Ekipa na Wichrowe Wzgórze ruszyła z miasta Łodzi chwilkę po godzinie 9 rano. Z menadżerem zabrali się Kazimnierz, Wojtek i Konrad. W busie techniki byłem ja, Przystojny Roman, Krzysio „Częstosięchowa”, Kajetan, Esu i Ania Ania.
– Goomi, bo ty to wiesz najwszystko. Jak nam w lokdaunie udaje się grać te sztuki? No weź powiedz – zaczepił mnie Kajetan na pierwszych światłach.
– To banalnie proste jak drut na wieszak. W Łodzi nie wiadomo kto jest organizatorem, choć ja wiem, że to Paris, no i pisma z urzędu, sanepidu i ministerstwa trafiły w próżnię. Nikt się nie ustosunkował, z tak zwanych organizatorów, to co mieli zrobić? Z kim rozmawiać. Odpuścili. Teraz, jak są protesty, wystrzał kowida i ogólnie wielkie zamieszanie, to nawet nie ma kto przypilnować tego burdelu. Roman jedź, zielone mamy.
– Aaa. Zasłuchałem się, tak mądrze mówisz. – powiedział Roman, ruszył, autem szarpnęło i stanęliśmy, bo zgasło. – Kurwa mać. Nie ten bieg. No mów dalej, a Wichrowe?
– A Wichrowe? To skomplikowane. – zamyśliłem się, żeby coś wymyślić bo jak zwykle chuja tam wiedziałem – Z Wichrowym to temat leci dwutorowo. Raz, że Jaro kumpluje się z Kosiniakiem, i ten go kryje, a dwa, koncert nazywa się „AGRO TVP 1 – GRA” i patronuje mu sam Kurski. Oczywiście nikt nic nigdzie nie pokaże, ale wiesz, kto kurwa Kurskiemu odmówi? Nawet jakby wojna atomowa trwała, to koncert by był. Bo im gorzej, tym w telewizji ma być lepiej. Proste?
– Proste!
– Się tera wie!
– Genialne!
Sam się zaskoczyłem poziomem swojej wyobraźni, bo o niczym podobnym nie słyszałem. Ale coś ludziom trzeba mówić, żeby im było lżej w życiu. Po tych informacjach w aucie zrobiło się cicho i rozwalony na ostatnich trzech fotelach, z basówką od Irka pod nogami, odleciałem w sen. Do pierwszego postoju. Za Sulejowem. A obudził mnie krzyk i płacz.
– Zabiłeś kurę! Roman! Jak mogłeś, zabiłeś kurę!
– To nie ja. Ania! To ten przed nami, a truchło wpadło pod mój wóz.
– Przepuśćcie mnie. Z drogi. Miałem kurs drugiej pomocy! Z drogi! – Bartek wysiadł, na bosaka, bo w panice zapomniał ubrać buty.
Wlazł do fosy, w której, a to podskakiwała, a to kręciła się w kółko, kura wiejska wiekowa. Nakrył ją ciałem, żeby ogrzać, jak potem opowie, a ja myślę, że chciał ją po prostu udusić, żeby się nie męczyła. Jak kura przestała działać, wziął ją do rąk, obejrzał, po czym zdjął jej reklamówkę, która oplątała kurze głowę. Jak go kura zobaczyła, na swoje żywe oczy, ze strachu podskoczyła, załomotała skrzydłami niczym orzeł, odbiła się od jego klatki piersiowej, potem głowy i zdupcyła w pole. Z szybkością geparda.
– Haha. Uratowałem ją, tata! Widziałeś? Mam moc! Musimy to opić.
W sumie mogliśmy, bo skoro była okazja, to i dlaczego nie. W końcu jechaliśmy nie do roboty, ja i on, tylko na relaks. Więc nikt nie mógł powstrzymać naszych potrzeb, marzeń i planów, które rodziło życie. I do tego wszystko nam sprzyjało, bo z niedaleka majaczył sklep. Taki zwykły, prosty, wiejski sklepik z artykułami pierwszej potrzeby.
– Poproszę litr wódki, sok pomarańczowy, pięć piw i paluszki. – zaordynował Bartosz kiedy wlazł do środka.
– A maskę ma? – zapytała pani sprzedawczyni.
– A ma! Jaką sobie pani życzy? Tę, tę czy może tę? – i wyjął z kieszeni maskę spawacza, samochodową i taką zwykłą.
– Gbur. Albo niech będzie spawacza. Mój stary takom mo i zdrowy jak ryba rydz.
– Ciekawe – zainteresowałem się – a jak to jest być zdrowym jak ryba rydz?
– Normalnie. Wypić umi, poli jak smok, do roboty chodzi, a i w polu i sklepie pomoże. I nie choruje. Na nic. Nawet na zbowid.
– Kowid?
– A kto go tam wi. Coś jeszcze?
– Wszystko.
W busie dostaliśmy rozkaz: tylko mi tu mi narozlewać, bo będzie śmierdziało. Wiec piliśmy we dwójkę z gwinta, wcześniej robiąc Ani Ani drinka w butelce po piwie, która się walała po busie. Dżentelmenizm to nasze drugie imię. Tacy byliśmy jak poznaliśmy się nad Bałtykiem i tacy, tylko doskonalsi wobec kobiet, pozostaliśmy do dziś. Ania Ania to doceniła waląc hejnała w try miga, po czym opadła się na Krzysia i usnęła. Zresztą ja, po kolejnym łyku też. I spałem aż do Kielc, a precyzyjnie to do zaraz Zakielc. Bo tam usytuowany był przystanek Dworsko-Paczkowskiej Kolei Wąskotorowej, na południowo wschodnich rubieżach miasta scyzoryków. Dworzec w stylu wczesnego rokokoko ozdobiony był malunkami ludowymi, ze zdecydowaną przewagą koko, czyli kur niosek. Wszystko było na złoto pociągnięte farbą odporną na warunki atmosferyczne.
– Złote, a skromne – rzekł Kajetan kręcąc z podziwem głową, po czym podszedł do tablicy informacyjnej i odczytał – W dni koncertowe, kolej kursuje do Przybysławic o godzinie 9:22, oraz raz w tygodniu, w piątek o tej samej godzinie. Czyli już odjechali. O! Podano ile się jedzie: cztery godziny z minutami. Stacje na trasie: Kranów, Koziel, Stara Zbelutka, Wygiełzów, Klimontów, Przybysławice. Ale jaja, ale jaja.
– Jaja nie jaja, pomysł genialny – dopowiedział Kris – podobno Kult Turyści jadą tym kursem.
– To my też ruszamy! – powiedział otwierając okno w busie Roman, bo korzystając z okazji pustego pojazdu i śpiącej jak mumia Ani, urobiłem potajemnie trochę witaminy C, którą przyjmowałem z niektórymi kolegami w celu podniesienia morale i samopoczucia. – Kończyć toaletę, palenie i ruszamy. Kolejny postój na Wichrowym!
Spać już nie mogłem i trochę zazdrościłem Ani Ani, która obłożona reklamówkami, na wypadek jakiegoś nagłego zwrotu, pochrapywała słodko. Ale piękne okoliczności przyrody rekompensowały wszystko. W końcu zbliżaliśmy się do sandomierskiej Toskanii, bo i tak nazywano rejon Sandomierza. Co ciekawe, pogoda, jak na tę porę roku była dziwna, bo nadeszła nigdy nie widziana w tym rejonie kalima. Jest to zjawisko, które występuje na Wyspach Kanaryjskich, ale czasy są jakie są, i tym razem masy ciepłego powietrza z piachem z Sahary przywiało nad południowo wschodnią Polskę. Po raz pierwszy w historii świata i galaktyki. Na szczęście byliśmy już na granicy tego zjawiska pogodowego, i piach, który z kapuśniaczkiem spadał z nieba, nie był tak uprzykrzający jak na Kanarach. Za to temperatura była wiosenna, lekko nad dwadzieścia stopni, co mogło pozwolić chętnym na spanie w namiotach. Taką jesień to ja lubię. Ciepłą i kolorową. Ale są tacy, którzy twierdzą, że przez te zawirowania pogodowe niedługo morze będzie pod Płockiem, a Małopolska i Podkarpacie będą mieć klimat śródziemnomorski. Ale może tak nie będzie? Nowy prezydent z USA, Joe Baiden, ma w programie ochronę środowiska i wszystko powinno wrócić do stanu, jaki do tej pory mieliśmy. Pożyjemy, zobaczymy.
Zaraz po dwunastej, jako najpierwsi wylądowaliśmy u Jarka.
– Witamy, witamy! Staropolskim Ło Cie Florek!
– Hau hau! – dodał olbrzymi wilczur gospodarza i zaczął się łasić do Kajetana, który z twarzy lekko się wystraszył.
– Jaro! Kluczem przybijam piątki! – powiedziałem i wyjąłem zestaw kluczy od mieszkania!
– Nie mam na nic czasu, bo od rana jestem drwalem! – odbił Jarosław.
– Gratulujemy kolei wąskotorowej! Mistrzu! – Przystojny Roman już grzebał w telefonie, żeby pochwalić się zdjęciami głównego dworczyka pod Kielcami.
– A tam. Z nudów to wszystko, z pandemii. Coś trzeba robić, koncertów jak pies naszczekał mało. A tak to zawsze jakiś grosz będzie. A i dofinansowania są z europejskiego funduszu ludzi wąskich w torach. Zapraszamy! Zapraszamy do środka, bo piachem po oczach sypie!
Kto był w dworze, ten wie, że jest jak u szlachcica za piecem. Zza lady wybiegła Edytka, która bardzo lubiła to koncertowe zamieszanie.
– Jak miło! A Jasiu Mela będzie?
– Ma być! Z całą rodziną! – odparłem, bo Jaśko był niedaleko, u teściowej, w staszowskich lasach.
– To cudownie. Siadajcie i zamawiajcie obiad. Piwo już się leje. Czy coś mocniejszego może?
– Wystarczy piwo. Jest jeszcze robota do zrobienia. Na mocniejsze przyjdzie czas po pracy. O tutaj są efekty mocniejszego – powiedział Roman wskazując na Bartka, który niósł Anię Anię i jej bagaż do Kult Turystycznej izby wielkości mojego mieszkania z dwoma balkonami.
To tam nocowali fani zespołu. Za pierwszym razem w ilości kilkudziesięciu sztuk, a z każdym koncertem, pomimo tego, że była ich ta sama ilość, w wielkiej izbie spało coraz mniej osób. Podobno nie każdy mógł się tak naprać, żeby znieść upiorne chrapanie co poniektórych kolegów. Ale to mogą być tylko plotki. Choć z drugiej strony, jeśli ktoś jesienią decyduje się spać w namiocie albo aucie, to jakaś szczypta prawdy może w tym być. Ja spałem albo na korytarzu, na sofie przy schodach, albo gościnnie, u kolegów z zespołu, na podłodze, a tam żadne chrapanie nie dochodziło. Chyba, że moje własne.
Na obiad skonsumowaliśmy ćwiartkę wieprza ekologicznego wegetariańskiego.
– Ale jak to wegetariański? Wieprz? – Kajetan był zdziwiony.
– A tak! Bo karmiony tylko pokrzywami, trawą i ziemniakami. Przed śmiercią nie dostał ani grama mięsa. – wytłumaczyła nam Edytka i to nas zadowoliło. O ekologiczność więc już nie pytaliśmy.
Po wszystkim każdy odchrumknął, odbeknął i pochwalił.
– Jaro, a kiedy ciuchcia przyjedzie? Już nie powinna być? – zapytał Krzyś, wielki miłośnik kolejek elektrycznych dla dzieci.
– Jest spóźnienie, na którymś przystanku turyści pobiegli po wódkę i Guma się zgubił, szukają go.
– O kurde. A mógł z nami jechać, to wolał kolejką. Znowu koncertu nie posłucha – roześmiałem się, bo Grzegorz na Wichrowym wpada w jakąś żyłę pijacką i do koncertu jest już popakowany alkoholowo na twardo.
Pojedzeni poszliśmy rozpakować beklajn. Dużo tego nie było i ogarnęliśmy temat szybko i sprawnie. Akurat przyjechał Kazik z Pewusem i resztą załogi. Więc próba mogła zrobić się wcześniej. Wiec zespół się próbował, a my z Bartkiem ruszyliśmy dopić resztki z podróży i podrzemać trochę.
Obudził nas gwizd kolejki, która z dwugodzinnym opóźnieniem dotarła na miejsce. Na jej masce, trzymając się komina niczym Dicaprio burty Titanica, stał Grzenio, z opróżnioną niemal do końca litrową butelczyną Jaśka Wędrowniczka i coś krzyczał. Z wagoników wychylali się Turyści Kultu, a wagoniki były całe we flagach z nazwami miejscowości.
– Jedzie pociąg z daleka… – intonował Guma.
– Na turystów poczeka! – odpowiadali pasażerowie, którzy wylali się tłumnie na Wichrowej stacji, która była usytuowana w sadzie.
Zamieszanie zrobiło się niesamowite. Nie wszyscy mogli chodzić, więc część pasażerów miała wleczone do izby noclegowej. Chyba Kazio, Marek i jeszcze ze dwie osoby dotarły w ten sposób, dzięki Jastrzębiowi, który dźwigał umarłych na przedkoncertowy wypoczyn. Zjechało się na tę sztukę wiele znakomitości, od lat związanych z twórczością Kazimierza Staszewskiego. Wpadła pofocić sztukę Kasia Zaremba, która zabrała tez ze sobą Shreka, bo on właśnie wygrywał walkę z chorobą i mógł już powrócić do koncertów. Wpadł Arturo Wiśliński, ze świeżą teneryfską opalenizną, bo jesień lubi spędzać na Kanarach. Dojechała rodzina Woźnych, Jasiu Mela z małżonką i dzieckiem, ekipa Jamali z Dorotką na czele, Dorek z małżonką i znajomymi, oraz wielu innych agregatów i agregatek. Okołokazikowcy stanowili ponad pięćdziesiąt procent publiki, która z powodu wirusa została okrojona do dwudziestu siedmiu procent osób, które mogłyby wypełnić namiot w czasach bezkowidowych.
Na godzinę przed sztuką zapłonęło ognisko przed wejściem na salę, a tłumek pomału zaczął wypełniać miejsce koncertu. W godzinie koncertu ruszyli. Gospodarz zapowiedział krótko: „ Bardzo się cieszę, bo to dopiero drugi koncert. Dla was teraz: Kazik solo”. Rozpoczęli od długiego pochodu basowego, który Przystojny Roman odegrał z nut, bo kiedyś chodził na ognisko muzyczne przy Żerańskiej Fabryce Samochodów Małolitrażowych. Tłum naparł na scenę, więc z Esem musieliśmy ich odegnać i rozciągnąć linę dystansową antykowidową, żeby odległość od sceny miała te dwa dwajścia i pinć metra. Miał nam tez pomagać Guma, który był widziany przed koncertem w stanie bardzo dobrym, pomimo tego, że wypił jadąc na ciufci ponad miarę. Ale picie na świeżym powietrzu ma swoje plusy i większość organizmów się szybciej regeneruje. Do piątego kawałka zaproszono espeszial guest – Jarka Hrabiego Paczkowskiego, który na akordeonie miał wesprzeć zespół w „Moim bólu”. I kiedy zespół ruszył, a Kazik doszedł do refrenu, z okolic wejścia usłyszeliśmy straszny wrzask. Zespół przestał grać, a do pomieszczenia wpadł Guma, a za nim Jacek Szelest, Wojtek Schab i ktoś jeszcze. Gumie płonęły portki na dupie, a raczej ogon, który zrobił sobie z piór miejscowego ptactwa i przypiął do zadu.
– Płonę! Kaaaazooooo! Ja płonę. Mój ból jest … – i nie dokończył, bo potknął się o wystającą deskę. – Aaaaa!
Wtedy dopadł go Schabiszczak i ugasił ogon zgrabnym sikiem, bo jako członek ochotniczej straży pożarnej w swojej wsi, miał sik opanowany do perfekcji. Podbiegłem wartko, chcąc dowiedzieć się czy to czasem nie był zamach, ale Wojtek mi wyjaśnił, że ktoś tam przeskoczył przez ognisko, Guma go wyśmiał, dołożył drew, ściągnął soczystego gula whiskey, i po okrzyku: „ Ja Nosik!” wziął rozbieg, ale nie zauważył psa gospodarza, potknął się o niego i wpadł zadem za ognisko. I pewnie nic by nie było, gdyby nie pióropusz-ogon, który zrobiła mu córka sąsiadów, jak tylko dowiedziała się, że Grześ jest ze stolicy, a ona jeszcze nigdy nikogo ze stolicy na żywo nie widziała.
– Guma można? – zapytał ze sceny Kabura wokalista, ludzie jebli śmiechem, a Grześ popatrzył bykiem i rzekł:
– A idź. To nie jest śmieszne. – po czym zebrał się z podłogi i ruszył do baru z Wojciechem – zmoczyłeś mi portki Schabu. Stawiasz.
Do końca nie wydarzyło się już nic ciekawego. Aha. Po wykonie „Bólu” Jarek, niczym Hendrix akordeonu, przebił głową miech i tak chodził do końca koncertu, kiedy to zaciął się w drzwiach do toalety, tych z lewej strony sceny, patrząc od publiki, i to ja, jako praktykujący za gnojka akordeonista, musiałem go z akordeonu uwalniać. Może ktoś filmował? Bo zabawy było co nie miara.
Po sztuce część ludzi poszła polować na autografy, a te były do połapania w systemie windowym. Po prostu wkładało się płytę, bilet, czy co tam, do takiej windy kuchennej, która po zamknięciu się psikała wszystko płynem dezynfekującym i podwoziła to co podpisane być miało do pokoju Kazika. Wszystko było przemyślane tak, żeby lider nie uległ zakażeniu koronką i nie musiał się z nikim stykać. Reszta zespołu odkażała się śliwowicą i nie unikała fanów, ale wiekowo to oni mogą Kazikowi łóżko ścielić, a nawet mogliby być jego dziećmi.
Druga grupa, równie liczna, złożona głównie z Kult Turystów, w tym Jacka „kiedyś byłem nawet motorniczym” ze żoną, Państwa Pancernych i innych , przy ognisku, w świetle którego inni państwo – Ciesielscy, odnowili śluby małżeńskie, których dwudziesta rocznica przypadła im na dzień koncertu Kazika na Wichrowym Wzgórzu. Było magicznie i nie jeden pochlipywał przy tym ukradkiem, a najbardziej chlipały Pati i Natalia, bo było naprawdę romantycznie. Księżyc świecił, pies sąsiada wył, iskry wesoło strzelały z ogniska. Bajka!
Trzecia, zwana Męską Grupą Turystyczną, oglądała nowinki w kamperze Pana Woźnego. Za pięć złotych można było sobie nawet zrobić zdjęcie za kierownicą, z czego skwapliwie skorzystałem. Od ostatniego pobytu na Wichrowym, Woźny udoskonalił maszynę o kilka mega gadżetów. Najważniejsze to: miniaturowy reaktor atomowy, dzięki któremu można było zasilać pojazd przez sześć dni, non stop. Wszystko! Napęd, i każdą elektryczną pierdołę. Jedyny problem był z uranem, którym trzeba było uzupełniać reaktor, ale Woźny miał go w zapasie, bo ostatnie lato spędził w byłych republikach rosyjskich, i na bazarach kupował uran razem z arbuzami. Kolejną nowinką była antena satelitarna, pozwalająca na ściąganie rozmów telefonicznych i wszystkich sygnałów w okolicy pięciu najbliższych naszej galaktyce galaktyk. To był konik Pani Woźnej, która, kiedy znudziła się widokami za szybą, poszukiwała odgłosów obcych. Inne, jak odssysarka dla kierowcy chcącego sikać bez wysiadania, ze zmiennymi damsko lub męskimi końcówkami, nokto i termo wizja ósmej generacji wmontowana w kamerę na dachu, czy samochodowy kompostownik do zużytego oleju, to już są historie na inne opowiadanie. I pewnie stalibyśmy z rozdziawionymi gębami do rana, jakby nie spanikowany ktoś, kto biegał i wszystkich zaczepiał, bo:
Jacek Szelest zaginął!
– Ale jak to zaginął?
– No chyba wypił o siedem piw za dużo i go nie ma. A zawsze był. Nawet jak ginął, to w okolicy do pięciu metrów. To obszedłem dwadzieścia i go nie ma!
– Spokojnie! Zobaczymy co maszyna potrafi. – Pan Woźny uśmiechnął się przekornie – Gosiu! Gosieńko! Pozwól. Będziemy szukać zaginionego człowieka. Zajmij miejsce przy odbiorniku sygnałów dźwiękowych. A ja odpalam nokto-termo wizję ósmej generacji.
Staliśmy jak wryci wokół pojazdu i słuchaliśmy rozmów małżeństwa Woźnych, które jakby zamienił się w sprawnie działającą dwuosobową drużynę SijajEj czy GieeRU.
– Przemku, mam jakiś szum na 6-2-9-2.
– Gosieńko, przeszukuję 6-2-9-2.
– Sprawdź też 10-6-0-7.
– Sprawdzam.
I staliśmy tak ze trzydzieści minut, kiedy Guma odpalił:
– Nowoczesność, phi. Idę odcedzić kartofle. – i polazł, jak na moje oko na 16-4-7-9.
– Ciszej, ciszej proszę. Przeszukujemy sad, i nie możemy mieć zakłóceń – Pan Woźny nas ustawiał, a my staraliśmy się milczeć a nawet nie oddychać.
Sekundy mijały a efektów nie było. Nagle od strony zachodniej, ktoś ryknął na dwa głosy:
– Kluczem przyciskaj windęęęęę! Kluczem przyciskaj windęęęęę!
– Guma?! Masz go?
– A mam! Poszedłem się wylać w pole kukurydzy, i jak już kończyłem usłyszałem jakiś szelest. No to idę, a tam zaplątany w korzeniei chwasty leży człowiek. Pomyślałem: może dostał? A potem zapytałem: Jacek? A człowiek na to: Nawet Szelest! I jest. Jest panie Przemysławie!
– No tak, za pole kukurydzy mieliśmy się zabrać po przeszukaniu sadu. Ale jak już wszystkich mamy, to przyoszczędzimy uranu! Chodźmy do dworu się napić. Zaoszczędziłem dwieście tysięcy, to stawiam po piwie!
I poszliśmy, mijając z lewej kilka namiotów, tych co to im w listopadzie przy kalimie nic nie wadzi, po czym skręciliśmy w prawo, i przez takie przeszklone pomieszczenie dostaliśmy się do baru. Na dzień dobry, gospodarz uraczył nas Kowidzianką, czyli nalewką z aroni, na bazie płynu dezynfekującego z Orlenu, która po wypiciu wyrywa we wnętrzu człowieka wirusowi te takie kolce, i do świtu mogliśmy śpiewać, tańczyć i być. Nawet w tak ciężkich patologicznych czasach. Bo jak nie my, to kto?
Przed południem obudził mnie potężny ból głowy, chyba stałem za blisko mini reaktora kampera PWoźnych i powiadomienie mesendżera rozłupało mi głowę na sześć części. To pan Janek wysłał zdjęcie z okolic Madrytu. Stał na tle jakiejś stodoły. Obok niego Didi w koszulce Książęca Ochrona i plakatem w ręce: Principe Gruda Espania Tour 2020. Do tego podpis: za rok ciebie i Gumę zabieram. Kochają mnie tutaj. Janusz Xsiążę Warszawski i Baron von Didi. Z ucałowaniami moje giermki!
A więc wszystko przed nami! Zdobędziemy jeszcze świat, pomyślałem spinając głowę paskiem i poszedłem dalej spać. W końcu wąskotorówka mi uciekła i nie miałem czym wracać. Jak się wyśpię, to coś się pewnie wymyśli. Jak zawsze!
Masz wyobraźnię niezmiennie bujną, dni koncertowe zaznaczone w publicznym rozkładzie jazdy..