o podłogę. A Wujo nadciągał. Darek, nie zastanawiając się wiele, skoczył na upadłe domino i niemalże po naszych trupach, w ostatniej chwili odebrał wuja. Ale niestety nie utrzymał go i runęli na, w Koszalinie wyjątkowo niską, scenę. Wujo chcąc się ratować złapał za statyw Kazika, ale ten był, jak to statyw – wiotki, i oczywiście Wuja masy nie utrzymał i runął Wuja ze statywem na Kazika, ten na Jerzyka, i dopiero Morawka wszystko zatrzymał, z pomocą Przystojnego Romana i Krzysia, którzy najpierw go wsparli, a potem ruszyli podnosić upadłych ku pionowi. Zespół przerwał Lewe Low wraz z upadkiem basisty, czego nie zauważył Guma i kontynuował. Sam. I wtedy wyszła cała prawda z gryfu. Grzesio niestety fałszował.

Ponieważ zespół wiedział, że po koncercie na plaży w Mielenku odbędzie się wielka Kultturystyczna Impreza, bisy poleciały zaraz po zakończeniu seta podstawowego, jak zwykle dwu i pół godzinnego. Po czym Guma skoczył do techniki z pretensją, że fałsz wynikł z nienastrojonej gitary, ci zwalili wszystko na Kajetana, że coś zamieszał, bo stroik był sprawdzany, a ja ruszyłem z kopyta do sklepiku.

Sklepik działał zgodnie z zaleceniami sanepidu albo nawet lepiej. Przed nim stały barierki w odległości dwa metry plus to co doliczyła Ania, czyli dwadzieścia centymetrów. Koszulki były podawane na długim kiju, zakończonym hakiem i koszykiem. Do koszyka wkładało się kasę, albo kartę, następnie koszyk wracał, następowało nabicie kwoty, poczym w koszyku wracał paragon i koszulka, ewentualnie reszta i wydruk z karty oraz koszulka. Zakupu dokonywało się krzykiem, a jeśli krzyczący miał słaby głos, bo go na przykład stracił na protestach, Ania pokazywała kartki A4 z wypisanymi na nich rozmiarów kami. Wszystko hulało więc zawodowo i po chwili czekania, wysunął się do mnie patyk z dwiema pięknymi koszulkami. Jedna miała być dla mnie, druga dla Piotrka Hulista.

Godzinę potem byliśmy już wszyscy w Mielenku, gdzie pod zespołowym hotelem, Turyści zorganizowali pole namiotowe. Po kolejnym kwadransie zgromadziliśmy się wszyscy na plaży, gdzie p[rzy pełni księżyca płonęło wielkie ognisko. Były kiełbaski wege z kurcząt, ziemniaczki z ogniska i wielkie ilości przeróżnych alkoholi z kultowym płynem Orlen Polska. Było wręczanie legitymacji kult turystycznych, a ci z największym stażem wręczyli sobie odznaki i nawet dyplomy. Co bardziej pijani kąpali się w Bałtyku, tak pogrzało, pomimo temperatury wody w okolicy sześciu stopni Celsjusza i trzech w skali boforta. I tyle zapamiętałem.

Rano obudziłem się w jakimś dziwnym stanie. Miałem tylko głowę na świecie, i pierwszej chwili myślałem, że miałem jakieś bliskie spotkanie trzeciego stopnia z francuskimi islamistami. Próbowałem pomyśleć i odnieść się do rzeczywistości i okazało się, że koledzy z ochrony po moim odpadnięciu z imprezy, zakopali mnie po szyję w piachu. Kochani! Jeszcze się zemszczę i pomszczę. Zobaczycie na co mnie stać, dziady jedne.

Teraz siedzę w pociągu, bo Jamal z rodziną postanowili zostać do poniedziałku i korzystać na full z pięknych okoliczności przyrody. Z moich wszystkich otworów sypie się złoty piach, jedyny taki na całym świecie. A konduktor chodzi i bucy mi za uszami, że jak tak wolno i jak taki debil może słuchać Kultu, bo w koszulce tego zespołu jechałem do domu. Nie podejmę dziś dyskusji. Mam gorączkę, katar i kaszel. Muszę odespać, bo już niedługo kolejne przygody. Tym razem w Łodzi i na Zwichrowanym Wzgórzu. U Jarka. A tam przelewek nie będzie.    

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.